Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

pusia

Zamieszcza historie od: 16 grudnia 2010 - 22:03
Ostatnio: 23 października 2023 - 23:23
  • Historii na głównej: 27 z 40
  • Punktów za historie: 10981
  • Komentarzy: 241
  • Punktów za komentarze: 2010
 

#84996

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W swojej sieci komórkowej, jeśli będę miała drugi numer, zapłacę dokładnie tyle samo, ile za jeden. Super promocja, to teraz tylko dopisać numer męża na mnie i możemy się cieszyć dwa razy niższym abonamentem. Mąż miał numer w fioletowej sieci, więc najpierw trzeba było zrobić cesję na mnie, a później przenieść go do mojej sieci.

Wszystko udało się załatwić, do przeniesienia numeru i zakończenia umowy zostały nam dwa miesiące i, co za tym idzie, opłacenie dwóch faktur. Zapłacone w terminie, numer przeniesiony, umowa z moją siecią weszła w życie.

Minęło parę miesięcy i w skrzynce znalazłam list z jakiejś firmy windykacyjnej. Firma ta informuje mnie, że mam dwa tygodnie na opłacenie zaległości, inaczej sprawa trafia do sądu. Szybki rachunek sumienia, mandatów do zapłacenia zero, rachunki wszystkie w terminie, ale pismo jest i mi grozi.

Na infolinii, po przebrnięciu przez wszystkie wytyczne, dowiaduję się w końcu, że mój dług został im przekazany przez fioletową firmę. Umowa rozwiązana parę miesięcy temu, żadnych innych z ich siecią nie posiadam, potwierdzenia zapłaty są, no to pozostaje mi tylko dzwonić na ich infolinię.

Okazuje się, że fakturę, owszem, opłaciłam, ale w międzyczasie przeszła cesja, więc nowa faktura wystawiona jest na mnie. No więc tłumaczę pani, że tak czy siak jest opłacona, więc o co właściwie chodzi.

A o to, że na moim koncie jest zaległość, ale na koncie męża jest nadpłata. Numer konta do zapłaty został taki sam, więc pieniądze trafiły dokładnie tam, gdzie miały trafić. Mimo wszystko oni sobie zaksięgowali to w ten sposób i to moja wina, więc muszę zapłacić.

Nie mogą państwo po prostu przeksięgować tej kwoty na moje konto? NIE. Na pytanie, czy w takim razie, jeśli zapłacę za moją fakturę, mąż będzie mógł wypłacić sobie tę nadpłatę z jego konta, pani profesjonalnie odpowiada, że NIE, bo konto męża już nie istnieje. Sytuacja tak absurdalna, że zastanawiam się, czy ktoś ze znajomych mnie czasem nie wkręca.

Kiedy okazuje się, że na infolinii naprawdę rozmawiam z pracownikiem ich sieci, a nie koleżanką, szlag mnie trafia. Nie dość, że każą zapłacić mi za coś, co jest już opłacone i nie chcą oddać mi tego, co teoretycznie jest nadpłatą, to jeszcze przez kilka miesięcy milczą i zamiast wysłać mi mejla, pismo czy gołębia pocztowego, bezczelnie sprzedają rzekomy "dług" firmie windykacyjnej.

Pogroziłam chyba każdą instytucją, jaka przyszła mi do głowy, nastraszyłam prawnikiem, prokuratorem i papieżem, wykrzyczałam też wszystkie swoje żale, z czego dumna nie jestem, ale rozmowa z pracownikiem przypominała rozmowę z krzesłem. Wiecie, mów do dupy, to cię osra.

W końcu, po kilkukrotnym przełączaniu mnie między pracownikami infolinii, tłumaczeniu tej samej sprawy od początku po raz pięćdziesiąty, trafiam na kogoś, kto albo pracuje tam dłużej, albo jest bardziej wyszkolony i okazuje się, że można przeksięgować nadpłatę na poczet niedopłaty. Zajęło im to trochę czasu, ale dług został anulowany.

Pozostaje mi tylko nie mieć z ich firmą już nigdy nic wspólnego. I jakby ktoś mnie pytał, odradzam podpisywanie jakichkolwiek umów.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (117)

#84960

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda i tej zasady się trzymam, jeśli coś oddaję, oczekuję zwykłego dziękuję, jeśli coś dostaję, robię dokładnie to samo. Jednak naprawdę nie rozumiem, dlaczego niektórzy przekazują innym zwykłe śmieci.

Spodziewam się dziecka i rodzina czy znajomi, proponują rzeczy po swoich maluszkach. Uważam to za miłe i pomocne, i z chęcią z takiej pomocy korzystam.
Dalsza kuzynka, oddała mi dwie torby ciuszków. Super, podziękowałam, zaproponowałam jakąś kawę czy czekoladę, wyszło to całkowicie z jej inicjatywy, więc był to taki miły gest. Do czasu.

Oczywiście po jej wyjściu zabrałam się za przeglądanie tych prezentów i oniemiałam.
Większość rzeczy była zwyczajne podarta, dziurawa, uszkodzona. Powyciągane rajstopki, żółte od niedopranego moczu, dziurawe skarpetki, bucik bez pary czy zmęczone spodenki, rozdarte na kroku. Z dwóch pełnych toreb jedynie jedna kurteczka była ładna i nadawała się do użytku. Całą resztę po prostu wyrzuciłam do kosza, bo nie wiem do czego miałabym użyć jednej rękawiczki w dodatku z dziurą.

Teraz się tak zastanawiam, czy to złośliwość, czy może po prostu pomyliły jej się torby ze śmieciami.

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (184)

#84885

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Parę lat temu, mój bliski znajomy spotykał się niedługo, z pewną dziewczyną, nazwijmy ją Zuzia.
Zuzia była bardzo sympatyczna, z miejsca ją polubiliśmy i przyjęliśmy do naszej paczki.

Bardzo szybko dziewczyna nam wyznała, że jest poważnie chora, ma wadę serca. Więcej szczegółów nie znaliśmy, bo Zuzia akurat o swojej chorobie mówiła niewiele, za to często. Ja przynajmniej odniosłam wrażenie, jakby chciała się tym z kimś podzielić, ale nie chciała litości. Kiedy się spotykaliśmy, dopasowywaliśmy się do niej, wiadomo możliwości miała ograniczone, jednak wtedy ona zawsze nalegała na odrobinę szaleństwa, jakby chciała zapomnieć choć na chwilę o swojej chorobie.

Czasem z tego powodu dochodziło do spięć, bo jednego razu nam mówiła, że ze względu na leki nie może pić alkoholu, żeby przy następnym spotkaniu beztrosko popijać piwo. Na nasze sprzeciwy odpowiadała, że wie co robi i zna swój organizm. Kilka razy zdarzało jej się na chwilę stracić przytomność, jednak nigdy nie pozwoliła nam wezwać karetki. Była bardzo uparta i mimo słabego ciała, miała silny charakter.

Nagle Zuzia zniknęła, przestała się odzywać, by po paru dniach nieobecności, w krótkim sms-ie powiadomić swojego chłopaka, że ma operację w Warszawie, ale nie chce litości i współczucia. Na więcej wiadomości nie odpisała, telefonów nie odbierała.

Kolega bardzo to przeżył, bo jednak mimo, że nie byli ze sobą długo, to mocno się w niej zauroczył, zresztą okoliczności niecodzienne, więc siłą rzeczy martwił się o jej los.

Do czasu, aż dwa dni później zobaczyliśmy Zuzię na mieście w towarzystwie, roześmianą i zdecydowanie niewyglądającą na kogoś chorego, a już na pewno, nie po poważnej operacji serca.

Kolega trochę popytał jakiś wspólnych znajomych i dowiedział się, że Zuzia chora nigdy nie była, ale podobno nie pierwszy raz próbowała w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.

Dzisiaj ją właśnie przypadkiem spotkałam i udała, że mnie nie zna. Mam nadzieję, że to ze wstydu.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (155)

#65974

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielnym jak dla mnie weterynarzu.

Gdy kotka nasza skończyła parę miesięcy, poszliśmy zasięgnąć opinii weterynarza, kiedy najlepiej ją wysterylizować. Pan powiedział, że najlepiej po pierwszej rui, kiedy kotka osiągnie pełną dojrzałość płciową.

Kiedy nadszedł ten moment, od razu zadzwoniliśmy, żeby umówić się na konkretny termin zabiegu. Niestety po paru dniach zauważyliśmy, że kicia, korzystając z kuwety, wydaje dziwne pomruki. Już na drugi dzień zaczęła wręcz warczeć.

Telefon do doktora, ale poradnia była otwarta dopiero od 13, a pan nie odbierał telefonu. Już wtedy wydawało mi się to dziwne, ale kotu wyraźnie coś dolega, więc zapakowaliśmy ją i poszliśmy na badanie. Pan zmierzył temperaturę, pomacał i stwierdził łagodne zapalenie pęcherza, przepisał nam specjalną karmę i przełożył termin zabiegu, aby zwierzę się wykurowało.
Zaczęliśmy zgodnie z zaleceniami stosować jej dietę, ale po paru dniach miałam wrażenie, że jest gorzej, kotka zaczęła warczeć nie tylko podczas "toalety" i częściej się wylizywała.

Kolejne badanie, pan twierdzi, że dieta i karma na pewno pomogą, mamy ją dalej podawać.
Pewnego dnia kotka ewidentnie już cierpiała, oprócz tego zauważyłam dziwną maź wydzielającą się z wiadomego miejsca. Przeraziłam się, ale tym razem po rozmowie z weterynarzem stwierdziłam, że mam gdzieś jego karmę i gabinet otwarty od święta. Mąż mój zapakował kicię w transporter i ruszył do całodobowej poradni.

Tam kotka trafiła pod opiekę cudownej pani weterynarz, która do tematu podeszła profesjonalnie i z ogromną troską. Podała zwierzątku kroplówkę, przepisała leki, pobrała krew do badania i od razu wydała diagnozę: ropomacicze. U rocznego kotka jest to niespotykane, przyszliśmy na szczęście nie za późno, ale gdy lekarka usłyszała o metodzie swojego poprzednika, nie mogła uwierzyć, że nie zrobił więcej badań.

Ustaliła datę operacji. Jednak gdy przyszły wyniki badań, okazało się, że trzeba operować jak najszybciej, bo jest źle, kotka ma sepsę. Wtedy cały zespół bardzo nam pomógł, za pobyt kotki w szpitalu nie wzięli nawet pieniędzy.

Jestem ogromnie wdzięczna. Dziś kotka ma dwa lata, jest zdrowa i radosna, wróciła bardzo szybko do formy, ale gdybyśmy dalej próbowali leczyć ją u poprzedniego pseudoweterynarza, nie byłoby jej z nami.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 284 (378)

#79775

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Większość osób nauczona jest, że jeśli chce się porozmawiać z kimś, kto aktualnie prowadzi rozmowę z kimś innym, najpierw czeka się aż skończy.

Chyba że jest się w sklepie, to wtedy to już nie obowiązuje.

I tak mogę rozmawiać z klientem, kiedy inny podchodzi i bezpardonowo wcina mi się w zdanie i zadaje pytanie. Okej, cierpliwa jestem, przyzwyczajona, skończę z jednym, pomagam drugiemu. Ale nie w momencie, kiedy liczę pieniądze, wydaję resztę czy słucham, co ktoś do mnie mówi, jestem skupiona, a nagle ktoś zaczyna swoją litanię, po czym osoba obok, nie zważając, że już dwie osoby do mnie mówią, też zadaje pytanie.

Ludzie, serio?

To samo tyczy się wszelkich nieprawidłowości, których klient się dopatrzy. Zdarza się, że promocja nie wchodzi na kasie, albo sam klient nie przeczytał do końca, o co w niej chodzi. Nieważne, po czyjej stronie leży wina (często po żadnej), 1 osoba na 100 podejdzie kulturalnie wyjaśnić, o co chodzi. Cała reszta na hurra zaczyna krzyczeć.

Pożegnałam się grzecznie z klientką, 3 minuty później podchodzi i wrzeszczy coś nieskładnie. Pytam, o co chodzi. "Bo na paragonie mam dwie wody a brałam jedną!!!”.

Okej, proszę pokazać paragon. Widzę, że faktycznie wbiła się dwa razy, ale jedną usunęłam. Mówię o tym kobiecie, a ta (dalej krzycząc): A, bo ja nie wiedziałam!!!

I nieważne, czy to starsza osoba, która wielu rzeczy nie wie, nastolatek, czy dziecko.

Promocje często na paragonie pokazują się jako produkt w pełnej cenie z doliczonym rabatem. I tak nabijam, dajmy na to, batonik, klient widzi tylko pełną cenę na wyświetlaczu, a ja widzę rabat. Nie zapyta, czy promocja obowiązuje, tylko też zaczyna wrzeszczeć.

"Bo tam cena jest inna!!! Ja pani pokażę!!!”. I już odchodzi szybko w kierunku półki z ceną, kiedy ja 3 razy zdążę wyjaśnić, że nie zaszła pomyłka, cena się zgadza, ale szanowny klient zajęty był robieniem awantury i mnie nie słuchał.

Sklep to miejsce publiczne, takie samo jak każde inne. Skoro w urzędzie, domu czy parku się tak nie zachowujemy, to dlaczego w sklepie już tak?

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (176)
zarchiwizowany

#76751

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sporo jest tu opowieści sklepowych, głównie na temat chamstwa klientów czy kasjerek. Ja poruszę temat podawania czy wydawania pieniędzy.
Większość woli pewnie podać czy dostać wprost do ręki, wydaje się to szybsze i prostsze. I tak w momencie gdy kasjerka skanuje towar, czy wbija coś na kasę, klient trzyma wyciągniętą rękę, pcha ją prawie pod nos. Nie łatwiej wtedy położyć na podajniku, a sprzedawca sam je weźmie gdy będzie mógł?
A propo podajników, stoją przy kasie, w centralnym miejscu, ale wierzcie mi, że większość ludzi omija go wzrokiem i kładzie pieniądze centymetr obok. Jest to o tyle niewygodne, że dużo ciężej zebrać monety z płaskiej i śliskiej powierzchni, więc tacki miały być ułatwieniem.
Samo podawanie reszty do rąk klienta, nie jest trudne, kiedy ktoś wyciąga dłoń, zawsze staram się to zrobić. A tutaj kilka przykładów dlaczego nie zawsze tak się dzieje.
Mężczyzna, prawdopodobnie budowlaniec po pracy, ręce brudne jakby się za przeproszeniem z gównem bił i usilnie wkłada mi monety w dłoń, przyjemne to nie jest. Jeden chłopak miał krwawiącą ranę, zorientowałam się dopiero jak mnie pobrudził własną krwią. I pani z katarem, która po wytarciu nosa zostawiła mi na palcu kozę z nosa.
Więc kiedy pani kasjerka znowu położy resztę na tacce mimo, że wyciągneliście dłoń, zamiast się bulwersować,warto spojrzeć, czy i wy przy ewentualnym kontakcie fizycznym nie zostawicie żadnej niespodzianki.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 56 (122)

#76154

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swego czasu dorabiałam z mamą, sprzątając prywatne mieszkania.

Miałyśmy stałą klientkę, młodą mężatkę ok. 30 lat, bogaty mąż, piękne mieszkanie, a pani naprawdę miła i hojna osoba. Lubiła czystość i porządek, my lubiłyśmy wypłatę i współpraca kwitła w najlepsze.

Zmieniło się, kiedy nasza klientka urodziła śliczną córeczkę, która przysłoniła jej cały świat. Pogoń za czystością zaczęła się zmieniać w obsesję. Pani zaczęła dokupywać wypasione sprzęty, mopy parowe, odkurzacze wodne i inne bajery. Początkowo było jeszcze dobrze, po prostu sprzątałyśmy ze zdwojoną dokładnością, ale z każdą kolejną wizytą robiło się bardziej absurdalnie.

Pani maniakalnie zwracała uwagę na każdy detal, każdy niewidzialny pyłek brudu, który czyha na jej dziecko. Dwa razy w tygodniu odsuwałyśmy meble, aby dokładnie odkurzyć, umyć podłogę, wyparować. Dywanik był tak często prany, że zaczął gubić włókna i ostatecznie skończył na śmietniku, jako siedlisko bakterii, nie do odratowania. Każdą zabawkę dziecka wyparzałyśmy, wszystko czego mogło tylko sięgnąć musiało być sterylne. Pomiędzy naszymi wizytami pani sama szorowała wszystko, blaty, czy szafki odbarwiały się nadmiaru środków chemicznych.

Jak łatwo się domyślić córeczka zaczęła chorować. Każdy jej spacer, na którym zetknęła się z bakteriami, których w mieszkaniu nie było, kończyło się dwoma tygodniami choroby. W końcu mała większość czasu była chora, my byłyśmy zmęczone ciągłym pucowaniem nieistniejących brudów, a pani mama niezadowolona z efektów naszej walki. Bo skoro dziecko chorowało, to znaczy, że nie było sterylnie. Wierzcie mi, że bakterie same się stamtąd wyniosły widząc co się dzieje.

Tak się skończyła nasza współpraca, ale mam nadzieję, że ta pani odzyska równowagę.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 291 (303)

#68798

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ładnych kilka lat temu, razem z przyjaciółką, brałyśmy udział w konkursie recytatorskim.

Najpierw mały, między uczniami naszej szkoły. Udało nam się dostać na większy, organizowany przez gminę. Ja odpadłam, ale przyjaciółka zakwalifikowała się na ostatni etap, wojewódzki.
Nagroda nie byle jaka, bo rower, więc pojechaliśmy jako przedstawiciele naszej szkoły, dopingować koleżankę.
Zebrała naprawdę wysokie noty od jury, byliśmy pewni, że wygra.

W konkursie tym, brał też udział chłopiec,który miał wyrecytować, jakże ambitny wiersz "Lokomotywa" Tuwima. Kiedy zaczął, przez salę przeszedł szum, słychać było śmiechy. Dlaczego? Bo ten chłopiec się jąkał.
I to dosyć poważnie, bo przez jakieś 10 minut, ledwie dotarł do połowy wiersza. Wtedy łaskawe jury, pozwoliło mu już skończyć, skracając męki młodych widzów, którzy po cichu dusili się ze śmiechu. (Wiem, nieładnie).

Kiedy nadeszło ogłoszenie wyników, wszyscy doznali szoku. Moja przyjaciółka zajęła drugie miejsce, a przegrała, jak się domyślacie, z chłopcem który się jąkał. Nawet awantura wywołana przez przedstawicieli szkół, nie przyniosła efektu.

Ot, taka poprawność polityczna.

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 358 (442)

#68431

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dużo osób opisuje jaki syf ludzie potrafią zostawić w wynajmowanych mieszkaniach. A co jeśli ktoś kto nie sprząta ma chorobliwą manię zbieractwa? No właśnie.

Czasami dorabiałam sobie z mamą sprzątając prywatne mieszkania. I tak trafia się małżeństwo, które chciałoby żebyśmy posprzątały szafki kuchenne, umyły okna i jeśli starczy czasu to ogarnęły ogólnie kuchnię.
Wchodzimy i pierwsze co się rzuca w oczy to mnóstwo rzeczy. Wszędzie, na stole, na parapecie, na blacie. Jakieś stare sprzęty kuchenne i ogólnie góra rupieci. Pośród tego młoda mama karmi dwójkę dzieci w wieku ok. 3 lat. Pomiędzy kręcą się dwa psy. Pani mama mówi co ma być zrobione, zabierze dzieci na dwór, z nami zostanie mąż. Wróci za 4 godziny, bo tyle czasu powinno wystarczyć.

Jakieś płyny zawsze nosiłyśmy własne ale pytamy o jakieś mleczko, czy cokolwiek do czyszczenia. Pani ma płyn do naczyń, nic poza tym. Na pytanie o domestos zapytała co to jest. No nic poradzimy sobie jakoś.

Zaczynamy od szafek kuchennych, wyciągamy szklanki, słoiki, miseczki i przeróżne rzeczy w ilości takiej, że dla wojska by starczyło. Wszystko brudne, lepi się do rąk. Więc ja opróżniam, mama wszystko myje.
Sama szafka nie myta nigdy. W międzyczasie gadka szmatka z panem mężem, który mówi, że on pracuje a żona zajmuje się dziećmi, ale nie sprząta bo maluchy są bardzo wymagające. Ciekawie.

Szafka nad zlewem z wewnętrzną suszarką na talerze. Po raz pierwszy mam odruch wymiotny. Talerze brudne, suszarka pokryta w 90% czarną pleśnią. Pan mąż mówi, żebyśmy te talerze zostawiły tam bo oni ich używają codziennie. Szybko z mamą wymieniamy przerażone spojrzenia, ale nie będziemy się wtrącać. Szafki pokryte tłustym, paroletnim kurzem. Czas ucieka bo minęły ponad 2 godziny, a my jeszcze w lesie.

Kolejna szafka, mam łzy w oczach. Wyjmuję leki (przeterminowane o 2 lata), masę śmieci, brudne kubeczki po jogurtach z zapleśniałymi resztkami w środku, przeterminowane gerbery dla dzieci. Prosimy o worek na śmieci, żeby to wyrzucić, ale pan mąż mówi, że mamy mu to podawać a on to przejrzy. To mu podajemy, a on to kładzie gdziekolwiek, czyli na stół i podłogę. Przy zapleśniałych opakowaniach po jogurtach, pytam po co mu to. On to przejrzy, coś się przyda.

Zanim skończyłyśmy same szafki, w kuchni urosła ogromna sterta tych wszystkich rzeczy. Mamy jeszcze pół godziny, więc pan chce żebyśmy zobaczyły do zmywarki bo "tam coś śmierdzi". Zmywarka odłączona od prądu, nigdy nie była używana. Żeby ją otworzyć musiałyśmy przełożyć (bo nie mogłyśmy wyrzucić) masę śmieci i rupieci. Kuchnia już cała zawalona, ale dostajemy się do środka zmywarki.
Uderza nas okrutny smród i ciężko opisać to słowami. W środku mnóstwo wody, która, wnioskując z opowieści stała tam od 2 lat.

Ogólny obraz to mnóstwo śmieci, podłoga pokryta zaschniętym brudem, kuchenka czarna, nic nigdy nie umyte. Okna przebijały się zza tych rupieci, ale podwórka nie widać, bo całe pokryte tłustym, paroletnim brudem.

Żeby nie przedłużać, jak wróciła pani mama z dziećmi zadała tylko pytanie jak to nie zdążyłyśmy umyć okien. Byłyśmy tak przerażone tym co widziałyśmy, że nie dyskutowałyśmy. Zapytałyśmy tylko jakim cudem, przez dwa lata nie zajrzeli do zmywarki, skoro czuli, że coś śmierdzi.

Po wyjściu stamtąd, do końca dnia, nic nie mogłyśmy już przełknąć. Do dzisiaj mam w głowie obraz dzieci, jedzących przy brudnym stole, z brudnych talerzy, które stały na suszarce pokrytej pleśnią.

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 551 (581)

#66115

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pewnej małej wiosce, po 1 komunii, można było spotkać dzieci z nowymi komórkami, pięknymi zegarkami czy innymi prezentami, którymi się z chęcią obnosiły. I jedna z dziewczynek, również chciała się pochwalić, a dostała... quada. Nie takiego mini, odpowiedniego do jej postury, ale taki gigant, mega wypasiony.

Nietrudno się domyślić, że ledwie na niego wsiadała, nie mówiąc już o jakiś manewrach, samo dodawanie gazu, czy hamowanie, było dla 8-letniej dziewczynki dużym wyzwaniem. Ale skoro rodzice pozwolili, to czemu ma nie jeździć. A, że rodzice nie mówili gdzie ma jeździć, to szalała po głównej drodze.

I tak pewnego dnia idę sobie, a tu zza zakrętu wypada quad, na nim dziewczę w spódniczce i po chwili pisku przerażenia, wylądowała na płocie sąsiadów. Dziewczynka przeżyła, quad również, gorzej z płotem. Zaprowadziłam przerażoną istotę do domu, z rodzicami pogadałam, że może lepiej nie puszczać jej samej, a jeśli już to chociaż gdzieś po polu. Pokiwali głowami, podziękowali, wydawało mi się, że zrozumieli niebezpieczeństwo.

Na DRUGI dzień, znowu miałam nieszczęście iść drogą, kiedy mały potwór terroryzował okolicę. Tym razem wyjechała zza zakrętu, wprost na jadący samochód. Na szczęście wyhamował, odbił w prawo i zatrzymał się przed ogrodzeniem.
O krok od tragedii, ale przynajmniej już nie widziałam, żeby dziecko jeździło jeszcze na quadzie.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 487 (521)