Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

prasbs

Zamieszcza historie od: 16 lutego 2011 - 16:43
Ostatnio: 24 listopada 2015 - 13:44
  • Historii na głównej: 30 z 37
  • Punktów za historie: 21824
  • Komentarzy: 211
  • Punktów za komentarze: 1503
 

#29634

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To będzie o tym jak to główny bohater okazał się:
1. Zaślepionym idiotą (mimo całego swojego pragmatyzmu i niemałej zdolności poznawania się na ludziach);
2. Całkiem niezłym detektywem (z dużą dozą szczęścia);
3. Cynicznym i mściwym (ale wiernym zasadom) su...em;
Historia w odróżnieniu od innych – i po długiej przerwie – sercowa. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Na początek charakterystyka - i proszę od razu – drogie Panie nie bijcie. Jestem, delikatnie ujmując, dość nieufnie nastawiony do płci pięknej. Nie chcę tu generalizować, bo sprawiła to jedna osoba, ale efekt jej poczynań podświadomie wpływa na moje postrzeganie innych kobiet.

Ale na każdego przychodzi pora, więc nie zdziwiłem się bardzo kiedy zobaczyłem JĄ. Dla wprawnego obserwatora nie trzeba dużo aby określić z jakim typem człowieka ma się do czynienia, więc już przy pierwszym spotkaniu w myślach zacząłem stawiać „ptaszki” przy cechach pożądanych i wykreślać niepożądane na mojej dawno utworzonej liście. Po drugim wszystkie pola w tabelce były wypełnione/wykreślone. Nota łączna: 100/100. Przy trzecim z niejakim zdumieniem zauważyłem że wpadłem jak ten, no... śliwek. Zdumienie było tym większe, że lista moich wymagań usypiała najwytrwalsze koleżanki, które odważyły się ją przeczytać, już przy trzeciej stronie i przestawały one być moimi koleżankami (jedna doszła do piątej ale następnego dnia wzięła dwutygodniowe zwolnienie i więcej się do mnie nie odezwała).

Znajomość kwitła w najlepsze, pełna planów – co ważne – obustronnych i chętnie werbalizowanych, dotyczących wspólnych wyjść na kolację, do teatru, wakacji czy nawet dzieci. Po niezbyt długim czasie zamieszkaliśmy razem, dzieląc radości i smutki – jak to powinno się dziać w szczęśliwym związku. Ja czasami wyjeżdżałem – bo taką mam pracę – a ona w tym czasie wyjeżdżała do swoich rodziców w dość odległym mieście.

Pewnego, pięknego dnia okazało się, że moja delegacja została odwołana. Moja wybranka już pojechała, więc postanowiłem zrobić jej niespodziankę i popędzić za nią.
(Wiem takie niespodzianki bywają niebezpieczne ale zaślepiony byłem i nawet o tym nie pomyślałem).

Popędziłem. Dla większego efektu zaparkowałem w większej odległości, bukiet w łapę i wysiadam z samochodu.
Nawet nie zdążyłem zamknąć dobrze drzwi, kiedy zauważyłem, że wychodzi. Z facetem pod rękę. Przytuleni, zapatrzeni w siebie jak parka nastolatków - burzy moich emocji chyba nie muszę opisywać. Ponieważ jednak za stary jestem na dawanie w pysk bez uprzedniego wyciągnięcia zeznań, popatrzyłem sobie trochę.
Facet – ani chybi – to były mojej JużNieWybrankiSerca. Poznałem, bo często oglądaliśmy zdjęcia, na których występował.

Pomyślałem sobie, że warto najpierw wybadać sprawę zanim zacznę walić na odlew, a ponieważ z opowieści wiedziałem o nim całkiem sporo, namierzenie delikwenta okazało się dość proste.
Lata treningów w kontaktach interpersonalnych i trochę wcześniej uzyskanych informacji pozwoliły mi, 2 dni później, siedzieć z nim w pubie przy piwku i meczu rozmawiając głównie o swoich związkach.

Okazał się całkiem do rzeczy gościem zupełnie nieświadomym tego co się dzieje, a działo się oj działo. W opisywanym czasie już 2 razy został jej byłym by zaraz potem stać się aktualnym – nie wiedział tylko biedak, że nie jedynym. Na razie nie wyprowadzałem go z błędu, wymieniliśmy się telefonami i umówiliśmy się na spotkanie tym razem z partnerkami, przy najbliższej okazji.

Najbliższa okazja nadarzyła się dwa tygodnie później, kiedy to „nasza” dziewczyna pojechała do rodziców, a ja w „delegację”. Umówiliśmy się na kolację, poczekałem w oddali aż przyjdą do pubu i zajmą stolik, głęboko odetchnąłem i wszedłem za nimi.
Muszę opisywać jej minę? Na pewno nie! Nie zdołała powiedzieć nic, za to były radośnie ale i ze zdziwieniem zakrzyknął na powitanie:
- No a gdzie twoja pani?
- No jak to? Siedzi obok ciebie.
Tym razem on zaniemówił. I to na dłużej. Musiał biedak coś przeczuwać, bo widać było jak dociera do niego to, co nieuniknione. Dziewczę wybiegło, my sobie porozmawialiśmy i wyjaśniliśmy co nieco. Do dziś jesteśmy dobrymi kumplami, jako tacy wymieniamy się niusami dotyczącymi naszej JużNaZawszeByłej.

Epilog:
Ostatnio dostałem smsa: „Przepraszam, kocham Cię, może zaczniemy od nowa?”. Jednak zasada to zasada. Nie wraca się do byłych.
Zwłaszcza, że on też go dostał.

...

Skomentuj (76) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1317 (1365)

#16090

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedaleko mojego osiedla znajduje się miejsce gdzie chodzimy na większe zakupy. To znaczy niektóre leniwce jeżdżą, ale ja akurat chodzę. Dla zdrowia. Choć tylko fizycznego, bo psychiczne może ucierpieć – jak się zaraz okaże.

Historia może mało ambitna, jednak zdarzenie świetnie zamyka komentarz pewnego prostolinijnego człowieka, który – mnie akurat - rozbawił.

Żeby znaleźć się w zasięgu cywilizacji trzeba przedostać się na drugą stronę dość ruchliwej, dwupasmowej ulicy. Przejściem, które nie posiada sygnalizacji. Oznaczone jest znakiem, ostrzegającym przed niewidomymi i faktycznie - kilka razy osobę niewidomą w pobliżu widziałem. Takoż i dziś – czekałem na dziurę w ruchu ulicznym, kiedy obok stanęła dziewczyna – na oko około 15 lat – z białą laską i w ciemnych okularach.

Nastąpił krótki dialog: „Pomóc?”, „Tak, dziękuję”. Uśmiech, podanie ramienia, wymiana zdawkowych uprzejmości i typowy dialog dla rozluźnienia atmosfery: „Ładna pogoda, prawda?” „… tak, ciepło dość” (tu nawymyślałem sobie w głowie – no pewnie kretynie, pewnie dokładnie widzi to niebieskie, bezchmurne niebo - i szybko zmieniłem temat) „A gdzie pani idzie?” „A do szkoły tu obok” „Aha”.
Akurat, kiedy zakończyliśmy tę, jakże inteligentną, konwersację znaleźliśmy się na drugiej stronie ulicy. Dziewczyna podziękowała i rozeszliśmy się każde w swoją stronę.

„Sprawunki” były wyjątkowo krótkie – odebranie z pralni garnituru, więc po 5 minutach byłem z powrotem przy przejściu. A tam niespodzianka – czekał na mnie patrol policji w towarzystwie... siostry zakonnej. Ta zobaczywszy mnie, wyciągnęła rękę i prawie wrzasnęła:
- To on!

Moje sumienie, po odruchowym: „do diabł... znaczy Jezusie Nazareński, co jest!?” włączyło opcję „rachunek” w trybie priorytetowym, jednak po osiągnięciu wyniku zerowego, kazało mi spokojnie przystanąć i z ciekawością czekać na dalszy rozwój wypadków.

Policjanci mnie wylegitymowali i dowiedziałem się, że siostra oskarża mnie o molestowanie nieletnich. Na początku nie skojarzyłem – wyglądała na 40 lat, ale potem coś zaskoczyło, ze może chodzić o dziewczynę na przejściu. I tak właśnie było. Okazało się, że siostrzyczka stała przed szkołą (jakieś 200 m dalej) i wyraźnie(!) widziała jak lubieżnie dotykałem jej podopieczną.

Słysząc zamieszanie, dookoła zebrała się już grupka gapiów.

Nie chciało mi się kłócić i psuć sobie nastroju, bo pogoda ładna, miła kolacja w planach i w ogóle zapowiadał się bardzo przyjemny dzień. Dałem policjantom pranie do potrzymania, wziąłem siostrę za rękę, włożyłem sobie pod ramię demonstrując wszystkim sposób „molestowania”.
- Tak, według siostry, wygląda zachowanie lubieżne?
Wyrwała się.
- Ale ja widziałam!
Zabrałem dowód i pranie.
- Nie chce mi się kłócić. Po pierwsze, proszę zapytać zainteresowaną jak było, poza tym tu są dwie kamery – o, tam wisi kamera monitoringu miejskiego, a na rogu jest bankowa. Można sprawdzić nagrania. Jeśli jednak zdecyduje się siostra na oskarżenie to proszę koniecznie dorzucić również molestowanie osoby duchownej.

I miałem zamiar odwrócić się na pięcie i odejść w swoją stronę. Usłyszałem jednak jak całe zdarzenie spuentował pewien starszy pan z tłumku gapiów:
- No tak, pan uważa, bo zabiera pan zajęcie księdzu. Kogo on teraz będzie molestował?

...

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 953 (1037)
zarchiwizowany

#16088

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zawsze mi się z tego chce śmiać. W tej historyjce może mniej istotne jest co się zdarzyło, ale to jak ludzie, teoretycznie wyedukowani i inteligentni, reagują na bzdury, mówione tonem pewnym siebie.

W pewnej sieci telefonii komórkowej mam dwa numery telefoniczne i mobilny internet. Przy podpisywaniu umowy na internet zostałem poinformowany, że w moim miejscu zamieszkania „zasięg jest ale transfer będzie z najniższą możliwą prędkością”. Ok niech będzie, potrzebuję tylko pocztę, dam radę. Abonament miał być najniższy z możliwych.

Przez miesiąc czy dwa po podpisaniu umowy, modemu nie używałem, jednak kiedyś musiał nadejść czas jego debiutu. Po podłączeniu, zainstalowaniu wszystkiego, co potrzebne i konfiguracji jedynym efektem jaki udało się uzyskać to „brak zasięgu”. Wyeliminowałem możliwości uszkodzenia modemu, zbyt grubych ścian czy mojej niewiedzy – zostało mi tylko przyjąć do wiadomości, że dla sieci mój dom to zbyt daleko. Tak, przy okazji – 500 m. dalej – w stronę nadajnika, to też za daleko.

Poszedłem do POKu. Dziewczyna, inna niż ta, z którą podpisywałem umowę, wysłuchała poklikała coś w swój komputer i z niemałym zdziwieniem stwierdziła, że przecież „tam nie ma zasięgu!”. No jak, do ciężkiej, nie ma? Telefony działają przecież – słabo bo słabo ale zawsze. Poza tym oferujecie mi usługę, która nie może być zrealizowana? I jeszcze każecie za to płacić? Na zewnątrz jednak spokój – nie będę się darł na dziewczynę, która niczemu nie jest winna. Podziękowałem i wyszedłem.
I zaraz tego samego dnia napisałem reklamację, w tonie jak wyżej.

Odpowiedź przyszła po 2 tygodniach. Można streścić w dwóch zdaniach: „mobilny internet tak ma, że raz jest a raz go nie ma, zwłaszcza przy słabszym natężeniu pola… Reklamacja odrzucona”. Ani słowa o tym, że wprowadzono mnie w błąd.
Gdyby choć przeprosili, albo wyjaśnili to pomyłką pracownika i zaproponowali jakieś rozwiązanie, dałbym spokój, słowo „mobilny” ma to do siebie że jest równoznaczne z „wszędzie” – ja często wyjeżdżam to mógłby mi się przydać gdzieś indziej. Ale takie olewanie, mnie nakręciło – jak zawsze zresztą.

Odpowiedziałem na reklamację z prośbą o ustosunkowanie się do problemu błędnych informacji podawanych przez pracowników. Bez odzewu.

Na piśmie, które dostałem było nazwisko osoby, która je pisała. Zadzwoniłem do tej jednostki – nie chcieli przełączyć. Mam pisać maile. A takiego! – trochę to trwało ale znalazłem numer na biurko i taka oto rozmowa się odbyła:
(po przedstawieniu się i podaniu danych i ostrzeżeniu, że nagrywam rozmowę)
- Odpowiedzieliśmy na tę reklamację!
- Nie odpowiedzieli państwo na przedmiot reklamacji – dlaczego pracownik podaje nieprawdziwe dane?
- To proszę się zgłosić do tego pracownika i to wyjaśnić. A w ogóle to skąd ma pan mój numer telefonu?
(o rzesz ty…!)
- Jaaaaa? No dobra, skoro pani mnie zbywa to proszę jeszcze posłuchać: w związku z niedotrzymaniem, przez państwa warunków umowy, żądam anulowania tejże. Nie zamierzam płacić za coś czego nie otrzymuję. Jeżeli nie spełnią państwo mojego żądania, może się okazać, że nazwę to „doprowadzenie do niekorzystnego rozporządzania własnym mieniem, przez podanie fałszywych informacji”. Poza tym, firma ma do wyboru: stratę jednej umowy i ok 600 pln zysku z abonamentu, lub stratę klienta – który dodatkowo płaci dwa niemałe abonamenty i który przeniesie je wtedy do konkurencji, a ta już czyha. Dodatkowo będzie to wkurzony klient, który zrobi wam niezbyt dobrą reklamę. Proszę to sobie przekalkulować i odpowiedzieć. Na piśmie. I proszę sobie pomyśleć, że skoro zdobyłem numer do pani to mogę i do pani szefa. Albo jego szefa!

Wiem - to ostatnie do niczego nie wnosiło, ale nie mogłem sobie odmówić, tak dla podniesienia wagi problemu :). I ciśnienia rozmówczyni.
Nie było odpowiedzi więc się rozłączyłem.

Po trzech tygodniach przyszło pismo z propozycją obniżenia abonamentu (nieźle – nawet najniższy abonament można obniżyć) albo zmiany formy na prepaid. I przepraszają za niedogodności.
Wybrałem prepaid-a. W sumie głupio mi, że sam na to nie wpadłem na samym początku :/ Kwestię intrnetu w domu zmuszony byłem rozwiązać w inny sposób.

...

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (177)

#15228

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zapewne większa część z Was powie, że zmyślam, a większa część pozostałej części powie, że to stary dowcip. Jednak historyjka jest autentyczna, w dodatku dziś, mój szanowny rodziciel nieświadomie dopisał jej epilog. Zdarzyło się z soboty na niedzielę... i może nie powinienem tego opisywać ale szanse na identyfikacje bohaterów, nawet przez nich samych są nikłe. A jeżeli nawet, to mam to gdzieś.

Zupełnie niespodziewanie „dostałem” kilka dni wolnego, postanowiłem więc odwiedzić rodzinne strony. Jednym z planów jakie poczyniłem w związku z wyjazdem było zapolowanie na łosia. Aparatem oczywiście ;) bo podobno od mojej ostatniej wizyty rok temu, trochę się stadko powiększyło. Fajne zdjęcia miały być nagrodą za wyrzeczenie się ciepłego łóżka i snu do południa.

Wstałem o 3 nad ranem, szybka kawa, i do lasu. Miejsce w którym się zasadziłem jest przecudne – w środku lasu polana przy niewielkim jeziorku - ulubiony wodopój zwierzaków maści przeróżnej. Zasadziłem się na ambonie, przykryłem kocem i z lufą obiektywu wystawioną między deskami czekałem cierpliwie.

Długo nie czekałem ale to co mi podeszło pod aparat, łosia nie przypominało... jelenia bardziej może... łanię... nie wiem zresztą. Konkretnie był to stary Golf z, wracającą zapewne z jakiejś imprezy, parką, który z piekielnym warkotem (nawet jak nie był za mocny, to w porównaniu z ciszą porannego lasu wydawał się głośniejszy od ryku odrzutowca) wtoczył się na polanę.

No to ze zdjęć nici, pomyślałem sobie i dodatkowo, szeptem wyczerpałem roczny limit wulgaryzmów. A parka po kilku namiętnych uściskach zaczęła zrzucać z siebie ubrania i pognała do jeziora. Na golasa! Normalnie rusałka i faun.

Pochodzę z małego miasteczka, więc mimo rzadkiej w nim bytności, ludzi kojarzę. Rusałkę zidentyfikowałem jako mieszkankę bloku mojego taty, wdowę, która bardzo niedawno straciła męża w wypadku. Fauna znam z widzenia, choć nie z nazwiska.

Wnerwiony straconą okazją na niezłe zdjęcia i lekko zaspany nie dałem wykazać się mózgowi i bez zastanowienia, najniższym basem na jaki mnie było stać, ryknąłem na cały las: „Zooooośkaaaa, ty zdziiiirooo!”. A rano się niesie, oj niesie...

Takiego odwrotu z miejsca zbrodni, jakiego byłem świadkiem, nie powstydziłaby się najsprawniejsza armia świata.

Kiedy warkot silnika ucichł, wściekły zebrałem się do domu odespać zarwaną nockę. Nikomu nic nie mówiłem, aż tu dziś, przy obiedzie tata mój z niejakim zdziwieniem uraczył mnie spostrzeżeniem. Otóż od dwóch dni widuję na cmentarzu (tata codziennie odwiedza grób ś.p. mamy) zapłakaną Zośkę, siedzącą przy grobie swojego męża. Rodziciel nie mógł się nadziwić dlaczego, bo od pogrzebu nie widział jej tam ani razu.

Nie skomentowałem. W sumie sam się nie spodziewałem takiego efektu.

,,,

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1090 (1202)

#15164

przez (PW) ·
| Do ulubionych
„Robienie zakupów w naszym sklepie to zupełnie inne doświadczenie”, tak pisze o sobie pewien koncern oferujący kompletne wyposażenie wnętrz. Postanowiłem sprawdzić, a ponieważ akurat dysponowałem nadmiarem czasu – sprawdzenie wyszło cokolwiek długo... i dziwnie.

Zamarzył mi się taki fotel, co to może służyć za leżak. Nic nadzwyczajnego, ot po prostu rama drewniana z jakimś wygodnym obiciem. Udałem się zatem do sklepu i po długim błądzeniu trafiłem do sali z ekspozycją poszukiwanych mebli. Znaczy – przybyłem, zobaczyłem i... wmurowało mnie – modeli było chyba ze 20 różnych. No, myślę sobie – dobrze, że jestem po obiedzie bo trochę to potrwa.

Fotel nr 1. Start testu – 13:00 CET. Zaczynam się mościć, na wznak, na boku, wstaję, kładę się – normalnie testy prawie zmęczeniowe :).
Fotel nr 1 – test zakończony. Zostało jeszcze 19. Oszczędzę wam opisów testów następnych 3 modeli, ważne że przebiegały podobnie. Kiedy wylegiwałem się na czwartym z kolei fotelu przydreptał do mnie młodzian z obsługi i nakazał zakończyć proceder niszczenia ekspozycji. I że mam wybrać, zapłacić i iść w cholerę (oczywiście to wszystko tonem pełnym profesjonalnej uprzejmości – po prostu nie było się do czego przyczepić).

Zdziwiłem się, rozejrzałem, upewniając czy na pewno jestem we właściwym sklepie. Byłem we właściwym, tzn. takim, w którym znalezienie obsługi graniczyło z cudem, a ponadto – dopóki nie rzucało się krzesłami do celu, w postaci działu z oświetleniem – można było testować ekspozycję do woli. No a tu masz – taki szok.

Krótka analiza sytuacji doprowadziła do konkluzji, że nie będę się kłócił i przy okazji sprawdzę jeszcze jedną przechwałkę sklepu. Pokazałem fotel którego jeszcze nie przetestowałem i kazałem wypisać karteczkę do kasy. Wypisał, zapłaciłem, odebrałem, pojechałem do domu, ostrożnie złożyłem. Testy trwały do wieczora. Potem rozłożyłem, zapakowałem i następnego dnia pojechałem do sklepu celem wymiany na inny - „bo ten uciska pod lewą łopatką”. O dziwo przyjęli bez szemrania, kasę oddali, a ja po 10 minutach byłem posiadaczem następnego fotela.

Proces „testowy” został powtórzony i kolejnego dnia z uśmiechem dookoła głowy zażądałem zwrotu pieniędzy za fotel „bo głowa za bardzo ucieka na boki” po czym natychmiast nabyłem drogą kupna kolejny.

Wszystko to robiłem w porach, mniej więcej, tych samych, więc na dziale gdzie dokonywało się zwrotów były te same osoby. Już przy zwrocie drugiego fotela dziwnie na mnie popatrzyły ale ponieważ wszystko odbywało się w atmosferze ociekającej uprzejmością, tylko się uśmiechały.

Czwartego dnia chyba jednak ciekawość wzięła górę. Dziewczyna zza lady powiedziała, że nie muszę ich sprawdzać w domu. Na górze są wszystkie rozłożone i mogę je przetestować na miejscu.

(Alleluja, już mi się to zaczęło nudzić).

Bezczelnie się zdziwiłem:
- Taaaak, a to można? Bo jakiś pan z obsługi na górze mi zabronił.
Zachowała się jak profesjonalistka:
- Niech pan usiądzie i chwilkę poczeka. Kawy?
Podziękowałem. Po chwili przyszedł ktoś, zapewne ważniejszy i zapytał kto mi na gadał takich bzdur?
- A nie pamiętam!
I w myślach pokazałem mu środkowy palec za próbę zrobienia ze mnie kapusia.

Myślał krótko. Zabrał mnie na dział, zwołał pracowników działu (w której był oczywiście sprawca całej sytuacji), w żołnierskich słowach przedstawił sytuację, kończąc groźbą, że albo „pan wyjdzie zadowolony albo...”
Niedopowiedzenie zadziałało chyba bardziej niż groźny ton zwierzchnika, bo przez cały czas wybierania miałem asystę gotową na każde skinienie. A reszta kupujących zapewne, klęła w duchu, że w pobliżu nie można znaleźć nikogo z obsługi.

Fotel wybrałem, co prawda tu i ówdzie uwiera, ale nie zamierzam tam nigdy wracać z reklamacją bo jeszcze Pan Zwierzchnik gotów spełnić swoje „albo...”

I faktycznie, sprawdzone – tak jak obiecują, można tam oddać towar kiedy się chce.

...

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 715 (945)
zarchiwizowany

#15170

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na większości sieciowych stacji benzynowych są osoby, które kręcą się po placu i pomagają tankować klientom. Na stacji, na której tankowałem ostatnio, było tak samo. Przynajmniej teoretycznie.

Ruch był duży, toteż czekałem w kolejce jako trzeci. Po placu kręcił się pracownik ale nie widziałem aby komuś pomagał. Może kierowcy nie chcieli – nie wiem.
Pod dystrybutor podjechał samochód, który stał przede mną. Wysiadła z niego starsza kobiecina i dalej walczyć z wężem. Wlew miała po przeciwnej stronie, próbowała więc przeciągnąć wąż za samochodem. Ewidentnie nie starczało jej siły, więc wysiadłem, pomogłem, odebrałem podziękowania. W tym czasie „placowy” podpierał stojak z płynami do spryskiwaczy, dłubiąc w nosie.

Po zatankowaniu i zapłaceniu, wsiadłem do auta i popijając kawkę obserwowałem pracownika, którego zachowanie, powiem szczerze, nieco mnie wkurzyło.

Przez kilka minut nie robił nic mimo tłumów kłębiących się przy dystrybutorach. Do czasu aż podjechał mesio, chyba klasy S z szykownie ubraną kierowniczką. Pracownik znalazł się przy dystrybutorze w czasie krótszym od przeciętnego mrugnięcia. Po otrzymaniu wyniosłego pozwolenia zatankował, przetarł szyby a nawet reflektory i stanął przy drzwiach auta czekając (z wyraźną nadzieją na napiwek), na powrót właścicielki. Właścicielka wróciła, ale biednego pana nalewacza, nie raczyła zauważyć. Wsiadła i odjechała.
Myśląc, że nikt nie widzi posłał jej na odjezdne dyskretnego „fucka”.

Na takie coś wygramoliłem się z auta, w budynku stacji znalazłem jakiegoś managera i zapytałem czy pracownicy na placu to pomagają wszystkim, czy mają jakiś zmysł dzięki któremu wyczuwają, komu należy się pomoc a komu nie? Spojrzał na mnie wzrokiem, który jasno sugerował moją umysłową odmienność i odrzekł, że „no co też panu przyszło do głowy?”. Znaczy werbalnie, bo niewerbalnie brzmiało to jak „powaliło Cię facet!?”.
„Aha. To polecam obserwację nagrań monitoringu z ostatnich 15 minut, albo poczynań pracowników, bo oni to chyba działają wg. jakichś innych wytycznych.”
I w stanie totalnego zdziwienia go zostawiłem.

Mam chyba dziś zły dzień bo nie zamierzam sprawdzać czy to cokolwiek zmieniło. Tankować tam również.

...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (247)

#14173

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W imieniu całego kolektywu piekielnych klientów pizzerii opisuję zajście.

Cała nasza sąsiedzka „brać” zamawia jedzenie w jednym miejscu. Miejsce to dobre, pizza (i nie tylko) smaczna, transport szybki, ceny niewygórowane. Pomijając kwestie produkcyjne, transportem od pewnego czasu zajmuje się Tomek. Studenciak – jak sam o sobie mówi – jest właścicielem pomarańczowego malucha, który bardzo głośno oznajmia fakt, że lata świetności ma już za sobą, ale jako wozidło na linii pizzeria – nasze osiedle, sprawdza się dobrze.

Trzeba zaznaczyć, że Tomek ma u nas istne Eldorado, bo z napiwków wyciąga pewnie drugą pensję. A to dlatego, że leniwe głodomory częściej wolą zamówić obiad w rzeczonym lokalu niż samemu coś ugotować, jak również dlatego, że „przywoziciel” swoim sposobem bycia szybko zaskarbił sobie sympatię wszystkich mieszkańców, co za tym idzie napiwki dostaje wyższe niż jest to normalnie przyjęte.
Studenciak zaraz po tym jak zaczął nam żarcie przywozić, rozdał wszystkim numer swojej komórki i przykazał dzwonić jak tylko będą jakieś problemy – my skwapliwie z tej możliwości korzystamy, a on wywiązuje się z obietnicy i problemy rozwiązuje.
Tak więc ryk pomarańczowego bolidu słychać na osiedlu nierzadko i 5-6 razy dziennie.

Pewnego dnia Tomek przywiózł komuś jedzenie i poprosił o przekazanie wszystkim, że jedzie na 3 tyg. wakacje i zastępować go będzie w tym czasie kolega. Nie do wszystkich to, co prawda, dotarło ale młody i tak zachował się przyzwoicie.

Wróciłem po 4 dniach nieobecności. Był już wieczór, w lodowce pusto, więc jak w większości przypadków, postawiłem na jedzenie z zewnątrz. Zamówiłem i czekam. Minęło pół godziny, żołądek się domaga, a ryku malca nie słychać. Po 45 minutach mózg, na wniosek impulsów płynących z dolnej części brzucha, polecił rękom wybrać numer. Odruchowo do Tomka właśnie.

Tomek odebrał od razu ale z głosem wskazującym na spożycie, a w tle wyraźnie było słychać odgłosy imprezy. Lekko się zdziwiłem ale wyłuszczyłem problem, na co usłyszałem lekko bełkotliwe ale ze śmiechem:
- No to już czwarty raz dziś. Na wakacjach jestem. Ale pan poczeka, zaraz oddzwonię.

Oddzwonił jak obiecał. Ponieważ był pod wpływem opowiedział (czego raczej nie powinien robić ze względu na dobre imię firmy) ze szczegółami, jak jego zastępca stwierdził, że „po tych wertepach” to on nie będzie jeździł bo zniszczy sobie Auto (duża litera zamierzona). Powiedział również że zrobił lekką awanturę i mam czekać.
Po jakimś czasie podjechał zastępca. Stareńkim polonezem z pakietem stylizacyjnym w stylu „wiejski tuning”. Przyniósł zamówioną – zimną już – kolację i mocno obrażony za brak napiwku odjechał.

Następnego dnia, przy sąsiedzkim grillu opowiedziałem historyjkę towarzystwu i dowiedziałem się że miałem wyjątkowe szczęście. Trzech sąsiadów w ogóle zamówienia nie dostało a jeden dopiero po 2(!) godzinach i 2 monitach. No to postanowiliśmy być piekielni. Nieświadomi konsekwencji, umówiliśmy się, że każdy z nas – w sumie 8 osób – wykona telefon do restauracji z konkretnym żądaniem/wyrażeniem dezaprobaty na pogarszającą się jakość usług. I że chcemy aby jakość była przynajmniej taka jak w przypadku Tomka.

Kilka dni później sąsiad zamawiał pizzę. Po 20 minutach całe osiedle usłyszało grzmoty, mimo słonecznej pogody, a na ulicę wtoczył się, ziejąc spalinami, pomarańczowy potwór. Wysiadł z niego uśmiechnięty Tomasz z zamówieniem dla sąsiada.
Oczywiście zaraz został zasypany pytaniami.
- No przecież miałeś być na wakacjach!?
- No ale stary mnie odwołał i kazał wracać, bo „ci wariaci (to o nas) chcą Ciebie”.
Lekka konsternacja bo dotarło do nas, że popsuliśmy młodemu wakacje ale ten widząc miny szybko sprostował.
- Dobrze jest, szef zwrócił kasę za wyjazd, dorzucił małą premię, a ja po 2 dniach i tak miałem dość wódy. Towarzystwo też jakieś takie mdłe, no i cały czas lało! Za zamówienie 32,50 się należy!

.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1364 (1434)

#14105

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sąsiad przez drogę, wynajął sobie ekipę budowlaną w celu postawienia na posesji budynku gospodarczego i jeszcze paru drobiazgów. Ale historyjka wcale nie będzie o tej ekipie… :)

Kilka słów o sąsiedzie – dla ułatwienia niech to będzie Zenek. Otóż Zenek ma najbardziej okazały dom na osiedlu. Jednak nie jest to pałac w miniaturze tylko zwykły duży, ale wykończony z klasą budynek. A Zenek nie jest typem nuworysza - to miły starszy pan, który ceni sobie po prostu jakość. Dzięki temu jego dom budzi powszechne uznanie a on sam powszechną sympatię.

Jako się rzekło, Zenek wynajął ekipę, taką profesjonalną z majstrem i fachowymi pracownikami. A ponieważ jest ciekawy świata to często sam zakłada robocze ciuchy i wylewa beton razem z nimi żeby liznąć trochę nowej wiedzy o budowlance. Jak mam wolne to sam do nich chodzę i podpatruję, pomagając co nieco jednocześnie. Ot taka terapia zajęciowa.

Na naszym osiedlu jest sklep, taki zwykły osiedlowy ze wszystkim co potrzebne w domu. O 6 rano kłębi się tam tłumek mieszkańców, którzy mają ochotę na świeże pieczywo. Jak to na takich osiedlach bywa, większość ludzi się zna, więc nikt się nie bawi w konwenanse i nie przykłada wagi do stroju. Przychodzą tam osobniki rozczochrane, nieogolone, w gumiakach a czasami nawet w pidżamach. Lub też, jak ostatnio przypadek Zenka pokazywał – w stroju roboczym (tak, fachowcy zaczynają pracę tak rano) uwalanym wapnem.

No i ostatnio staliśmy sobie z Zenkiem (w strojach opisanych powyżej) czekając na dostawę bułek, kiedy pod sklep podjechało nowiutkie, (pseudo)terenowe BMW, a z niego wysiadła dystyngowana pani w średnim wieku, ubrana w markowe, lśniące nowością, sportowe ciuchy z górnej półki. Za nią wyskoczył szczekający breloczek w postaci miniatury Yorka. Jako, że pani była nieznana ogółowi kolejkowiczów, padło podejrzenie, że to właścicielka jednego z nowych domów na sąsiednim – budującym się jeszcze - osiedlu.

Przybyszka skierowała się od razu do Zenka. Bez żadnego przywitania, uprzejmie acz z wyższością poprosiła:
- Da mi pan telefon do właściciela waszej firmy.
Ja zdębiałem, bo Zenek to szacowny emeryt i nie słyszałem żeby gdzieś pracował, a jeżeli nawet to sam byłby właścicielem takowej firmy.
Zenek jednak, chyba nie otrząsnął się jeszcze ze snu, albo myślami był głęboko... przy szalunkach, bo odburknął tylko:
- Nie mam!
- Jak to pan nie ma?
- No po prostu nie mam, nie znam... Ale o co pani chodzi?
Ale ta już nie słyszała. Z fochem wsiadała właśnie do samochodu. Gdybyśmy mieli asfalt na drodze, to ruszając na pewno dobrze by go przeszlifowała, a tak tylko przemieściła w naszą stronę trochę żwiru i odjechała.

No nic, zdarzają się ludzie i parapety – o sytuacji zapomnieliśmy.
Wczesnym popołudniem wróciłem z biura, przebrałem się w robocze ciuchy i dawaj do Zenka, pobierać nauki od fachowców. Jakąś godzinę później podjechał do nas majster, spojrzeć na efekty budowy, który już od drzwi, roześmiany jak dziecko, wołał do sąsiada.
- Panie Zenku, był pan dziś rano w sklepie?
- Ano byłem.
- A tak myślałem, że ten „gruby stary dziad” to musiał być pan (majster jest dość... bezpośrednim człowiekiem). Bardzo mi przykro ale będę musiał pana zwolnić.
I w śmiech. Pracownicy też. Zenek – totalna konsternacja. Na szczęście majster szybko wyjaśnił (na tyle na ile pozwalały mu ataki śmiechu).
- A bo złapała mnie na drodze jakaś lalunia z piłką co to udawała psa i kazała mi wylać na zbity pysk tego niekompetentnego, nieuprzejmego, brudnego, łysego pracownika, co nie zna telefonu do własnego szefa. I że on burzy wizerunek naszej firmy, i stracimy przez jego nieprofesjonalne zachowanie wszystkich klientów. No jak pan mógł ją tak bezczelnie potraktować, gdzie my teraz znajdziemy robotę...? A właściwie to co pan jej powiedział, bo nie raczyła wyjaśnić?
- Właściwie to nie pamiętam...

No cóż, jak już mówiłem, są ludzie i... Pośmialiśmy się i wróciliśmy... a właściwie to chcieliśmy wrócić do pracy. BMW podjechało. To samo nowiutkie i (pseudo)terenowe. Wyskoczyła z niego ta sama dama, ubrana tym razem w stylu tenue de ville (wersja perfekcyjna), podeszła (z pewnymi kłopotami, bo rozmiękły żwir naszej drogi nie dogadywał się z obcasami jej pantofli) do majstra i bez niepotrzebnego wstępu tak do niego rzekła:
- Widzę, że ten wałkoń jeszcze tu pracuje. Mam nadzieję, że już niedługo. A teraz da mi pan numer do właściciela tego domu (i jakby do siebie) bardzo ciekawa bryła, ciekawe kto to projektował...
- Wie pani, to może ja poproszę właściciela, on tu jest.
- Tak, tak, niech pan go zawoła.
Tu majster machnął ręką w kierunku Zenka.
- A proszę, pan Zenon X, nasz inwestor i właściciel tej chałupy.

Tu apel do pań. Jeśli znajdziecie się na rozmiękłej gruntowej drodze w butach na obcasach, nie próbujcie biegać nawet jak goni was śmiech kilku facetów! Buty tego nie lubią. Poza tym kiepsko prowadzi się samochód w jednym ubłoconym bucie na lewej nodze a drugim w prawej ręce. Samochód z automatem też.

.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1014 (1094)

#13884

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I prawem serii następna historyjka drogowa… a właściwie to o dużych dzieciach.

Ale przedtem – nieco przydługi – wstęp. Mam dość nietypowe hobby: strzelam sobie czasami z łuku (z różnej innej broni też ale łuk ma priorytet). Kiedy moi stoliczni koledzy z pracy dowiedzieli się o tym, wkręcili mnie w swoje hobby, które się nazywa dźwięcznie ASG. W skrócie polega to m. in. na posiadaniu hyzia na punkcie replik broni palnej. Repliki te nie są bronią w rozumieniu prawa i może je posiadać każdy. Strzelają plastikowymi kulkami.

Koledzy pokazali co to za licho, mi się spodobało, nabyłem jakiś krótki egzemplarz do przetestowania, oni mi pożyczyli trochę swoich „zabawek”, żebym popróbował. Popróbowałem, postanowiłem, że „wchodzę w to”. Póki co jednak pożyczone trzeba oddać. Zapakowałem więc sprzęt do bagażnika, dorzuciłem swoje łuki (a co – też im pokażę :) ) i pojechałem, korzystając z delegacji do stolicy właśnie.

Jadę sobie spokojnie, nauczony doświadczeniem i niedawnym mandatem, przestrzegając przepisów.
W najmniej spodziewanym momencie – patrol. I halt! Nic na sumieniu nie miałem to się grzecznie zatrzymałem i czekam. Od razu widać że była to jakaś większa akcja, bo po jednej stronie patrol w radiowozie, po drugiej dwóch policjantów na hulajnogach a na poboczu sznurek kontrolowanych aut.

Podszedł pan policjant. Przedstawił się, poprosił o dokumenty i powiedział że kontrolują trzeźwość i stan techniczny samochodów. No to skontrolowali: promile – 0,0. Stan techniczny - 10/10. To jeszcze poprosili o pokazanie gaśnicy i trójkąta. W bagażniku. To pan otworzy i pokaże. No ładnie! W myślach zerwałem kwiatek i wyrywając płatki wróżyłem: zapiąłem pokrowce z „bronią”, nie zapiąłem, zapiąłem, nie zapiąłem... Wyszło że jednego niestety nie.

Myślałem, że mnie rzucą na maskę i skują. Szybko zacząłem wyjaśniać ale nie miałbym żadnych szans gdyby nie motocykliści, którzy przybiegli – widząc zamieszanie – na pomoc kolegom. Okazało się, że jeden z nich też połknął bakcyla, więc zna temat i tak samo jak ja, jest w stadium początkującym.

Po wyjaśnieniu sytuacji pozostali panowie zaczęli się nagle interesować. A co to, a jak działa, a pan pokaże itp. Zaczęliśmy, już całkiem miło, rozmawiać. Zapomnieliśmy o reszcie świata, policjanci oglądali, podziwiali, a przejeżdżający kierowcy tylko na tym korzystali :).

Było fajnie dopóki nie zapragnąłem pokazać im jeszcze jednego okazu. Wyciągnąłem z dna bagażnika kopię karabinu M60 i z dumą zaprezentowałem całemu światu. Duże toto, ciężkie ale prezentuje się (zwłaszcza z przypiętym magazynkiem) rewelacyjnie i całkiem... prawdziwie.

[Postąpiłem tu wbrew zasadom, które mówią, że nie należy wystawiać czegoś takiego na widok publiczny, ale w końcu „władza” chciała obejrzeć]

Policjanci zrobili z zachwytu wielkie oczy. Niestety tylko oni docenili wygląd bo za plecami usłyszeliśmy nagle pisk hamulców a potem kilka następnych (na szczęście bez żadnego „łup”). Odwróciłem się i zdążyłem tylko zauważyć wpatrzone we mnie, przerażone oczy kierowniczki najbliższego auta, kiedy policjant z najlepszym refleksem wrzasnął „schowaj to!” po czym wszyscy rzucili się rozładowywać szybko powstający korek.

Po dłuższej chwili, kiedy emocje opadły, a korek zniknął policjanci prawie siłą wpakowali mnie do samochodu i przykazali na odjezdne:

- Nie mów nic nikomu ale w razie czego musieliśmy sprawdzić co to jest!

.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (760)

#13875

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracałem sobie z drugiego końca Polski. Późno już było, ciemno a droga jakaś taka wiejska, ponura i kręta. Nuda i monotonia. Do czasu.

Wyjeżdżałem z jakiejś wsi właśnie, kiedy na środek drogi, prawie pod koła, wyskoczyła drobna kobietka machając ręką jak oszalała. Do strachliwych nie należę, jednak wiadomo – ciemno, odludzie, nie wiadomo ki czort. Paradoksalnie, uspokoiło mnie to, że nawet pomimo ciemności widać było na jej twarzy przerażenie. Zatrzymałem się więc. Zapytała czy jadę do X, a zrobiła to tak drżącym głosem, że trudno ją było zrozumieć. Jadę. Podrzucę? A wsiadaj kobieto.

Wsiadła. Jedziemy. Dziewczyna cała drżąca, na pewno nie ze względu na temperaturę – musiałem zapytać co się stało i czy nie potrzebuje pomocy.
Okazało się, że poszła do pracy a swoją sześcioletnią córkę zostawiła pod opieką babci (swojej matki). No i jak wracała właśnie z przystanku to sąsiadka zdybała ją tuż przed domem i histerycznie wywrzeszczała, że córkę 10 minut temu zabrało pogotowie do miasta. Ponieważ następny autobus dopiero rano to ona niewiele myśląc (swoją drogą widząc jej stan byłem pewien, że nie myślała wcale) zawinęła się usiłowała złapać stopa.

Złapała mnie. No cóż, bliźni w potrzebie, to pomyślałem, że zawiozę ją do tego szpitala, zwłaszcza, że w zasadzie było po drodze. Zaproponowałem tylko, żeby może zadzwoniła do domu to się dowie o co chodzi. Ta mi na to, że nie ma komórki. Dałem swoją. Wierzcie albo nie ale z tych nerwów nie mogła sobie przypomnieć numeru do domu! Trudno, rozumiem – gaz do dechy i jedziemy.
Przez drogę widziałem, że jej histeria się nasila i głowę dałbym, że nie byłaby w stanie podać swojego nazwiska, więc na miejscu postanowiłem zaprowadzić ją do tego szpitala i ewentualnie tłumaczyć z histerycznego na polski.

Wpadliśmy na izbę ale tu konsternacja. Karetka nikogo nie przywoziła w ciągu ostatnich kilku godzin. - A wyjeżdżała?
- No chyba tak ale to trzeba pytać u nich, o tamte drzwi.
Poszliśmy a w tym czasie oczy dziewczyny robiły się coraz większe z przerażenia.

„U nich” potwierdziło się, że nikogo nie przywozili, choć załoga Włodka właśnie wróciła ze wsi gdzie mieszkała moja roztrzęsiona pasażerka. No to szukać Włodka!
Włodek po zapoznaniu się z sytuacją z niejakim zdziwieniem, potwierdził, że byli u dziewczynki, która, jak mówiła „starsza pani, wzywająca pogotowie”, spadła z łóżka i porządnie otarła sobie o coś rękę. Sporo krwi ale w sumie nic groźnego. Opatrzyli, dali jakiś zastrzyk i pojechali.

W tym momencie to moja pasażerka potrzebowała pomocy bardziej chyba niż jej córka. Rozkleiła się do tego stopnia, że nie mogła wydusić słowa. O dziwo szybko się zebrała w sobie i poprosiła abym ją odwiózł na dworzec PKS (zaznaczam: aktualny czas akcji – ok. 00:30)
- A o której ma pani autobus?
- Rano.
Westchnąłem tylko i kazałem się pakować do auta. W 20 minut byliśmy w jej wsi. Po drodze, już odmieniona histeryczka snuła na głos plany, jaką to okropną śmiercią zginie sąsiadka. Uświadomiłem jej, że w zasadzie sama sobie jest winna bo wystarczyło tylko wejść do domu (lub mieć zapisany własny numer telefonu).

Na miejscu doszła do siebie na tyle, żeby mi zaproponować jakąś kanapkę i kawę, z czego skwapliwie skorzystałem (dzięki temu dojechałem do domu w jednym kawałku).

Mała i babcia spały w najlepsze.

.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 745 (809)