Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

prasbs

Zamieszcza historie od: 16 lutego 2011 - 16:43
Ostatnio: 24 listopada 2015 - 13:44
  • Historii na głównej: 30 z 37
  • Punktów za historie: 21824
  • Komentarzy: 211
  • Punktów za komentarze: 1503
 

#11834

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio częściej niż zwykle spotykają mnie dziwne przypadki – a może pod wpływem piekielnych zaczynam je zauważać.. Tym razem wcale nie będzie zabawnie.

Lubię sobie czasami usiąść w jakiejś kawiarni, wypić kawę, poczytać lub nawet popracować – zwłaszcza jak jestem w obcym mieście. Lepsze to niż gnicie w hotelu. Tak więc znalazłem sobie, sieciową co prawda, ale przytulną kawiarenkę. Zamówiłem kawę, odpaliłem kompa z zamiarem odwalenia zaległości. Obok mnie, przy pustym stoliku siedziała dziewczynka – tak na oko 8-9 lat. Po prostu spokojnie siedziała sama, wpatrzona w drzwi.

Zamówiłem kawę, zagłębiłem się w słupki na ekranie komputera i zapomniałem o bożym świecie.
Po godzinie, kiedy kawa była wypita i ćwierć roboty za mną ocknąłem się i rozejrzałem. Dziewczynka obok jak siedziała tak siedzi. Tylko może trochę bardziej smutna ale cały czas spokojna. Jeszcze zapytałem kelnerkę czy wie co to za mała. Nie wiedziała – ale za to powiedziała, że obserwują ją już trzecią(!) godzinę. Przyszła z jakąś kobietą – pracownice nie pamiętają dokładnie bo duży ruch – kobieta poszła, a mała siedzi od tamtej pory.

Zamówiłem coś jeszcze i wróciłem do pracy, tylko co chwilę zerkałem na sąsiadkę. W międzyczasie któraś z kelnerek przyniosła jej ciastko i coś do picia. Dziewczę musiało być bardzo głodne bo rzuciło się na jedzenie jak wyposzczony sęp. Tknęło mnie i zasugerowałem obsłudze sklepu wezwanie ochrony. Ochroniarz przyszedł bardzo szybko, zapytał małą jak się nazywa i po niedługim czasie z głośników zaczęły płynąć wezwania, że opiekunka małej Kasi ma się zgłosić tu i tu.
Postanowiłem skonsultować się ze znajomym policjantem. Zadzwoniłem, opisałem sytuację, a ten poradził, bezwzględnie zadzwonić na policję. Krótki wywiad czy może już ktoś dzwonił. Okazało się, że nie, to zadzwoniłem ja.

Mijała już czwarta godzina odkąd dziewczynka została sama.
Wezwania z głośników płynęły dalej, mała dostała następne ciastko, czekaliśmy coraz bardziej zaniepokojeni.

Patrol przyjechał a w jego składzie na szczęście, bardzo sympatyczna, kobieta. Zajęła się Kasią i wypytała co się stało. Okazało się, że matka, małej zostawiła ją tam bo miała jeszcze zajść do jednego sklepu i zaraz wrócić. Oczywiście wszyscy w tym czasie zaczęli mieć podejrzenia, że kobiecie coś się stało, ale ochrona nie słyszała o żadnym wypadku na terenie.

Robiło się coraz większe zamieszanie. Wypytywanie dziewczynki gdzie mieszka, jakim samochodem przyjechała itp. Mała podała adres, policjanci poprosili przez radio, żeby jakiś patrol tam podjechał.
Właśnie mijała piąta godzina samotności Kasi, kiedy do kawiarni wpadła jakaś kobieta. Zobaczyła zamieszanie i od razu w krzyk „co robicie mojej Kasi!”. O dziwo mała tylko na nią popatrzyła, ale się nie odezwała.

Policjantka raptem przestała być miła i sympatyczna. Ostro zażądała dokumentów i kiedy już się okazało, że to faktycznie matka dziewczynki, zaczęła wręcz na nią krzyczeć. Coś o głupocie i skrajnej nieodpowiedzialności. Ta się próbowała bronić, że „przecież nic się nie stało” i „co to kogo obchodzi” ale przycichła jak się dowiedziała, że może jej grozić nawet do 3 lat.

Najciekawsze pytanie do matki na koniec.
- A gdzie właściwie pani była?
- Poszłam do sklepu, trochę mi się zeszło. A potem jeszcze do kina...

.

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1511 (1575)
zarchiwizowany

#11726

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie wierzyłem własnym oczom i zaniemówiłem na dłuższą chwilę.

Uliczka jednego z większych miast północnej Polski. Przy wejściu do jakiegoś sklepu, na wysokości oczu, rażącym różem wymalowany był napis (taki od szablonu, całość wielkości mniej więcej A3), który głosił: „W TYM SKLEPIE OSZUKUJĄ, OBRAŻAJĄ I TRUJĄ”.

Aż zajrzałem przez szybę – typowy wielobranżowy ze wszystkim, z przewagą alkoholu. Był popołudniowy szczyt, przechodniów mnóstwo a wewnątrz…
Produktów, sztuk ca 5879; sprzedawczyń, sztuk 1; klientów, sztuk 0;

Czyżby sposób na piekielnych sprzedawców? Jeśli tak to chyba działa.
Jutro się tam przyturlam i zrobię fotkę.

.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (177)

#11576

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historię dałoby się przedstawić krócej, ale jak zwykle, nie mogę odmówić sobie opisów oddających klimat opowieści – wychodzi więc długo. Za co – jeśli jest taka potrzeba – przepraszam.

Rzecz będzie o wiejskiej drodze, grupce dzieciaków, policji drogowej i… trójkącie ostrzegawczym.

Bardzo rano wyjechałem sobie w delegację. Nie lubię głównych szlaków komunikacyjnych, wybrałem więc trasę alternatywną. Wąską, krętą, ale za to krajoznawczą i beztirową. I gorzej utrzymaną, co się w końcu na mnie zemściło. W mniej więcej połowie drogi, przejeżdżałem przez jakąś wioskę, kiedy… łup! i samochód dostał drgawek. Oczywiście guma.
Przekląłem w myślach feralne koło na wszystkie sposoby i we wszystkich znanych mi językach ale mimo to, opona nadal wymagała wymiany. Otworzyłem bagażnik wyjąłem trójkąt i jako przykładny obywatel ustawiłem go w przepisowej (mniej więcej) odległości.

[Tu muszę wtrącić, że trójkąt mam nietypowy. Wytwór holenderskiej myśli technicznej – w stanie złożonym ma wielkość przeciętnego batona, rozkłada się go jednym ruchem, a maty odblaskowe dają po gałach tak, jak średniej wielkości latarnia morska. Jest w wersji limitowanej – dostałem go jako bonus specjalny, przy zakupie auta i jestem z nim związany emocjonalnie (jak każdy facet ze słabością do gadżetów)]

Nieopodal zdarzenia bawiło się kilkoro dzieciaków w wieku 8-10 lat. Nie za bardzo zwracałem na nie uwagę, zajęty wymianą koła. Po kilku otarciach ręki i wyzwiskach skierowanych w stronę opornej śruby, świat przesłonił mi cień głowy w czapce z daszkiem. Tak, oczywiście – patrol policji i ich srebrzysty rumak w postaci Kii Ceed. Było ich dwóch i już na pierwszy rzut oka widać było, że to Uczeń i Mistrz.

Podniosłem się, a młody od razu przystąpił do rzeczy. Przyjął postawę zasadniczą, strzelił obcasami, zasalutował i wyrecytował: „dzieńdobrymłodszyposterunkowyKowalskipolicjadrogowazxpopełniłpan-
wykroczeniepolegającenaniewystawieniutrójkątaostrzegawczegoza-
unieruchomionympojazdempoproszęprawojazdyidowódrejestracyjny”. Starszy pokiwał z aprobatą głową.
- Ale panowie, wystawiłem trójkąt, o tam stoi….

I tu mnie trafiło. Trójkąta oczywiście nie było - pomyślałem, że dzieciarnia, widząc błyszczącą ciekawostkę, buchnęła go i uciekła w siną dal.
Zacząłem tłumaczyć policjantom sytuację i moje domysły, że właściwie ja chcę zgłosić kradzież i że jak się przejdą po okolicy to znajdą zgubę itp., itd…
Mina starszego mówiła wyraźnie: „takie tłumaczenia już nie raz słyszeliśmy”. Mina młodszego równie wyraźnie oznajmiała: „poproszędokumentypoproszędokumentypoproszę…”.
Odpuściłem. Przyjąłem, że dla funkcjonariuszy dwie sprawy naraz to za wiele, podałem dokumenty, niech najpierw zrobią jedno a potem przejdziemy do drugiego.

Starszy policjant zaczął coś mówić, ale ja, zamiast go słuchać obserwowałem co się dzieje za jego i jego towarzysza, plecami. Okazało się bowiem, ze dzieciarnia wcale nie uciekła, tylko z pobliskich krzaczorów obserwowała zajście. Widząc – i zapewne słysząc – całą sytuację, zlitowali się nad biednym kierowcą. Krzaki zafalowały, wynurzył się z nich umorusany ośmiolatek z moim trójkątem w ręku, odstawił go tuż za radiowozem i z hiperprędkością zniknął był tam, skąd się pojawił.
Odetchnąłem, uśmiechnąłem się i wróciłem myślami do policjanta, na tyle szybko żeby jeszcze usłyszeć: „… co podlega karze w wysokości 100 zł i 2 punktów. Przyjmuje pan mandat?”
Udałem głupiego.
- Zaraz, ale właściwie za co?
- Za niewystawienie trójkąta (z politowaniem). Przecież Kowalski panu mówił.
- No tak, ale ja mówiłem, że przecież on tam stoi. O tam, o…
Policjanci obejrzeli się i zaniemówili. Tak przez dobrą minutę zastanawiali się zapewne, czy jestem uczniem Houdiniego, czy może Copperfielda. Starszy doszedł do wniosku, że chyba ani jedno ani drugie bo wydarł się na młodszego:
- No jak żeś ty go nie zauważył!?
- Niewiemniewiemniewiemnie….
Pozostało mi tylko wtrącić:
- To panowie pozwolą, że się odmelduję.

Wożę ze sobą zapas lizaków (rzucam palenie) i słowo daję, gotów byłem cały ten zapas oddać dzieciakom za sprowokowanie tego całego zajścia ale te gdzieś bezpowrotnie uciekły.

gdzieś w Polsce

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 965 (1029)

#10737

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z całkiem niedawna.
Postanowiłem znaleźć jakiś sklep, aby zakupić coś niezdrowego do podjadania na wieczór. Teren nieznany (delegacja) to wszedłem do pierwszego, jaki się nawinął. Spożywczak okazał się takim tradycyjnym sklepem, w którym „towar podaje sprzedawca”. Przy ladzie stała kobieta, właśnie wybierająca jakieś produkty, a za nią pan w średnim wieku. Zapamiętałem go dokładnie bo ubrany był w wytarty garnitur, w ręku dzierżył starą aktówkę a do tego wszystkiego pod szyją widniała ogromna mucha w kropki. Pomimo tej ekstrawagancji wydawał się być sympatyczny.

Stanąłem w tej krótkiej kolejce. Kobieta przy ladzie poprosiła o coś, dostała ale zamiast zapakować zaczęła czytać to, co napisano na opakowaniu. Po lekturze, mruknęła „za tłuste”, oddała sprzedawczyni i poprosiła o coś innego. Następny produkt okazał się mieć za dużo konserwantów. Jeszcze następny białko sojowe, kolejny - za mało mięsa w mięsie.

Widać było, że pan przede mną zaczął się lekko niecierpliwić ale kulturalnie zagaił:
- A co pani tak wybiera? Może pomogę?
- Wie pan, odżywiam się zdrowo – sąsiadka mi poradziła, chce jeszcze trochę pożyć...
Niespodziewanie, pan okazał się żartownisiem:
- Kochana, w gazetach piszą, że ZUS za kilka lat padnie, emerytury nie będzie to zostanie pani chleb i woda. Pani używa póki może. Proponuję te parówki – pyszne!
W kobietę wstąpił diabeł, zaczęła krzyczeć:
- Co za cham, chce mnie otruć, sam sobie jedz te parówki, zdechniesz po nich! Może wtedy w Polsce będzie lepiej!
Pan Mucha stanowczo ale i z uśmiechem przerwał tymi słowami:
- Proszę pani, jeśli ja, jak to pani wdzięcznie ujęła, „zdechnę”, to zabraknie składek na pani emeryturę. Trzeba będzie skądś wziąć te pieniądze. Zwiększy się deficyt i lepiej to chyba jednak nie będzie. Jeśli jednak to pani raczyłaby zejść, wtedy moje składki zostaną – być może - wykorzystane z większym sensem. Tak, wtedy może być lepiej w kraju. Zatem proponuję jednak te parówki*.
Kobieta zapomniała języka. Przez jakiś czas jej twarz zabawiała się w kameleona, jednak ostatecznie dała za wygraną. Wykrztusiła tylko „sam sobie to jedz” i opuściła sklep, energicznie sprawdzając wytrzymałość futryny drzwi wejściowych.

Ekspedientka, dotychczas cicha, stwierdziła z lekkim wyrzutem:
- Wie pan, chyba trochę za ostro, mogło jej się z tych nerwów coś stać.
- No właśnie o tym, przecież mówiłem, prawda? Pani mi da te parówki.

Lokalny spożywczak

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (767)

#10511

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nadszedł w końcu taki dzień, i znalazł się taki człowiek, który mnie naprawdę zirytował. Nie jest to wcale proste, więc tym bardziej jestem w szoku. Znowu historia z psem w tle. I chwilowo bez zakończenia.

Korzystając z kilku dni w miarę wolnych i w miarę ciepłych, postanowiłem się zrelaksować i przejść na plażę. A więc książka w łapę i dalej - obcować z naturą.
Przybyłem, znalazłem miejsce, siadłem i czytam. Fale szumiały, wiało trójką, mewy darły dzioby, słowem - piękne okoliczności przyrody i tego... niepowtarzalne.

Kilkadziesiąt metrów dalej okolicznościami napawała się jakaś para. Baraszkował przy nich pies, razy nieustalonej. Już nie szczeniak ale jeszcze niezbyt dorosły. W każdym razie rozbrykany.
Psiak, jak to młodzież, hasał po całej plaży, i w pewnym momencie, przybiegł do mnie w celach zapoznawczych. Szczeknął, poprzymilał się, dał się pogłaskać i pobiegł. Po dłuższej chwili przybiegł znowu. Z patykiem. Chwila ustalania reguł i zaczęło się rzucanie. W sumie fajnie. W międzyczasie podszedł właściciel i – co było bardzo w porządku z jego strony – zapytał czy pies nie przeszkadza i czy ma go zabrać. Odpowiedziałem, że nie trzeba i że się fajnie bawimy. Uśmiechnął się i poszedł napawać się dalej. Psina co chwilę biegała zaczepiać innych spacerowiczów, potem wracała, przynosiła patyk, przerywając mi czytanie, i tak to trwało. Sielanka, jednym słowem.

Nawet nie zauważyłem, jak nade mną zmaterializowała się para strażników miejskich. Bez przydługich wstępów stwierdzili:
- Proszę pana, jest zakaz wchodzenia na plażę z psami, w sezonie. Są tablice przed wejściami. Musimy wypisać mandat.
- Ja wiem, że jest zakaz, ale to nie mój pies.
Teraz to mi się zrobiło głupio, bo powinienem wcześniej ostrzec właściciela, ale po prostu o tym nie pomyślałem.
- Jasne. Każdy tak mówi w takich przypadkach, proszę o dokument.
Tu już mi trochę podniósł ciśnienie. Jak na złość pies, zaczął przymilać się do strażników i ani myślał się tłumaczyć. Na szczęście właściciel znowu okazał się w porządku – podszedł i zapytał o co chodzi. Wyjaśniłem, a ten zaczął tłumaczyć, że to jego zwierzę i może tego dowieść.
Co prawda nie miał żadnych dowodów na miejscu, oprócz smyczy i kagańca, ale w domu ma książeczkę. I chce mandat na siebie. Strażnik na to, że nie będzie czekał ani tym bardziej jeździł, a mandat, tak czy owak wypisze. Na mnie, bo pies był przy mnie. Koniec, kropka!

Zagotowałem się ale kilka głębokich oddechów wystarczyło. Machnąłem na właściciela, żeby już dał spokój, dałem strażnikowi dokument. Nie mogłem się tylko powstrzymać od lekceważącego „pisz pan i przygotuj się na kłopoty”. Nie zrobiło to na nim wrażenia, mandat wypisał, ja go (po głębokim przemyśleniu) przyjąłem. Wziąłem jeszcze tylko dane i telefon do właściciela psa, mruknąłem coś w rodzaju „it means War”, wsiadłem do samochodu i pojechałem do biura Straży.

Jak się można domyśleć niewiele zwojowałem, ale też na wiele nie liczyłem. Pracownica oznajmiła mi, że widocznie strażnik miał podstawy i mogę się odwołać. Ja na to, że nie omieszkam, potrzebuję jeszcze tylko od niej adres biura zwierzchnika Straży Miejskiej. Ta machnęła ręką:
- Adres biura Komendanta jest na tablicy.
- Nie łaskawa pani, proszę o adres do biura waszego zwierzchnika!
Z nieukrywanym zdziwieniem:
- To znaczy?
Tu nie mogłem sobie odmówić:
- No Prezydenta Miasta przecież. To pani nie wie dla kogo pracuje?
Trochę ją zatkało.
- Eeee.., nie znam adresu.
- No nic znajdę sobie. Póki co, do widzenia pani.
Nie usłyszałem odpowiedzi, więc pozostało mi tylko trzasnąć drzwiami.

Siedziałem wczoraj i pisałem odwołanie. Do wiadomości dostaną: Komendant i Prezydent. I dla większej motywacji urzędników – dodatkowo kancelaria zaprzyjaźnionego prawnika. Czekam 2 tygodnie (plus czas potrzebny na przesyłkę). Jestem bardzo ciekaw jak to się skończy. Jeśli są zainteresowani – poinformuję.

PS: Może i wyjdę na pieniacza ale od wszystkich, tak samo jak od siebie, wymagam dokładnego wypełniania swoich obowiązków i dodatkowo – używania mózgu. Zwłaszcza jeśli ja za to płacę.

.

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 835 (917)

#10383

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozmawiałem ostatnio z sąsiadem i przypomniała nam się historyjka sprzed blisko 2 lat. Jak zwykle będzie długo. Głównym bohaterem był pies sąsiada marki labrador (czarny) o dźwięcznym imieniu Wars (bo urodził się w wagonie Warsu, gdzieś przed Katowicami – ale to inna historia ;) ).

Sąsiad jest „zwykłym” policjantem pełniącym – co istotne - służbę w okolicy, w której mieszkamy. Wars jest psem policyjnym „w rezerwie”. Podczas służby odniósł podobno niejakie sukcesy w poszukiwaniu narkotyków, a później udał się na zasłużoną emeryturę w domu Mirka (sąsiada). Jako rezerwista, ma obrożę ze stosowną informacją o przynależności do służb mundurowych, choć służby czynnej już nie pełni. No i z racji „policyjności” jest doskonale ułożony, zdrowy jak byk, urodziwy i (to już ze względu na swoją naturę) bardzo lubiany przez młodsze (i nie tylko) pokolenie okolicznych mieszkańców. Ma tylko jedną słabość – świruje jak zobaczy dzieci. Może z nimi ganiać kilka dni bez przerwy, co zresztą ma swoje plusy. Spacery polegają na wyjściu na podwórko, w godzinach, kiedy jest oblegane przez młodzież, puszczeniu psa luzem i poczekaniu na ławce (czasami nawet bardzo długo) aż rzeczona młodzież padnie z głodu i zmęczenia od nadmiaru zabawy. Można wtedy psa zawołać i z czystym sumieniem udać się do domu.

Historia zdarzyła się pewnego wolnego, letniego dnia, kiedy to zostałem przez sąsiada poproszony o wyjście z Warsem na spacer. Mirek miał służbę a jego żona trochę chorowała i sama nie mogła. Pies mnie doskonale zna, problemów nie było - no to wziąłem i wyszedłem. Dzieciarni nie było, więc pomyślałem, że usiądę na chwilę w ogródku osiedlowego sklepiku, wypiję coś (bezalkoholowego) zjem loda i poczekam. Pies sobie usiadł grzecznie w kącie, został – dla picu bo i tak by się nie ruszył – przywiązany do ogrodzenia, na długiej smyczy. Trzeba dodać, że miał na sobie taki skórzany kaganiec – zapięty na tyle luźno żeby móc coś przekąsić ale nie na tyle żeby (co było nieprawdopodobne) np. ugryźć.

W ogródku siedziało kilka osób, mieszkańców osiedla – znałem ich z widzenia, i obce małżeństwo z trzylatkiem (na oko) marudzącym w wózku. Rodzice byli zajęci piciem piwa i zupełnie nie zwracali uwagi na małego. A ten, sprytnie, wygramolił się w z wózka, piskiem „pieeeesioooo” przyczłapał do Warsa i „pac” go w ucho. Wars takich okazji nie przepuszcza – zrewanżował się namiętnym lizem przez nos małego. Za to „oberwał” w drugie ucho i natychmiast oddał językiem przez pół twarzy.
„Rozmowa” rozwijała się dość obiecująco, kiedy zaalarmowana śmiechem małego matka oderwała się od piwa i wrzasnęła, że „jakieś bydle” atakuje jej pociechę. Na to jej partner zerwał się, podbiegł i porwał małego na ręce usiłując jednocześnie kopnąć psa. Jedyną reakcją Warsa był unik i ponowny siad, tym razem poza zasięgiem nogi. Tu już musiałem się wtrącić, ale zanim coś powiedziałem, ojciec zaczął wrzeszczeć o konieczności pilnowania niebezpiecznych (!) psów i że on zadzwoni na policję.

I zadzwonił. Patrol przyjechał dość szybko – jak się domyślacie – w jego składzie był właściciel psa. Oczywiście zapanowało zamieszanie. Rodzice dziecka krzyczeli, mały przestraszony zamieszaniem popłakiwał, świadkowie - klienci sklepu - oburzeni zachowaniem ojca zaczęli na niego naskakiwać, tylko Wars siedział spokojnie dalej. Zobaczywszy pana zaszczekał tylko i zamerdał ogonem, ale komenda „siad” obowiązywała, to nie ruszył się z miejsca. A ja czekałem co będzie dalej. Sąsiad nie podszedł do mnie, znaczy zaczął obowiązywać wariant „nie znamy się i zobaczymy co dalej”.

Po uspokojeniu sytuacji policjanci wypytali strony i świadków o sytuację i kiedy wszystko stało się jasne, rodzice dziecka dowiedzieli się, że:
1. Pies nie jest agresywny i ma kaganiec,
2. Rodzice nie dopełnili obowiązku opieki nad małym dzieckiem,
3. Są pod wpływem,
4. Policja w zasadzie powinna zmierzyć zawartość alkoholu i jeśli okaże się, że jest powyżej jakiegoś progu - nie pamiętam jakiego - to może skutkować ograniczeniem praw rodzicielskich (blef, bo to nie działa tak prosto).
Poskutkowało, ojciec zaczął się kajać, że to taki „wypadek przy pracy” i że oni już się poprawią. Policjanci stwierdzili że im wystarczy i dali spokój.
No i historia mogłaby się skończyć – rodzice dostali nauczkę, wszyscy już spokojni, prawie happy end. Ale nie.

Właśnie wtedy do sklepiku wpadła grupka okolicznych dzieciaków (jasne – jak są potrzebni do wybiegania psa to się szwendają gdzieś indziej ;) ). Zobaczyły Warsa, natychmiast zapomniały o zakupach, podbiegły do Mirka i zaczęły się jęki:
- Panie Mirku możemy się pobawić z pieskiem? Proooosiiiimyyyyy!
Co było robić – zamierzał pozwolić, ale jego wzrok wyraźnie mówił „No i cały misterny plan w pi*******u!”.

U piekielnego ojca włączyło się myślenie, błysk zrozumienia i zaczyna znowu:
- Aaaaaa! To wasz pies, a wy go bronicie. Zobaczycie złożę skargę. Popamiętacie!
Tu już sąsiad nie wytrzymał, wziął gościa pod rękę, zaprowadził do psa, pokazał obrożę i walnął z grubej rury:
- Widzi pan to jest pies policyjny, pan go chciał, będąc w dodatku pod wpływem alkoholu, kopnąć. Potraktuję to jak atak na funkcjonariusza. Proszę o dowód.

Delikwent zbladł, potem zrobił się czerwony. Po kilku sekundach zmiany kolorów zaczął przepraszać i prosić, żeby już nie pisać. Jednak został spisany i oświecony, że w razie ponownego wybryku pod wpływem, zwłaszcza w obecności dziecka, zainteresuje się nimi np. pogotowie opiekuńcze.
Zmyli się jak niepyszni, tylko jeszcze przez jakiś czas słychać było krzyki małego „ja chcę do pieskaaaa!”

.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 839 (913)

#10213

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W zimie, przed urlopem postanowiłem udać się do sklepu sportowego celem uzupełnienia ekwipunku narciarskiego. Sklep taki typowy, w centrum handlowym – ze wszystkim. W planach miałem tylko spodnie. Wszedłem i natychmiast pojawiła się dziewczyna z sakramentalnym „czy mogę w czymś pomóc?”. Zazwyczaj korzystam z takiej pomocy bo mam skonkretyzowane potrzeby i szkoda mi czasu na samodzielne szukanie. Ale przy okazji bywam wybredny i lekko marudny
[Tu muszę zaznaczyć, że będąc zaznajomionym z wszelkiego typu technikami sprzedaży i implikacjami wynikającymi z relacji sprzedawca – klient, jestem odporny na próby manipulowania mną za pomocą wdzięków. Niestety nigdy nie uodporniłem się na przejawy inteligencji i fachowości sprzedawców (tak, to był właśnie taki przypadek)].

Dziewczyna zaczęła typowo – uśmiechy, machanie rzęsami, ale szybko odpuściła. Powiedziałem co chcę, dziewczę przyniosło poradziło, generalnie była bardzo fachowa i sprawna. Rozmawiało się bardzo miło. Nawet na pytanie „jak wyglądam”? (taki standardowy test sprawdzający) odpowiedziała, zamiast ściemniać, że „te to może nie, bo za długie, przyniosę inny rozmiar”. I nie reagowała na moje wydziwianie tylko z uporem maniaka proponowała inne wzory i modele. Czyli ogólnie miodzio – tak jak lubię.

No ale później się zaczęło. W trakcie rozmowy, konspiracyjnym szeptem, zwierzyła mi się, że bierze udział w konkursie na najlepszego sprzedawcę, można wygrać jakąś wycieczkę od firmy i czy bym może czegoś jeszcze nie kupił. Bo np. skarpety mają fajne i niedrogie. Myślę sobie: a co mi tam, i tak potrzebuję jeszcze paru rzeczy, to będzie hurt, może na zniżkę się załapię. Po następnych 30 min wyszedłem ze sklepu uboższy o trochę więcej pieniędzy, niż planowałem wydać ale z ciężkimi torbami i niezmiernie zadowolony z zakupów – zniżkę dostałem :D

W domu oglądanie, jak to zazwyczaj bywa. Okazało się, że jedna para skarpet jest innego rozmiaru niż chciałem – zapewne przez pomyłkę znalazła się w torbie. Postanowiłem wymienić następnego dnia, i przy okazji dokupić jeszcze jedną bo się okazało, że mam za mało.

Następny dzień, powtórna wizyta w sklepie. Wszedłem i szukam dziewczyny z wczoraj. Nie ma. Pytam o nią innych pracowników. Nie ma – ma wolne.
- Szkoda, bo ja chciałem coś dokupić, to by sobie jeszcze dorobiła do konkursu.
Chłopaki w śmiech. Okazało się, że to jest jej jeden z kilku standardowych sposobów na „urabianie” klientów. Nie ma żadnego konkursu, a pracownicy mają po prostu prowizję od sprzedaży. Tylko się uśmiechnąłem bo w końcu nic złego się nie stało. Drogo wcale nie było, potrzebne rzeczy miałem i to niezłej jakości. Dokupiłem, wymieniłem, udałem się na zasłużony urlop.

Traf chciał, że podczas urlopu zepsułem gogle. Myślę sobie – po urlopie idę do sklepu, końcówka sezonu to może znajdę coś tańszego. No to poszedłem. Moja „ulubiona” sprzedawczyni tym razem była. Pewnie jej powiedzieli o mojej powtórnej wizycie, bo ujrzawszy mnie zrobiła ruch jakby chciała się schować. Nie zdążyła...
- (z wyszczerzonymi zębami) Dzień dobry, jak konkurs?
- (z rumieńcem) A bo wie pan, niezbyt dużo płacą, to musimy jakoś sobie wyrabiać prowizję. Studia i takie tam...
Obok stał jej kolega i widocznie nie mógł się powstrzymać, bo parsknął śmiechem. Panienka posłała mu spojrzenie bazyliszka.
- No dobra, ja też potrzebuję na ciuchy!
- To trzeba było tak od razu. Ale jakby klient się w domu rozmyślił to przyjmujecie zwroty?
- Tak, do 5 dni.
I szybko dodała:
- Ale jak tu pracuję, ja żadnego zwrotu jeszcze nie miałam!
- To ja pani przepowiadam długą i owocną karierę w tym zawodzie. Dobrze, teraz proszę mi pokazać gogle. I TYLKO gogle.

.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 547 (703)

#10067

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia długa, zalecam więc colę i popcorn. Zaczęła się dawno, ostatnio nastąpił jej finał, i to wszystko niniejszym opisuję.

Razu jednego kolega, zapragnął zakupić auto swojej żonie. Ponieważ żona to moja dobra przyjaciółka i dodatkowo obaj lubimy ten temat :), poprosił mnie o towarzystwo. Miało to być auto jednej z bardziej... „prestiżowych” marek. No i niezbyt tanie.

Nadszedł dzień wizyty w salonie. Jednak przed wizytą uczestniczyliśmy, z większą grupą w marszu na orientację (dla niewtajemniczonych: kilkugodzinne bieganie po lesie z mapą i szukanie oznaczonych miejsc). Ubrani byliśmy byle jak, pogoda nie najlepsza, więc wiadomo – wygląd pozostawiał trochę do życzenia. Ale co tam, reszta towarzystwa poszła na kawę i pogaduchy a my do salonu.
Weszliśmy. W salonie kilka osób obsługi i kilku klientów. Nikt nie podszedł to zabraliśmy się za oglądanie. Po dłuższej chwili, kiedy kolega chciał się „przymierzyć” do, z grubsza wybranego, auta, podbiegł(!) do nas sprzedawca i poprosił o niewsiadanie do samochodu, a w ogóle to okazało się, że obserwuje nas już dłuższy czas i mamy opuścić salon.
- Dlaczego?
- Ponieważ straszą panowie klientów a poza tym i tak nic nie kupicie.
Mnie zamurowało, bo kolega mógłby od niechcenia kupić sobie cały ten salon i jeszcze by mu zostało na lody. Kątem oka widziałem że Krzysiek usilnie nad czymś myśli. Po chwili się odetkałem i miałem zacząć dyskusję ale kumpel prawie siłą wyciągnął mnie na zewnątrz. Trzeba zaznaczyć, że jesteśmy raczej ugodowi ale jeśli chodzi o nasze prawa, walczymy jak wściekły bóbr.

Krótka dyskusja nad strategią. Ja miałem być w niedługim czasie w stolicy, to postanowiłem że odwiedzę przedstawicielstwo marki, Krzysiek udawał się na drugi koniec Polski i zaplanował wywiad w konkurencyjnym salonie.
Kolega wywiad zrobił, ja podczas pobytu w Wawie udałem się po pracy do biura rzeczonego przedstawicielstwa. Niestety nie miałem czasu przebrać się „na luz” więc wyglądałem „oficjalnie”. W sumie żałuję ale cóż – trudno.
Przyszedłem bez zapowiedzi i poprosiłem przemiłą panią na recepcji o krótkie spotkanie z osobą, która się u nich zajmuje salonami, jakością lub kontaktami z klientem.
- Niestety pan X jest zajęty, chętnie pana umówię na inny termin.
- Ale ja nie mam wolnego „innego” terminu. Proszę zatem zapytać Pana X czy poświęci mi 3 minuty teraz i odpowie na 1 lub 2 pytania, czy może chce od jutra odpowiadać na te same pytania wszystkim krajowym mediom motoryzacyjnym?
Poskutkowało. Pan X znalazł czas w ciągu 30 sekund.

Przywitaliśmy się i zapytałem czy polityka firmy przewiduje selekcję klientów, tak ja stosują to drogie, niszowe, marki?
- Niczego takiego nie stosujemy, służymy każdemu chętnemu klientowi (??).
- To proszę mi wytłumaczyć taką sytuację (tu nastąpił opis zajścia w salonie).
X przez chwilę nie mówił nic, na zewnątrz zachował spokój choć widać było, że się gotuje. Jednak po chwili się opanował, przeprosił za sytuację, wręczył wizytówkę i obiecał, że zanim wsiądę do samochodu sprawa zostanie załatwiona. Mamy z Krzyśkiem iść do salonu, prosić kierownika, lub właściciela, a jakby były kłopoty dzwonić od razu do niego.

No to kilka dni później poszliśmy. Krzysiek gadał ja obserwowałem (co mnie zawsze bardzo bawi).
Oczywiście zgłosiliśmy się do kierownika, ten chyba dostał wcześniej ostro po uszach, bo – mimo, że nas wcześniej nie widział – domyślił się od razu o co chodzi. Rozmowa była może nie bardzo miła ale rzeczowa. W ramach rekompensaty za zaistniałą sytuacje zaproponowano naprawdę duże zniżki. Kolega jednak cisnął dalej, mówiąc że był w salonie w YYY i tam zaproponowano mu taki sam rabat bez „zaistniałej sytuacji”. Kierownik zęby zacisnął i dorzucił jeszcze kilka tyś. w wyposażeniu .
Koniec końców K. kupił auto w cenie o 5 cyferek niższej od wartości cennikowej i zniżkami na przeglądy.
Skończyło się na zapewnieniach, że zawsze jest mile widzianym klientem, etc.

I teraz konkluzja: osób które łamią nasze prawa jest mniej niż osób, których prawa są łamane. Gdyby tak każdy zareagował, zamiast tylko o tym pisać, za kilka lat żyłoby się nam odrobinę lepiej. Mam wrażenie.

Salon motoryzacyjny

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 626 (792)

#10310

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytam sobie zamieszczone tu opowieści, zastanawiając się często dlaczego mi się nigdy takie prozaiczne historie nie zdarzają. Jak już się coś pojawi (niezmiernie rzadko) to zalicza się do kategorii absurdów. No i właśnie nastąpiło...
Dramatis personae:
Ja – typowy Kowalski aczkolwiek ciut leniwy;
Kasjerka – posiadaczka donośnego głosu, obrończyni moralności i gorąca orędowniczka Ustawy o Wychowaniu w Trzeźwości;
Pracownik Ochrony Sklepu – młody i zapewne niedoświadczony, a na pewno mało stanowczy;
Patrol Policji – bez znaków szczególnych ale z dużą dozą rozsądku;
Kierowniczka – nie wiadomo dokładnie czego była kierowniczką ale posiadała, jak przystało na swoje stanowisko, TEN ton; (przepraszam wszystkich miłośników Pratchetta za nieudolną kopię – ale tak mi się od razu skojarzyło)
Napój Energetyczny – śmierdzące świństwo, podejrzewa się, że jest przyczyną całego nieporozumienia;
Do rzeczy.

Wstałem wyjątkowo wcześnie i jak co dzień zebrałem się, aby odbębnić codzienne 5 km truchtem. Do plecaka zapakowałem batona i – zamiast porannej kawy - napój, bohatera historii (jak ktoś ma zamiar uświadamiać mnie, że niezdrowo, niech lepiej ugryzie się w język ;)). Niedaleko mnie jest duży hipermarket, postanowiłem więc, że wracając wstąpię i nabędę załącznik wysokoprocentowy na spotkanie firmowe. Wiadomo, koledzy z różnych stron kraju – niektórych długo nie widziałem – to trzeba zmoczyć pysk przy rozmowie... Przed wejściem jeszcze skonsumowałem batona i popiłem napojem. Domyślacie się, że po tym nie pachniałem fiołkami.
Wszedłem. Sklep prawie pusty no to szybko wybrałem jakiegoś „Dżonego W.” i do kasy. Tej alkoholowej. Zapłaciłem, dostałem paragon i... no właśnie. Zamiast wyjść przy ochronie – tam gdzie się wchodzi – wymyśliłem sobie, z lenistwa, że wyjdę przez kasę, o tej porze bez klientów. Nie musiałbym iść przez cały sklep.

Podszedłem do kasy, postawiłem na taśmie zakup, na szczęście nie zdążyłem dać paragonu. Kasjerka spojrzała na mnie badawczo i oznajmiła, że będę musiał zwrócić zakup bo... czuć ode mnie alkohol, a nie wolno takowego sprzedawać osobom nietrzeźwym. A koleżanka z kasy alkoholowej jest „młoda i mało bystra” (!) to pewnie nie zauważyła. Po czym złapała butelkę i z donośnym „idziemy do obsługi klienta” poczłapała na drugi koniec linii kas. Jak już złapałem oddech poszedłem za nią, próbując tłumaczyć, że nie jestem pijany i że w zasadzie to ona mi tę flaszkę ukradła bo przecież za nią zapłaciłem. Nie skutkowało. W obsłudze było pusto. Jednocześnie zaalarmowany donośnym głosem kasjerki podszedł do nas Ochroniarz. Nie zdążył nawet zapytać co się stało, tylko usłyszał kategoryczne „leć po kogoś!”
- Ale co...
- Nie gadaj tylko leć, gamoniu!
No to „poleciał”. W międzyczasie próbowałem jednak tłumaczyć, ale nie przynosiło to żadnego skutku. Prosiłem o kontakt z kierownictwem. To samo. Co mi pozostało – telefon na Policję z zawiadomieniem o próbie kradzieży (nic innego nie przyszło mi do głowy).

Znalazła się dziewczyna z obsługi. Kasjerka wykrzyczała tylko, że ma odebrać towar i zwrócić pieniądze. Tu próbował się wtrącić ochroniarz, że „w zasadzie to nie powinni...” ale został zakrzyczany i wyzwany od nieuków. Tak się trochę przepychaliśmy – nie chciałem dać paragonu – aż do przyjazdu (szybkiego) Policji.
Zaczęliśmy opowiadać swoje wersje, ale przyniosło to mały skutek, bo cały czas zagłuszała nas kasjerka. Policjanci próbowali ją uspokajać ale nic to nie pomagało.
Wreszcie cud. Znalazła się Kierowniczka. Oczywiście „co się stało?”. Ja próbuję znowu opowiadać, znowu zagłuszanie. Kierowniczka nie wytrzymała i do Kasjerki:
- CICHO BĄDŹ!
Zapadła cisza. Kierowniczka do mnie.
- PAN MÓWI.
Opowiedziałem. Do Kasjerki:
- TY MÓW!
Kasjerka opowiedziała swoją historię, o dziwo już spokojnie. Potem o swoją wersję został „poproszony” ochroniarz. Policjanci stali i nic nie mówili, uśmiechali się tylko pod nosem.
Kierowniczka długo nie myślała. Zapytała Policjantów.
- CO Z TYM... znaczy, co z tym robimy?
- W zasadzie to zgłoszenie powinniśmy przyjąć. Pan nie jest pijany – możemy sprawdzić ale wg. nas nie jest – a wykroczenie jest. Kradzież to chyba nie przejdzie ale może odmowa sprzedaży. No to jak pan chce. (z powagą) Bardziej nam się chce śmiać niż pisać.
- Ja raczej też nie mam ochoty na tę całą zabawę, chciałbym tylko (do Kierowniczki), żeby pouczyła pani personel o tym co zrobił źle.
- Oj ja już ich pouczę! Pan poczeka.

Powiedziała coś cicho Ochroniarzowi, ten poszedł na halę i po chwili przyniósł drugiego „Dżonego”. Kierowniczka mi go wręczyła i tonem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła „od firmy”. A do Kasjerki:
- ALE TO TY ZA TO ZAPŁACISZ!
Wychodząc, widziałem jeszcze Policjantów zwijających się ze śmiechu w radiowozie.

Hipermarket

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 973 (1043)

#8658

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako, że sporo tu teraz opowieści o naszym narodowym przewoźniku kolejowym, dorzucę swoją. Historia obrazuje, że to co się dzieje w PKP wymyka się wszelkiej logice, choć muszę przyznać, że nie było tu piekielnych sensu stricto.
Jako się rzekło, pewnego razu musiałem skorzystać z usług ww. instytucji.

Mój pociąg miał odjechać o 18:30 z Centralnego z Wawy. Z biura wyszedłem nieco późno, więc szybko do taksówki z prośbą do kierowcy o pośpiech. Odpowiedź jedyna możliwa: „Panie i tak się spóźni!”. Mimo wszystko byliśmy pod dworcem kilka minut przed odjazdem. Po pokonaniu labiryntu korytarzy, wpadłem na peron (dosłownie!) 30 sek. przed planowanym odjazdem. Niestety, pociąg już ruszał a kiedy na tablicy pojawiła się 18:30, minęły mnie czerwone światła ostatniego wagonu.
Lekko poirytowany udałem się do okienka, w którym zwraca się bilety – bez wielkiej nadziei na odzyskanie pieniędzy – ale co szkodzi spróbować. Po wysłuchaniu mojej historii Pani zza szyby patrzyła na mnie dłuższy czas jakby zobaczyła Sigourney Weaver z Obcym na smyczy. Kiedy już się ocknęła, bez słowa, postukała w swój monitor, wyszła na chwilę, podniesionym głosem z kimś porozmawiała po czym wróciła z koleżanką. Koleżanka okazała się... obyta z realiami kolejnictwa:
- Idzie na Śródmieście, wsiądzie do podmiejskiego i jedzie na Wschodni to jeszcze złapie swój pociąg.
- Ale jest Pani pewna, że zdążę?
- Tak, on tam będzie stał jeszcze przynajmniej 40 min. Bo czeka na pośpieszny z X - ma zabrać część wagonów – a tamten ma opóźnienie.

To co, popędziłem na podmiejski, kupiłem bilet i wsiadłem do pierwszego składu jadącego na wschód. Dojechaliśmy w 20 min. Wybiegłem na peron... uff mój pociąg czekał. Zapytałem konduktora:
- Jak długo jeszcze będzie stał?
- Jakieś pół godziny najmarniej.
- Ale na pewno?
- Na bank.
No to pomyślałem, że jeszcze sobie zakupię prasę jakąś, coś do picia, itp. Jakieś 5 min. później byłem właśnie w trakcie wybierania gazet, kiedy usłyszałem z megafonów:
- Pociąg do Y odjeżdża z toru...
Taki sprint po dworcu, jak wtedy, zaliczyłem ostatnio w czasach studenckich. Wpadłem na peron a pociąg... nadal stoi. Konduktor ćmi pecika, pasażerowie rozmawiają, nikt nie zamierza odjeżdżać. Podszedłem do konduktora:
- Łaskawy panie, kiedy w końcu zamierzacie odjechać bo kobieta w megafonie twierdzi, że was już tu nie ma!?
- No a pan jej uwierzyłeś?
Zamurowało mnie.
- To w końcu kiedy?
- A bo ja wiem? Jak ten z X przyjedzie. Jeszcze jakieś pół godziny (!!)
Nie ryzykowałem, wsiadłem.
Odjechaliśmy 90 minut po czasie.

PKP

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 890 (966)