Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

reksai

Zamieszcza historie od: 26 listopada 2016 - 17:04
Ostatnio: 31 marca 2023 - 21:59
  • Historii na głównej: 16 z 16
  • Punktów za historie: 3815
  • Komentarzy: 114
  • Punktów za komentarze: 559
 

#89990

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od wielu miesięcy ja i moi współpracownicy w korpo prowadzimy wojnę z paniami sprzątającymi.

Wierzcie mi, mam ogromny szacunek do osób, które dbają o to, by nasze otoczenie było schludne i czyste. W firmie pracuję od ponad sześciu lat, od tego czasu przewinęło się przez nią naprawdę wiele pań sprzątających. Młodsze, starsze, gaduły, bardziej sympatyczne, mniej sympatyczne, ale nie było to istotne, bo nasze miejsce pracy zawsze lśniło czystością. Jeszcze rok temu nasze biuro sprzątała grupa naprawdę przeuroczych pań, które lubiły z nami pogawędzić, czasem poczęstowały jakimiś domowymi wypiekami, a dzięki nim atmosfera w pracy była bardziej "domowa".

Wszystko zmieniło się na początku tego roku. Miłe panie niespodziewanie zniknęły, a ich miejsce zajęły dużo młodsze dziewczyny. Cóż, trudno, ale najważniejsze było to, by poziom czystości w biurze był zachowany.

Nie trzeba było długo czekać na pierwsze zgrzyty. Nowe panie sprzątające były dość chłodne w obyciu. Nikt nie oczekiwał, że będą się z nami spoufalać, ale na każdym kroku okazywały ewidentny brak kultury. Słowa "dzień dobry" nie znała chyba żadna. Koleżance zatrzasnęły drzwi przed nosem, gdy wchodziła do kuchni z kubkiem i kilkoma talerzami. Prowadziły bardzo głośne rozmowy na open space, przeszkadzając innym w pracy. I kilka innych takich drobnych piekielności, na które można by w sumie przymknąć oko.

Pierwszy raz zwróciłam uwagę jednej z pań tydzień po ich zatrudnieniu. Była czwarta po południu, została mi godzina pracy. Miałam dość pracowity dzień i nie zdążyłam zjeść urodzinowego ciasta kolegi. Zabrałam się do jedzenia, kiedy na blacie wylądowała brudna, śmierdząca szmata. Pani sprzątająca zaczęła wycierać biurko, nie zważając na to, że przy nim siedzę. Odkąd pracuję w firmie, sprzątanie biurek zawsze odbywało się po zakończeniu pracy. Nigdy w trakcie.

Wywiązał się mniej więcej taki dialog:
- Przepraszam, ja jeszcze nie skończyłam pracy.
- Widzę.
- Czy mogłaby pani posprzątać później? Za godzinę kończę.
- Tak, ja też chciałabym sobie pracować do siedemnastej. A mam jeszcze dwa piętra do wysprzątania.

Pomyślałam: może ma gorszy dzień, nie będę wchodzić w dyskusje, po co mi niepotrzebne kłótnie na koniec dnia? Pani "wysprzątała" biurko, pozostawiając mało atrakcyjne smugi kurzu w niektórych miejscach oraz zapach na blacie, dzięki któremu odechciało mi się ciasta.

No i tu przechodzimy do kolejnego punktu - jakość sprzątania. Nie wiem, czy firma obcięła koszty, ale nagle siedzenie przy biurkach sprawiało, że zbierało się niektórym na wymioty. Wyglądało na to, że panie sprzątające wycierają wszystko jedną szmatą.

Syf był wszędzie - rozlana kawa na blacie w kuchni potrafiła leżeć niewytarta tydzień, resztki jedzenia na podłodze czy przy koszu dwa razy tyle. Oczywiście, jeśli samemu coś się rozlało, czy rozsypało, należy to posprzątać, ale przecież każdemu zdarza się czegoś czasem nie zauważyć. Bardzo często panie zostawiały miskę z brudną wodą i centralnie na stole w kuchni, gdzie obok się jadło i piło. Załadowywały zmywarkę i nie włączały jej. W szafkach znajdywaliśmy talerze z resztkami jedzenia. Na prośby o sprzątnięcie czegoś, co zalega od dłuższego czasu, reagowały bardzo opryskliwie. Notorycznie słyszeliśmy komentarze w stylu "wielkie paniusie z korpo, myślicie, że co, my wasze służące jesteśmy?"

Dni mijały, aż w końcu doszliśmy ze znajomymi do wniosku, że trzeba coś z tym zrobić. Czarę goryczy przelała sytuacja, gdy jedna z pań wyciągnęła odkurzacz o dwunastej w południe i, nie zważając na to, że wiele osób prowadziło rozmowy na słuchawkach, zaczęła odkurzać. Jeden z managerów grzecznie zwrócił jej uwagę, że to nie jest najlepszy moment, a kobieta zareagowała wręcz histerycznie. Znów padł tekst o nie-byciu służącą, że ona nie jest od wykonywania naszych poleceń, że fakt, iż jest sprzątaczką, nie upoważnia nas do traktowania jej jak śmiecia. Rzuciła włączony odkurzacz i sobie poszła, zostawiając całe piętro z opuszczonymi szczękami.

Poszła skarga. Naprawdę, wszyscy się pod nią podpisaliśmy, bo mieliśmy dość już tej sytuacji. Wizja konfrontacji z paniami sprzątającymi sprawiała, że niektórym z nas żołądek podjeżdżał do gardła. Już nawet sama nasza praca była mniej stresująca niż kwestia czystości w pracy. Firma jednak wstawiła się za serwisem sprzątającym. Padł klasyczny tekst, że doceniają naszą troskę o kwestie czystości w pracy, ale powinniśmy cieszyć się, że w ogóle ktoś chce po nas sprzątać, a sprzątaczki to też ludzie i należy im się za to szacunek, wy śmierdzące korposzczury.

Po skardze odrobinę poprawiła się kwestia czystości - naczynia nie zalegały w zmywarce, panie dostały nowe szmatki do czyszczenia biurek. Natomiast wszystkie miały dziwny zwyczaj sprzątania "krytycznych" miejsc w godzinach, w których najwięcej osób z nich korzystało. Godzina 8 - 9, czyli wtedy, gdy ludzie rozpoczyna pracę - zacznijmy zmywać podłogę i czyścić windy, a później miejmy pretensje do ludzi, że ośmielają się z nich korzystać. 12 - 13, czyli pora obiadowa - sprzątajmy kuchnię, zostawiajmy otwarty worek ze śmieciami na środku pomieszczenia, żeby dodać ludziom apetytu. Zaczęłam podejrzewać, że wszystko to było robione po prostu złośliwie.
Mój manager poinformował nas, że od przyszłego roku będziemy mogli pracować częściej z domu.

Wszyscy zgodnie odetchnęliśmy z ulgą.

praca korpo paniesprzątające

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (170)

#87656

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka słów o sąsiedzkich relacjach w dzisiejszych czasach.
Wychowałam się w bloku, gdzie sąsiad = przyjaciel.

Odwiedzaliśmy się kilka razy w tygodniu, robiliśmy sąsiedzkie imprezy, jako dziecko często bawiłam się z innymi dzieciakami w piaskownicy lub w naszych mieszkaniach. Do tej pory mam paczkę przyjaciółek z klatki, z którymi zawsze spotykam się, gdy jestem w rodzinnym mieście.

Moi rodzice często pilnowali dzieci innych sąsiadów, a w zamian za to my mieliśmy zapewnioną opiekę dla naszego kota, kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje. Gdy trzeba było zrobić gdzieś remont, nie wynajmowało się do tego ekipy, tylko prosiło się sąsiadów o pomoc. Zdarzało się, że moi rodzice pracowali do późna, więc niektórzy sąsiedzi z własnej woli zapraszali mnie i mojego brata na obiad.

Czysta, sąsiedzka życzliwość.

Uważałam, że takie relacje to coś normalnego. Przez całe studia w mieszkałam w akademiku, gdzie panowała podobna atmosfera - wiadomo, jak to w mieszkaniach studenckich bywa.
Po studiach znalazłam pracę i przeprowadziłam się do mieszkania na nowo wybudowanym osiedlu. Dobrze pamiętam ten dzień - była sobota, południe. Gdy tylko się rozpakowałam, postanowiłam przywitać się z sąsiadami.

Połowa nie otworzyła mi w ogóle drzwi, chociaż wewnątrz mieszkania słyszałam dialogi w stylu "Kto to? Nie wiem, jakaś typiara, nie znam. To nie otwieraj". Kilka osób przez drzwi spytało "kto tam?", a gdy odpowiadałam, że jestem nową sąsiadką i przyszłam się przywitać, słyszałam tylko "proszę stąd odejść, nie mam czasu".

Byli też tacy, którzy otwierali drzwi, ale słysząc, kim jestem, machnęli dłonią, mówiąc, żebym nie zawracała im głowy. Jeden starszy pan spytał "Aa, to pani się tak łomotała na klatce? Mam nadzieję, że to już koniec, zagłuszała mi pani serial". Jakaś kobieta nakrzyczała na mnie, bo dzwonek do drzwi obudził jej dziecko.

Tylko w jednym mieszkaniu trafiłam na miłą parę studentów, z którymi od razu umówiłam się na piwo i przy okazji dowiedziałam się, że podziwiają mnie za chęć zapoznawania się z innymi sąsiadami, bo w tym bloku mieszkają, cytuję "dziwni ludzie".

Byłam, delikatnie mówiąc, zszokowana, ale oczywiście, zaczęłam szukać winy w sobie - była sobota, tłumaczyłam sobie, że sąsiedzi pewnie odpoczywają po ciężkim tygodniu, a tu przychodzi obca baba i zawraca im głowę. Pomyślałam, że na razie dam im trochę czasu i na zacieśnianie sąsiedzkich więzi przyjdzie jeszcze pora.

W ciągu kolejnego tygodnia przekonałam się, że moi sąsiedzi nie znają słowa "dzień dobry". Parę razy zamknięto mi drzwi na klatkę przed nosem. Kiedy w windzie pies jednego z sąsiadów zaczął mnie zaczepiać i wyciągnęłam do niego rękę (może nie powinnam, bo niektóre psy tego nie lubią, ale ten wydawał się wyjątkowo towarzyski), jego opiekun burknął do mnie coś w stylu "niech trzyma pani ręce przy sobie".

Raz nie było mnie w domu, a akurat nadkręcił się kurier i chciał zostawić paczkę u sąsiadki - po rozmowie na infolinii dowiedziałam się, że sąsiadka powiedziała, że może przesyłkę przyjąć, ale wyrzuci ją do śmieci. Szczęśliwie kurier przyjechał kolejnego dnia, kiedy byłam w domu.

Z głębokim rozczarowaniem uznałam, że nie ma co robić drugiego podejścia do lepszego zapoznania się z moimi sąsiadami. Ale kiedy chciałam zrobić parapetówkę, pomyślałam, że rozsądnie byłoby ich chociaż o tym poinformować. Tym, którzy mieszkają najbliżej mnie, zostawiłam w skrzynce na listy słodką przekąskę i karteczkę z informacją, że tego dnia i o tej godzinie zapraszam ich na małą imprezę, a jeśli jednak wolą zostać u siebie, to, oczywiście rozumiem i postaram się, by było w miarę cicho.

Na parapetówce pojawili się jedynie wspomniani wcześniej studenci oraz piątka moich znajomych. Była godzina dwudziesta, muzyka grała głośno, ale nie na tyle głośno, by komuś przeszkadzać (nawet na klatce nie było jej słychać). Zdążyliśmy może wypić po łyku piwa, kiedy do mieszkania zapukała... policja.

Co się okazało? Sąsiedzi donieśli, że jest hałas, a na prośbę o ściszenie muzyki, ja i moi znajomi zaczęliśmy grozić im przemocą. Do tego para studentów, która mieszka w tym bloku to dilerzy narkotyków i na pewno wszyscy jesteśmy naćpani.
Sądziłam przez chwilę, że jestem w ukrytej kamerze.

Policjanci, na szczęście, okazali się dość wyrozumiali i skończyło się na pouczeniu. Kontynuowaliśmy imprezę, ale już w zepsutym humorze.

W ciągu kolejnych miesięcy bałam się wyjść w ogóle z domu lub do niego wracać w obawie, że trafię na klatce lub w windzie na któregoś z sąsiadów. Częściej niż "dzień dobry" słyszałam jakieś niemiłe uwagi, niepotrzebne zaczepki.

Dwa dni po parapetówce, gdy niosłam w przezroczystej reklamówce zakupy, w tym butelkę wina, jedna sąsiadka spytała "Co, znowu imprezka? Znowu będzie trzeba po policję dzwonić?" Nie odpowiedziałam.

Zdaję sobie sprawę z tego, że czasy się zmieniły i dzisiaj każdy jest skupiony bardziej na sobie, ma swoich znajomych i nie szuka przyjaźni wśród sąsiadów. Być może uznacie, że narzucałam się swoim sąsiadom, ale naprawdę nie rozumiem, skąd w nich tyle jadu i pogardy dla drugiego człowieka.

Blok, w którym się wychowałam, a ten, w którym mieszkam obecnie to dwa zupełnie różne światy i muszę wam powiedzieć, że jestem mocno przygnębiona, kiedy po pobycie w moich rodzinnych stronach wracam to szarej rzeczywistości.

Naprawdę, tu już nie chodzi o to, że ktoś mi nie odpowie na "dzień dobry" czy zbeszta za głaskanie jego psa - chodzi o zwyczajny szacunek do drugiej osoby i nie uprzykrzanie sobie życia.

sąsiedzi

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (202)

#87537

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem wam dzisiaj o kilku piekielnościach związanych z moją alergią.

Garść faktów: od dziecka mam uczulenie na orzechy, mak, sezam i inne ziarna. Nie doświadczam silnych reakcji alergicznych - od zjedzenia połowy orzeszka czy ziarnka maku nic mi nie będzie, natomiast w dużych ilościach pojawia się uczucie dyskomfortu w ustach, obrzęk krtani, a co za tym idzie - trudności z oddychaniem. Generalnie nic przyjemnego. Nie byłam nigdy w stanie zagrażającym życiu - i mam nadzieję, że tak zostanie - więc myślę, że mój przypadek nie jest jeszcze aż tak beznadziejny.
Pierwszych piekielności doświadczałam już w przedszkolu. Mimo tego, że kadra była poinformowana, że pewnych rzeczy nie mogę jeść, zdarzało się, że zapominano o tym, więc otrzymywałam posiłek, który mógłby mi zaszkodzić. Często próbowano zmusić mnie do jedzenia (bo przecież od bułki z sezamem nic mi nie będzie!), czego oczywiście nie zrobiłam, więc za karę niekiedy chodziłam głodna.

W liceum mój ówczesny chłopak zaprosił mnie na obiad do rodziców. Wcześniej dałam mu znać, czego nie mogę jeść. Jego matka na deser przygotowała ciasto z orzechami laskowymi i była bardzo zawiedziona, że jednak go nie spróbuję. Jej komentarz? "Co to za moda, te wszystkie alergie? Gluten, laktoza, orzechy..." No nie wiem. Co jest fajnego w alergii na orzechy?
Restauracje. Temat rzeka, nie zliczę, ile piekielności mnie w nich spotkało. Opiszę może trzy dość ciekawe sytuacje:

1. Poszliśmy ze znajomymi na burgery. Dziesięć razy dopytywałam kelnerkę, czy na pewno mają bułki bez sezamu. ,,Tak, tak, mamy bułki bez sezamu". Dwadzieścia minut później dostałam burgera z bułką... z sezamem. Mówię:
- Przepraszam, ale ja zamawiałam bułkę bez sezamu.
Kelnerka próbowała się ze mną wykłócać, że wcale nie. Po jałowej dyskusji pyta:
- A z sezamem nie może być?
- Nie, proszę pani, mam alergię na sezam.
Żadnego przepraszam, tylko westchnięcie. Z fochem zabrała talerz. Za chwilę wróciła z bułką, na której gołym okiem widać było zeskrobany nożem sezam. No hit. Po prostu hit. Po moim pytaniu, dlaczego tak się stało, usłyszałam, cytuję:
- Chciała pani bułkę bez sezamu, to proszę.
Byłam głodna, nie chciało mi się kłócić. Zjadłam, przeżyłam. Przy rozliczeniu rachunku kelnerka pokusiła się na kilka drobnych uszczypliwości w stosunku do mnie - ,,teraz to każdy na coś uczulony'', ,,wymyślają, a ty człowieku lataj w tę i z powrotem z tym talerzem, bo co, kelnerem to można pomiatać'', więc postanowiłam napisać na facebookowym profilu knajpy negatywną opinię. Opisałam sytuację bez emocji, po prostu tak, jak było - spodziewałam się przeprosin, czy coś... jednak otrzymałam odpowiedź od właściciela, że gdyby mieli spełniać "nierealne zachcianki" niektórych klientów, to przygotowywanie jednego burgera zajmowałoby im pół dnia. I jeszcze zdanie, że zawsze można kupić burgera w Biedronce i zrobić samemu w domu. Aha.

2. Zamówiliśmy z chłopakiem jedzenie do domu. Przez telefon wyjaśniłam pani przyjmującej zamówienie, że poproszę o zmianę sosu z orzechowego na inny. Dla powagi sytuacji dodałam, że mam alergię na orzechy. Jak się domyślacie, otrzymałam moje danie z sosem orzechowym - niestety, sos był wszędzie, nie dało się go zeskrobać. Zadzwoniłam do restauracji i wyjaśniłam, co się stało, poprosiłam też o dosłanie nowego dania (wszystko bardzo spokojnie). Odpowiedź była następująca:
- Niestety, nie wyślemy pani nowego zamówienia. Wie pani, ile osób zamawia coś, a później dzwoni i wyskakuje z jakimiś alergiami, żeby dostać kolejną, darmową porcję?
- Ale ja bardzo chętnie zwrócę państwu to, co dostałam. Nie mogę przecież tego zjeść.
- Hm... tak możemy zrobić, ale za dowóz i nowe danie i tak będzie pani musiała zapłacić.
No nie, nie skorzystałam.

3. I na koniec smaczek. Tu było w sumie bardziej śmiesznie, niż piekielnie:) Któregoś lata poszłam do dość znanej i drogiej lodziarni, gdzie zamówiłam deser lodowy. Trzy porcje lodów, polewa, posypka czekoladowa - wszystko super. Po kilkunastu minutach dostaję swój deser z posypką z orzechów. Wywiązał się taki dialog między mną a kelnerem:
- Przepraszam, ale tutaj miała być posypka czekoladowa.
- A... bo wie pani, skończyła się, niestety.
- Rozumiem, ale ja poproszę jednak lody bez orzechów, mam na nie alergię.
- Ale to nie są orzechy.
- A co?
- To są fistaszki.
W tym momencie naprawdę nie wiedziałam, co mam powiedzieć.

[EDIT: w komentarzach zwróciliście uwagę, że fistaszki jednak nie są orzechami. Tutaj wyszło moje niedoinformowanie, także dziękuję za wyprowadzenie mnie z błędu. Ale nie zmienia to faktu, że kelner powinien mnie najpierw poinformować, że posypki czekoladowej już nie ma i zaproponować posypanie czymś innym, a nie zrobić to bez mojej zgody. Mniej rozgarnięty alergik mógłby nie zauważyć fistaszków i deser lodowy mógł być jego ostatnim posiłkiem.

Wiem, że może i panuje moda na alergię na gluten czy laktozę i niektórzy ludzie wydziwiają w restauracjach. Nie pochwalam tego. Ale spełnienie prośby o bułkę bez sezamu czy zamianę sosu nie wydaje mi się czymś graniczącym z cudem. Rozumiem, że w restauracjach często bywa duży ruch i można coś pomylić w zamówieniu - ale czy nie prościej byłoby po prostu przeprosić i przygotować danie od nowa zamiast się wykłócać i szargać opinię swojemu lokalowi? Jak wspominałam wyżej, mój przypadek nie jest jeszcze aż tak beznadziejny, ale pomyślcie, co by się stało, gdyby osoba posiadająca bardzo silną alergię znalazła się w stanie zagrażającym życiu przez niedbalstwo kelnera bądź kucharza. Bo takie rzeczy jak posypka czy polewa są widoczne, ale co będzie, jeśli alergen znajdzie się w środku i dowiemy się o tym dopiero, kiedy zaczniemy się dusić?

gastronomia restauracje

Skomentuj (89) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (165)

#86923

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Luźna rozmowa ze znajomymi w czasie wyjścia na piwo.
Temat zszedł na dzieci (dodam tylko, że wszyscy jesteśmy bezdzietni) - czy chcemy je mieć, a jeśli tak, to ile, czy wolimy mieć syna czy córkę, i tak dalej. Kolega mówi:
- No ja to będę miał tylko chłopaków. Żadna córka nie wchodzi w grę.
Zaciekawieni pytamy, dlaczego. Odpowiada bez wahania:
- Przecież to jasne, dlaczego. Po pierwsze, faceta nie da się zgwałcić, po drugie, nie zajdzie w ciążę.
Czyli bycie w ciąży to coś złego, okej. Polemizowałabym ze stwierdzeniem, że faceta nie za się zgwałcić, ale zamiast tego zapytałam:
- A gdyby to twój syn okazał się gwałcicielem?
Kolega z głupim uśmiechem odpowiedział:
- Lepiej zostać gwałcicielem, niż zostać zgwałconym.
To spotkanie uświadomiło mi, że muszę lepiej dobierać sobie znajomych.

P.S. Mamy po trzydzieści lat, nie dwanaście.

znajomi

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (226)

#84131

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podwójne standardy w mojej rodzinie.

Mam dwójkę starszego rodzeństwa - brata i siostrę. Oboje do niedawna w związkach małżeńskich, w obu przypadkach przyczyną rozwodu była zdrada współmałżonka.

Najpierw brat odkrył, że zdradza go żona. W oczekiwaniu na sprawę rozwodową cała moja rodzina trąbiła o tym, jaka to z mojej byłej już bratowej paskudna osoba (to jedno z łagodniejszych określeń), że zniszczyła mojemu bratu życie, że na pewno jej nowy facet ją zostawi i będzie błagała mojego brata o wybaczenie.

Minęło pół roku, brat po rozwodzie, próbuje jakoś stanąć na nogi, kiedy okazuje się, że mąż mojej siostry z dnia na dzień stwierdza, że moja siostra "już mu się znudziła", a na siłowni poznał młodszą i szczuplejszą dziewczynę. Chce rozwodu.

Czy również został potępiony przez moją rodzinę? Skąd. Co usłyszała moja siostra?

- Od matki: nie poświęcałaś mu czasu, ważna była dla ciebie tylko praca (siostra pracuje po 8h dziennie).
- Od wujka: trzeba było się za siebie wziąć, nic dziwnego, że nie chciał cię z tymi pryszczami (jest w trakcie terapii hormonalnej i to jeden ze skutków ubocznych).
- Od babci: widzisz, wnusiu, pewnie odszedł do innej, bo ona będzie gotowa dać mu dziecko (jak wspominałam, siostra leczy się hormonami, które przez najbliższe dwa lata uniemożliwiają jej zajście w ciążę).

Szkoda mi zarówno brata, jak i siostry. Ale na puentę po prostu zabrakło mi słów.

rodzina

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (191)

#80389

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem nauczycielką przedszkolną, uczę angielskiego wszystkie grupy wiekowe (czyli dzieci od 3 do 6 lat). Poza tym jestem wychowawczynią jednej ze starszych grup. Lubię swoją pracę: dzieciaki chętnie uczestniczą w moich zajęciach, dyrekcja i inne nauczycielki są w porządku, w przedszkolu panuje przyjazna atmosfera. Ale gdyby było tak idealnie, nie byłoby tu tego wpisu.

Piekielnością są, oczywiście, rodzice. Przez pierwszy miesiąc pracy miałam ze wszystkimi raczej dobry kontakt, ale od pewnego czasu coraz częściej dochodzi do konfliktów. Opiszę kilka niemiłych sytuacji.

1. Niektórzy rodzice mają pretensje, że ich dzieci nie potrafią biegle mówić po angielsku. Przypominam: przedział wiekowy 3-6 lat. Słyszałam skargi, że nie uczę gramatyki, ale hitem był tatuś, który burzył się, że jego pięcioletnia córka nie potrafi mu przetłumaczyć z angielskiego na polski jakiegoś zwiastuna filmu z youtube'a.

2. Sytuacja odwrotna: zatroskani rodzice skarżą się, że ich dzieci są przytłoczone ogromem informacji. Bo jak wracają do domu, to opowiadają, że na angielskim śpiewają piosenki, uczą się słów i wypowiadania krótkich zdań. I chociaż dziecko wydaje się być zadowolone, rodzic twierdzi, że je męczę. W salach mamy telewizory i dostęp do internetu - kilkoro rodziców powiedziało, że najlepiej by było, gdybym po prostu puszczała im bajki, bo to są tylko dzieci, na naukę mają jeszcze czas.

3. I jedna z ciekawszych historii: pod koniec pracy siedziałam z kilkorgiem dzieci przy stoliku i kończyliśmy pracę plastyczną. Po jedno dziecko przyszła mama, wstałam od stolika, poszłam się przywitać i chwilę porozmawiać. Kilka dni później mamusia przyszła na skargę do dyrekcji, że w czasie pracy siedzę na tyłku zamiast stać przy drzwiach i witać się z rodzicami.

Historii mam jeszcze więcej, ale może opiszę je już innym razem.

przedszkole dzieci rodzice

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 213 (231)

#79628

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miejsce akcji: niewielka galeria handlowa w uroczej mieścinie położonej na Mazurach.
Bohaterowie akcji: piekielne ekspedientki i ja.

Uznałam, że w końcu nadszedł czas, by trochę odświeżyć garderobę. Od lat ubieram się w niezbyt drogich sklepach, bo, wbrew pozorom, można znaleźć tam ubrania, które mimo niskiej ceny będą służyć latami. I jestem sobie właśnie w takim sklepie, gdzie trwa wyprzedaż, więc po kilkunastu minutach mam już w rękach po pięć różnych bluzek, par spodni, sukienek, i tak dalej.
Kieruję się w stronę przymierzalni, gdzie widzę napis "poinformuj sprzedawcę o ilości mierzonych ubrań" czy coś w tym stylu. Rozglądam się - sprzedawcy brak. Lecę na drugi koniec sklepu, gdzie stoi ekspedientka i mówię, że mam tyle i tyle ciuchów, które chcę przymierzyć.

- Ależ proszę śmiało mierzyć, ta kartka to, wie pani, wisi tam tylko, bo wisi.

No dobra, myślę, po czym lecę do przymierzalni. Mierzę sobie spokojnie ubrania, kiedy słyszę jakieś podniesione głosy i nagle zasłonka w przymierzalni odsuwa się, a przed sobą widzę inną rozwścieczoną sprzedawczynię. Półnaga, w szoku, nie wiedząc, o co chodzi, próbuję zasłonić górną część ciała.

- A pani to co? - krzyczy kobieta. - Jest napisane, że trzeba informować o ilości ubrań! Co pani sobie myśli?

Na moje nieszczęście klienci sklepu mieli idealny widok na całe zajście. Proszę sprzedawczynię, żeby dała mi się tylko ubrać i wyjaśnimy sprawę. A gdzie tam!

- Proszę się odsunąć, ja muszę policzyć, ile pani tego ma.
- Dobrze, tylko się ubiorę... - i zaczęłam zakładać swoją koszulkę, ale ekspedientka wyrwała mi ją, obejrzała i rzuciła z powrotem w moją stronę.

Tłumaczę, co powiedziała mi poprzednia sprzedawczyni, że mogę spokojnie mierzyć ubrania, na co ta druga warknęła, że mam nie kłamać i że ona zna takie numery. Poprosiłam w takim razie o rozmowę z poprzednią ekspedientką, ale została ona zignorowana. Zdenerwowałam się - przecież takie praktyki są niedopuszczalne. Zabrałam torebkę, powiedziałam, że złożę skargę i wyszłam ze sklepu, zła, upokorzona i zszokowana.

sklepy galerie sprzedawcy

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 197 (225)

#79464

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie o szalonych mamuśkach są od dłuższego czasu na topie, postanowiłam zatem podzielić się też swoją.

Jakiś czas temu miałam problem z internetem w mieszkaniu. Właściciel obiecał coś z tym zrobić, ale parę dni musiałam się przemęczyć. Jako, że miałam do oddania ważny projekt w pracy, któregoś dnia (kiedy to internet całkowicie odmówił posłuszeństwa), wybrałam się do pewnej znanej restauracji fast-foodowej, aby skorzystać z hot spota.

Wczesna godzina, cisza, spokój. Po zakupie dwóch kubków dużej kawy i dwóch kanapek, zasiadłam do stolika. Rozłożyłam laptopa, wszystkie swoje papiery i biorę się do pracy. Ludzi powoli zaczyna przybywać, niemniej jednak wolnych miejsc nie brakuje.

W pewnym momencie do restauracji przychodzi pani mama z dwójką wrzeszczących szkrabów. Zamawiają popularny zestaw dla dzieci i krążą po lokalu w poszukiwaniu stolika idealnego. Wpatrzona w ekran laptopa, obserwowałam ich kątem oka i ze zgrozą stwierdziłam, że zbliżają się do mnie. Pani mama staje nad moim stolikiem i mówi.
- Stolik zwolnij, chcemy zjeść.
Tak, dokładnie użyła tych słów. Rozejrzałam się - fakt, te wygodniejsze stoliki z kanapami były pozajmowane, natomiast miejsc ze zwykłymi, plastikowymi krzesłami nie brakowało. Tłumaczę zatem kulturalnie, że w tym miejscu siedzę ja, po czym pokazuję na jeden z wolnych stolików, mówiąc, że tam jak najbardziej pani mama może sobie usiąść. Ta jednak wciąż złowrogo patrzy mi w oczy i mówi:
- Głucha jesteś? Chcemy zjeść tutaj, dzieciom tu jest wygodniej. Mają mi z tych krzeseł pospadać i głowy porozbijać? Ty nie jesz, możesz sobie iść.
(swoją drogą - to z kanapy spaść i rozbić głowy już nie można? :D)

Ok, zrobiło się poważnie. Pokazałam mój jeszcze pełen kubek kawy i zamówione kilka minut temu frytki i mówię, że jednak jem. Pani mama upiera się, że jej dzieci chcą usiąść na kanapie. Stwierdziłam, że nie mam czasu na takie cyrki i że może sobie tutaj stać cały dzień, bo ja przesiąść się nie zamierzam. Myślałam, że zaraz rozpocznie się rzeź, jednak pani mama odwróciła się i odeszła, mamrocząc pod nosem coś o chamstwie i bezdzietnych pracoholiczkach.

Czy coś mnie ominęło, czy może rzeczywiście istnieją przepisy mówiące o tym, że jak nie masz dzieci, nie masz prawa zajmować wygodniejszych miejsc w restauracjach?

matka dzieci

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 204 (230)

#79289

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Skończyłyśmy z przyjaciółką studia, nadszedł zatem czas, by skończyć także z pracą dorywczą i poszukać czegoś na poważnie. Wysłałyśmy CV do pewnej firmy, zachęcone pozytywnymi opiniami na jej temat na forach internecie. Już dwa dni później obie otrzymałyśmy telefony z zaproszeniem na rozmowę. Poszłyśmy, każda z nas, oczywiście, do innej osoby - zarówno u przyjaciółki, jak i u mnie, rozmowa przebiegła całkiem sympatycznie. Rekruterzy obiecali odezwać się w przeciągu tygodnia, bez znaczenia, czy otrzymamy pracę, czy nie.

Piekielność #1 - moja.

Mija tydzień, cisza. Drugi tydzień, również. Byłam bardzo rozczarowana, niemniej jednak znalazłam na forum w internecie wpis, gdzie ktoś twierdził, że takie akcje już się zdarzały. Mimo to, ja straciłam nadzieję i wysłałam CV do innej firmy. Odzew za kilka dni, rozmowa, tydzień po niej telefon, że mnie przyjmują. Kilka dni po rozpoczęciu pracy dzwoni telefon - tak, to miła pani z firmy, do której składałam CV półtora miesiąca temu! Dialog wyglądał mniej więcej tak:

- Była pani u nas na rozmowie, jesteśmy zdecydowani panią przyjąć.
- Dziękuję za telefon, jednak mieli państwo odezwać się w przeciągu tygodnia. Ja już znalazłam pracę, więc muszę niestety odrzucić państwa ofertę.
- Pani jest chyba niepoważna! Odrzuciliśmy tylu kandydatów, a pani rezygnuje? To nie do pomyślenia!
- Jak mówiłam, mieli państwo odezwać się w ciągu tygodnia, a minął miesiąc, nie mogłam czekać dłużej...
- Widać, nie zależało pani na pracy u nas!

Piekielność #2 - przyjaciółki.

Do niej z kolei odezwali się już cztery dni po rozmowie, że są gotowi ją zatrudnić. Miła pani przez telefon informuje, że zanim przyjaciółka zacznie pracę, jej dokumenty zostaną gdzieś tam przesłane, więc to trochę potrwa, proszę czekać na telefon, odezwą się w ciągu kilku dni. Z kilku dni zrobiły się dwa tygodnie. Przyjaciółka zaczyna się niecierpliwić. Z końcu dzwoni z pytaniem, co i jak. Czego się dowiedziała?
- A, to pani... przepraszam, ale zaszła pomyłka, ktoś inny został przyjęty na pani miejsce.
- Dlaczego zatem mnie o tym nie poinformowano?
- Myśleliśmy, że jak nie będziemy dzwonić, sama się pani domyśli...

Dawno nie miałyśmy obie tak zszarganych nerwów.

praca

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 242 (246)

#78991

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedy byłam nastolatką odkryłam, że mam dość rzadką alergię na większość składników, które zawierają kosmetyki kolorowe.

Dermatolog natychmiast wykluczył jakiekolwiek podkłady, tusze do rzęs, szminki, i tym podobne. Możecie sobie tylko wyobrazić, jaki to był cios dla nastolatki, której mama dopiero co kupiła pierwszą maskarę. Buntowałam się, wiadomo, ale pogarszający się stan skóry na twarzy sprawił, że w końcu byłam zmuszona się poddać. Całe szczęście, przekonałam się, że bez makijażu nie wygląda wcale tak źle, ludzie nie uciekali na mój widok, nic z tych rzeczy.

I tak sobie żyłam jak zwyczajny człowiek, dopóki nie poszłam do pracy. Byłam na ostatnim roku studiów i udało mi się załapać do szkoły językowej, gdzie pracowałam jako nauczycielka. Na początku było fajnie, dzieciaki mnie polubiły, rodzice mnie chwalili, bo widzieli u swoich pociech postępy. Aż któregoś dnia pojawił się problem. Problem w moim wyglądzie.

Na wizytację w czasie jednej z moich lekcji przyszedł pracownik owej szkoły zajmujący się rekrutacją, ja znałam go wcześniej z widzenia. Całą lekcję patrzył na mnie jak na potwora, nie macie pojęcia, jakie było to frustrujące. Prawie nie zwracał uwagi na to, jak pracują uczniowie - wpatrywał się centralnie we mnie. Po lekcji nawet się nie pożegnał - wstał i wyszedł.

Kilka dni później zadzwoniła szefowa i poprosiła mnie na rozmowę. Co się okazało? Pojawiły się na mnie skargi od rodziców. "Ta nauczycielka ma jakąś taką dziwną twarz, jakby piła całą noc", "Ma oczy jak szparki i cerę jak staruszka". Pytanie szefowej, czy mam problem z używkami. Zamurowało mnie, ale zrobiło mi się również przykro. Starając się zachować zimną krew, opowiedziałam o mojej chorobie i zaproponowałam, że przyniosę moją dokumentację medyczną. Szefowa podziękowała, natomiast stwierdziła, że nie może przedłużyć mi umowy, bo musi kierować się tym, czego chcą rodzice, w końcu to oni płacą.

Gdyby ktoś się zastanawiał: nie mam oczu wielkich jak Gollum, mojej skórze na twarzy daleko do okładkowego, wyphotoshopowanego obrazu. Ale z pewnością nie jestem potworem. Przychodzę do pracy wypoczęta, daję z siebie wszystko, nie jestem smutnym cieniem człowieka, który czyta teorię z podręcznika. Ale niestety, widocznie jeśli nie mam "tapety", mogę szukać pracy gdzieś, gdzie nikt nie musi mnie oglądać.

makijaż rodzice dzieci szkoła

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 206 (226)