Profil użytkownika

Satsu ♂
Zamieszcza historie od: | 11 września 2013 - 19:54 |
Ostatnio: | 11 marca 2025 - 20:35 |
- Historii na głównej: 109 z 116
- Punktów za historie: 30756
- Komentarzy: 318
- Punktów za komentarze: 2694
Mam ostatnio trochę więcej czasu, więc przyszedł czas na kolejną historię z czasów gdy jeszcze dorabiałem sobie jako freelancer. Średniej wielkości firma potrzebuje systemu DMS, czyli programu do zarządzania obiegiem dokumentów. Wstępne założenia uzgodniłem z głównym szefem a wszelkie szczegóły miałem przepracować z panią manager Arletką. Warto również dodać, że w dniu spisywania umowy szef wszystkich szefów był ostatni dzień w robocie gdyż nazajutrz czekała go podróż marzeń do Emiratów Arabskich. Z tego powodu kontakt z nim był dość mocno utrudniony i cała odpowiedzialność za projekt spadła na panią manager.
Dla ciekawskich aplikacja miała dawać możliwość dodania skanu dokumentu wraz z możliwością ustawienia jego typu, fizycznej lokalizacji w archiwum oraz terminu załatwienia sprawy. Na podstawie tych danych ustalana była strategia pracy nad dokumentem, czyli rozlosowanie pracy wśród pracowników z uwzględnieniem terminów wykonania kolejnych kroków tak aby dotrzymać ostatecznego terminu.
Na zebranie szczegółowych wymagań miałem miesiąc i tutaj zaczęła się moja udręka z panią Arletką. Zacząłem od wysłania maila z prośbą o ustalenie terminarza spotkań do którego dołączyłem informację w których godzinach jestem dostępny. Po dwóch dniach ciszy postanowiłem zadzwonić, jednak pani super ważna manager stwierdziła, że jest bardzo zajęta i jak tylko znajdzie czas to zadzwoni. Gdy minął już tydzień od pierwszego maila postanowiłem zadzwonić po raz kolejny i znowu odbiłem się od ściany gdyż pani wielka manager jest zajęta i nie ma czasu na pierdoły. Oczywiście wszelkie próby kontaktu z panią Arletką odnotowywałem w zbiorczym mailu plus co drugi dzień ponawiałem pytanie o ustalenie terminarza spotkań.
Nie miałem zamiaru przeszkadzać "najszefowemu" szefowi, ale po dwóch tygodniach ciszy postanowiłem napisać do niego krótkiego smsa z informacją, że jego pracownica, delikatnie mówiąc, leci sobie w kulki. I pośrednio udało mi się uzyskać to czego oczekiwałem. Następnego dnia pani Arletka zadzwoniła do mnie aby poinformować mnie, że ona sobie nie wyobraża jak to tak można człowiekowi przeszkadzać w urlopie i zapewnić, że jak tylko będzie miała czas to umówimy się na spotkanie. Przy okazji rozmowy zapytałem również czy istnieje możliwość delegowania jakiegoś innego pracownika do rozmów ze mną, na co pani manager stwierdziła, że zastanowi się czy w interesach firmy leży przekazanie tak WAŻNEGO zadania pomniejszemu pracownikowi.
Jak już się pewnie domyślacie po naszej rozmowie na kolejny tydzień nastąpiła cisza, mimo tego że zapytanie o ustalenie terminów spotkań zacząłem wysyłać codziennie. I w końcu nadszedł czas powrotu ostatecznego bosa z zasłużonego urlopu. No i nie był zbyt zadowolony tym co zastał w firmie.
Po pierwsze okazało się, że pani Arletka w trakcie tych trzech tygodni pojawiła się w firmie aż trzy razy, a jak już w firmie była to zamiast wykonywać swoje obowiązki to kontrolowała wszystkich pracowników i opierdzielała o każdy błąd. O mailach ode mnie nie miała pojęcia gdyż po prostu nie czytała żadnych maili. W rozmowie telefonicznej z szefem, po moim smsie, zapewniała, że wszystko jest pod kontrolą i maksymalnie za trzy dni siadamy do pracy, a zastój spowodowany jest tym, że przyszło dużo wniosków do wypełnienia. Żaden z pracowników nie zgłaszał też jej nieobecności, gdyż ta obwieściła, że dostała pozwolenie na pracę zdalną co było oczywiście nieprawdą.
A dlaczego szefuńcio nie podejrzewał, że tak to się skończy? Ano Arletka była główną panią manager dopiero od pół roku i to był pierwszy raz gdy miała zostać sama. Wcześniej była sumienną pracownicą i z tego względu dostała awans. No i jak widać trochę sodówka uderzyła do głowy.
A co z projektem? Ano udało się zebrać wymagania i już od 4 lat razem z szefem współpracujemy i w tym czasie nie jedno piwo razem wypiliśmy, a sam program rozrósł się dość mocno. Natomiast jeśli chodzi o panią Arletkę to nie została zwolniona, ale zdegradowana z pozycji managera i do dzisiaj patrzy na mnie spod byka :D
Dla ciekawskich aplikacja miała dawać możliwość dodania skanu dokumentu wraz z możliwością ustawienia jego typu, fizycznej lokalizacji w archiwum oraz terminu załatwienia sprawy. Na podstawie tych danych ustalana była strategia pracy nad dokumentem, czyli rozlosowanie pracy wśród pracowników z uwzględnieniem terminów wykonania kolejnych kroków tak aby dotrzymać ostatecznego terminu.
Na zebranie szczegółowych wymagań miałem miesiąc i tutaj zaczęła się moja udręka z panią Arletką. Zacząłem od wysłania maila z prośbą o ustalenie terminarza spotkań do którego dołączyłem informację w których godzinach jestem dostępny. Po dwóch dniach ciszy postanowiłem zadzwonić, jednak pani super ważna manager stwierdziła, że jest bardzo zajęta i jak tylko znajdzie czas to zadzwoni. Gdy minął już tydzień od pierwszego maila postanowiłem zadzwonić po raz kolejny i znowu odbiłem się od ściany gdyż pani wielka manager jest zajęta i nie ma czasu na pierdoły. Oczywiście wszelkie próby kontaktu z panią Arletką odnotowywałem w zbiorczym mailu plus co drugi dzień ponawiałem pytanie o ustalenie terminarza spotkań.
Nie miałem zamiaru przeszkadzać "najszefowemu" szefowi, ale po dwóch tygodniach ciszy postanowiłem napisać do niego krótkiego smsa z informacją, że jego pracownica, delikatnie mówiąc, leci sobie w kulki. I pośrednio udało mi się uzyskać to czego oczekiwałem. Następnego dnia pani Arletka zadzwoniła do mnie aby poinformować mnie, że ona sobie nie wyobraża jak to tak można człowiekowi przeszkadzać w urlopie i zapewnić, że jak tylko będzie miała czas to umówimy się na spotkanie. Przy okazji rozmowy zapytałem również czy istnieje możliwość delegowania jakiegoś innego pracownika do rozmów ze mną, na co pani manager stwierdziła, że zastanowi się czy w interesach firmy leży przekazanie tak WAŻNEGO zadania pomniejszemu pracownikowi.
Jak już się pewnie domyślacie po naszej rozmowie na kolejny tydzień nastąpiła cisza, mimo tego że zapytanie o ustalenie terminów spotkań zacząłem wysyłać codziennie. I w końcu nadszedł czas powrotu ostatecznego bosa z zasłużonego urlopu. No i nie był zbyt zadowolony tym co zastał w firmie.
Po pierwsze okazało się, że pani Arletka w trakcie tych trzech tygodni pojawiła się w firmie aż trzy razy, a jak już w firmie była to zamiast wykonywać swoje obowiązki to kontrolowała wszystkich pracowników i opierdzielała o każdy błąd. O mailach ode mnie nie miała pojęcia gdyż po prostu nie czytała żadnych maili. W rozmowie telefonicznej z szefem, po moim smsie, zapewniała, że wszystko jest pod kontrolą i maksymalnie za trzy dni siadamy do pracy, a zastój spowodowany jest tym, że przyszło dużo wniosków do wypełnienia. Żaden z pracowników nie zgłaszał też jej nieobecności, gdyż ta obwieściła, że dostała pozwolenie na pracę zdalną co było oczywiście nieprawdą.
A dlaczego szefuńcio nie podejrzewał, że tak to się skończy? Ano Arletka była główną panią manager dopiero od pół roku i to był pierwszy raz gdy miała zostać sama. Wcześniej była sumienną pracownicą i z tego względu dostała awans. No i jak widać trochę sodówka uderzyła do głowy.
A co z projektem? Ano udało się zebrać wymagania i już od 4 lat razem z szefem współpracujemy i w tym czasie nie jedno piwo razem wypiliśmy, a sam program rozrósł się dość mocno. Natomiast jeśli chodzi o panią Arletkę to nie została zwolniona, ale zdegradowana z pozycji managera i do dzisiaj patrzy na mnie spod byka :D
biuro kopro
Ocena:
168
(180)
Muszę przyznać, że wybrałem sobie naprawdę słaby moment na zakładanie własnej firmy, jednak nie będzie to historia o Nowym Ładzie i totalnym bur*elu jaki on wprowadza. Zamiast tego opowiem o mojej dalszej rodzinie, która bardzo szybko dowiedziała się, że mały Satsu zakłada własny interes i zwietrzyła w tym niezły biznes.
Do otwarcia software house'u przygotowywałem się już od kilku miesięcy. W zamyśle firma miała zajmować się tworzeniem i rozwijaniem systemów e-finansowych oraz systemów obiegu dokumentów, czyli dokładnie tym samym czym zajmowałem się jeszcze jako freelancer. Tak więc dość liczną bazę klientów już miałem, lokal wynająłem i wyremontowałem, sprzęt zakupiłem. Pozostało tylko zatrudnić kilku pracowników i ruszać z tematem. I właśnie w tej kwestii moja kochana rodzinka postanowiła podać mi swoją pomocną dłoń.
Tak więc moi drodzy jak myślicie jacy pracownicy, poza programistami, administratorem systemów i baz danych oraz analitykiem biznesowym, są niezbędni w każdym prawdziwym software house'ie? Otóż:
- 3 sekretarki
- 3 sprzątaczki
- 4 kierowców
- 1 kucharka
- 1 ochroniarz
- 1 prawie elektryk
Już tłumaczę skąd taki o to właśnie zestaw.
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie ciocia, ogólnie piata woda po kisielu, widujemy się raz na rok we Wszystkich Świętych na cmentarzu.
[Ciocia]: Cześć Satsu, jak my się dawno nie widzieliśmy. Co tam u mamy?
[Gadka szmatka o niczym]
[C]: No, ale słyszałam, ze firmę otwierasz. A powiedz mi czy nie byłoby tam miejsca dla twoich kuzynek. One zdolne są a na pewno jakieś sekretarki potrzebujesz?
[Ja]: Ciociu to jest 7 osobowa firma. Na ten moment nie potrzebujemy żadnej sekretarki, a co dopiero trzech.
[C]: Aha... A może sprzątaczki byś potrzebował?
[J]: Na 60 mkw? Nie martw się ciociu dajemy sobie radę.
[C]: Aha... No to ja ci już nie przeszkadzam. Do zobaczenia, ucałuj mamę ode mnie.
Następnego dnia dowiedziałem od mamy, że ciocia skarżyła się na mnie, że jestem strasznie niemiły.
Jeśli chodzi o kierowców to podejrzewam tutaj jakiś mały błąd w matrixie :D Trzech kuzynów, każdy z zupełnie innej części rodziny, postanowiło tego samego dnia, w odstępach około 3 godzin, zaproponować mi swoje umiejętności prowadzenia autem. I każda rozmowa zaczynała się mniej więcej tak samo: "Siema Satsu, słyszałem, że firmę otwierasz. Nie potrzebujesz może szofera? Bo ja wiem jak u ciebie z prowadzeniem aut, hehe.".
Jeśli chodzi o czwartego szofera to tym razem zadzwoniła inna ciocia i próbowała mi wcisnąć usługi swojego Piotrusia (zdrobnienie celowe, Piotr to największy maminsynek i memeja życiowa jaką kiedykolwiek widziałem). Trochę to trwało, ale jednak udało mi się ją przekonać, że nie stać mnie na szkolenie Piotrusia od zera czy to na programistę czy analityka biznesowego. Mimo to ta nie poddała się i zaproponowała, że Piotruś może zostać moim kierowcą. Tutaj się zdziwiłem, gdyż z tego co kojarzyłem umiejętności Piotra jeśli chodzi o prowadzenie pojazdów są co najmniej na tak niskim poziomie jak moje. I tu okazało się, że Piotruś nie ma prawa jazdy, ale jak mu mama każe to zrobi :)
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie siostra mojej babci aby opowiedzieć mi smutną historię swojej przyjaciółki, która ostatnio straciła pracę. Tłumaczenie, że na prawdę nie potrzebujemy etatowej kucharki trwało dobre 20 minut.
Ochroniarzem natomiast chciał zostać mój daleki wujek i tutaj tłumaczenia, że nasz lokal jest na chronionym osiedlu, mamy alarm i monitoring, więc ochroniarz jest zbędny, nie wystarczyły. Obrażony zrezygnował dopiero gdy po 30 minutach rozmowy stwierdziłem, że 55 latek z problemami z kręgosłupem nie jest raczej zbyt dobrym kandydatem na ochroniarza.
No i został nam prawie elektryk, czyli mój kuzyn, który w tym roku rozpoczął naukę w technikum na kierunku elektryka. Jego mama umyśliła sobie, że przyjmiemy go na weekendowe staże. Na początku najbardziej zdziwił ją fakt, że nie pracujemy w weekend i próbowała wybłagać żeby i tak go wziąć, bo będzie sobie przychodził i coś dłubał, przecież nic nie zepsuje. Nie jestem jednak do końca pewny czy dotarło do niej, że to czym się zajmuje moja firma nijak się ma do elektryki.
Czasami żałuję, że przyszło mi żyć w tak dużej rodzinie, ale muszę powiedzieć, że czasami jest ciekawie :D
Do otwarcia software house'u przygotowywałem się już od kilku miesięcy. W zamyśle firma miała zajmować się tworzeniem i rozwijaniem systemów e-finansowych oraz systemów obiegu dokumentów, czyli dokładnie tym samym czym zajmowałem się jeszcze jako freelancer. Tak więc dość liczną bazę klientów już miałem, lokal wynająłem i wyremontowałem, sprzęt zakupiłem. Pozostało tylko zatrudnić kilku pracowników i ruszać z tematem. I właśnie w tej kwestii moja kochana rodzinka postanowiła podać mi swoją pomocną dłoń.
Tak więc moi drodzy jak myślicie jacy pracownicy, poza programistami, administratorem systemów i baz danych oraz analitykiem biznesowym, są niezbędni w każdym prawdziwym software house'ie? Otóż:
- 3 sekretarki
- 3 sprzątaczki
- 4 kierowców
- 1 kucharka
- 1 ochroniarz
- 1 prawie elektryk
Już tłumaczę skąd taki o to właśnie zestaw.
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie ciocia, ogólnie piata woda po kisielu, widujemy się raz na rok we Wszystkich Świętych na cmentarzu.
[Ciocia]: Cześć Satsu, jak my się dawno nie widzieliśmy. Co tam u mamy?
[Gadka szmatka o niczym]
[C]: No, ale słyszałam, ze firmę otwierasz. A powiedz mi czy nie byłoby tam miejsca dla twoich kuzynek. One zdolne są a na pewno jakieś sekretarki potrzebujesz?
[Ja]: Ciociu to jest 7 osobowa firma. Na ten moment nie potrzebujemy żadnej sekretarki, a co dopiero trzech.
[C]: Aha... A może sprzątaczki byś potrzebował?
[J]: Na 60 mkw? Nie martw się ciociu dajemy sobie radę.
[C]: Aha... No to ja ci już nie przeszkadzam. Do zobaczenia, ucałuj mamę ode mnie.
Następnego dnia dowiedziałem od mamy, że ciocia skarżyła się na mnie, że jestem strasznie niemiły.
Jeśli chodzi o kierowców to podejrzewam tutaj jakiś mały błąd w matrixie :D Trzech kuzynów, każdy z zupełnie innej części rodziny, postanowiło tego samego dnia, w odstępach około 3 godzin, zaproponować mi swoje umiejętności prowadzenia autem. I każda rozmowa zaczynała się mniej więcej tak samo: "Siema Satsu, słyszałem, że firmę otwierasz. Nie potrzebujesz może szofera? Bo ja wiem jak u ciebie z prowadzeniem aut, hehe.".
Jeśli chodzi o czwartego szofera to tym razem zadzwoniła inna ciocia i próbowała mi wcisnąć usługi swojego Piotrusia (zdrobnienie celowe, Piotr to największy maminsynek i memeja życiowa jaką kiedykolwiek widziałem). Trochę to trwało, ale jednak udało mi się ją przekonać, że nie stać mnie na szkolenie Piotrusia od zera czy to na programistę czy analityka biznesowego. Mimo to ta nie poddała się i zaproponowała, że Piotruś może zostać moim kierowcą. Tutaj się zdziwiłem, gdyż z tego co kojarzyłem umiejętności Piotra jeśli chodzi o prowadzenie pojazdów są co najmniej na tak niskim poziomie jak moje. I tu okazało się, że Piotruś nie ma prawa jazdy, ale jak mu mama każe to zrobi :)
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie siostra mojej babci aby opowiedzieć mi smutną historię swojej przyjaciółki, która ostatnio straciła pracę. Tłumaczenie, że na prawdę nie potrzebujemy etatowej kucharki trwało dobre 20 minut.
Ochroniarzem natomiast chciał zostać mój daleki wujek i tutaj tłumaczenia, że nasz lokal jest na chronionym osiedlu, mamy alarm i monitoring, więc ochroniarz jest zbędny, nie wystarczyły. Obrażony zrezygnował dopiero gdy po 30 minutach rozmowy stwierdziłem, że 55 latek z problemami z kręgosłupem nie jest raczej zbyt dobrym kandydatem na ochroniarza.
No i został nam prawie elektryk, czyli mój kuzyn, który w tym roku rozpoczął naukę w technikum na kierunku elektryka. Jego mama umyśliła sobie, że przyjmiemy go na weekendowe staże. Na początku najbardziej zdziwił ją fakt, że nie pracujemy w weekend i próbowała wybłagać żeby i tak go wziąć, bo będzie sobie przychodził i coś dłubał, przecież nic nie zepsuje. Nie jestem jednak do końca pewny czy dotarło do niej, że to czym się zajmuje moja firma nijak się ma do elektryki.
Czasami żałuję, że przyszło mi żyć w tak dużej rodzinie, ale muszę powiedzieć, że czasami jest ciekawie :D
Ocena:
214
(230)
Ja naprawdę nie jestem rasistą, ale czasami zastanawiam się co mają w głowie obcokrajowcy, którzy ledwo co dukają po polsku i zatrudniają się w obsłudze klienta oraz pracodawcy decydujący się dać im pracę. I żeby nie było niedomówień, jeśli ktoś pochodzący z zagranicy potrafi mówić po naszemu, to zajebiście niech sobie pracuje. A nawet jeśli nie potrafi to też niech pracuje, ale kuźwa nie w obsłudze klienta...
Na początek może sytuacja z dzisiaj. Niedaleko mojego domu jest knajpka z kebabem. Żarcie całkiem dobre i niedrogie, lokal czysty, więc bywamy tam całkiem często gdy nie chce nam się z żoną gotować. Jak to bywa w takich knajpkach rotacja pracowników jest dość duża, więc praktycznie przy każdej wizycie obsługuje nas ktoś nowy. I kolejna ważna rzecz, zawsze w tym kebabie biorę to samo. Zestaw HotBox (kubełek z frytkami, mięsem, jalapeno i jakąś ostrą posypką), w którym wymieniam ostry sos na ziołowy i nigdy nie było z tym najmniejszego problemu.
Moje zamówienie przyjmował na oko 18-letni chłopak, z wyglądu strzelam, że pochodził z Turcji bądź okolic.
[Ja]: Dzień dobry, poproszę HotBox z sosem ziołowym.
[Pracownik]: {Jakiś niezrozumiały bełkot pod nosem}
[J]: Słucham?
[P]: Miesooo...?
[J]: Baraninę poproszę.
W tym momencie chłopak odwrócił się i zdezorientowany patrzył w stronę trzech obracających się brył mięsiwa. Zdałem sobie sprawę, że ten chyba nie zrozumiał, więc powtórzyłem słowo "baranina" i wskazałem palcem odpowiedni ruszt. Następnie zapłaciłem, przypomniałem raz jeszcze, że chcę sos ziołowy i usiadłem sobie przy jednym ze stolików.
Jak możecie się spodziewać, gdy otrzymałem zamówienie, okazało się, że kebab został podany z ostrym sosem, który jest oryginalnie w tym zestawie. Normalnie nie robiłbym problemów, gdyż lubię ostre dania, jednak sos używany w HotBox'ie to mieszanka majonezu i sosu sriracha, który ma dość specyficzny smak, za którym szczególnie nie przepadam. Dlatego udałem się z powrotem do kasy.
[J]: Przepraszam, ale prosiłem aby do zestawu dać sos ziołowy zamiast ostrego.
[P]: To HotBox...
[J]: Ja wiem, ze to HotBox, ale chciałem sos ziołowy.
[P]: Jest sos!
[J]: Wiem, że jest sos, ale ja chciałem sos ziołowy a nie ostry.
[P]: {Coś w swoim języku}. Jest HotBox!
[J]: English? (Miałem nadzieję, że szybciej się z nim po angielsku dogadam)
[P]: {Znów coś w swoim języku}!
W tym momencie z zaplecza wyszła dziewczyna. Po wysłuchaniu mojej relacji przeprosiła i zrobiła dla mnie nowego kebaba, tym razem z prawidłowym sosem. Przy okazji wyżaliła się, że nigdzie nie może swojego współpracownika zostawić bo co chwile coś partaczy.
Call center wszelkiego rodzaju. W Polsce nie jest jeszcze aż tak źle. Głównie trafiają się Ukrainki, które pomimo akcentu da się zrozumieć, a co najważniejsze całkiem dobrze opanowały nasz język. Ale i tutaj trafiają się kwiatki.
Zdarzyło się to gdy kompletowałem sprzęt dla mojej firmy, a dokładniej zamawiałem laptopy poleasingowe. Etap kupna poszedł dość szybko, ale musiałem jednak uzbroić się w cierpliwość, gdyż wybrane przeze mnie komputery miały być dostępne najszybciej za miesiąc*. Dostałem numer na infolinię, na którą miałem dzwonić aby dowiedzieć się na jakim etapie jest moje zamówienie.
Nie śpieszyło mi się, więc zapomniałem o temacie, jednak gdy minęły dwa miesiące postanowiłem dopytać się co się dzieje z moimi laptopami. Odebrała pani z bardzo mocnym ukraińskim akcentem.
Firma Super Duper Poleasingi - firma handlująca sprzętem poleasingowym
Firma Telefon Moim Życiem - call center obsługujące firmę Super Duper Poleasingi
[Pracownica]: Dzień dobry, firma Telefon Moim Życiem.
[Ja]: Dzień dobry, chciałem się dowiedzieć na jakim etapie jest moje zamówienie z firmy Super Duper Poleasingi.
[P]: Czy powtórzy nazwę firmy?
[J]: Super Duper Poleasingi.
[P]: {duka pod nosem jakieś literki}
[J]: Może ja przeliteruję?
[P]: Przepraszam ja nie rozumiem...
[J]: Mogę przeliterować, może wtedy będzie pani łatwiej bo ta nazwa jest dość długa.
[P]: Przeliteruje?
[J]: Czy pani umie mówić po polsku?
W tym momencie pani się rozłączyła. Na szczęście kolejna osoba, do której mnie połączyło obsłużyła mnie bez problemu (też Ukrainka swoją drogą).
Wcześniej wspominałem, że w polskich call center nie jest tak źle i nadal podtrzymuję te słowa. Spróbujcie sobie zadzwonić na dowolną, anglojęzyczną pomoc techniczną... To jest dopiero jazda bez trzymanki. Nie będę tutaj przytaczał wszystkich historii bo by mi wyszło całkiem opasłe tomiszcze, ale postaram się przedstawić jak to mniej więcej wygląda.
Co trzecią rozmowę prowadzisz z osobą indyjskiego pochodzenia, których, nawet jeśli całkiem dobrze znają język angielski, nie da się kompletnie zrozumieć przez ich akcent. Jeśli masz szczęście to zostaniesz przełączony tylko 6 razy zanim trafisz na osobę w miarę kompetentną. Jeśli podczas tych wszystkich przekierowań trafisz na chociaż 50% osób, które umieją powiedzieć coś więcej niż "Kali jeść..." to możesz powiedzieć, że masz szczęście.
Jest taki film na YouTube, "Hrejterzy - Każdy telefon do pomocy technicznej...". Polecam obejrzeć bo jest całkiem zabawny :) Jednak po latach doświadczeń muszę stwierdzić, że nie jest on parodią a filmem dokumentalnym :D
*Tak dla ciekawskich. Ważną kwestią dla mnie było to aby wszystkie komputery były identyczne. Miały być one używane przez programistów i uwierzcie mi pracowałem w kilku firmach i zawsze były mini wojny o to, że ktoś dostał lepszy sprzęt (głównie na stanowiskach późny junior i wczesny mid). Poza tym gdy takie komputery już padną, to niewielkim kosztem można z powiedzmy 10 laptopów zrobić od 3 do 5 składaków, dając sprzętowi nowe życie.
Na początek może sytuacja z dzisiaj. Niedaleko mojego domu jest knajpka z kebabem. Żarcie całkiem dobre i niedrogie, lokal czysty, więc bywamy tam całkiem często gdy nie chce nam się z żoną gotować. Jak to bywa w takich knajpkach rotacja pracowników jest dość duża, więc praktycznie przy każdej wizycie obsługuje nas ktoś nowy. I kolejna ważna rzecz, zawsze w tym kebabie biorę to samo. Zestaw HotBox (kubełek z frytkami, mięsem, jalapeno i jakąś ostrą posypką), w którym wymieniam ostry sos na ziołowy i nigdy nie było z tym najmniejszego problemu.
Moje zamówienie przyjmował na oko 18-letni chłopak, z wyglądu strzelam, że pochodził z Turcji bądź okolic.
[Ja]: Dzień dobry, poproszę HotBox z sosem ziołowym.
[Pracownik]: {Jakiś niezrozumiały bełkot pod nosem}
[J]: Słucham?
[P]: Miesooo...?
[J]: Baraninę poproszę.
W tym momencie chłopak odwrócił się i zdezorientowany patrzył w stronę trzech obracających się brył mięsiwa. Zdałem sobie sprawę, że ten chyba nie zrozumiał, więc powtórzyłem słowo "baranina" i wskazałem palcem odpowiedni ruszt. Następnie zapłaciłem, przypomniałem raz jeszcze, że chcę sos ziołowy i usiadłem sobie przy jednym ze stolików.
Jak możecie się spodziewać, gdy otrzymałem zamówienie, okazało się, że kebab został podany z ostrym sosem, który jest oryginalnie w tym zestawie. Normalnie nie robiłbym problemów, gdyż lubię ostre dania, jednak sos używany w HotBox'ie to mieszanka majonezu i sosu sriracha, który ma dość specyficzny smak, za którym szczególnie nie przepadam. Dlatego udałem się z powrotem do kasy.
[J]: Przepraszam, ale prosiłem aby do zestawu dać sos ziołowy zamiast ostrego.
[P]: To HotBox...
[J]: Ja wiem, ze to HotBox, ale chciałem sos ziołowy.
[P]: Jest sos!
[J]: Wiem, że jest sos, ale ja chciałem sos ziołowy a nie ostry.
[P]: {Coś w swoim języku}. Jest HotBox!
[J]: English? (Miałem nadzieję, że szybciej się z nim po angielsku dogadam)
[P]: {Znów coś w swoim języku}!
W tym momencie z zaplecza wyszła dziewczyna. Po wysłuchaniu mojej relacji przeprosiła i zrobiła dla mnie nowego kebaba, tym razem z prawidłowym sosem. Przy okazji wyżaliła się, że nigdzie nie może swojego współpracownika zostawić bo co chwile coś partaczy.
Call center wszelkiego rodzaju. W Polsce nie jest jeszcze aż tak źle. Głównie trafiają się Ukrainki, które pomimo akcentu da się zrozumieć, a co najważniejsze całkiem dobrze opanowały nasz język. Ale i tutaj trafiają się kwiatki.
Zdarzyło się to gdy kompletowałem sprzęt dla mojej firmy, a dokładniej zamawiałem laptopy poleasingowe. Etap kupna poszedł dość szybko, ale musiałem jednak uzbroić się w cierpliwość, gdyż wybrane przeze mnie komputery miały być dostępne najszybciej za miesiąc*. Dostałem numer na infolinię, na którą miałem dzwonić aby dowiedzieć się na jakim etapie jest moje zamówienie.
Nie śpieszyło mi się, więc zapomniałem o temacie, jednak gdy minęły dwa miesiące postanowiłem dopytać się co się dzieje z moimi laptopami. Odebrała pani z bardzo mocnym ukraińskim akcentem.
Firma Super Duper Poleasingi - firma handlująca sprzętem poleasingowym
Firma Telefon Moim Życiem - call center obsługujące firmę Super Duper Poleasingi
[Pracownica]: Dzień dobry, firma Telefon Moim Życiem.
[Ja]: Dzień dobry, chciałem się dowiedzieć na jakim etapie jest moje zamówienie z firmy Super Duper Poleasingi.
[P]: Czy powtórzy nazwę firmy?
[J]: Super Duper Poleasingi.
[P]: {duka pod nosem jakieś literki}
[J]: Może ja przeliteruję?
[P]: Przepraszam ja nie rozumiem...
[J]: Mogę przeliterować, może wtedy będzie pani łatwiej bo ta nazwa jest dość długa.
[P]: Przeliteruje?
[J]: Czy pani umie mówić po polsku?
W tym momencie pani się rozłączyła. Na szczęście kolejna osoba, do której mnie połączyło obsłużyła mnie bez problemu (też Ukrainka swoją drogą).
Wcześniej wspominałem, że w polskich call center nie jest tak źle i nadal podtrzymuję te słowa. Spróbujcie sobie zadzwonić na dowolną, anglojęzyczną pomoc techniczną... To jest dopiero jazda bez trzymanki. Nie będę tutaj przytaczał wszystkich historii bo by mi wyszło całkiem opasłe tomiszcze, ale postaram się przedstawić jak to mniej więcej wygląda.
Co trzecią rozmowę prowadzisz z osobą indyjskiego pochodzenia, których, nawet jeśli całkiem dobrze znają język angielski, nie da się kompletnie zrozumieć przez ich akcent. Jeśli masz szczęście to zostaniesz przełączony tylko 6 razy zanim trafisz na osobę w miarę kompetentną. Jeśli podczas tych wszystkich przekierowań trafisz na chociaż 50% osób, które umieją powiedzieć coś więcej niż "Kali jeść..." to możesz powiedzieć, że masz szczęście.
Jest taki film na YouTube, "Hrejterzy - Każdy telefon do pomocy technicznej...". Polecam obejrzeć bo jest całkiem zabawny :) Jednak po latach doświadczeń muszę stwierdzić, że nie jest on parodią a filmem dokumentalnym :D
*Tak dla ciekawskich. Ważną kwestią dla mnie było to aby wszystkie komputery były identyczne. Miały być one używane przez programistów i uwierzcie mi pracowałem w kilku firmach i zawsze były mini wojny o to, że ktoś dostał lepszy sprzęt (głównie na stanowiskach późny junior i wczesny mid). Poza tym gdy takie komputery już padną, to niewielkim kosztem można z powiedzmy 10 laptopów zrobić od 3 do 5 składaków, dając sprzętowi nowe życie.
Ocena:
122
(142)
Mój przyjaciel przechodzi aktualnie dość ciężki okres w swoim życiu gdyż rozwodzi się ze swoją żoną, która została zgwałcona dwa lata temu. Dla porządku nazwijmy mojego przyjaciela Paweł a jego żonę Ania.
Poznali się oni jakieś 7 lat temu i od 5 lat są małżeństwem. Ania trochę ponad 2 lata temu została zaciągnięta przez jakiegoś gnoja w ciemną uliczkę i zgwałcona. Nie chcę umniejszać dramatu jaki przeżyła jego żona, ale w tym momencie życie Pawła zmieniło się o 180 stopni. Ania załamała się i nie ma w tym nic dziwnego. Nie była w stanie prowadzić własnej firmy, dlatego Paweł się spiął i zaczął zapierdzielać na dwa etaty.
Ze względu na brak wiedzy o zarządzaniu salonem fryzjerskim i pandemię, firma była bliska upadłości. I właśnie wtedy jego dotychczas wiecznie zapłakana żona zaczęła urządzać mu awantury pod tytułem niszczysz biznes, nad którym pracowałam od zera. Wcześniej gdy Paweł prosił ją o jakieś wskazówki Ania nigdy nie czuła się na siłach i zaczynała płakać.
Ania "chodziła" do psychologa. Gdy po pół roku nie było widać żadnej poprawy Paweł zaproponował wspólną wizytę, ale ta nienaturalnie szybko i agresywnie stwierdziła, że pytała lekarza o coś takiego i nie ma takiej opcji. Paweł zdziwiony reakcją żony udał się do poradni i okazało się, że ta zrezygnowała po trzeciej wizycie. Ania postawiona pod ścianą tylko się rozpłakała. Na każdą kolejną wzmiankę o terapii (nawet u innego lekarza) reagowała tak samo.
Dalej kwestia seksu. Paweł w żadnym stopniu nie naciskał. Problem jest taki, że Ania masturbację traktowała jak zdradę, a jak wiadomo każdy ma swoje potrzeby. Właśnie dlatego wstrzymywał się z tym rok. W końcu nie wytrzymał i zapytał się czy może chociaż raz na jakiś czas się "zabawić". W tym momencie Ania wpadła w histerię i Paweł dalej nie poruszał tego tematu, ale zaczął używać trybu incognito.
Tak jak już wspominałem, Ania po całym zajściu zrezygnowała z pracy i nie robiła kompletnie nic poza oglądaniem telewizji, jedzeniem, spaniem i płakaniem. Jako że Paweł ogarniał dwa etaty, to do prac domowych zgłosiła się teściowa Pawła. Ta zamiast delikatnie motywować swoją córkę do wstania z łóżka, jeszcze ją do tego zachęcała. Bo jaka to ona biedna.
A co robił w tym czasie Paweł aby pomóc swojej żonie? Jak już wspominałem zaczął od przejęcia firmy swojej żony i znalezienia dla niej jak najlepszego psychologa, którego olała. Poza tym starał się ją wspierać, rozweselać i pomagać jak tylko może. Jako że jesteśmy przyjaciółmi widziałem jak to wygląda. Nic to jednak nie dawało. Ania nie dawała sobie pomóc a Paweł powoli stawał się wrakiem człowieka. Granica została przekroczona gdy Ania po raz trzeci rozpłakała się w łazience gdy stwierdziła, że nie podoba jej się kolor mydła.
A dlaczego piszemy (tak Paweł siedzi koło mnie) tą historię? Dlatego, że kilka dni temu Paweł, szukając zrozumienia napisał to samo na pewnej podobnej stronie i już w poczekalni został tak zjechany, że postanowił usunąć historię. W głównej mierze użytkownicy tamtego serwisu skupili się tylko na wątku braku pożycia w związku i zgnoili Pawła, że patrzy tylko na siebie.
Poznali się oni jakieś 7 lat temu i od 5 lat są małżeństwem. Ania trochę ponad 2 lata temu została zaciągnięta przez jakiegoś gnoja w ciemną uliczkę i zgwałcona. Nie chcę umniejszać dramatu jaki przeżyła jego żona, ale w tym momencie życie Pawła zmieniło się o 180 stopni. Ania załamała się i nie ma w tym nic dziwnego. Nie była w stanie prowadzić własnej firmy, dlatego Paweł się spiął i zaczął zapierdzielać na dwa etaty.
Ze względu na brak wiedzy o zarządzaniu salonem fryzjerskim i pandemię, firma była bliska upadłości. I właśnie wtedy jego dotychczas wiecznie zapłakana żona zaczęła urządzać mu awantury pod tytułem niszczysz biznes, nad którym pracowałam od zera. Wcześniej gdy Paweł prosił ją o jakieś wskazówki Ania nigdy nie czuła się na siłach i zaczynała płakać.
Ania "chodziła" do psychologa. Gdy po pół roku nie było widać żadnej poprawy Paweł zaproponował wspólną wizytę, ale ta nienaturalnie szybko i agresywnie stwierdziła, że pytała lekarza o coś takiego i nie ma takiej opcji. Paweł zdziwiony reakcją żony udał się do poradni i okazało się, że ta zrezygnowała po trzeciej wizycie. Ania postawiona pod ścianą tylko się rozpłakała. Na każdą kolejną wzmiankę o terapii (nawet u innego lekarza) reagowała tak samo.
Dalej kwestia seksu. Paweł w żadnym stopniu nie naciskał. Problem jest taki, że Ania masturbację traktowała jak zdradę, a jak wiadomo każdy ma swoje potrzeby. Właśnie dlatego wstrzymywał się z tym rok. W końcu nie wytrzymał i zapytał się czy może chociaż raz na jakiś czas się "zabawić". W tym momencie Ania wpadła w histerię i Paweł dalej nie poruszał tego tematu, ale zaczął używać trybu incognito.
Tak jak już wspominałem, Ania po całym zajściu zrezygnowała z pracy i nie robiła kompletnie nic poza oglądaniem telewizji, jedzeniem, spaniem i płakaniem. Jako że Paweł ogarniał dwa etaty, to do prac domowych zgłosiła się teściowa Pawła. Ta zamiast delikatnie motywować swoją córkę do wstania z łóżka, jeszcze ją do tego zachęcała. Bo jaka to ona biedna.
A co robił w tym czasie Paweł aby pomóc swojej żonie? Jak już wspominałem zaczął od przejęcia firmy swojej żony i znalezienia dla niej jak najlepszego psychologa, którego olała. Poza tym starał się ją wspierać, rozweselać i pomagać jak tylko może. Jako że jesteśmy przyjaciółmi widziałem jak to wygląda. Nic to jednak nie dawało. Ania nie dawała sobie pomóc a Paweł powoli stawał się wrakiem człowieka. Granica została przekroczona gdy Ania po raz trzeci rozpłakała się w łazience gdy stwierdziła, że nie podoba jej się kolor mydła.
A dlaczego piszemy (tak Paweł siedzi koło mnie) tą historię? Dlatego, że kilka dni temu Paweł, szukając zrozumienia napisał to samo na pewnej podobnej stronie i już w poczekalni został tak zjechany, że postanowił usunąć historię. W głównej mierze użytkownicy tamtego serwisu skupili się tylko na wątku braku pożycia w związku i zgnoili Pawła, że patrzy tylko na siebie.
Ocena:
202
(250)
Przeglądając poczekalnie trafiłem na historię o ZUS-ie i przypomniało mi to pewną dość nieprzyjemną przeprawę z tą instytucją, która pokazuje jaki burdel tam panuje. W wieku 18 lat dorobiłem się renty zdrowotnej. Czas mijał, udało mi się skończyć studia i zbliżała się kolejna komisja, która miała się nade mną zlitować bądź odciąć mnie od koryta.
Na komisji pojawiłem się z wielką teką skanów z wynikami badań, odczekałem posłusznie w kolejce kilka godzin, porozmawiałem sobie z orzecznikiem i... okazało się, że moja decyzja się zgubiła i muszę się pojawić w nowym terminie za trzy miesiące. Na ten czas wypłacanie renty zostało wstrzymane, trudno.
Trzy miesiące później znowu pojawiłem się w tym samym budynku, znowu odczekałem ze dwie godziny zanim zostałem przyjęty, ale tym razem otrzymałem decyzję, niestety odmowną, trudno.
Ale jakie było moje zdziwienie gdy w następnym miesiącu na moim koncie zauważyłem przelew z rentą. Niezmiernie zdziwiony udałem się do pobliskiej siedziby ZUS-u aby wyjaśnić sprawę. Dość niemiła pani, po usłyszeniu z jaką pierdołą do niej przychodzę, uświadomiła mnie, że sprawa jest oczywista i tylko totalny neandertalczyk nie słyszał o takim banale. Wystarczy odesłać pieniądze na ten sam numer rachunku z jakiego przyszły pieniądze z odpowiednią informacją w tytule przelewu. Jak kazała tak zrobiłem.
Jednak w następnym miesiącu okazało się, że znowu jestem bogatszy o kwotę, która mi się kompletnie nie należy. Jako niedoświadczony młokos postanowiłem jednak uwierzyć pani z okienka i znowu odesłałem pieniądze. Jednak gdy w kolejnym miesiącu znowu otrzymałem rentę, która mi się nijak nie należy, postanowiłem znowu odwiedzić moją ulubioną instytucję.
Tym razem miałem szczęście, bo trafiłem na młodszą kobietę, która chyba jeszcze totalnie nie zgnuśniała od wykonywania papierkowej roboty. Ta stwierdziła, że bardzo dobrze, że odsyłałem pieniądze, ale informacja w tytule przelewu nie wystarczy aby renta przestała przychodzić na moje konto. Wydrukowała dla mnie pisemko, które podpisałem i udało się. W następnym miesiącu na moim koncie nie zanotowałem żadnych podejrzanych przychodów. Ale to niestety nie koniec tej historii.
Jakoś rok po tym zdarzeniu przyszedł do mnie list z ZUS-u, który okazał się wezwaniem do zapłaty. Jak możecie się domyślić chodziło o rentę, którą otrzymywałem mimo, że nie była mi należna. Zadzwoniłem więc pod numer telefonu, który był podany w liście, aby wyjaśnić sprawę. Pani kazała mi wysłać listownie potwierdzenie przelewów, co też uczyniłem. I od tego czasu nastała cisza.
I prawdę mówiąc zastanawiam się czy jutro nie przejść się do ZUS-u aby dopytać się o tą sprawę, bo jak teraz o tym myślę to niepokoi mnie ta cisza. Dzisiejszy ja nie odpuściłby i drążył temat aż do uzyskania jednoznacznej odpowiedzi, ze jest wszystko ok. Usprawiedliwia mnie tylko to, że w czasie gdy działa się cała akcja niewiele wiedziałem o życiu i o tym jaki burdel może panować w różnych instytucjach.
Na komisji pojawiłem się z wielką teką skanów z wynikami badań, odczekałem posłusznie w kolejce kilka godzin, porozmawiałem sobie z orzecznikiem i... okazało się, że moja decyzja się zgubiła i muszę się pojawić w nowym terminie za trzy miesiące. Na ten czas wypłacanie renty zostało wstrzymane, trudno.
Trzy miesiące później znowu pojawiłem się w tym samym budynku, znowu odczekałem ze dwie godziny zanim zostałem przyjęty, ale tym razem otrzymałem decyzję, niestety odmowną, trudno.
Ale jakie było moje zdziwienie gdy w następnym miesiącu na moim koncie zauważyłem przelew z rentą. Niezmiernie zdziwiony udałem się do pobliskiej siedziby ZUS-u aby wyjaśnić sprawę. Dość niemiła pani, po usłyszeniu z jaką pierdołą do niej przychodzę, uświadomiła mnie, że sprawa jest oczywista i tylko totalny neandertalczyk nie słyszał o takim banale. Wystarczy odesłać pieniądze na ten sam numer rachunku z jakiego przyszły pieniądze z odpowiednią informacją w tytule przelewu. Jak kazała tak zrobiłem.
Jednak w następnym miesiącu okazało się, że znowu jestem bogatszy o kwotę, która mi się kompletnie nie należy. Jako niedoświadczony młokos postanowiłem jednak uwierzyć pani z okienka i znowu odesłałem pieniądze. Jednak gdy w kolejnym miesiącu znowu otrzymałem rentę, która mi się nijak nie należy, postanowiłem znowu odwiedzić moją ulubioną instytucję.
Tym razem miałem szczęście, bo trafiłem na młodszą kobietę, która chyba jeszcze totalnie nie zgnuśniała od wykonywania papierkowej roboty. Ta stwierdziła, że bardzo dobrze, że odsyłałem pieniądze, ale informacja w tytule przelewu nie wystarczy aby renta przestała przychodzić na moje konto. Wydrukowała dla mnie pisemko, które podpisałem i udało się. W następnym miesiącu na moim koncie nie zanotowałem żadnych podejrzanych przychodów. Ale to niestety nie koniec tej historii.
Jakoś rok po tym zdarzeniu przyszedł do mnie list z ZUS-u, który okazał się wezwaniem do zapłaty. Jak możecie się domyślić chodziło o rentę, którą otrzymywałem mimo, że nie była mi należna. Zadzwoniłem więc pod numer telefonu, który był podany w liście, aby wyjaśnić sprawę. Pani kazała mi wysłać listownie potwierdzenie przelewów, co też uczyniłem. I od tego czasu nastała cisza.
I prawdę mówiąc zastanawiam się czy jutro nie przejść się do ZUS-u aby dopytać się o tą sprawę, bo jak teraz o tym myślę to niepokoi mnie ta cisza. Dzisiejszy ja nie odpuściłby i drążył temat aż do uzyskania jednoznacznej odpowiedzi, ze jest wszystko ok. Usprawiedliwia mnie tylko to, że w czasie gdy działa się cała akcja niewiele wiedziałem o życiu i o tym jaki burdel może panować w różnych instytucjach.
zus
Ocena:
144
(154)
Byłem wczoraj w pewnym dużym markecie aby zakupić moją ulubioną kawę. Ta natomiast wyłożona jest na najwyższej półce. Zwykle nie mam problemów aby ją dosięgnąć, ale dzisiaj pozostało tylko kilka opakowań upchanych na samym końcu półki. Udałem się więc w poszukiwaniu pracownika marketu coby mnie drabiną poratował.
Kilka alejek dalej zlokalizowałem młodego chłopaka (na oko 18-19 lat) ubranego w gustowną koszulę z logiem sklepu. Nie wyglądał na zajętego czymkolwiek ważnym, więc podszedłem do niego i zapytałem.
[Ja]: Dzień dobry, nie jestem w stanie dosięgnąć kawy, którą chcę kupić. Czy mógłby pan załatwić jakąś drabinę i pomóc mi ją sięgnąć?
[Pracownik]: A czy ja ci wyglądam na jakiegoś podawacza?
Już w tej chwili wiedziałem, że będzie ciekawie, ale zawsze w takich sytuacjach wychodzę z założenia, że zniżanie się do poziomu chamowatego rozmówcy daje efekt odwrotny od zamierzonego.
[J]: Wygląda mi pan na pracownika tego marketu, do tego niezajętego niczym szczególnie ważnym.
[P]: Ty chyba nie wiesz kim ja jestem?
[J]: Pracownikiem tego marketu? Poza tym według plakietki nazywa się pan...
[P]: Ty chyba serio nie wiesz kim ja jestem?
[J]: No dobrze, więc proszę mnie oświecić, kim pan jest?
[P]: Jestem synem kierownika tego marketu!
Tutaj musiałem się naprawdę bardzo postarać żeby nie wybuchnąć śmiechem. Koleś był tak zadowolony z siebie, że wyglądał jak przedszkolak chwalący się przed kumplem nową bajerancką zabawką.
[J]: To świetnie. Mnie jednak bardziej interesuje co z tą drabiną, bo prawdę mówiąc mam wielką ochotę na tą kawę.
[P]: Ty chyba mnie nie słuchasz. Nie mam zamiaru ci przynosić żadnej drabiny.
[J]: W takim razie udam się do kierownika. Może on znajdzie kogoś kto ma zamiar podać mi tą kawę. Przy okazji powiem mu jakiego ma pomocnego syna.
[P]: Ha i myślisz, że ci uwierzy?
I tu wchodzi ona, cała na biało... To znaczy ubrana w identyczną koszulę z logiem sklepu.
[Pracownica]: Jeśli ja potwierdzę to jak najbardziej uwierzy i raczej nie będzie za bardzo zadowolony.
W tym momencie chłopaczek zbladł, wycedził tylko "Nie odważysz się." i uciekł. W drodze do biura kierownictwa, pracownica potwierdziła, że chłopaczek rzeczywiście jest synem kierownika. Był to jego pierwszy dzień pracy, od rana wymigiwał się od wszystkich obowiązków i po prostu łaził sobie po sklepie bez celu. Reszta pracowników miała zamiar na koniec dnia opisać w jaki sposób synuś spędził cały dzień, ale po takiej akcji nie było potrzeby czekać.
Po zrelacjonowaniu całej sytuacji kierownikowi, synalek został wywołany przez mikrofon. Postawiony pod ścianą zaczął się wymigiwać twierdząc, że widzi mnie pierwszy raz na oczy. Przyznał się dopiero gdy kierownik stwierdził, że w takim razie sprawdzi monitoring.
Nie wiem niestety co się dalej działo z tym chłopaczkiem, ale facet wyglądał na nieźle wkurzonego zachowaniem syna. A ja natomiast wyszedłem z marketu z darmową kawą i bogatszy o bon podarunkowy.
Kilka alejek dalej zlokalizowałem młodego chłopaka (na oko 18-19 lat) ubranego w gustowną koszulę z logiem sklepu. Nie wyglądał na zajętego czymkolwiek ważnym, więc podszedłem do niego i zapytałem.
[Ja]: Dzień dobry, nie jestem w stanie dosięgnąć kawy, którą chcę kupić. Czy mógłby pan załatwić jakąś drabinę i pomóc mi ją sięgnąć?
[Pracownik]: A czy ja ci wyglądam na jakiegoś podawacza?
Już w tej chwili wiedziałem, że będzie ciekawie, ale zawsze w takich sytuacjach wychodzę z założenia, że zniżanie się do poziomu chamowatego rozmówcy daje efekt odwrotny od zamierzonego.
[J]: Wygląda mi pan na pracownika tego marketu, do tego niezajętego niczym szczególnie ważnym.
[P]: Ty chyba nie wiesz kim ja jestem?
[J]: Pracownikiem tego marketu? Poza tym według plakietki nazywa się pan...
[P]: Ty chyba serio nie wiesz kim ja jestem?
[J]: No dobrze, więc proszę mnie oświecić, kim pan jest?
[P]: Jestem synem kierownika tego marketu!
Tutaj musiałem się naprawdę bardzo postarać żeby nie wybuchnąć śmiechem. Koleś był tak zadowolony z siebie, że wyglądał jak przedszkolak chwalący się przed kumplem nową bajerancką zabawką.
[J]: To świetnie. Mnie jednak bardziej interesuje co z tą drabiną, bo prawdę mówiąc mam wielką ochotę na tą kawę.
[P]: Ty chyba mnie nie słuchasz. Nie mam zamiaru ci przynosić żadnej drabiny.
[J]: W takim razie udam się do kierownika. Może on znajdzie kogoś kto ma zamiar podać mi tą kawę. Przy okazji powiem mu jakiego ma pomocnego syna.
[P]: Ha i myślisz, że ci uwierzy?
I tu wchodzi ona, cała na biało... To znaczy ubrana w identyczną koszulę z logiem sklepu.
[Pracownica]: Jeśli ja potwierdzę to jak najbardziej uwierzy i raczej nie będzie za bardzo zadowolony.
W tym momencie chłopaczek zbladł, wycedził tylko "Nie odważysz się." i uciekł. W drodze do biura kierownictwa, pracownica potwierdziła, że chłopaczek rzeczywiście jest synem kierownika. Był to jego pierwszy dzień pracy, od rana wymigiwał się od wszystkich obowiązków i po prostu łaził sobie po sklepie bez celu. Reszta pracowników miała zamiar na koniec dnia opisać w jaki sposób synuś spędził cały dzień, ale po takiej akcji nie było potrzeby czekać.
Po zrelacjonowaniu całej sytuacji kierownikowi, synalek został wywołany przez mikrofon. Postawiony pod ścianą zaczął się wymigiwać twierdząc, że widzi mnie pierwszy raz na oczy. Przyznał się dopiero gdy kierownik stwierdził, że w takim razie sprawdzi monitoring.
Nie wiem niestety co się dalej działo z tym chłopaczkiem, ale facet wyglądał na nieźle wkurzonego zachowaniem syna. A ja natomiast wyszedłem z marketu z darmową kawą i bogatszy o bon podarunkowy.
Ocena:
195
(225)
Jeśli chodzi o moje poglądy religijne, to jestem agnostykiem. W chrześcijańskiego boga nie wierzę i wie o tym cała moja rodzina. Mam chrzest i komunię świętą, ale do bierzmowania już nie poszedłem. Kiedyś myślałem o apostazji, ale stwierdziłem, że mam inne, ciekawsze zajęcia i zwisa mi fakt, że za niemowlaka ktoś mnie opryskał wodą, a za dzieciaka dał do zjedzenia małego andruta. A pisze o tym dlatego, że trochę ponad dwa tygodnie temu mojemu kuzynowi urodziła się córka i od tego czasu jestem codziennie zadręczany prośbami o zostanie ojcem chrzestnym tego dziecka.
Zanim jednak przejdę do historii muszę jeszcze wyłożyć dwie kwestie, które są dość istotne w tej historii. Jestem programistą i zarabiam dużo, można powiedzieć, że najwięcej w mojej rodzinie. Natomiast kuzyna, mimo, że mieszkamy w tym samym mieście, widziałem na oczy ostatnio jakieś 10 lat temu, a w życiu rozmawialiśmy może z 10 razy.
Po krótkim wstępie przejdźmy do opisu ostatnich dwóch tygodni. A zaczęło się dość niewinnie. Kuzyn zadzwonił do mnie z prośbą o spotkanie. Nie powiem zdziwiłem się, plus do dzisiaj nie mam pojęcia skąd wytrzasnął mój numer. Zapytany o co dokładnie chodzi, stwierdził, że jestem programistą i pewnie ogarniam matematykę a jego syn (6 klasa podstawówki) na ostatnim świadectwie miał dwóje z tego przedmiotu i zastanawiał się czy jestem w stanie pomóc. Jako że udzielam korepetycji to jak najbardziej się zgodziłem. Umówiliśmy się, że wpadnę do nich nazajutrz aby wybadać jaki poziom prezentuje młody i ile będę musiał z nim przećwiczyć.
Na miejscu okazało się, że młody całkiem dobrze sobie radzi. Byłem bardzo zdziwiony, że na świadectwie miał tylko dopuszczający. Poszedłem przedstawić moje spostrzeżenia kuzynowi, ale ten przerwał mi szybkim "Za chwilę to obgadamy. Siadaj, dawno się nie widzieliśmy. Piwko wypijemy, pogadamy.".
Rozmowa kleiła się jako tako, do momentu, w którym kuzyn postanowił ujawnić dlaczego tak na prawdę mnie zaprosił.
[Kuzyn]: No i ogólnie drugie dziecko mi się urodziło. A ja już myślałem, że tak stary jestem, że nic z tego nie będzie.
[Ja]: No gratuluję.
[K]: A ty tam kiedy z tą swoją się postaracie o potomka?
[J]: Raczej nigdy, wystarczy nam nasz kot.
[K]: A to się świetnie składa, bo słuchaj. Ty to światowy jesteś, więc byłbyś idealnym ojcem chrzestnym dla naszej córki.
[J]: Może nawet i bym się zgodził, ale po pierwsze jestem niewierzący, a po drugie nie mam nawet bierzmowania.
[K]: A tym się nie przejmuj wszystko da się załatwić.
[J]: No raczej wątpię, raczej nie ma opcji, aby został ojcem chrzestnym.
Kuzyn próbował mnie jeszcze przekonywać przez kilka minut, ale w końcu się wkurzyłem, dość dosadnie uciąłem temat i zapytałem co z korepetycjami. Po odpowiedzi "A pieprzyć te korepetycje...", zapakowałem się i poszedłem do domu.
Od tego momentu po kilkanaście razy dzwonili do mnie żona kuzyna, jego matka, ojciec i siostra. Za każdym razem blokowałem ich numery, ale skubani co chwile dzwonili z innych. Z tego co wiem kontaktowali się też z moją mamą, ojcem i babcią, ale ci na całe szczęście są po mojej stronie. Poza tym dziennie dostawałem około 30 sms'ów, w których na zmianę prosili mnie, grozili i próbowali wziąć na litość.
Kilka dni temu gdy wracałem z pracy spotkałem ich pod moim domem. Wywiązała się wtedy dość duża awantura, w której głównie oni krzyczeli. Ogarnęli się dopiero wtedy kiedy im zagroziłem zgłoszeniem na policję nękania z ich strony, ale też nie tak od razu. Uwierzyli dopiero gdy im przypomniałem, że mam wszystkie sms'y jakie mi wysyłali plus aktualnie są nagrywani przez mój domowy monitoring.
Do mnie się już nie odezwali, ale dochodzą mnie słuchy, że ich historia o tym jakim to złym człowiekiem jestem krąży już po całej rodzinie. Nie wiem czego oni się spodziewali? Że jak już nawet zostanę tym chrzestnym to od razu będę sypał z rękawa prezentami za miliony monet?
Zanim jednak przejdę do historii muszę jeszcze wyłożyć dwie kwestie, które są dość istotne w tej historii. Jestem programistą i zarabiam dużo, można powiedzieć, że najwięcej w mojej rodzinie. Natomiast kuzyna, mimo, że mieszkamy w tym samym mieście, widziałem na oczy ostatnio jakieś 10 lat temu, a w życiu rozmawialiśmy może z 10 razy.
Po krótkim wstępie przejdźmy do opisu ostatnich dwóch tygodni. A zaczęło się dość niewinnie. Kuzyn zadzwonił do mnie z prośbą o spotkanie. Nie powiem zdziwiłem się, plus do dzisiaj nie mam pojęcia skąd wytrzasnął mój numer. Zapytany o co dokładnie chodzi, stwierdził, że jestem programistą i pewnie ogarniam matematykę a jego syn (6 klasa podstawówki) na ostatnim świadectwie miał dwóje z tego przedmiotu i zastanawiał się czy jestem w stanie pomóc. Jako że udzielam korepetycji to jak najbardziej się zgodziłem. Umówiliśmy się, że wpadnę do nich nazajutrz aby wybadać jaki poziom prezentuje młody i ile będę musiał z nim przećwiczyć.
Na miejscu okazało się, że młody całkiem dobrze sobie radzi. Byłem bardzo zdziwiony, że na świadectwie miał tylko dopuszczający. Poszedłem przedstawić moje spostrzeżenia kuzynowi, ale ten przerwał mi szybkim "Za chwilę to obgadamy. Siadaj, dawno się nie widzieliśmy. Piwko wypijemy, pogadamy.".
Rozmowa kleiła się jako tako, do momentu, w którym kuzyn postanowił ujawnić dlaczego tak na prawdę mnie zaprosił.
[Kuzyn]: No i ogólnie drugie dziecko mi się urodziło. A ja już myślałem, że tak stary jestem, że nic z tego nie będzie.
[Ja]: No gratuluję.
[K]: A ty tam kiedy z tą swoją się postaracie o potomka?
[J]: Raczej nigdy, wystarczy nam nasz kot.
[K]: A to się świetnie składa, bo słuchaj. Ty to światowy jesteś, więc byłbyś idealnym ojcem chrzestnym dla naszej córki.
[J]: Może nawet i bym się zgodził, ale po pierwsze jestem niewierzący, a po drugie nie mam nawet bierzmowania.
[K]: A tym się nie przejmuj wszystko da się załatwić.
[J]: No raczej wątpię, raczej nie ma opcji, aby został ojcem chrzestnym.
Kuzyn próbował mnie jeszcze przekonywać przez kilka minut, ale w końcu się wkurzyłem, dość dosadnie uciąłem temat i zapytałem co z korepetycjami. Po odpowiedzi "A pieprzyć te korepetycje...", zapakowałem się i poszedłem do domu.
Od tego momentu po kilkanaście razy dzwonili do mnie żona kuzyna, jego matka, ojciec i siostra. Za każdym razem blokowałem ich numery, ale skubani co chwile dzwonili z innych. Z tego co wiem kontaktowali się też z moją mamą, ojcem i babcią, ale ci na całe szczęście są po mojej stronie. Poza tym dziennie dostawałem około 30 sms'ów, w których na zmianę prosili mnie, grozili i próbowali wziąć na litość.
Kilka dni temu gdy wracałem z pracy spotkałem ich pod moim domem. Wywiązała się wtedy dość duża awantura, w której głównie oni krzyczeli. Ogarnęli się dopiero wtedy kiedy im zagroziłem zgłoszeniem na policję nękania z ich strony, ale też nie tak od razu. Uwierzyli dopiero gdy im przypomniałem, że mam wszystkie sms'y jakie mi wysyłali plus aktualnie są nagrywani przez mój domowy monitoring.
Do mnie się już nie odezwali, ale dochodzą mnie słuchy, że ich historia o tym jakim to złym człowiekiem jestem krąży już po całej rodzinie. Nie wiem czego oni się spodziewali? Że jak już nawet zostanę tym chrzestnym to od razu będę sypał z rękawa prezentami za miliony monet?
Ocena:
195
(225)
Wczoraj dałem się wyciągnąć kumplowi na imprezę do baru. Z całego towarzystwa znałem może dwie, trzy osoby. Jako, że uwielbiam gotować dość szybko złapałem wspólny język z Antkiem, który jest kucharzem w dość ekskluzywnej restauracji w Sopocie. Rozmowa o kucharzeniu, wraz z ilością wypitego alkoholu w miarę szybko przeszła na szkolne wspominki. Tak więc w pierwszej kolejności przedstawię wam historię Antka (oczywiście za jego pozwoleniem), a potem postaram dodać coś od siebie.
Antek zaczął swoją przygodę z gotowaniem już na początku gimnazjum. Przez pewien błąd, którego niestety nie mogę opisać, mama Antka popadła w dość duże długi i musiała wziąć drugi etat. A jako że Antek był najstarszy w rodzeństwie tak i na niego spadła większość obowiązków domowych, w tym właśnie gotowanie. Na początku mu się to nie podobało, ale z czasem złapał bakcyla. Odstawił kreskówki i zamiast tego zaczął oglądać programy kulinarne, udało mu się zdobyć kilka książek kucharskich, ogólnie bawił się tym. A że przygotowywane przez niego posiłki z miesiąca na miesiąc co raz bardziej smakowały jego rodzinie, postanowił po gimnazjum iść do technikum gastronomicznego.
Jak technikum to i praktyki zawodowe. Akurat w szkole, do której uczęszczał Antek było to rozwiązane tak, że na trzecim roku był przewidziany miesiąc praktyk. Większość uczniów musiała szukać pracy na własną rękę, ale 30 osób z najwyższą średnią z zajęć technicznych mogło liczyć na zagwarantowane miejsca w najlepszych restauracjach w mieście. Jak możecie się domyślić Antek załapał się na ten grant i do dzisiaj żałuje, że z niego skorzystał.
Pierwszy dzień był dość obiecujący. Po przybyciu na miejsce został zaprowadzony do kuchni, pokazano mu co i jak, jak działa cała kuchnia, sprzęty wykorzystywane w kuchni fusion, dali mu stylowy strój, który obowiązywał każdego pracownika restauracji i wysłali do domu. Następnego dnia oddelegowano go jednak do małej kanciapy, w której znajdował się zmywak i stanowisko do obierania warzyw. I tym właśnie zajmował się cały dzień. A właściwie został zmuszony by się tym zajmować. Gdyż jak tylko stwierdził, że ma chwile wolnego, to postanowił wyjść na kuchnie i zobaczyć co tam się dzieje, a może nawet coś pomóc. Wtedy nastąpiło zderzenie z rzeczywistością, gdyż kierownik zmiany, gdy tylko go zobaczył, kazał mu natychmiast wracać do kanciapy i nie przeszkadzać na kuchni.
Antek wytrzymał tak kilka dni, ale w końcu nerwy mu puściły i postanowił pogadać z szefem zmiany. Na pytanie kiedy zostanie dopuszczony do kuchni, bo nie po to szedł na praktyki żeby tylko warzywa obierać i gary zmywać, usłyszał, że chyba jest niepoważny jeśli myśli, że ktoś taki jak on zostanie wpuszczony na kuchnię.
Antek wziął to na klatę i postanowił zrobić burdę dopiero przy oddawaniu dziennika praktyk (czego teraz żałuje). Ten natomiast wyglądał tak, że poza pierwszym dniem gdzie widniało "Przedstawienie kuchni", w każdym kolejnym dniu Antek zapisał "Zmywanie naczyń i obieranie warzyw". W końcu, po miesiącu dostał od pracodawcy za praktyki piątkę i bardzo neutralny opis w stylu "Antek nie sprawiał problemów". Natomiast przy oddawaniu dzienniczka praktyk pomiędzy Antkiem a nauczycielką wywiązała się mniej więcej taka rozmowa:
[Nauczycielka]: O widzę Antek piątka, niczego innego się nie spodziewałam.
[Antek]: A widzi pani czym się tam zajmowałem?
[N]: No przecież pokazali ci kuchnię. Ja się nie dziwię, że w TAKIEJ restauracji nie dopuścili cię do gotowania.
[A]: Ale przecież praktyki są po to, żeby się nauczyć gotować a nie zmywać i obierać.
[N]: Antek, ty się ciesz, że miałeś praktyki w TAKIEJ restauracji, gdy inni w kebabach pracowali.
[A]: Sądzę, że w kebabie bym się nauczył więcej niż w TAKIEJ restauracji...
Jak można się domyślić nauczycielka tej zniewagi nie odpuściła i do końca szkoły mściła się na biednym Antku.
A teraz jak to wyglądało z mojej strony. Wszystkie szkoły kończyłem w mniejszej miejscowości, w której było może 6 firm zajmujących się programowaniem. Doskonale wiedziałem jak wyglądają praktyki w tych firmach. Ludzie, którzy tam szli jedyne co robili to parzyli kawę, przepisywali jakieś pisma do Worda, albo grali w jakieś gry. Do kodu aplikacji nie mieli dostępu, tak samo do bazy danych.
Natomiast ja postanowiłem iść na praktyki do serwisu komputerowego. Wszystkie sprzęty do naprawy szły najpierw do mnie, a gdy nie dawałem rady, to po prostu to zgłaszałem i szefo tłumaczył co i jak. W ciągu trzech miesięcy praktyk (technikum plus studia) złożyłem około 30 komputerów. Poza tym nauczyłem się lutować elementy na płytach głównych, itp. Potem zatrudniłem się w tym serwisie i na umowie zlecenie ogarniałem laptopy poleasingowe i pomagałem gdy był nadmiar komputerów do serwisu aż do końca studiów.
Wiedza, którą wtedy zdobyłem jest mi aktualnie średnio potrzebna, ale zajebiście się bawiłem na tych praktykach. Poza tym dzięki zajawce jaką zaszczepił we mnie szef udało mi się zbudować retro konsolę i aktualnie pracuję nad drugą wersją. Z drugiej strony strony byłem wyśmiewany przez rówieśników, że zamiast iść na "porządne" praktyki idę do serwisu. A jak to wyglądało gdy szukałem już regularnej pracy? Tylko jeden pracodawca zwrócił na nie uwagę i się ucieszył, że ze względu na doświadczenie sam ogarnę sobie sprzęt jakby co...
Antek zaczął swoją przygodę z gotowaniem już na początku gimnazjum. Przez pewien błąd, którego niestety nie mogę opisać, mama Antka popadła w dość duże długi i musiała wziąć drugi etat. A jako że Antek był najstarszy w rodzeństwie tak i na niego spadła większość obowiązków domowych, w tym właśnie gotowanie. Na początku mu się to nie podobało, ale z czasem złapał bakcyla. Odstawił kreskówki i zamiast tego zaczął oglądać programy kulinarne, udało mu się zdobyć kilka książek kucharskich, ogólnie bawił się tym. A że przygotowywane przez niego posiłki z miesiąca na miesiąc co raz bardziej smakowały jego rodzinie, postanowił po gimnazjum iść do technikum gastronomicznego.
Jak technikum to i praktyki zawodowe. Akurat w szkole, do której uczęszczał Antek było to rozwiązane tak, że na trzecim roku był przewidziany miesiąc praktyk. Większość uczniów musiała szukać pracy na własną rękę, ale 30 osób z najwyższą średnią z zajęć technicznych mogło liczyć na zagwarantowane miejsca w najlepszych restauracjach w mieście. Jak możecie się domyślić Antek załapał się na ten grant i do dzisiaj żałuje, że z niego skorzystał.
Pierwszy dzień był dość obiecujący. Po przybyciu na miejsce został zaprowadzony do kuchni, pokazano mu co i jak, jak działa cała kuchnia, sprzęty wykorzystywane w kuchni fusion, dali mu stylowy strój, który obowiązywał każdego pracownika restauracji i wysłali do domu. Następnego dnia oddelegowano go jednak do małej kanciapy, w której znajdował się zmywak i stanowisko do obierania warzyw. I tym właśnie zajmował się cały dzień. A właściwie został zmuszony by się tym zajmować. Gdyż jak tylko stwierdził, że ma chwile wolnego, to postanowił wyjść na kuchnie i zobaczyć co tam się dzieje, a może nawet coś pomóc. Wtedy nastąpiło zderzenie z rzeczywistością, gdyż kierownik zmiany, gdy tylko go zobaczył, kazał mu natychmiast wracać do kanciapy i nie przeszkadzać na kuchni.
Antek wytrzymał tak kilka dni, ale w końcu nerwy mu puściły i postanowił pogadać z szefem zmiany. Na pytanie kiedy zostanie dopuszczony do kuchni, bo nie po to szedł na praktyki żeby tylko warzywa obierać i gary zmywać, usłyszał, że chyba jest niepoważny jeśli myśli, że ktoś taki jak on zostanie wpuszczony na kuchnię.
Antek wziął to na klatę i postanowił zrobić burdę dopiero przy oddawaniu dziennika praktyk (czego teraz żałuje). Ten natomiast wyglądał tak, że poza pierwszym dniem gdzie widniało "Przedstawienie kuchni", w każdym kolejnym dniu Antek zapisał "Zmywanie naczyń i obieranie warzyw". W końcu, po miesiącu dostał od pracodawcy za praktyki piątkę i bardzo neutralny opis w stylu "Antek nie sprawiał problemów". Natomiast przy oddawaniu dzienniczka praktyk pomiędzy Antkiem a nauczycielką wywiązała się mniej więcej taka rozmowa:
[Nauczycielka]: O widzę Antek piątka, niczego innego się nie spodziewałam.
[Antek]: A widzi pani czym się tam zajmowałem?
[N]: No przecież pokazali ci kuchnię. Ja się nie dziwię, że w TAKIEJ restauracji nie dopuścili cię do gotowania.
[A]: Ale przecież praktyki są po to, żeby się nauczyć gotować a nie zmywać i obierać.
[N]: Antek, ty się ciesz, że miałeś praktyki w TAKIEJ restauracji, gdy inni w kebabach pracowali.
[A]: Sądzę, że w kebabie bym się nauczył więcej niż w TAKIEJ restauracji...
Jak można się domyślić nauczycielka tej zniewagi nie odpuściła i do końca szkoły mściła się na biednym Antku.
A teraz jak to wyglądało z mojej strony. Wszystkie szkoły kończyłem w mniejszej miejscowości, w której było może 6 firm zajmujących się programowaniem. Doskonale wiedziałem jak wyglądają praktyki w tych firmach. Ludzie, którzy tam szli jedyne co robili to parzyli kawę, przepisywali jakieś pisma do Worda, albo grali w jakieś gry. Do kodu aplikacji nie mieli dostępu, tak samo do bazy danych.
Natomiast ja postanowiłem iść na praktyki do serwisu komputerowego. Wszystkie sprzęty do naprawy szły najpierw do mnie, a gdy nie dawałem rady, to po prostu to zgłaszałem i szefo tłumaczył co i jak. W ciągu trzech miesięcy praktyk (technikum plus studia) złożyłem około 30 komputerów. Poza tym nauczyłem się lutować elementy na płytach głównych, itp. Potem zatrudniłem się w tym serwisie i na umowie zlecenie ogarniałem laptopy poleasingowe i pomagałem gdy był nadmiar komputerów do serwisu aż do końca studiów.
Wiedza, którą wtedy zdobyłem jest mi aktualnie średnio potrzebna, ale zajebiście się bawiłem na tych praktykach. Poza tym dzięki zajawce jaką zaszczepił we mnie szef udało mi się zbudować retro konsolę i aktualnie pracuję nad drugą wersją. Z drugiej strony strony byłem wyśmiewany przez rówieśników, że zamiast iść na "porządne" praktyki idę do serwisu. A jak to wyglądało gdy szukałem już regularnej pracy? Tylko jeden pracodawca zwrócił na nie uwagę i się ucieszył, że ze względu na doświadczenie sam ogarnę sobie sprzęt jakby co...
Ocena:
146
(162)
Jestem kierownikiem projektu w pewnej firmie programistycznej. Jako że mój team pracuje nad aplikacją przeznaczoną na sprzedaż, to oprócz organizacją pracy i programowaniem, zajmuję się również pomocą przy sprzedaży (odpowiadam na pytania techniczne) i prowadzę szkolenia z obsługi programu. No i dzisiaj wpłynęła pierwsza skarga na mnie, według której jestem gburem, nie potrafię uruchomić własnego programu, nie dokończyłem szkolenia, a część która się odbyła była poprowadzona w sposób tragiczny. Ale może po kolei.
Tak jak mówiłem mój team pracuje nad programem, który może zostać wykorzystany w pewnej bardzo popularnej branży. Ze względu na specyfikę pracy jest to program sieciowy, który stoi sobie w serwerowni kontrahenta, a dostęp do niego odbywa się poprzez przeglądarkę internetową. Dodatkowo, mimo że strona działa bardzo dobrze na urządzeniach mobilnych, oferujemy, za dodatkową opłatą, aplikację mobilną, dzięki której obsługa programu jest jeszcze wygodniejsza.
Jakiś czas temu zgłosiła się do nas pani z małej, trzyosobowej firmy X z chęcią zakupu naszego programu. Nie zajmuję się jako tako etapem sprzedaży, ale jako że czasami muszę odpowiedzieć na jakieś pytanie, to jestem dołączony do korespondencji, w której udokumentowany jest cały proces sprzedaży. Stąd wiem, że pani wykupiła nasz program, pakiet oferujący montaż małej serwerowni i postawienie całego oprogramowania. Nie wykupiła jednak aplikacji mobilnej oraz obsługi technicznej serwerowni. Czyli jeśli wystąpi jakaś awaria i nie będzie ona związana stricte z aplikacją, a będzie dotyczyć serwera, to niestety pani będzie zobligowana do zapłaty za naszą interwencję.
Etap sprzedaży dobiegł końca, aplikacja stała już na serwerze kontrahenta, więc po naszej stronie pozostało jedynie przeprowadzenie szkolenia. Samo dogadanie terminu było już nieco piekielne, gdyż był on przesuwany cztery razy, ale w końcu się udało. Zalogowałem się do systemu i zacząłem szkolenie. Już po pięciu minutach zostałem zalany pytaniami. Część z nich należała do kategorii idiotycznych, np. "Co się stanie gdy na ten przycisk kliknę prawym przyciskiem myszy? Otworzy się menu przeglądarki. A na ten drugi? Również otworzy się menu przeglądarki. Aha... A jak na tamten? ...". Pozostałe pytania były sensowne, ale odpowiedź na nie miały się pojawić w dalszej części szkolenia. Poprosiłem więc o wstrzymanie się z pytaniami i wytłumaczyłem, że szkolenie jest zaplanowane tak, by po każdym module był czas na zadawanie pytań. Dało to jednak jedno wielkie zero i raz po raz ktoś wyskakiwał z pytaniem, na które za każdym razem odpowiedź brzmiała "Będę o tym mówił dosłownie za chwilę.".
Szkolenie szło ciężko, ale szło. Jednak jakoś w połowie szefowa firmy zadecydowała, że czas skończyć szkolenie, gdyż mają spotkanie z innym kontrahentem. Nie powiem zdziwiłem się, gdyż informowałem, że szkolenie potrwa minimum 4 godziny i nie otrzymałem prośby o rozbicie go na kilka dni. Zapytałem więc kiedy możemy kontynuować kurs obsługi programu. W odpowiedzi dowiedziałem się, że nie musimy kontynuować, resztę doczytają z dołączonej dokumentacji i od jutra startują z obsługą. Co z tego, że jeszcze nie dotarłem do dwóch najtrudniejszych tematów, ale jak chce tak ma. Odnotowałem ten fakt w w/w korespondencji i zapomniałem o sprawie.
Minęło kilka tygodni od szkolenia kiedy odebrałem telefon od szefowej firmy X z informacją, że system nie działa a oni muszą na już obsłużyć klienta. Wysłałem więc do techników zgłoszenie z priorytetem "Ludzie tutaj umierają" a zwrotnie otrzymałem pytanie czy umierają natychmiastowo czy może jednak powoli... To znaczy technicy przyjęli zgłoszenie i spróbowali się połączyć z serwerem kontrahenta zdalnie. Nie udało im się to jednak, więc jeden z nich załadował się do samochodu i pojechał sprawdzić co tam się dzieje. Okazało się, że geniusze w ramach oszczędności wyłączali na noc serwer, zapomnieli go rano włączyć i nie skojarzyli faktów. Pomijając głupotę tej sytuacji samo wyłącznie serwera na noc było piekielne, gdyż serwer jest ustawiony tak aby w nocy uruchamiać tak zwany EOD (end of day, przetwarzanie danych wykonywane w nocy aby nie obciążać serwera podczas normalnej pracy). I powiedziałbym o tym na szkoleniu, gdyby dano mi dokończyć plus było to opisane w dokumentacji, którą podobno mieli przeczytać.
Wyszło na to, że przez ponad tydzień pracowali na nieprzetworzonych danych, ich szczęście, że system jest w stanie sobie poradzić z takimi sytuacjami wstecz. Natomiast pani była szczerze zdziwiona, że była zmuszona zapłacić za naszą interwencję (koszty dojazdu plus jakieś grosze za wpięcie kabla).
Ogólnie system został napisany tak aby był jak najbardziej idiotoodporny, ale niestety nie wszystko jesteśmy w stanie przeskoczyć. Np. sytuację, w której trzeba podać datę odebrania pewnego pisma, tak aby system mógł zacząć liczyć odsetki od tej daty. Nie ma opcji aby system sam wiedział kiedy przyszło pismo, więc musi uwierzyć użytkownikowi na słowo. Jedyne zabezpieczenie jakie mogliśmy tutaj założyć to blokada wpisywania dat z przyszłości. Jakiś tydzień po zakończeniu szkolenia dostałem zgłoszenie, że system źle liczy odsetki. Zleciłem sprawdzenie tego jednemu z chłopaków i wyszło, że system liczy odsetki prawidłowo. Już się domyślałem o co chodzi, ale musiałem się upewnić. I miałem rację, okazało się, że przy wprowadzaniu tej akcji pracownicy nie wprowadzali daty otrzymania pisma, tylko zawsze wprowadzali datę dzisiejszą. Oczywiście na szkoleniu wspominałem jak działa ta akcja i był też wpis w dokumentacji. I znowu jako, że nie był to problem z systemem a po prostu błąd użytkownika musieli zapłacić za odpowiednie korekty, gdyż nie chcieli ich robić sami (co według mnie jest głupotą, bo korekta ogranicza się do wejścia na dany rejestr i zmianę daty na akcji co zajmuje trzy kliknięcia, natomiast abyśmy mogli zrobić korekty musieli nam w Excelu podesłać listę z ID rejestru i prawidłową datą).
Przez kolejne tygodnie byłem pewien, że nadal nie przeczytali dokumentacji, gdyż raz po raz pojawiały się pytania o sprawy, których nie zdążyłem wyłożyć na szkoleniu. Aż w końcu dość dosadnie poprosiłem o zapoznanie się z dokumentacją, gdyż w niej są odpowiedzi na ich wszystkie pytania. I tak sprowadziłem na siebie kolejną piekielność, gdyż w dokumentacji była wzmianka o aplikacji mobilnej, której przypominam nie wykupili.
Szefowa firmy zadzwoniła do mnie wczoraj i rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
[Szefowa]: Witam, czytam waszą dokumentację i tutaj jest mowa o aplikacji mobilnej. Proszę mi powiedzieć jak używać tą aplikację, gdyż za dużo tutaj o niej nie pisze.
[Ja]: Aplikacja mobilna ma osobną dokumentację, ale...
[S]: To proszę o przesłanie jej i zainstalowanie nam tych aplikacji.
[J]: Nie mogę tego zrobić, gdyż nie zapł...
[S]: Co pan nie umie zainstalować własnej aplikacji?
[J]: To nie o to chodzi, że nie umiem tylko...
[S]: Wie pan co to jest jakaś kpina! Nie dość, że z tą waszą aplikacją są co chwile jakieś problemy, musimy płacić za każdą pierdołę, to jeszcze okazuje się, że nie dostaliśmy pełni systemu tylko jego część! Co pan myśli, że nie dowiedziałabym się o tym? Ja tak tego nie zostawię, niech pan się spodziewa kłopotów. Dużych kłopotów!
I w tym momencie rzuciła słuchawką. A jak tak się zastanawiam co ja robię ze swoim życiem. Po to właśnie zostałem programistą aby w pracy nie mieć żadnego kontaktu z klientami a w tym momencie ten kontakt to jakieś 30% wykonywanej przeze mnie pracy. Jak to życie potrafi spłatać figla.
Tak jak mówiłem mój team pracuje nad programem, który może zostać wykorzystany w pewnej bardzo popularnej branży. Ze względu na specyfikę pracy jest to program sieciowy, który stoi sobie w serwerowni kontrahenta, a dostęp do niego odbywa się poprzez przeglądarkę internetową. Dodatkowo, mimo że strona działa bardzo dobrze na urządzeniach mobilnych, oferujemy, za dodatkową opłatą, aplikację mobilną, dzięki której obsługa programu jest jeszcze wygodniejsza.
Jakiś czas temu zgłosiła się do nas pani z małej, trzyosobowej firmy X z chęcią zakupu naszego programu. Nie zajmuję się jako tako etapem sprzedaży, ale jako że czasami muszę odpowiedzieć na jakieś pytanie, to jestem dołączony do korespondencji, w której udokumentowany jest cały proces sprzedaży. Stąd wiem, że pani wykupiła nasz program, pakiet oferujący montaż małej serwerowni i postawienie całego oprogramowania. Nie wykupiła jednak aplikacji mobilnej oraz obsługi technicznej serwerowni. Czyli jeśli wystąpi jakaś awaria i nie będzie ona związana stricte z aplikacją, a będzie dotyczyć serwera, to niestety pani będzie zobligowana do zapłaty za naszą interwencję.
Etap sprzedaży dobiegł końca, aplikacja stała już na serwerze kontrahenta, więc po naszej stronie pozostało jedynie przeprowadzenie szkolenia. Samo dogadanie terminu było już nieco piekielne, gdyż był on przesuwany cztery razy, ale w końcu się udało. Zalogowałem się do systemu i zacząłem szkolenie. Już po pięciu minutach zostałem zalany pytaniami. Część z nich należała do kategorii idiotycznych, np. "Co się stanie gdy na ten przycisk kliknę prawym przyciskiem myszy? Otworzy się menu przeglądarki. A na ten drugi? Również otworzy się menu przeglądarki. Aha... A jak na tamten? ...". Pozostałe pytania były sensowne, ale odpowiedź na nie miały się pojawić w dalszej części szkolenia. Poprosiłem więc o wstrzymanie się z pytaniami i wytłumaczyłem, że szkolenie jest zaplanowane tak, by po każdym module był czas na zadawanie pytań. Dało to jednak jedno wielkie zero i raz po raz ktoś wyskakiwał z pytaniem, na które za każdym razem odpowiedź brzmiała "Będę o tym mówił dosłownie za chwilę.".
Szkolenie szło ciężko, ale szło. Jednak jakoś w połowie szefowa firmy zadecydowała, że czas skończyć szkolenie, gdyż mają spotkanie z innym kontrahentem. Nie powiem zdziwiłem się, gdyż informowałem, że szkolenie potrwa minimum 4 godziny i nie otrzymałem prośby o rozbicie go na kilka dni. Zapytałem więc kiedy możemy kontynuować kurs obsługi programu. W odpowiedzi dowiedziałem się, że nie musimy kontynuować, resztę doczytają z dołączonej dokumentacji i od jutra startują z obsługą. Co z tego, że jeszcze nie dotarłem do dwóch najtrudniejszych tematów, ale jak chce tak ma. Odnotowałem ten fakt w w/w korespondencji i zapomniałem o sprawie.
Minęło kilka tygodni od szkolenia kiedy odebrałem telefon od szefowej firmy X z informacją, że system nie działa a oni muszą na już obsłużyć klienta. Wysłałem więc do techników zgłoszenie z priorytetem "Ludzie tutaj umierają" a zwrotnie otrzymałem pytanie czy umierają natychmiastowo czy może jednak powoli... To znaczy technicy przyjęli zgłoszenie i spróbowali się połączyć z serwerem kontrahenta zdalnie. Nie udało im się to jednak, więc jeden z nich załadował się do samochodu i pojechał sprawdzić co tam się dzieje. Okazało się, że geniusze w ramach oszczędności wyłączali na noc serwer, zapomnieli go rano włączyć i nie skojarzyli faktów. Pomijając głupotę tej sytuacji samo wyłącznie serwera na noc było piekielne, gdyż serwer jest ustawiony tak aby w nocy uruchamiać tak zwany EOD (end of day, przetwarzanie danych wykonywane w nocy aby nie obciążać serwera podczas normalnej pracy). I powiedziałbym o tym na szkoleniu, gdyby dano mi dokończyć plus było to opisane w dokumentacji, którą podobno mieli przeczytać.
Wyszło na to, że przez ponad tydzień pracowali na nieprzetworzonych danych, ich szczęście, że system jest w stanie sobie poradzić z takimi sytuacjami wstecz. Natomiast pani była szczerze zdziwiona, że była zmuszona zapłacić za naszą interwencję (koszty dojazdu plus jakieś grosze za wpięcie kabla).
Ogólnie system został napisany tak aby był jak najbardziej idiotoodporny, ale niestety nie wszystko jesteśmy w stanie przeskoczyć. Np. sytuację, w której trzeba podać datę odebrania pewnego pisma, tak aby system mógł zacząć liczyć odsetki od tej daty. Nie ma opcji aby system sam wiedział kiedy przyszło pismo, więc musi uwierzyć użytkownikowi na słowo. Jedyne zabezpieczenie jakie mogliśmy tutaj założyć to blokada wpisywania dat z przyszłości. Jakiś tydzień po zakończeniu szkolenia dostałem zgłoszenie, że system źle liczy odsetki. Zleciłem sprawdzenie tego jednemu z chłopaków i wyszło, że system liczy odsetki prawidłowo. Już się domyślałem o co chodzi, ale musiałem się upewnić. I miałem rację, okazało się, że przy wprowadzaniu tej akcji pracownicy nie wprowadzali daty otrzymania pisma, tylko zawsze wprowadzali datę dzisiejszą. Oczywiście na szkoleniu wspominałem jak działa ta akcja i był też wpis w dokumentacji. I znowu jako, że nie był to problem z systemem a po prostu błąd użytkownika musieli zapłacić za odpowiednie korekty, gdyż nie chcieli ich robić sami (co według mnie jest głupotą, bo korekta ogranicza się do wejścia na dany rejestr i zmianę daty na akcji co zajmuje trzy kliknięcia, natomiast abyśmy mogli zrobić korekty musieli nam w Excelu podesłać listę z ID rejestru i prawidłową datą).
Przez kolejne tygodnie byłem pewien, że nadal nie przeczytali dokumentacji, gdyż raz po raz pojawiały się pytania o sprawy, których nie zdążyłem wyłożyć na szkoleniu. Aż w końcu dość dosadnie poprosiłem o zapoznanie się z dokumentacją, gdyż w niej są odpowiedzi na ich wszystkie pytania. I tak sprowadziłem na siebie kolejną piekielność, gdyż w dokumentacji była wzmianka o aplikacji mobilnej, której przypominam nie wykupili.
Szefowa firmy zadzwoniła do mnie wczoraj i rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
[Szefowa]: Witam, czytam waszą dokumentację i tutaj jest mowa o aplikacji mobilnej. Proszę mi powiedzieć jak używać tą aplikację, gdyż za dużo tutaj o niej nie pisze.
[Ja]: Aplikacja mobilna ma osobną dokumentację, ale...
[S]: To proszę o przesłanie jej i zainstalowanie nam tych aplikacji.
[J]: Nie mogę tego zrobić, gdyż nie zapł...
[S]: Co pan nie umie zainstalować własnej aplikacji?
[J]: To nie o to chodzi, że nie umiem tylko...
[S]: Wie pan co to jest jakaś kpina! Nie dość, że z tą waszą aplikacją są co chwile jakieś problemy, musimy płacić za każdą pierdołę, to jeszcze okazuje się, że nie dostaliśmy pełni systemu tylko jego część! Co pan myśli, że nie dowiedziałabym się o tym? Ja tak tego nie zostawię, niech pan się spodziewa kłopotów. Dużych kłopotów!
I w tym momencie rzuciła słuchawką. A jak tak się zastanawiam co ja robię ze swoim życiem. Po to właśnie zostałem programistą aby w pracy nie mieć żadnego kontaktu z klientami a w tym momencie ten kontakt to jakieś 30% wykonywanej przeze mnie pracy. Jak to życie potrafi spłatać figla.
Ocena:
183
(191)
Jestem programistą i mam całkiem dobrą pracę. Ale, że jest dobrze nie oznacza, że nie może być jeszcze lepiej. Dlatego właśnie cały czas przeglądam oferty, wysyłam CV i biorę udział w rekrutacjach. Jak do tej pory nie udało mi się jeszcze trafić na lepszą ofertę niż moja aktualna praca, ale mam zamiar nadal szukać.
Dzisiaj zadzwoniła do mnie rekruterka z pewnej firmy, do której wysłałem CV jakoś pół roku temu.
[Rekruterka]: Witam, dzwonię z firmy X. Pół roku temu wysłał pan do nas swoje CV. Chciałam się dowiedzieć czy nadal jest pan zainteresowany.
[Ja]: Bardzo chętnie odpowiem na to pytanie, ale czy mogłaby mi pani najpierw przybliżyć czym miałbym się zajmować i co mi państwo proponują?
[R]: Ależ proszę pana, wysyła pan CV i nawet nie wie czym zajmuje się nasza firma?
[J]: Niech pani wybaczy, ale miesięcznie wysyłam około 5 CV do różnych firm, a do państwa aplikowałem ponad pół roku temu. Nie jestem w stanie tego spamiętać.
[R]: Ehhh... Wymagamy od pana znajomości języków HTML, CSS i JavaScript. Będzie się pan zajmował tworzeniem interfejsów dla sklepów internetowych.
[J]: Z tego co rozumiem miałbym się zajmować frontendem. Problem jest taki, ze ja jestem bardziej programistą backendowym.
[R]: Z pana CV wynika, że zna pan wszystkie potrzebne technologie.
[J]: Skoro pani tak mówi. Ale tak jeszcze z ciekawości, ile jesteście mi w stanie państwo zaproponować?
[R]: Maksymalnie mogę zaproponować 3500 zł brutto na miesiąc.
[J]: Czy pani sobie ze mnie żartuje? Znalazłem właśnie na mailu ofertę waszej firmy na stanowisko na jakie aplikowałem. Senior full stack developer, widełki 11000 zł do 14000 zł. A pani mi proponuje posadę juniora?
[R]: Przecież sam pan powiedział, że jest pan programistą backendowym. Rozumiem, że nie jest pan zainteresowany?
[J]: Nie, nie jestem. Do usłyszenia.
Druga historia dotyczy oferty pracy na stanowisku kierownik projektu. W wymaganiach komunikatywny język angielski. Po kilku godzinach od wysłania CV zadzwoniła do mnie pani rekruterka. Po upewnieniu się, że mam teraz wystarczająco dużo czasu pani zaczęła rozmowę. I ta sama w sobie piekielna nie była, aż nie doszliśmy do sprawdzenia mojej znajomości języka angielskiego. Pani zadawała bardzo proste pytania a ja sobie odpowiadałem. Ale coś mi nie pasowało. Po pierwsze akcent pani rekruterki był tragiczny. Po drugie rozmowa wyglądała następująco: pytanie, odpowiedź, kolejne pytanie, odpowiedź... Zero nawiązani do moich wypowiedzi, brak dopytywania o szczegóły, nic.
Postanowiłem panią sprawdzić. W połowie odpowiedzi na kolejne pytanie wtrąciłem "A czy pani w ogóle rozumie o czym ja mówię?". Jak możecie się domyślić pani nie zareagowała, więc już do końca rozmowy zamiast odpowiadać na pytania opowiadałem fabułę pewnego odcinka z serialu Chłopaki z baraków. Na sam koniec pani stwierdziła, że mój angielski jest idealny, i że za jakiś czas ktoś się ze mną skontaktuje aby umówić spotkanie z osobą techniczną. Ps. Oferty nie przyjąłem gdyż okazało się, że nie ma opcji abym mógł pracować zdalnie (nie mają infrastruktury wymaganej do pracy zdalnej, a dla jednej osoby nie opłaca im się jej tworzyć).
Ogólnie nie cierpię tych wszystkich "nowoczesnych" technik rekrutacyjnych. Gdy tylko ktoś każe mi szacować ile piłeczek pingpongowych zmieści się do boeinga to zwykle każę mu się puknąć w czoło i proszę o poważne traktowanie. Tym razem jednak technika rekrutacyjna mnie zagięła. To był już trzeci etap rekrutacji na stanowisko kierownika projektu w małej firmie. Rozmowa z prezesem szła w miarę gładko ale do czasu.
[Prezes]: Proszę mnie przekonać, że zabijanie Żydów jest złe.
[Ja]: Słucham...!
[P]: Proszę mnie przekonać, że zabijanie Żydów jest złe...
[J]: Ale... Dlaczego?
[P]: Jak to dlaczego? Będąc kierownikiem projektu będzie pan musiał rozwiązywać różnego rodzaju konflikty i motywować swoje wybory. Proszę sobie wyobrazić, że jestem Hitlerem i przekonać mnie, że postępuję źle. Ja bym nie miał problemu, aby pana przekonać.
No i mnie facet przekonał... Do wyjścia stamtąd jak najszybciej.
I ostatnia historia może nie aż tak piekielna, ale według mnie nawet zabawna. Czyli rekrutacja a'la speed dating. Byłem umówiony na rozmowę rekrutacyjną w pewnej kawiarni. Kilkanaście minut przed ustaloną godziną byłem już na miejscu. Zamówiłem sobie kawę i czekałem. Kilka minut później do kawiarni wpadła pani rekruterka, na szybko się przedstawiła, podała mi jakąś broszurę informacyjną, nakazała się zapoznać z nią i poinformowała, że za kilka minut do mnie podejdzie. W broszurze nie było nic ciekawego, ot informacje o firmie, w której miałem pracować. Nic ponad to co znalazłem w internecie na temat tej firmy. Bardziej mnie interesowało zachowanie pani rekruterki, która to podchodziła po kolei do kolejnych osób, wręczała im broszurę i dawaj do kolejnej osoby. Naliczyłem, że oprócz mnie pani obskoczyła jeszcze kolejne 6 osób. Gdy podeszła do mnie ponownie wywiązał się taki dialog:
[Rekruterka]: Rozumiem, ze zapoznał się pan z broszurą. Ma pan jakieś pytania dotyczące firmy?
[Ja]: Co do firmy nie mam pytań bo już przed rozmową zapoznałem się z jej profilem. Ale mam inne pytanie.
[R]: Słucham.
[J]: Czy pani oprócz mnie rekrutuje jeszcze 6 innych osób?
[R]: A przeszkadza to panu?
[J]: Nie, ale chciałem się dowiedzieć czy to jakaś nowa technika? Pierwszy raz biorę udział w takiej rekrutacji.
[R]: Pracuję w takim trybie od około roku. Bardzo przyśpiesza to prowadzenie rozmów.
[J]: Rozumiem. A tak jeszcze z ciekawości czy te wszystkie osoby aplikują na to samo stanowisko co ja?
[R]: Nie, ale to nie problem gdyż pierwszy etap rekrutacji jest taki sam na wszystkich stanowiskach.
Być może dla tej pani taki tryb pracy jest ok i może rzeczywiście idzie to szybciej. Jednak dla mnie jako dla osoby szukającej pracy taki sposób jedynie wydłuża czas rozmowy. Bo zamiast sprawnie odpowiedzieć na te kilkanaście pytań i zadać kilka swoich, to za każdym razem musze czekać aż pani obskoczy pozostałe 6 osób.
I to wszystkie piekielne historie jakie mi się zebrały przez te 3 lata wysyłania CV.
Dzisiaj zadzwoniła do mnie rekruterka z pewnej firmy, do której wysłałem CV jakoś pół roku temu.
[Rekruterka]: Witam, dzwonię z firmy X. Pół roku temu wysłał pan do nas swoje CV. Chciałam się dowiedzieć czy nadal jest pan zainteresowany.
[Ja]: Bardzo chętnie odpowiem na to pytanie, ale czy mogłaby mi pani najpierw przybliżyć czym miałbym się zajmować i co mi państwo proponują?
[R]: Ależ proszę pana, wysyła pan CV i nawet nie wie czym zajmuje się nasza firma?
[J]: Niech pani wybaczy, ale miesięcznie wysyłam około 5 CV do różnych firm, a do państwa aplikowałem ponad pół roku temu. Nie jestem w stanie tego spamiętać.
[R]: Ehhh... Wymagamy od pana znajomości języków HTML, CSS i JavaScript. Będzie się pan zajmował tworzeniem interfejsów dla sklepów internetowych.
[J]: Z tego co rozumiem miałbym się zajmować frontendem. Problem jest taki, ze ja jestem bardziej programistą backendowym.
[R]: Z pana CV wynika, że zna pan wszystkie potrzebne technologie.
[J]: Skoro pani tak mówi. Ale tak jeszcze z ciekawości, ile jesteście mi w stanie państwo zaproponować?
[R]: Maksymalnie mogę zaproponować 3500 zł brutto na miesiąc.
[J]: Czy pani sobie ze mnie żartuje? Znalazłem właśnie na mailu ofertę waszej firmy na stanowisko na jakie aplikowałem. Senior full stack developer, widełki 11000 zł do 14000 zł. A pani mi proponuje posadę juniora?
[R]: Przecież sam pan powiedział, że jest pan programistą backendowym. Rozumiem, że nie jest pan zainteresowany?
[J]: Nie, nie jestem. Do usłyszenia.
Druga historia dotyczy oferty pracy na stanowisku kierownik projektu. W wymaganiach komunikatywny język angielski. Po kilku godzinach od wysłania CV zadzwoniła do mnie pani rekruterka. Po upewnieniu się, że mam teraz wystarczająco dużo czasu pani zaczęła rozmowę. I ta sama w sobie piekielna nie była, aż nie doszliśmy do sprawdzenia mojej znajomości języka angielskiego. Pani zadawała bardzo proste pytania a ja sobie odpowiadałem. Ale coś mi nie pasowało. Po pierwsze akcent pani rekruterki był tragiczny. Po drugie rozmowa wyglądała następująco: pytanie, odpowiedź, kolejne pytanie, odpowiedź... Zero nawiązani do moich wypowiedzi, brak dopytywania o szczegóły, nic.
Postanowiłem panią sprawdzić. W połowie odpowiedzi na kolejne pytanie wtrąciłem "A czy pani w ogóle rozumie o czym ja mówię?". Jak możecie się domyślić pani nie zareagowała, więc już do końca rozmowy zamiast odpowiadać na pytania opowiadałem fabułę pewnego odcinka z serialu Chłopaki z baraków. Na sam koniec pani stwierdziła, że mój angielski jest idealny, i że za jakiś czas ktoś się ze mną skontaktuje aby umówić spotkanie z osobą techniczną. Ps. Oferty nie przyjąłem gdyż okazało się, że nie ma opcji abym mógł pracować zdalnie (nie mają infrastruktury wymaganej do pracy zdalnej, a dla jednej osoby nie opłaca im się jej tworzyć).
Ogólnie nie cierpię tych wszystkich "nowoczesnych" technik rekrutacyjnych. Gdy tylko ktoś każe mi szacować ile piłeczek pingpongowych zmieści się do boeinga to zwykle każę mu się puknąć w czoło i proszę o poważne traktowanie. Tym razem jednak technika rekrutacyjna mnie zagięła. To był już trzeci etap rekrutacji na stanowisko kierownika projektu w małej firmie. Rozmowa z prezesem szła w miarę gładko ale do czasu.
[Prezes]: Proszę mnie przekonać, że zabijanie Żydów jest złe.
[Ja]: Słucham...!
[P]: Proszę mnie przekonać, że zabijanie Żydów jest złe...
[J]: Ale... Dlaczego?
[P]: Jak to dlaczego? Będąc kierownikiem projektu będzie pan musiał rozwiązywać różnego rodzaju konflikty i motywować swoje wybory. Proszę sobie wyobrazić, że jestem Hitlerem i przekonać mnie, że postępuję źle. Ja bym nie miał problemu, aby pana przekonać.
No i mnie facet przekonał... Do wyjścia stamtąd jak najszybciej.
I ostatnia historia może nie aż tak piekielna, ale według mnie nawet zabawna. Czyli rekrutacja a'la speed dating. Byłem umówiony na rozmowę rekrutacyjną w pewnej kawiarni. Kilkanaście minut przed ustaloną godziną byłem już na miejscu. Zamówiłem sobie kawę i czekałem. Kilka minut później do kawiarni wpadła pani rekruterka, na szybko się przedstawiła, podała mi jakąś broszurę informacyjną, nakazała się zapoznać z nią i poinformowała, że za kilka minut do mnie podejdzie. W broszurze nie było nic ciekawego, ot informacje o firmie, w której miałem pracować. Nic ponad to co znalazłem w internecie na temat tej firmy. Bardziej mnie interesowało zachowanie pani rekruterki, która to podchodziła po kolei do kolejnych osób, wręczała im broszurę i dawaj do kolejnej osoby. Naliczyłem, że oprócz mnie pani obskoczyła jeszcze kolejne 6 osób. Gdy podeszła do mnie ponownie wywiązał się taki dialog:
[Rekruterka]: Rozumiem, ze zapoznał się pan z broszurą. Ma pan jakieś pytania dotyczące firmy?
[Ja]: Co do firmy nie mam pytań bo już przed rozmową zapoznałem się z jej profilem. Ale mam inne pytanie.
[R]: Słucham.
[J]: Czy pani oprócz mnie rekrutuje jeszcze 6 innych osób?
[R]: A przeszkadza to panu?
[J]: Nie, ale chciałem się dowiedzieć czy to jakaś nowa technika? Pierwszy raz biorę udział w takiej rekrutacji.
[R]: Pracuję w takim trybie od około roku. Bardzo przyśpiesza to prowadzenie rozmów.
[J]: Rozumiem. A tak jeszcze z ciekawości czy te wszystkie osoby aplikują na to samo stanowisko co ja?
[R]: Nie, ale to nie problem gdyż pierwszy etap rekrutacji jest taki sam na wszystkich stanowiskach.
Być może dla tej pani taki tryb pracy jest ok i może rzeczywiście idzie to szybciej. Jednak dla mnie jako dla osoby szukającej pracy taki sposób jedynie wydłuża czas rozmowy. Bo zamiast sprawnie odpowiedzieć na te kilkanaście pytań i zadać kilka swoich, to za każdym razem musze czekać aż pani obskoczy pozostałe 6 osób.
I to wszystkie piekielne historie jakie mi się zebrały przez te 3 lata wysyłania CV.
Ocena:
187
(205)