Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

princesstrish21

Zamieszcza historie od: 21 lutego 2017 - 14:24
Ostatnio: 19 sierpnia 2020 - 16:49
  • Historii na głównej: 10 z 13
  • Punktów za historie: 2102
  • Komentarzy: 34
  • Punktów za komentarze: 319
 

#86892

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie moją historię z byłym mężem, który pojechał na urlop do Polski i już nie wrócił? Niestety, w papierach dalej nie do końca byłym, co ostatnimi czasy dało mi się we znaki.

Od czasu męża wyjazdu udało nam się w Polsce wystąpić o separację (wniosek uznany), ja w tym czasie związałam się z kimś innym i urodziłam partnerowi synka. I się zaczęło. W Polsce jestem w separacji. W UK jestem czyjąś żoną, wobec tego za ojca mojego dziecka automatycznie uznano mojego męża (z takim też aktem musiałam udać się do polskiej ambasady, coby młody miał polskie obywatelstwo). Ponieważ prawie-były-mąż mieszka teraz na stałe w Polsce, a i ja jestem Polką, najbardziej logiczne wydało się złożenie wniosku o zaprzeczenie ojcostwa w Polsce. Gdy wniosek zostanie przyznany, mój partner może "adoptować" własnego syna. Do aktu urodzenia wpisałam synowi własne, panieńskie nazwisko, wniosek złożony, prawie były podpisał, że dziecko nie jego, uznany. Jak dojdzie do mnie pocztą, mogę złożyć w tutejszym sądzie, żeby uruchomić proces adopcji młodego przez jego ojca.

Ale żeby nie było tak łatwo, zaczęła się pandemia, wniosek prędko do mnie nie dotrze. Młody widnieje tutaj w papierach jako syn prawie byłego. Gdyby (nie daj Boże) coś mi się stało, brytyjski sąd będzie ścigał prawie byłego (zamieszkałego w Polsce), coby się "swoim" synem zajmował, podczas gdy jego własny ojciec oficjalnie jest dla niego obcym człowiekiem, nie mającym do niego żadnych praw.

Próbuję skontaktować się z prawnikiem, ambasadą, sądem w Polsce; przez pandemię wszystko pozamykane. Zdesperowana dzwonię do kuzyna mojego taty, radcy prawnego:
- Tomasz, co ja mogę w takiej sytuacji zrobić?
- Testament spisz.

Co mogę, spisałam.

Międzynarodowa biurokracja

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 100 (134)

#83175

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gdyby mi ktoś opowiedział, pomyślałabym, że to scenariusz "Dlaczego ja", czy innych trudnych spraw, a nie ostatnie miesiące mojego życia.

Ale od początku. Od dziecka mieszkam w Anglii (fala emigracji z początku lat dwutysięcznych), Rudego poznałam niecałe pięć lat temu przez kuzynkę w Polsce. On spodobał się mi, ja jemu, przez prawie rok 'byliśmy' ze sobą na odległość, dopóki Rudy nie zakochał się na tyle, że postanowił wyemigrować za mną. Znalazłam mu pokój zanim przyjechał, z pracą też dał radę (wolny zawód i płynny angielski), zamieszkaliśmy razem dopiero, gdy oboje czuliśmy się gotowi. Ślub wzięliśmy w sierpniu zeszłego roku w Zakopanem.

Na luty Rudy zaplanował sobie dwutygodniowy wyjazd do Polski, ja byłam zbyt zawalona pracą a jemu nazbierało się zaległego urlopu. Kupił bilety, spakował trochę gratów i pojechał. Jak na dobrego męża przystało, odezwał się po lądowaniu (przypomniał, że kocha i już za mną tęskni), po czym zamilkł. Wiadomo, zajęty jest (siostra, siostrzeniec, rodzice, koledzy), nie jesteśmy dziećmi, nie czujemy potrzeby komunikować się ze sobą 24/7 i informować się nawzajem o myciu zębów czy piciu herbaty, ale kiedy nie zadzwonił ani nie napisał przez tydzień, zaczął formować się we mnie foch. W końcu dzwonię do teściowej - może telefon zgubił? Roaming jakimś cudem odmówił współpracy? Teściowa nic na ten temat nie wie - 'Szturchnę Piotrusia, żeby wieczorem do ciebie zadzwonił'. Nie zadzwonił. Do końca następnego tygodnia zresztą.

Ale! Nadszedł oczekiwany dzień powrotu. Już byłam pewna, że foch będzie jak choroba (sam sobie będzie, kuwa, obiadki gotował), mógł chociaż spytać, czy u żony wszystko w porządku. Siedzę przed telewizorem, zupa na gazie, Rudego niet. Dzwonię, poczta głosowa. Dzwonię do teściowej - samolot opóźniony? Odwołany? Teściowa nie odbiera. Do szwagierki. Odebrała! Pytam spokojnie, czy Rudy wyleciał, bo jeszcze go nie ma. 'Wyleciał...?' Parę sekund przerwy. 'O k....'
Rozłączyła się. Miałam wrażenie, że mózg gotuje mi się w czaszce. Wiadomość od Rudego dostałam kilka minut później - 'Sorry, już dłużej nie dam rady. Poczta musiała nawalić. Spakuj moje rzeczy, opłacę przewóz do Polski.'

Pół roku po ślubie. Pozew dostałam pocztą dosłownie dwa dni później - datowany na dzień, kiedy mój mąż poleciał do Polski. Chyba prosto z lotniska poszedł do adwokata, a gdyby nie nawaliła poczta, o nadchodzącym rozwodzie dowiedziałabym się z papierka.

Jak to mówią - pierwszy mąż jest jak pierwszy naleśnik, może się nie udać.

Już_niedługo_były_mąż

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 283 (307)

#79781

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jechaliśmy z Rudym na urlop; psy zawieźliśmy do rodziców, ale moja kotka się nie da, woli być w domu i mieć dochodzącego opiekuna.

Prosta sprawa - prosimy sąsiada, w końcu niejedną przysługę mu oddaliśmy, a sam też ma zwierzęta. Wszystko pięknie, nie ma problemu, zostawić klucze, będzie przychodził kotkę karmić.

Z urlopu dzwonimy codziennie, pytamy, jak kotka się miewa, czy zadowolona, czy nie ma z nią problemów - sąsiad twierdzi, że kotka jest tak urocza, że sam ma ochotę sobie kota sprawić, trzy razy dziennie dostaje jeść, dobrze z nią.

Wracamy z urlopu - pierwsze, co powitało mnie w mieszkaniu, to smród.

Drugie - kotka, która wybiegła z salonu, drąc się do mnie jak głupia.

Idziemy do kuchni i szok. Stół lepki od resztek kociego jedzenia (rozmoczonych chrupek, galaretki z saszetek i stwardniałego już tuńczyka z puszki), oprócz tego owe puste saszetki i puste puszki po tuńczyku leżą na stole. Niezjedzone przez kotkę resztki po prostu powywalane do zlewu. Podnoszę miseczki, w jednej aż nadmiar tuńczyka (gdzie instruowałam, jakie ilości podawać, dla niej tuńczyk to słodycze), biorę ze stołu skamieniały od zaschniętej karmy widelec (fu!), wyrzucam - w rybie znajduję kolonię muszek, więc leży nie pierwszy dzień.

W misce z wodą zielonkawy osad, aż się zastanawiam, skąd, skoro zostawiłam butelkowaną.

Dla podsumowania - miseczki i widelec, który zostawiłam do nakładania jedzenia chyba w ogóle nie myte, resztki wyrzucone do zlewu, puste opakowania po karmie zostawione na stole. Stół i podłoga wokół misek uwalane zaschniętymi resztkami, w misce robactwo. Nie było nas 10 dni, a tu syf i smród.

Ja, wściekła, pierwsze co zabieram się za wietrzenie, odkurzanie, wyparzanie wszystkich misek, mycie podłogi. Rudy idzie do sąsiada z pytaniem, co to ma, kuwa, być.

Odpowiedź sąsiada?

On nie wiedział, że to tak trzeba i on w ogóle nie rozumie, o co pretensje, przecież to tylko kot, jedzenie miał.

Już mi nawet nie chodzi o brud, że ktoś nie posprzątał resztek. Ale patrzę na zwierzątko, którego zwyczajnie jest mi szkoda, bo wydawało mi się, że zostawiam ją pod opieką odpowiedzialnego człowieka, który na dodatek przez cały czas powtarzał mi, że wszystko jest w porządku.

Nie trzeba przecież znać się na opiece nad konkretnym zwierzęciem, ale wydawało mi się, że każdy głupi wpadnie na to, żeby umyć kotu miski pomiędzy karmieniami i nie dopuścić do tego, żeby w jedzeniu zalęgły się robaki.

Ale widać się myliłam.

Następnym razem kotka razem z psami pojedzie do rodziców, a sąsiad niech sobie lepiej kota nie sprawia.

sąsiedzi opieka nad zwierzęciem

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (173)

#79665

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może nie tak piekielne jak przeprawy ze służbą zdrowia czy moherami w komunikacji miejskiej, ale "klyenty" potrafią człowieka do białej gorączki doprowadzić.

Biuro, firma PR-owa.
Janusz, jeden z klientów, sam pisze maila do dziennikarki, z pytaniem z kim może porozmawiać o festiwalu, którego jest organizatorem. Do maila "podczepia" (CC) Lucynkę, moją szefową. W sumie kontakt do niektórych dziennikarzy nietrudno w internecie znaleźć, ale zonk - no bo w takim razie po co mu nasze usługi? Zwłaszcza że owa dziennikarka i mi, i Lucynce znana i zaznajomiona. Postanawiamy - dzwonimy do Januszka sprawę wyjaśnić, bo się wtarabania.

P - Princess (ja)
L - Lucynka
J - Januszek

J: No, ja tak pomyślałem, że może ja sam bym się kontaktem w dziennikarzami zajął? Jak będę do nich pisał sam, to lepiej to będzie wyglądać niż przez osoby trzecie (jasne, dziennikarze kochają kontakt z laikami, zamiast z profesjonalistą). Podeślecie mi waszą bazę danych, to jeszcze do kogoś napiszę? (Już lecimy; baza danych na około tysiąc nazwisk, maili i numerów telefonów, zgromadzone przez lata pracy w zawodzie.)
P (pół żartem, pół serio, mając zamiar uświadomić Januszkowi komizm jego pomysłu): Jak dla mnie spoko, my będziemy miały mniej pracy, a pieniądze płyną na konto!
L (podłapawszy): Stawkę miesięczną byś płacił dalej tę samą, tu się rozumiemy, prawda?
J: Jaką stawkę? Przecież jak ja tą bazę danych będę miał, to już sobie sam poradzę!

Chyba nie załapał; Lucynka po owej rozmowie poszła i strzeliła sobie kielicha, ja zadowoliłam się papierosem. I nie wiadomo, czy śmiać się, płakać, czy w rzyć kopnąć.

Klienci

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 80 (126)

#79589

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie zawsze mieliśmy z Rudym nasze mieszkanko. W zamierzchłych czasach, kiedy Rudy był jeszcze tylko moim chłopakiem, zamieszkiwałam w wynajmowanym pokoju. Duży dom, właściciele pod tym samym dachem, dwa pokoje wynajęte studentkom, dla nas osobna łazienka z interaktywną wanną, rachunki wliczone. Ona urzędniczka, on właściciel firmy budowlanej, trzy dorosłe córki już się wyprowadziły, więc nie ma komu mieszkać. Żyć nie umierać. Więc gdzie piekielności?

Ja, w pokoju na strychu, strych nad całym domem, rozmiarowo super. W drzwiach brak zamka, ni od zewnątrz, ni od wewnątrz. Można było drzwi jedynie przymknąć, ale zostaw otwarte okno i drzwi latają w te i z powrotem. Jak mocniej zawiało, to drzwi potrafiły odsunąć krzesło - wyobraźcie sobie być wtedy w łóżku z chłopakiem. Głośne to i niewygodne, zwłaszcza, że w domu jest pies (o którym szczegółowo będzie później). Będąc w domu, zastawiałam drzwi od środka krzesłem, ale jak mnie nie było, to gorzej. Na zamek czekałam dwa lata, przy czym za każdym razem jak miało mnie nie być przez weekend, przypominałam ze można by ten zamek wmontować. 'Spoko Princess, zrobię przez ten weekend'. Jasne.

Osobna łazienka, do czasu kiedy poszła jakaś rura i z prysznica przestała lecieć woda. Mamy korzystać z łazienki właścicieli (dopóki nie zostanie naprawione, czytaj minimum pół roku). Landlordy łazienkę mają w sypialni - a spać chodzą o 9-tej. Proszę się kąpać przed. Szkoda, ze mam taką pracę, ze czasem wracam po północy, a potem na 9-ta rano do pracy, gdzie rano kąpie się właścicielka, właściciel i druga lokatorka. Super.

Pokój był tani, nie przeczę. Ale nagle: czy mogłabym dorzucać się £5 miesięcznie do papieru toaletowego, worków na śmieci, etc. Pewnie, nie ma problemu, dodatkowo landlordka robi te zakupy, ja mam tylko dokładać się finansowo. Niedługo później, nie starcza jej, czy mogłybyśmy dokładać jeszcze po £5. Czyli dycha na głowę, cztery osoby w domu = £40 miesięcznie?? Worki na śmieci kosztują £1, papier toaletowy może £5 za dużą paczkę. Odmawiam, mówię, że nie uwierzę, że tyle nam schodzi. Oferuję, że ewentualnie, gdyby coś było potrzebne, niech da mi znać i kupię (chciałam zobaczyć na ile rzeczywiście starcza, a i specjalnie do tej pory nie przywiązywałam uwagi do cen takich artykułów). Temat się urywa.

Potem pada pytanie: czy chcemy panią sprzątającą, żeby sprzątała nam łazienkę, korytarz, schody, kuchnie etc, czy wolimy się dogadać, razem z landlordką ustalić grafik kto i kiedy. Pada na panią sprzątającą, dokładamy się po £15 miesięcznie. Dużo, ale jak ma przychodzić co tydzień to niech będzie, w końcu biorą zazwyczaj £10-£15 za godzinę. Pani przestaje przychodzić po dwóch tygodniach (czego nie zauważam, bo miała bywać w moich godzinach pracy), współlokatorka się wygaduje. To gdzie kasa idzie? No bo landlorka wszystko sprząta, to w sumie tak jak byśmy miały panią sprzątającą, nie? Tylko moich schodów na strych i naszej łazienki już nie sprząta, bo ona z tego nie korzysta, więc powinnyśmy same. Jak kroić, to miliony?

Odkurzanie co sobota przed dziewiątą rano - bo landlordka potem będzie miała inne rzeczy do roboty. Tylko w sobotę człowiek chciałby się wyspać po całym tygodniu pracy. Ale przynajmniej w niedzielę jest spokój, chyba że landlordy się kłócą, wtedy słychać w całym domu. A kłócą się często.

Nie wolno używać suszarki do ubrań, bo za drogo wychodzi - nawet w zimie rozwieszałam pranie w pokoju i podkręcałam kaloryfer na maxa. "Princess, co ty robisz, że tyle za prąd wychodzi?" Tak źle, i tak niedobrze.

I pewnego pięknego dnia: Wiesz Princess, bo jak ty mieszkasz na strychu to za dużo wychodzi za prąd, bo tam okna są nieszczelne. Pomyślałam, że przeprowadzisz się piętro niżej (pokój dwa razy mniejszy, o zejściu z czynszu nie było mowy), nawet jedną szafę ci opróżnię. Wow - pomijam, że na strychu też walało się pełno jej rzeczy, gdy mnie nie było wchodziła bez pytania, to po to, to po tamto.

Pies, wcześniej już wspomniany. Młody amstaf, dwulatek zamieszkujący konserwatorium i ogródek (ogródek 3x4 metry, wylany betonem). Do domu nie ma wstępu, bo potem śmierdzi psem, a poza tym wszystko niszczy. Jakoś nikt nie pomyślał, że może niszczy, bo ma za dużo energii, a na spacery nie chodzi. Staram się zabierać go na spacer w miarę możliwości, bo zwierza mi szkoda, ale w końcu nie ja go brałam. Po każdym spacerze słyszę, że rozpieszczam psa i niedługo on jej na głowę wejdzie. Psisko karmione najtańszą suchą karmą z worka i domowymi odpadkami, nawet żarcia z puszki nie dostaje. Kilka razy robi włam do domu, podczas nieobecności właścicieli. I jakimś cudem zawsze ciągnie go do mojego pokoju. Za pierwszym razem przeżuwa parę sandałów, za drugim czekoladowe jajo wielkanocne (nawet go nie ruszyło), a za trzecim kilka tamponów ze śmietnika i, uwaga, pluszowego misia, którego dostałam, gdy kilkanaście lat wcześniej urodził się mój brat. Za miśkiem ryczę najbardziej, landlordka co prawda użycza mi igły i nitki, co by Stefana pozszywać, ale oprócz "sorry" nie usłyszałam nic. Wiadomo, sentymentu się nie odkupi, ale chyba wypadałoby zaproponować.

No i smaczki:
Landlord wielki chłop, po domu chodzi w samych bokserkach - widok, który przyprawia o wzdryg. Wydaje mi się, że przyjmując obcych ludzi do domu, człowiek powinien zdawać sobie sprawę, że nie na wszystko będzie mógł sobie pozwolić.
Zostawiam w łazience, na półce obok kubeczka, pastę do zębów. Pasta schodzi w ciągu tygodnia, oczywiste jest, że nie tylko ja jej używam. Myślę, może się nie zrozumiałyśmy i pasta jest komunalna, zwłaszcza, że zaraz na półeczce pojawia się nowa. Więc używam. W ciągu paru dni sms od landlordki - "Princess, możesz nie używać mojej pasty do zębów?"

Nie są to może wielkie piekielności, jedynie zarys sytuacji (było tego duuuużo więcej), ale wierzcie mi, nadmiar potrafił człowieka doprowadzić do białej gorączki.

mieszkanie

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (154)

#79507

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Udało mi się w końcu uwolnić od piekielnej szefowej - przeszłam do konkurencji.

Któregoś pięknego dnia siedzę za biurkiem, nagle telefon. Jadźka, owa piekielna szefowa.

(J) - Jadźka, (P) - Princess

J: Princess, ja jestem właśnie na lotnisku, prześlij mi numer rezerwacji samochodu.

Karpik - nie pracuję dla niej od miesiąca.

P: Jadzia, przecież z kapelusza ci nie wezmę. Do maila już nie mam dostępu, poza tym jestem w pracy. Zadzwoń do Hani, mówiła, że podłączyli jej moje maile, to ci ten numer znajdzie.
J: Ty mi pewnie nawet tego samochodu nie zarezerwowałaś, co? Na tobie nigdy nie można było polegać!
P: Jadzia, jeżeli dogadałyśmy się jaki samochód chcesz i cena też ci pasowała, to zarezerwowałam. (Szczerze - nie pamiętałam zupełnie tematu samochodu).
J: To zadzwoń do Hanki i niech ci poda numer rezerwacji, a potem mi prześlij.

W tym momencie przegięła. Jedyne na co się zdobyłam, to dobitne pożyczenie jej miłych wakacji i rozłączenie się.

Zuza, dyrektorka z Jadzinej firmy, przekazała mi potem ze śmiechem, że Jadźka wyklęła mnie na trzy pokolenia wstecz, twierdząc, że nie wie, jak ona przez tyle lat się na mnie nie poznała.

A ja? Zablokowałam jej numer.

Dla ścisłości: Wszystko, co miałam dla Jadźki zrobione przed odejściem spisałam jej, podrukowałam i wsadziłam do szufladki.

szefowa

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (163)

#78830

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostrzegam, że będzie przydługo.

Dostałam pewnego dnia stażystkę - wzięli mnie z zaskoczenia, bowiem zazwyczaj stażystów wybieram ja, tym razem odpowiedzialna była jedna z dyrektorek. Dziewczę miało przyjechać aż Francji, w aplikacji angielski miała wpisany jako płynny, więc myślę - spoko.
Zjawiła się u mnie o 9.40 w poniedziałek rano (gdzie początek pracy stażystów to 9.30 - o czym poinformowana została w tak zwanym ‘welcome packu’). Lat 18, kudły jak u Pocahontas, makijaż taki, że aż się przeżegnałam (a podobno maluję się dość mocno). Stwierdziłam - wyrośnie, narazie aspiruje na instagramową Kardashiankę. Także Kardashianiątko zasiadło, przedstawiło się (roboczo: Beatka), dostało komputer, spis swoich obowiązków i listę klientów do przeczytania. Wszystko pięknie - lubię stażystów, chociażby z tego prostego powodu, że w czasie ich obecności głupawe żądania mojej szefowej typu ‘leć kup mi nowy krem do twarzy, ale na już, bo za 10 minut wychodzę do domu’ mogę zlecić właśnie im i zająć się klientami. Smutne, ale prawdziwe życie stażysty.

Sytuacja pierwsza:
Beatka dodaje mnie do kontaktów na LinkedIn (dla wyjaśnienia, taka służbowa Twarzoksiążka). Oczywiście zdążyła sobie wpisać już pracę u nas na stanowisku (uwaga) Asystent PR. Troszkę się we mnie zagotowało - ja na taki tytuł pracowałam swego czasu ponad pół roku, właśnie jako stażystka. Jako typ pieniacza, zaproszenie odrzuciłam.

Sytuacja druga:
Co rano okoliczny kiosk dostarcza nam górę codziennych gazet, których przegląd należy do obowiązków Beatki. Beatka dzielnie je odpakowuje i odkłada na półkę. Gdy zwracam jej uwagę, najpierw prosi, by powtórzyć, bo nie zrozumiała (płynny angielski…), po czym wzrusza ramionami i stwierdza, że ona i tak nigdy tam nie może znaleźć nic ciekawego. Obstawiam przy swoim i proszę, by co rano przeglądała i szukała wzmianek o naszych klientach (które mogło zdarzyć nam się przeoczyć, lub okazji na kontakt z dziennikarzem w sprawie owego klienta). Od tego czasu zajmuje jej to co rano około dwóch godzin (gdzie mnie zawsze zajmowało jakieś pół godziny, a przy porannej kawie czytałam jeszcze koleżance z pokoju to ciekawsze wyrywki z kolumny z poradami).

Sytuacja trzecia:
Wpada do nas Zuza, jedna z dyrektorek. Wręcza Beatce butelkę likieru (producent jest naszym klientem) i prosi, by zaniosła do wydawnictwa, ładnie zapakowane, dla konkretnego dziennikarza. Sprawdzam z Beatką adres na Google, (zresztą naklejka z adresem na ozdobnej torebce), mówię jej nawet gdzie ma wysiąść z metra. Załapała, wychodzi o jedenastej. Wraca tuż po drugiej z torebką wciąż w łapie. “No bo Princess, ja wysiadłam z metra i patrzę na mapie, że jeszcze musiałabym iść (no coś ty!), więc wzięłam Ubera, ale on mnie pod zły adres zawiózł, nie wiedziałam gdzie mam dalej iść, więc wróciłam” Aha.
Wielce zdumiona, że będzie musiała jechać jeszcze raz.

Sytuacja czwarta:
Beatka mi wpisane w welcome packu, że na lunch ‘wychodny’ ma do 45 minute w godzinach od dwunastej do drugiej, chyba, że nie pozwalają na to obowiązki, wtedy może iść wcześniej lub później. Beatka wychodzi bez słowa na minimum półtorej godziny. Kiedy zwracam jej uwagę twierdzi, że ‘ona traci poczucie czasu’.

Sytuacja piąta:
Wysyłam Beatce maila z prośbą, o wykonanie czegoś. Beatka nawet nie patrzy na ekran, przesuwa instagram. Godzinę później pytam, czy już skończyła, jeśli nie to ewentualnie ile jeszcze jej zejdzie. “Ale co skończyłam, potrzebujesz czegoś ode mnie?” Generalnie większość dnia w biurze Beatka spędza na ‘ogarnianiu social media’ a wyznaczone zadania wykonuje na odwal się.

Sytuacja szósta:
Beatka jest u nas już dwa miesiące, w tym czasie zdążyła już wziąć osiem dni wolnego. Powody: Zgubione klucze do mieszkania, katar, okres. Spóźnienia minimum 10 minut co rano, do tego przedłużanie lunchu. Powody spóźnień: zapomniała karty do metra i musiała wrócić, zapomniała wieczorem umyć włosy, zaspała. Idę do Zuzy, nakreślam całokształt, pytam czy mogę Beatkę zwolnić. Kasa na nią idzie co prawda nieduża, ale dziewczę niewiele robi, więc szkoda, żeby zajmowała miejsce. Dostaję okejkę, Beatki w tym czasie nie ma w biurze, właśnie z powodu okresu. Wysyłam maila - odpowiedź? “Ja muszę ten staż dokończyć, ja potrzebuję do szkoły!”

Materiały dodatkowe:
Beatka po angielsku rozumie co trzecie słowo, samo tłumaczenie jej wyznaczonego zadania zajmuje mi tyle czasu, że wolę zrobić to sama. Ciężko jej powierzyć nawet proste wyjście po kawę, bo zamiast słodzika wsypie cukier.
Zuza zwraca się do nas per 'kochanie'. Spoko, kilka osób też podłapało i tak się pieszczotliwie przyjęło. Gorzej, że podłapała też Beatka i gdy pierwszy raz nazwała Zuzę 'kochaniem' przyznaję, zamarłam. Bynajmniej Beatka nie jest jeszcze na etapie 'kochania' kogokolwiek w pracy. Cierpliwie czekamy, aż powie tak do szefowej.
Toteż grzeje krzesło w moim pokoiku, zajmując miejsce komuś, kto chciałby się czegoś ode mnie nauczyć.

Wreszcie, epilog:
Beatka w końcu odrywa się od instagrama i spogląda na mnie z nad ekranu.
Princess, to kiedy zabierzesz mnie na spotkanie z klientem?

Głupie to, nieogarnięte, czy po prostu cwane i się nie przepracowuje?

stażyści

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 181 (231)

#78828

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szefowa wysłała mnie po nowego laptopa dla "dochodzącej" dyrektorki - pani na stałe mieszka na Teneryfie, u nas pojawia się raz na kilka miesięcy na dwa tygodnie. Stary laptop skonał.
Zarezerwowałam sprzęt online (do zapłaty przy odbiorze) i zaopatrzona w firmową kartę podreptałam do PC World (na wyspach wielka sieciówka z elektroniką). Podchodzę do pana konsultanta, okazuję potwierdzenie rezerwacji, pan przynosi, idziemy do kasy. Cud, miód i orzeszki.
K - konsultant
J - Ja

K: To będzie £349 plus £79 za uruchomienie, zainstalowanie systemu i przygotowanie laptopa do pracy.

Myślę sobie, chwila moment. Nikt mnie przy rezerwacji o czymś takim nie uprzedzał.

J: Nie ma takiej potrzeby, mamy w firmie informatyka, poradzimy sobie.
K: E, samemu to się nie da, to trzeba w sklepie.
J: Jest do tego potrzebny jakiś numer konsultanta ze sklepu? Bo przy rezerwacji online nie zostałam uprzedzona o dodatkowych kosztach przy zakupie i chcę po prostu zapłacić za laptop i wracać do firmy, sami postawimy go na nogi.
K: Samemu się nie da, trzeba w sklepie, ja nic pani na to nie poradzę, że system rezerwacji online nie informuje o dodatkowych kosztach.
J: Wie pan co, to ja kupię gdzie indziej...

Pan konsultant bardzo niepocieszony. Poszłam do innego sklepu tej samej sieci, w drodze ponownie zrobiłam rezerwację sprzętu. Tym razem sprzedawca przyniósł mi laptopa, przyjął płatność, wydrukował fakturę i pożyczył miłego dnia. Czyli da się - potem mąż uświadomił mi, że sprzedawcy dostają prowizję od wciśniętym klientom dodatków. Więc na pierwszy ogień idą blondynki poniżej metra sześćdziesiąt, bo taka to pewnie nawet nie wie jak owego laptopa uruchomić.

sprzedawcy

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 215 (223)

#78590

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niezależnie od chęci, z pisania człowiek nie wyżyje więc po studiach podreptałam do pracy - z wykształcenia jestem PRowcem, załapałam się w agencji. Oprócz codziennych obowiązków w stosunku do klientów w pakiecie dostałam asystę mojej szefowej, która od Mirandy Priestley z Diabeł Ubiera Się u Prady różni się tym, ze tamta miała klasę.

Sytuacja z zeszłego tygodnia. Dostaję maila od szefowej, rachunek z sieci komórkowej na pakiet mobilnego internetu. Zawarty numer telefonu, numer klienta, szczegóły pakietu. Przeglądam dokumenty, ni to numer szefowej, ni jej męża, ni córy. Piszę do sieci na interaktywnym czacie (od razu wiadomo, że przez telefon nic mi nie powiedzą, w końcu umowa nie na mnie).

Co się okazało? Szefowa miała swego czasu ten właśnie numer (używany wtedy przez córę) w owej sieci, do którego dokupiła dodatkowy pakiet mobilnego internetu. Dwie oddzielne umowy. Umowa na internet z 2010 roku, dane ostatnio używane w 2012. Ale płaciła za to dalej, mimo iż umowa na sam numer dawno rozwiązana. Przekazałam szefowej informacje, że od lat płaci co miesiąc za umowę, która od pięciu lat jest nieużywana. Co usłyszałam?

"I ty przez tyle lat nie rozwiązałaś mi tej umowy? W ogóle nie można na tobie polegać, jesteś nieodpowiedzialna! Za co ci płacę? Po co mi ktoś taki w biurze?"
No cóż, wysłuchałam, nie pierwszy i nie ostatni raz. Po czym pomachałam premii na do widzenia.

Gdzie piekielność? Pracuję dla niej od 2016. Rachunek przychodził mailowo co miesiąc, w zeszłym tygodniu pokazała mi go po raz pierwszy. O ja niedobra.

Szefowa

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 199 (237)

#78514

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się piekielność sprzed paru lat.

Poranne godziny szczytu, siedzę na ławeczce na dworcu, czekam na kolejkę. Dosiada się do mnie młody Arab (nie żebym była rasistką, ale kilka incydentów z udziałem przedstawicieli tejże kultury nauczyło mnie ich unikać). Standardowa gatka: "Cześć, piękna" i uwaga! Zaczyna mnie głaskać po ramieniu. Odsunęłam się najdalej, jak tylko mogłam, mówię, że nie jestem zainteresowana. Ten przysuwa się do mnie znowu i dalej gładzić mnie po ręce. K**wa, człowieku, męża mam - to po pierwsze, po drugie przestań mnie macać! Naraz jego ręka ląduje na moim udzie, z komentarzem, że ja to chyba (cytuję) lesbą jestem. Niedoczekanie twoje, w pysk strzeliłam, wołam ochronę. Wyprowadzili go, w kolejkę wsiadłam cała roztrzęsiona.

Trzy dni później, dostaję list z zaproszeniem na komisariat, złożyć zeznania. Myślę, fajnie, panowie z ochrony nie olali. Ale! Zarzut w kierunku mojej osoby: przekroczenie obrony koniecznej.

Czyli znowu ja byłam ta piekielna.

komunikacja_miejska

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (348)

1