Profil użytkownika

Satsu ♂
Zamieszcza historie od: | 11 września 2013 - 19:54 |
Ostatnio: | 11 marca 2025 - 20:35 |
- Historii na głównej: 109 z 116
- Punktów za historie: 30756
- Komentarzy: 318
- Punktów za komentarze: 2694
Pracuję jako programista i moim zadaniem miało być rozwijanie systemu informatycznego. System ten tworzony jest od około 1999 roku, więc można powiedzieć że ma on już swoje lata. Rzesze ambitnych programistów podobnych do mnie wylewało z siebie siódme poty, próbując zmusić krnąbrną aplikację do współpracy. Efektem tej krucjaty jest istny miszmasz archaizmów i nowoczesnych rozwiązań, mieszanka kodu napisanego w miarę dobrze i tego tworzonego pod presją zbliżającej się nieubłaganie linii śmierci. Ogólnie cyrk na kółkach, ale przynajmniej jest zabawnie.
Jakiś czas temu, zajęty ogarnianiem wszechobecnego syfu, jaki powstał po kolejnej awarii bazy danych, zdałem sobie sprawę, że podobne sytuacje od jakiegoś czasu powtarzają się niepokojąco często. Zainteresowany tematem, zagłębiłem się w starożytne pisma, zwane przez niektórych logami systemowymi, i rozpocząłem analizę bebechów w poszukiwaniu źródła problemu. Niestety mistyczne duchy bazy danych najwyraźniej wyczuły moją ingerencję w ich tajemne knowania. Kolejna awaria była istnym pierdo... Była bardzo poważna i administratorzy za cholerę nie mogli podnieść bazy na nogi. Wybuchła panika. Zapytacie o kopię zapasową. A co to jest kopia zapasowa, kto by się takimi pierdołami w ogóle przejmował? Po tygodniowej walce wiktoria, wszystko chyba działa.
Sytuacja ta dała zarządowi firmy co nieco do myślenia. Nasze wcześniejsze błagania o zatrudnienie kilku nowych pracowników były za każdym razem zbywane. Dajecie se jakoś radę? To po jaki wałek kręcicie temat? Tym razem zatrudniono pięciu nowych pracowników do działu IT. Czterech juniorów i ON. Dla ułatwienia sprawy nazwijmy go Mietek.
Mietek jest tak zwanym "Uber Senior Master Yoda Developerem". Serio, można mu zarzucić wiele, ale wiedzę chłop ma ogromną. I być może współpraca z nim nie byłaby taka zła, gdyby Miecio za punkt honoru nie obrał sobie przekształcenia naszego małego działu IT w trybik wielkiej maszyny zwanej korpo. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam kompletnie nic do wielkich korporacji. Jednak nie zawsze systemy, które działają w przypadku licznej ekipy projektowej sprawdzą się w przypadku małego ośmioosobowego zespołu. Chociaż jeżeli w korpo odwalają się takie jaja, jakie Mietek zgotował nam, to ja chyba nie chcę pracować w korporacji. :)
Początek nie był aż tak zły. Miecio stwierdził, że zanim zacznie działać, musi poznać zarówno aplikację, jak i ekipę. Zrozumiałe. Sprowadzało się to do tego, że Mietek pół dnia siedział i dłubał coś w kodzie, przeklinając pod nosem. Natomiast drugie pół chodził między biurkami, podrzucając piłeczkę i raz po raz zadając irracjonalne pytania. Serio, skąd mam wiedzieć, co się stanie, jak zmienię warunek w metodzie klasy, którą ostatnio na oczy widziałem ponad pół roku temu. Dla zobrazowania debilizmu tego pytania: wyobraźcie sobie, że jesteście na plaży, zrobiliście babkę z piasku i nagle ktoś was pyta, czy to ziarenko piasku, na lewo od tego kamyczka, jest szare, czy brązowe...
Aż w końcu nadszedł dzień, gdy nasz nowy szef stwierdził, że już wszystko wie i zaczynamy działać. Hurra!
Plan był taki, że on będzie analizował kod i pisał, co i jak mamy zmienić, a my zajmiemy się gwałceniem klawiatur. Sensowne, ale:
- za wszystko dostawaliśmy gwiazdki lub czaszki (przedszkole wita).Osoba, która nazbierała najwięcej gwiazdek mogła (UWAGA!) wybrać sobie, czym będzie się zajmować w następnym tygodniu, natomiast najskuteczniejszy nekromanta w zespole dostawał najtrudniejsze zadanie.
- zadania (poza dwoma w/w przypadkami) były losowane z magicznego pudełka. Co z tego, że A świetnie znał daną część systemu, jeśli to B wylosował zadanie jej modyfikacji. A tylko spróbuj się zamienić!
- wygodne krzesła zostały wymienione na piłki. Ogólnie rozumiem, dobre to dla kręgosłupa, ale na niższe biurka do kompletu to chyba budżetu zabrakło.
- codziennie rano organizowane było spotkanie, które wyglądało następująco - Mietek rzucał piłkę do losowej osoby, a ta musiała natychmiast powiedzieć, co wczoraj robiła w pracy. Zawahałeś się chociaż sekundę, dostawałeś czaszkę.
- Mieciu lubił prowadzić tak zwane testy dyspozycyjności. Dostajesz maila od Mietka i nie odpisujesz w ciągu 20 sekund? Dostajesz czachę! Byłeś w kiblu na dwójce i nie odebrałeś telefonu od Miecia? CZACHA!
- Masz problem i chcesz skorzystać z wiedzy bardziej doświadczonego przełożonego? Cytat: "Google jest jak Bóg, znajdziesz tam wszystkie odpowiedzi.". To ja z szefem gadam, czy znowu na elektrodę wszedłem?
- Mieciu stwierdził, że załatwi nam książki, które na bank pomogą nam w pracy. Super! Z niecierpliwością czekamy na jakieś książki opisujące zaawansowane meandry języka, którego używamy. Dostajemy cztery pseudokołczingowe ścierwa a la "JESTEŚ ZWYCIĘZCĄ!" i poradnik podstaw języka. Super!
Było ciężko, ale jakoś wytrzymywaliśmy z męczącym szefuńciem. Nadszedł jednak dzień, w którym Mietek oznajmił nam, że zarząd jest niezadowolony i trzeba jak najszybciej napisać cały system od nowa, utrzymując w międzyczasie stary w jako takim porządku. Poza tym zagroził, że od teraz osoba z co najmniej pięcioma czaszkami może zapomnieć o premii, a delikwent z aż dziesięcioma czaszkami wyleci na zbity pysk. Postanowiliśmy przyśpieszyć trochę tę akcję i stara ekipa tego samego dnia złożyła wypowiedzenie.
Za kilka dni kończy nam się okres wypowiedzenia, a Mietek zostanie z czterema juniorami, którzy ledwo poruszają się po kodzie, zaczątkiem nowej aplikacji i dogorywającym trupem, który ledwo działa.
Powodzenia. :)
Jakiś czas temu, zajęty ogarnianiem wszechobecnego syfu, jaki powstał po kolejnej awarii bazy danych, zdałem sobie sprawę, że podobne sytuacje od jakiegoś czasu powtarzają się niepokojąco często. Zainteresowany tematem, zagłębiłem się w starożytne pisma, zwane przez niektórych logami systemowymi, i rozpocząłem analizę bebechów w poszukiwaniu źródła problemu. Niestety mistyczne duchy bazy danych najwyraźniej wyczuły moją ingerencję w ich tajemne knowania. Kolejna awaria była istnym pierdo... Była bardzo poważna i administratorzy za cholerę nie mogli podnieść bazy na nogi. Wybuchła panika. Zapytacie o kopię zapasową. A co to jest kopia zapasowa, kto by się takimi pierdołami w ogóle przejmował? Po tygodniowej walce wiktoria, wszystko chyba działa.
Sytuacja ta dała zarządowi firmy co nieco do myślenia. Nasze wcześniejsze błagania o zatrudnienie kilku nowych pracowników były za każdym razem zbywane. Dajecie se jakoś radę? To po jaki wałek kręcicie temat? Tym razem zatrudniono pięciu nowych pracowników do działu IT. Czterech juniorów i ON. Dla ułatwienia sprawy nazwijmy go Mietek.
Mietek jest tak zwanym "Uber Senior Master Yoda Developerem". Serio, można mu zarzucić wiele, ale wiedzę chłop ma ogromną. I być może współpraca z nim nie byłaby taka zła, gdyby Miecio za punkt honoru nie obrał sobie przekształcenia naszego małego działu IT w trybik wielkiej maszyny zwanej korpo. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam kompletnie nic do wielkich korporacji. Jednak nie zawsze systemy, które działają w przypadku licznej ekipy projektowej sprawdzą się w przypadku małego ośmioosobowego zespołu. Chociaż jeżeli w korpo odwalają się takie jaja, jakie Mietek zgotował nam, to ja chyba nie chcę pracować w korporacji. :)
Początek nie był aż tak zły. Miecio stwierdził, że zanim zacznie działać, musi poznać zarówno aplikację, jak i ekipę. Zrozumiałe. Sprowadzało się to do tego, że Mietek pół dnia siedział i dłubał coś w kodzie, przeklinając pod nosem. Natomiast drugie pół chodził między biurkami, podrzucając piłeczkę i raz po raz zadając irracjonalne pytania. Serio, skąd mam wiedzieć, co się stanie, jak zmienię warunek w metodzie klasy, którą ostatnio na oczy widziałem ponad pół roku temu. Dla zobrazowania debilizmu tego pytania: wyobraźcie sobie, że jesteście na plaży, zrobiliście babkę z piasku i nagle ktoś was pyta, czy to ziarenko piasku, na lewo od tego kamyczka, jest szare, czy brązowe...
Aż w końcu nadszedł dzień, gdy nasz nowy szef stwierdził, że już wszystko wie i zaczynamy działać. Hurra!
Plan był taki, że on będzie analizował kod i pisał, co i jak mamy zmienić, a my zajmiemy się gwałceniem klawiatur. Sensowne, ale:
- za wszystko dostawaliśmy gwiazdki lub czaszki (przedszkole wita).Osoba, która nazbierała najwięcej gwiazdek mogła (UWAGA!) wybrać sobie, czym będzie się zajmować w następnym tygodniu, natomiast najskuteczniejszy nekromanta w zespole dostawał najtrudniejsze zadanie.
- zadania (poza dwoma w/w przypadkami) były losowane z magicznego pudełka. Co z tego, że A świetnie znał daną część systemu, jeśli to B wylosował zadanie jej modyfikacji. A tylko spróbuj się zamienić!
- wygodne krzesła zostały wymienione na piłki. Ogólnie rozumiem, dobre to dla kręgosłupa, ale na niższe biurka do kompletu to chyba budżetu zabrakło.
- codziennie rano organizowane było spotkanie, które wyglądało następująco - Mietek rzucał piłkę do losowej osoby, a ta musiała natychmiast powiedzieć, co wczoraj robiła w pracy. Zawahałeś się chociaż sekundę, dostawałeś czaszkę.
- Mieciu lubił prowadzić tak zwane testy dyspozycyjności. Dostajesz maila od Mietka i nie odpisujesz w ciągu 20 sekund? Dostajesz czachę! Byłeś w kiblu na dwójce i nie odebrałeś telefonu od Miecia? CZACHA!
- Masz problem i chcesz skorzystać z wiedzy bardziej doświadczonego przełożonego? Cytat: "Google jest jak Bóg, znajdziesz tam wszystkie odpowiedzi.". To ja z szefem gadam, czy znowu na elektrodę wszedłem?
- Mieciu stwierdził, że załatwi nam książki, które na bank pomogą nam w pracy. Super! Z niecierpliwością czekamy na jakieś książki opisujące zaawansowane meandry języka, którego używamy. Dostajemy cztery pseudokołczingowe ścierwa a la "JESTEŚ ZWYCIĘZCĄ!" i poradnik podstaw języka. Super!
Było ciężko, ale jakoś wytrzymywaliśmy z męczącym szefuńciem. Nadszedł jednak dzień, w którym Mietek oznajmił nam, że zarząd jest niezadowolony i trzeba jak najszybciej napisać cały system od nowa, utrzymując w międzyczasie stary w jako takim porządku. Poza tym zagroził, że od teraz osoba z co najmniej pięcioma czaszkami może zapomnieć o premii, a delikwent z aż dziesięcioma czaszkami wyleci na zbity pysk. Postanowiliśmy przyśpieszyć trochę tę akcję i stara ekipa tego samego dnia złożyła wypowiedzenie.
Za kilka dni kończy nam się okres wypowiedzenia, a Mietek zostanie z czterema juniorami, którzy ledwo poruszają się po kodzie, zaczątkiem nowej aplikacji i dogorywającym trupem, który ledwo działa.
Powodzenia. :)
Ocena:
398
(400)
Hobbistycznie dorabiam sobie jako koordynator imprez paintballowych. Osobom zainteresowanym organizacją takiego wydarzenia zapewniamy sprzęt, czyli markery, kulki, kombinezony, itp. oraz miejsce, w którym można rozpalić jakiegoś grilla/ognisko i oczywiście się postrzelać. Do moich zadań jako koordynatora należy zapoznanie uczestników zabawy ze sprzętem oraz poinstruowanie ich o dosłownie kilku zasadach, które MUSZĄ przestrzegać. Niestety dla większości nawet te kilka zasad to za dużo. Umowa podpisana przez wszystkich uczestników przed rozpoczęciem gry. A co to jest umowa...?
1. Marker można odbezpieczyć dopiero po dotarciu do zabezpieczonego obszaru przeznaczonego do gry. W praktyce wygląda to tak, że po zakończonej grze wybiega taki gieroj i dla beki zaczyna strzelać w stronę swojej dziewczyny, która ubrana jest jedynie w krótką mini i obcisły top. Akurat w tym przypadku skończyło się na wybitym oku i pozwie, gdyż to była nasza wina.
2. Na terenie gry nie wolno ani na sekundę ściągać maski. Powtarzasz to ze sto razy a i tak zawsze się znajdzie jeden z drugim, którzy będą mieli cię w dupie. I wybiega potem taki z bojowym okrzykiem na ustach na środek areny machając maską jak opętany i zgarnia kulkę prosto w oko. I tak znowu pozew...
3. Na samym początku ostrzegamy, że trafienie z kulki boli i bardziej niż na pewno zostanie po nim solidny siniak. Proponujemy też by nie strzelać do siebie z odległości mniejszej niż 2 metry. Praktycznie pod koniec każdej gry ktoś przyjdzie się pożalić, że ma siniaka. Ojejku... Bym zapomniał, w tej sprawie również był pozew :)
4. Zniszczenie sprzętu = opłata za naprawę. Co prawda może się zdarzyć wypadek. Ktoś się niefortunnie przewróci i coś w markerze się uszkodzi, piasek zatrze mechanizm, itp. Zdarza się jednak, że ludzie celowo psują sprzęt. Jeden facet był tak rozochocony swoim celnym strzałem, że zaczął z całej siły uderzać markerem o drzewo a na koniec cisnął nim do pobliskiego stawu. Oczywiście on nic nie zepsuł, to nasza wina. I tak prawie za każdym razem.
5. Alkohol. To akurat nie jest zabronione, ale ostrzegamy, że mocno wstawionych na arenę nie wpuszczamy. Jesteśmy wyrozumiali i nie robimy problemu o dwa piwka, ale jeśli widzimy, że ktoś opróżnia już drugi czteropak to halt nie ma gry. Tym bardziej, że to pijani najczęściej łamią w/w zasady.
A teraz dwie krótkie anegdotki o tym jaka to emocjonująca rozrywka.
1. Grupka nastolatków grała pierwszy mecz na zasadach capture the flag. Po zwycięstwie drużyny niebieskiej wywiązała się malutka kłótnia. Skończyło się na 6 mocno pobitych osobach, czterech karetkach i dwóch radiowozach :D
2. Ponownie pierwsza gra. Tym razem faceci w wieku od 30 do 45 lat. Zasady free for all. Dwóch z uczestników postanowiło stworzyć sojusz. Reszcie się to nie spodobało i też się pokłócili. Na szczęście w tym przypadku nie było potrzeby interwencji służb porządkowych, ale panowie tak się na siebie obrazili, że porzucili grę i rozjechali się do domów. Byli przy tym tak mili, że wszystkie kiełbaski i piwa przygotowane na imprezę podarowali nam :)
Kocham moje hobby.
1. Marker można odbezpieczyć dopiero po dotarciu do zabezpieczonego obszaru przeznaczonego do gry. W praktyce wygląda to tak, że po zakończonej grze wybiega taki gieroj i dla beki zaczyna strzelać w stronę swojej dziewczyny, która ubrana jest jedynie w krótką mini i obcisły top. Akurat w tym przypadku skończyło się na wybitym oku i pozwie, gdyż to była nasza wina.
2. Na terenie gry nie wolno ani na sekundę ściągać maski. Powtarzasz to ze sto razy a i tak zawsze się znajdzie jeden z drugim, którzy będą mieli cię w dupie. I wybiega potem taki z bojowym okrzykiem na ustach na środek areny machając maską jak opętany i zgarnia kulkę prosto w oko. I tak znowu pozew...
3. Na samym początku ostrzegamy, że trafienie z kulki boli i bardziej niż na pewno zostanie po nim solidny siniak. Proponujemy też by nie strzelać do siebie z odległości mniejszej niż 2 metry. Praktycznie pod koniec każdej gry ktoś przyjdzie się pożalić, że ma siniaka. Ojejku... Bym zapomniał, w tej sprawie również był pozew :)
4. Zniszczenie sprzętu = opłata za naprawę. Co prawda może się zdarzyć wypadek. Ktoś się niefortunnie przewróci i coś w markerze się uszkodzi, piasek zatrze mechanizm, itp. Zdarza się jednak, że ludzie celowo psują sprzęt. Jeden facet był tak rozochocony swoim celnym strzałem, że zaczął z całej siły uderzać markerem o drzewo a na koniec cisnął nim do pobliskiego stawu. Oczywiście on nic nie zepsuł, to nasza wina. I tak prawie za każdym razem.
5. Alkohol. To akurat nie jest zabronione, ale ostrzegamy, że mocno wstawionych na arenę nie wpuszczamy. Jesteśmy wyrozumiali i nie robimy problemu o dwa piwka, ale jeśli widzimy, że ktoś opróżnia już drugi czteropak to halt nie ma gry. Tym bardziej, że to pijani najczęściej łamią w/w zasady.
A teraz dwie krótkie anegdotki o tym jaka to emocjonująca rozrywka.
1. Grupka nastolatków grała pierwszy mecz na zasadach capture the flag. Po zwycięstwie drużyny niebieskiej wywiązała się malutka kłótnia. Skończyło się na 6 mocno pobitych osobach, czterech karetkach i dwóch radiowozach :D
2. Ponownie pierwsza gra. Tym razem faceci w wieku od 30 do 45 lat. Zasady free for all. Dwóch z uczestników postanowiło stworzyć sojusz. Reszcie się to nie spodobało i też się pokłócili. Na szczęście w tym przypadku nie było potrzeby interwencji służb porządkowych, ale panowie tak się na siebie obrazili, że porzucili grę i rozjechali się do domów. Byli przy tym tak mili, że wszystkie kiełbaski i piwa przygotowane na imprezę podarowali nam :)
Kocham moje hobby.
Ocena:
202
(216)
Znacie może stronę internetową Aszdziennik? Umieszczane są na niej zmyślone wiadomości z kraju, które w założeniu mają w satyryczny sposób komentować sytuację w Polsce. Wyszło jak wyszło, nie mnie oceniać. Przejdźmy jednak do sedna historii.
Znacie stereotyp studenta prawa? Mój znajomy pasuje do tej konwencji w 99%. Jeśli w czasie pięciominutowej pogawędki z nim nie padną trzy magiczne słowa, "jestem studentem p..." można śmiało zaczynać świętować. Jeśli tylko temat choć lekko zahaczy o tematykę jego studiów, rozpoczyna tyradę. Gdy wpada w ten stan, nikt nie jest wstanie go powstrzymać. Musi się zmęczyć lub wyczerpać temat. Lubi też dawać rady związane z tematyką swoich studiów i naprostowywać światopoglądy zabłądzonych duszyczek. Jednak jedna rzecz ujmuje ten jeden procent. Otóż znajomy wcale nie studiuje prawa, a politologię :) A dokładniej politologię ze specjalizacją dziennikarstwo polityczne.
Nasz student politologii [SP] swoją specjalizację wybrał stosunkowo niedawno. Miał przy tym jednak niemały dylemat, gdyż ambitny z niego człek i najchętniej uczyłby się wszystkich. Niestety regulamin uczelni okazał się przeszkodą nie do pokonania. Niepomny porażki z władzami uczelni, ochoczo rozpoczął naukę wybranej specjalizacji. Poza tym nałogowo wręcz zaczął przeglądać wszelkie gazety oraz strony internetowe, w których pojawiają się artykuły o tematyce polityczne. W końcu trafił na Aszdziennik i się zaczęło.
SP był bardzo zbulwersowany faktem, że żadne inne medium nie podaje informacji, które wyczytywał na Aszdziennik.pl. Zaczął każdemu opowiadać o spisku rządzących. Według niego PiS miał zamiar wprowadzić cenzurę, która ograniczyłaby szarym masom dostęp do kompromitujących Polskę i obecny rząd informacji. Zaczął nawet nazywać Polskę drugą Koreą i każdemu kto miał siłę go słuchać nakazywał czytanie Aszdziennika.
Przez jakiś czas debatowaliśmy ze znajomymi jak delikatnie wyprowadzić go z błędu. Ostatecznie postanowiliśmy prosto z mostu powiedzieć mu, że wiadomości umieszczane na jego ulubionej stronie internetowej to czysta satyra i fikcja. Genialny pomysł? Nie zadziałał... Z celów praktycznych zrezygnuję z parafrazy dialogu i ograniczę się tylko do wypisania co ciekawszych konkluzji, które wynikły z całej rozmowy.
- Jesteśmy szarą masą, która daje się kontrolować i wmawiać sobie kłamstwo.
- Chcemy zniszczyć jego misję.
- Nic nie wiemy, bo to on jest studentem politologii a nie my.
- Jesteśmy niczym, bo to on jest studentem politologii, a nie my
- Nie da sobie wmówić kłamstwa.
- Też umiem podrobić stronę internetową i wpisać na niej fake news.
- Nie będę zadawał się z motłochem.
Po tej rozmowie wyszedł obrażony i nie odezwał się do dziś. Chociaż z tego co wiem chyba zorientował się, że popełnił błąd, gdyż zaprzestał szerzenia prawdy. A może jakieś przepraszam mieliście rację :)
Znacie stereotyp studenta prawa? Mój znajomy pasuje do tej konwencji w 99%. Jeśli w czasie pięciominutowej pogawędki z nim nie padną trzy magiczne słowa, "jestem studentem p..." można śmiało zaczynać świętować. Jeśli tylko temat choć lekko zahaczy o tematykę jego studiów, rozpoczyna tyradę. Gdy wpada w ten stan, nikt nie jest wstanie go powstrzymać. Musi się zmęczyć lub wyczerpać temat. Lubi też dawać rady związane z tematyką swoich studiów i naprostowywać światopoglądy zabłądzonych duszyczek. Jednak jedna rzecz ujmuje ten jeden procent. Otóż znajomy wcale nie studiuje prawa, a politologię :) A dokładniej politologię ze specjalizacją dziennikarstwo polityczne.
Nasz student politologii [SP] swoją specjalizację wybrał stosunkowo niedawno. Miał przy tym jednak niemały dylemat, gdyż ambitny z niego człek i najchętniej uczyłby się wszystkich. Niestety regulamin uczelni okazał się przeszkodą nie do pokonania. Niepomny porażki z władzami uczelni, ochoczo rozpoczął naukę wybranej specjalizacji. Poza tym nałogowo wręcz zaczął przeglądać wszelkie gazety oraz strony internetowe, w których pojawiają się artykuły o tematyce polityczne. W końcu trafił na Aszdziennik i się zaczęło.
SP był bardzo zbulwersowany faktem, że żadne inne medium nie podaje informacji, które wyczytywał na Aszdziennik.pl. Zaczął każdemu opowiadać o spisku rządzących. Według niego PiS miał zamiar wprowadzić cenzurę, która ograniczyłaby szarym masom dostęp do kompromitujących Polskę i obecny rząd informacji. Zaczął nawet nazywać Polskę drugą Koreą i każdemu kto miał siłę go słuchać nakazywał czytanie Aszdziennika.
Przez jakiś czas debatowaliśmy ze znajomymi jak delikatnie wyprowadzić go z błędu. Ostatecznie postanowiliśmy prosto z mostu powiedzieć mu, że wiadomości umieszczane na jego ulubionej stronie internetowej to czysta satyra i fikcja. Genialny pomysł? Nie zadziałał... Z celów praktycznych zrezygnuję z parafrazy dialogu i ograniczę się tylko do wypisania co ciekawszych konkluzji, które wynikły z całej rozmowy.
- Jesteśmy szarą masą, która daje się kontrolować i wmawiać sobie kłamstwo.
- Chcemy zniszczyć jego misję.
- Nic nie wiemy, bo to on jest studentem politologii a nie my.
- Jesteśmy niczym, bo to on jest studentem politologii, a nie my
- Nie da sobie wmówić kłamstwa.
- Też umiem podrobić stronę internetową i wpisać na niej fake news.
- Nie będę zadawał się z motłochem.
Po tej rozmowie wyszedł obrażony i nie odezwał się do dziś. Chociaż z tego co wiem chyba zorientował się, że popełnił błąd, gdyż zaprzestał szerzenia prawdy. A może jakieś przepraszam mieliście rację :)
Ocena:
127
(189)
Jestem wybitnym antytalentem jeśli chodzi o prowadzenie wszelakich pojazdów mechanicznych. Teraz wiedzą o tym wszyscy, kiedyś jednak było inaczej. Ojciec katował się tygodniami, próbując nauczyć mnie jeździć, wuja załamywał ręce, a kuzyni wręcz składali się ze śmiechu.
W końcu wybiła ta godzina i stuknęła mi osiemnastka na karku. Młody i głupi byłem, ale pod naporem argumentów wystosowanych przez rodzinkę, wykupiłem sobie kursy za ciężko zarobione "osiemnastkowe piniądze". Nic tam... Starałem się! Walczyłem! NEVER GIVE UP KUŹWA! Jednak przyszedł ten moment, w którym musiałem trzeźwo spojrzeć na sytuację i dać sobie spokój. Ja po prostu nie nadaję się do prowadzenia samochodu. Co prawda trochę krwi napsułem biednemu panu Mirkowi i ojciec nie dopuszcza mnie nawet do kosiarki, ale przynajmniej nikt mi nie smęci nad uchem na temat prawa jazdy. Nikt poza kochaną ciocią...
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że ciocia to osoba bardzo ambitna. Niestety swoje niezwykle wygórowane oczekiwania zamiast ku sobie, kieruje na Bogu ducha winną rodzinę. Każdemu wypomina jakąś niedoskonałość i potrafi być w tym wytrwała. Uwierzcie mi.
Jakiś rok temu miało miejsce spotkanie rodzinne. Ciocia sobie troszkę popiła i rozpoczęła polowanie na kozła ofiarnego. Oczywiście padło na mnie. Każdy poruszany temat w końcu, za jej sprawą, schodził na moją haniebną skazę. W pewnym momencie jej irytacja spowodowana moim defektem osiągnęła ekstremum i nastąpiła erupcja.
- Satsu ja ci nawet zapłacę za kursy i egzamin, ale idź na to piep**one prawko!
Cała rodzinka zgodnie odradzała cioci tą intratną inwestycję, ale rzeczywiście dwa dni później na moim koncie ukazał się przelew. Nie chcąc niepotrzebnie uszczuplać jej funduszy, całą kwotę odesłałem... I znowu odesłałem... I jeszcze raz... I jeszcze. I w końcu złożyłem broń. Zapisałem się na kurs. W tym miejscu bardzo serdecznie chciałbym przeprosić pana Pawła. Ten Citroen pojawił się znikąd...
Jak łatwo się domyślić do egzaminu nawet nie podchodziłem, cioci odesłałem pozostałą kwotę, która była na niego przeznaczona i zapomniałem o sprawie. Ciocia jednak nie zapomniała i jakieś pół roku później pojawiła się w moim rodzinnym domu z prawnikiem by odzyskać pieniądze.
Oddałem. Niech się udławi... Ale wszyscy jak jeden mąż stwierdzili, że na grilla już jej nie zaprosimy :)
W końcu wybiła ta godzina i stuknęła mi osiemnastka na karku. Młody i głupi byłem, ale pod naporem argumentów wystosowanych przez rodzinkę, wykupiłem sobie kursy za ciężko zarobione "osiemnastkowe piniądze". Nic tam... Starałem się! Walczyłem! NEVER GIVE UP KUŹWA! Jednak przyszedł ten moment, w którym musiałem trzeźwo spojrzeć na sytuację i dać sobie spokój. Ja po prostu nie nadaję się do prowadzenia samochodu. Co prawda trochę krwi napsułem biednemu panu Mirkowi i ojciec nie dopuszcza mnie nawet do kosiarki, ale przynajmniej nikt mi nie smęci nad uchem na temat prawa jazdy. Nikt poza kochaną ciocią...
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że ciocia to osoba bardzo ambitna. Niestety swoje niezwykle wygórowane oczekiwania zamiast ku sobie, kieruje na Bogu ducha winną rodzinę. Każdemu wypomina jakąś niedoskonałość i potrafi być w tym wytrwała. Uwierzcie mi.
Jakiś rok temu miało miejsce spotkanie rodzinne. Ciocia sobie troszkę popiła i rozpoczęła polowanie na kozła ofiarnego. Oczywiście padło na mnie. Każdy poruszany temat w końcu, za jej sprawą, schodził na moją haniebną skazę. W pewnym momencie jej irytacja spowodowana moim defektem osiągnęła ekstremum i nastąpiła erupcja.
- Satsu ja ci nawet zapłacę za kursy i egzamin, ale idź na to piep**one prawko!
Cała rodzinka zgodnie odradzała cioci tą intratną inwestycję, ale rzeczywiście dwa dni później na moim koncie ukazał się przelew. Nie chcąc niepotrzebnie uszczuplać jej funduszy, całą kwotę odesłałem... I znowu odesłałem... I jeszcze raz... I jeszcze. I w końcu złożyłem broń. Zapisałem się na kurs. W tym miejscu bardzo serdecznie chciałbym przeprosić pana Pawła. Ten Citroen pojawił się znikąd...
Jak łatwo się domyślić do egzaminu nawet nie podchodziłem, cioci odesłałem pozostałą kwotę, która była na niego przeznaczona i zapomniałem o sprawie. Ciocia jednak nie zapomniała i jakieś pół roku później pojawiła się w moim rodzinnym domu z prawnikiem by odzyskać pieniądze.
Oddałem. Niech się udławi... Ale wszyscy jak jeden mąż stwierdzili, że na grilla już jej nie zaprosimy :)
Ocena:
230
(258)
A tak mnie natchnęła historia #78633, że muszę kilka żali wyrzucić z siebie. Będzie wulgarnie (chociaż patrząc na dzisiejsze standardy internetu, to nie jestem taki pewien), osobiście i dobitnie. Jeśli komuś się nie spodoba to, cytując pewnego znanego w internetach pana, "Ja mam to w pi*dzie!" :)
Zawsze miałem dobry metabolizm. Nieważne ile zjadłem i tak byłem szkieletem (w podstawówce nawet miałem takie przezwisko). Poza tym uwielbiałem i nadal uwielbiam sport. Przynajmniej dwa razy w tygodniu basen. Do tego chociaż te półgodziny, godzinę dziennie jazdy na rowerze. Czasami siłownia, a jak nie ona to podstawowe ćwiczenia typu hantle, pompki, brzuszki i przysiady w domu. No i co sobotę piłka z kumplami. Mam jedynie 24 lata ale widzę, że mało kto z moich rówieśników jest tak "ruchliwy" jak ja.
Jeszcze trzy lata temu byłem szczupły, wysportowany, normalnie slim&fit radość współczesnych standardów. Wtedy przyszła diagnoza. Leczenie hormonalne. Zanim zacząłem terapię ważyłem około 60 kg przy wzroście 177 cm. Teraz mam równe 180 cm i ważę 89 kg. Jest to lekka nadwaga, ale większość osób po identycznej terapii potrafi w rok przytyć 70 kg. Poza tym przez leki tkanka tłuszczowa gromadzi się w określonych miejscach, a nie jak u zdrowej osoby gdzie tłuszcz rozchodzi się w miarę równomiernie po całym ciele. Moja lekarka nazywa to puchnięciem (wątpię by był to termin medyczny) i przez to gów*o wyglądam grubiej niż w rzeczywistości.
Teraz spotykam się z wieloma obelgami, które kolokwialnie mówiąc mam głęboko w dupie. Co z tego, że jakaś laska w skąpym bikini wyzwie mnie od wieloryba skoro widzę, że po pokonaniu jednej długości basenu ma zadyszkę. Koło ch**a mi lata, że jakiś rower master wyposażony w sprzęt za grube tysiące nazwie mnie prosiakiem jeśli bez problemu wyprzedzam go na starym składaku. Jeb*e mnie to, że jakiś pochłaniacz stejków na siłowni wyśmieje mnie przed swoimi duperami. Mam to cholernie gdzieś, ale jest wielu takich co nie poradzi sobie psychicznie z tego typu obelgami.
Od czasu gdy dowiedziałem się o chorobie jem mniej i więcej czasu poświęcam na ćwiczenia. Jednak nie każdy zareaguje tak jak ja. To jest nowość dla człowieka. Jestem chory, o cholera, co teraz będzie?! Zanim ogarną sytuację przybędzie n kilogramów. I tu nie chodzi tylko o ludzi z terapią hormonalną. Przyrost wagi może być spowodowany wieloma czynnikami. Stres, problemy osobiste, lenistwo, głupota, wychowanie... Jednak gdy przychodzi taki moment i osoba otyła mówi sobie dość, czas wziąć się za siebie to jak dla mnie super! A co słyszy taki człowiek gdy przyjdzie na siłownie albo basen? Grubas, wieloryb, narwal ku**a błękitny. A spróbuj wyjść biegać na ulicę. Ludzie ku**a trzęsienie ziemi, ratunku! Śmieszne co? Wyszydzę se grubasa, a co, niech dzień będzie piękniejszy...
I błagam was nie próbujcie mi wmówić, że takie sytuacje nie mają miejsca, że to jakiś margines. Sam niezwykle często spotykam się z docinkami, które dotyczą mojej tuszy. Może znacie kogoś z otyłością, albo chociaż przy kości. Spytajcie go jak ludzie na niego patrzą gdy "ośmieli" się iść na ten głupi basen. Może otworzą wam się oczy.
I nie staram się tutaj negować tego, że otyłość to najczęściej wina osoby grubej. Tak zwykle jest. Ale nie znacie wszystkich, wszystkiego i każdego z osobna. Dlatego raczcie czasami rozruszać tą maszynkę, którą macie w głowach zanim otworzycie usta i skomentujecie kogoś kto waży więcej niż wy. A już tym bardziej gdy ten ktoś jednak poszedł na tą piep***ną siłownie i stara się wpasować w twój wyidealizowany ideał ciała. Dziękuję.
Ps. Jakoś tak mi ku**a ulżyło :D
Zawsze miałem dobry metabolizm. Nieważne ile zjadłem i tak byłem szkieletem (w podstawówce nawet miałem takie przezwisko). Poza tym uwielbiałem i nadal uwielbiam sport. Przynajmniej dwa razy w tygodniu basen. Do tego chociaż te półgodziny, godzinę dziennie jazdy na rowerze. Czasami siłownia, a jak nie ona to podstawowe ćwiczenia typu hantle, pompki, brzuszki i przysiady w domu. No i co sobotę piłka z kumplami. Mam jedynie 24 lata ale widzę, że mało kto z moich rówieśników jest tak "ruchliwy" jak ja.
Jeszcze trzy lata temu byłem szczupły, wysportowany, normalnie slim&fit radość współczesnych standardów. Wtedy przyszła diagnoza. Leczenie hormonalne. Zanim zacząłem terapię ważyłem około 60 kg przy wzroście 177 cm. Teraz mam równe 180 cm i ważę 89 kg. Jest to lekka nadwaga, ale większość osób po identycznej terapii potrafi w rok przytyć 70 kg. Poza tym przez leki tkanka tłuszczowa gromadzi się w określonych miejscach, a nie jak u zdrowej osoby gdzie tłuszcz rozchodzi się w miarę równomiernie po całym ciele. Moja lekarka nazywa to puchnięciem (wątpię by był to termin medyczny) i przez to gów*o wyglądam grubiej niż w rzeczywistości.
Teraz spotykam się z wieloma obelgami, które kolokwialnie mówiąc mam głęboko w dupie. Co z tego, że jakaś laska w skąpym bikini wyzwie mnie od wieloryba skoro widzę, że po pokonaniu jednej długości basenu ma zadyszkę. Koło ch**a mi lata, że jakiś rower master wyposażony w sprzęt za grube tysiące nazwie mnie prosiakiem jeśli bez problemu wyprzedzam go na starym składaku. Jeb*e mnie to, że jakiś pochłaniacz stejków na siłowni wyśmieje mnie przed swoimi duperami. Mam to cholernie gdzieś, ale jest wielu takich co nie poradzi sobie psychicznie z tego typu obelgami.
Od czasu gdy dowiedziałem się o chorobie jem mniej i więcej czasu poświęcam na ćwiczenia. Jednak nie każdy zareaguje tak jak ja. To jest nowość dla człowieka. Jestem chory, o cholera, co teraz będzie?! Zanim ogarną sytuację przybędzie n kilogramów. I tu nie chodzi tylko o ludzi z terapią hormonalną. Przyrost wagi może być spowodowany wieloma czynnikami. Stres, problemy osobiste, lenistwo, głupota, wychowanie... Jednak gdy przychodzi taki moment i osoba otyła mówi sobie dość, czas wziąć się za siebie to jak dla mnie super! A co słyszy taki człowiek gdy przyjdzie na siłownie albo basen? Grubas, wieloryb, narwal ku**a błękitny. A spróbuj wyjść biegać na ulicę. Ludzie ku**a trzęsienie ziemi, ratunku! Śmieszne co? Wyszydzę se grubasa, a co, niech dzień będzie piękniejszy...
I błagam was nie próbujcie mi wmówić, że takie sytuacje nie mają miejsca, że to jakiś margines. Sam niezwykle często spotykam się z docinkami, które dotyczą mojej tuszy. Może znacie kogoś z otyłością, albo chociaż przy kości. Spytajcie go jak ludzie na niego patrzą gdy "ośmieli" się iść na ten głupi basen. Może otworzą wam się oczy.
I nie staram się tutaj negować tego, że otyłość to najczęściej wina osoby grubej. Tak zwykle jest. Ale nie znacie wszystkich, wszystkiego i każdego z osobna. Dlatego raczcie czasami rozruszać tą maszynkę, którą macie w głowach zanim otworzycie usta i skomentujecie kogoś kto waży więcej niż wy. A już tym bardziej gdy ten ktoś jednak poszedł na tą piep***ną siłownie i stara się wpasować w twój wyidealizowany ideał ciała. Dziękuję.
Ps. Jakoś tak mi ku**a ulżyło :D
narwal ku**a błękitny
Ocena:
237
(323)
Jako, że wojna pomiędzy taksówkarzami a Uberem to ostatnimi czasy bardzo gorący temat, to chciałbym wam przedstawić moją historię o piekielnej złotówie.
Jakiś czas temu udało mi się zdobyć całkiem fajne zlecenie. Jedyny minus był taki, że na kilka tygodniu musiałem się przenieść do Warszawy. Na szczęście według umowy firma zobowiązała się do sfinansowania mi lokum i dojazdów do miejsca pracy. I już na początku wszyscy kategorycznie odradzali mi korzystanie z taksówek. Jako alternatywę polecono mi właśnie Ubera i muszę przyznać, że byłem zadowolony. Aplikacja na telefon działała bez zarzutu, nie było drogo i chwilę przed przyjazdem transportu otrzymywałem powiadomienie, przez co nie musiałem sterczeć na dworze w oczekiwaniu na podwózkę. I tak sobie jeździłem...
Pewnego dnia jednak aktywowała się siedząca głęboko we mnie niezdara. Telefon upadł tak niefortunnie, że ekran dotykowy przestał reagować. Nie miałem już czasu żeby szukać innej formy kontaktu z Uberem, więc poszedłem na pobliski postój taksówek.
Podczas jazdy między mną, a taksówkarzem wywiązała się rozmowa i od słowa do słowa wyszło, że nie jestem z Warszawy. Ten chyba tylko czekał na te słowa, gdyż już po chwili skręcił w jakąś alejkę, której kompletnie nie znałem. W swej naiwności łudziłem się jednak, że to może jakiś ściśle tajny skrót lub taksówkarz wie o jakiś korkach i próbuje je ominąć. Ehe, pewnie...
Czas mijał a ja byłem coraz bardziej wkurzony. Czara się przelała gdy po 40 minutach (gdzie normalnie kurs trwał około 25-30 minut) wyjechaliśmy na ulicę, która znajduje się mniej więcej w połowie trasy jaką zwykle jeździłem Uberem.
[Ja]: Panie! Masz mnie Pan za debila?! Już dawno powinniśmy być na miejscu a my dopiero w połowie drogi!
[Złotówa]: Panie ja znam miasto i to najszybsza trasa. Się Pan nie kłóci z zawodowcem.
[J]: To proszę mi łaskawie wytłumaczyć jakim cudem korzystając z usług innego przewoźnika docierałem do tego miejsca w 15 minut.
[Z]: Hehe, to ten taksiarz jakiś motorek w dupie musi mieć. Hehe. Ja jeżdżę bezpiecznie i to najlepsza trasa.
[J]: No tak, Uber na pewno stosuje jakieś kosmiczne technologie i napędy z gwiezdnych wojen...
To jest ten moment, w którym miły do tej pory pan wpada w furię i zaczyna toczyć pianę z pyska.
[Z]: Ja żem wiedział, że z Pana konfident jego mać. Uber to sku***syny! SKU***SYNY PANIE! Nic tylko oszukują ciężko pracujących robotników... {dalsza część tyrady na temat czemu Uber to zło wcielone}.
[J]: Jak na razie jedyną osobą, która próbowała kogoś oszukać jest Pan. Jeśli za 10 minut nie będę na miejscu, to może Pan się pożegnać z zapłatą.
Taksówkarz umilkł, magicznym sposobem odnalazł prawidłową trasę i w około 10 minut byliśmy na miejscu. Na odchodne rzucił mi tylko jakąś astronomiczną kwotę do zapłaty, a ja rzuciłem mu tyle ile zwykle płaciłem jeżdżąc Uberem. Coś tam burczał jeszcze, ale szybko zgasiłem jego narzekania groźbą skargi.
Ps. Czemu tak późno zacząłem się wykłócać? Naprawdę nie znam Warszawy i istniała szansa, że jechaliśmy po prostu inną trasą. Nie miałem też telefonu żeby sprawdzić GPS. Dopiero gdy minęliśmy znajome mi miejsce upewniłem się, że złotówa bezczelnie robi mnie w jajo i urządza sobie przełajowy slalom gigant.
Jakiś czas temu udało mi się zdobyć całkiem fajne zlecenie. Jedyny minus był taki, że na kilka tygodniu musiałem się przenieść do Warszawy. Na szczęście według umowy firma zobowiązała się do sfinansowania mi lokum i dojazdów do miejsca pracy. I już na początku wszyscy kategorycznie odradzali mi korzystanie z taksówek. Jako alternatywę polecono mi właśnie Ubera i muszę przyznać, że byłem zadowolony. Aplikacja na telefon działała bez zarzutu, nie było drogo i chwilę przed przyjazdem transportu otrzymywałem powiadomienie, przez co nie musiałem sterczeć na dworze w oczekiwaniu na podwózkę. I tak sobie jeździłem...
Pewnego dnia jednak aktywowała się siedząca głęboko we mnie niezdara. Telefon upadł tak niefortunnie, że ekran dotykowy przestał reagować. Nie miałem już czasu żeby szukać innej formy kontaktu z Uberem, więc poszedłem na pobliski postój taksówek.
Podczas jazdy między mną, a taksówkarzem wywiązała się rozmowa i od słowa do słowa wyszło, że nie jestem z Warszawy. Ten chyba tylko czekał na te słowa, gdyż już po chwili skręcił w jakąś alejkę, której kompletnie nie znałem. W swej naiwności łudziłem się jednak, że to może jakiś ściśle tajny skrót lub taksówkarz wie o jakiś korkach i próbuje je ominąć. Ehe, pewnie...
Czas mijał a ja byłem coraz bardziej wkurzony. Czara się przelała gdy po 40 minutach (gdzie normalnie kurs trwał około 25-30 minut) wyjechaliśmy na ulicę, która znajduje się mniej więcej w połowie trasy jaką zwykle jeździłem Uberem.
[Ja]: Panie! Masz mnie Pan za debila?! Już dawno powinniśmy być na miejscu a my dopiero w połowie drogi!
[Złotówa]: Panie ja znam miasto i to najszybsza trasa. Się Pan nie kłóci z zawodowcem.
[J]: To proszę mi łaskawie wytłumaczyć jakim cudem korzystając z usług innego przewoźnika docierałem do tego miejsca w 15 minut.
[Z]: Hehe, to ten taksiarz jakiś motorek w dupie musi mieć. Hehe. Ja jeżdżę bezpiecznie i to najlepsza trasa.
[J]: No tak, Uber na pewno stosuje jakieś kosmiczne technologie i napędy z gwiezdnych wojen...
To jest ten moment, w którym miły do tej pory pan wpada w furię i zaczyna toczyć pianę z pyska.
[Z]: Ja żem wiedział, że z Pana konfident jego mać. Uber to sku***syny! SKU***SYNY PANIE! Nic tylko oszukują ciężko pracujących robotników... {dalsza część tyrady na temat czemu Uber to zło wcielone}.
[J]: Jak na razie jedyną osobą, która próbowała kogoś oszukać jest Pan. Jeśli za 10 minut nie będę na miejscu, to może Pan się pożegnać z zapłatą.
Taksówkarz umilkł, magicznym sposobem odnalazł prawidłową trasę i w około 10 minut byliśmy na miejscu. Na odchodne rzucił mi tylko jakąś astronomiczną kwotę do zapłaty, a ja rzuciłem mu tyle ile zwykle płaciłem jeżdżąc Uberem. Coś tam burczał jeszcze, ale szybko zgasiłem jego narzekania groźbą skargi.
Ps. Czemu tak późno zacząłem się wykłócać? Naprawdę nie znam Warszawy i istniała szansa, że jechaliśmy po prostu inną trasą. Nie miałem też telefonu żeby sprawdzić GPS. Dopiero gdy minęliśmy znajome mi miejsce upewniłem się, że złotówa bezczelnie robi mnie w jajo i urządza sobie przełajowy slalom gigant.
taksówka
Ocena:
285
(303)
Pod poprzednią historią o moich perypetiach z klientami w niecałe 24 godziny uzbierało się 207 ocen pozytywnych i 0 negatywnych. Normalnie poszedłem na rekord :D Mam nadzieję, że i ta anegdotka z życia webmastera przypadnie wam do gustu.
Zgłosiła się do mnie właścicielka prywatnego przedszkola z prośbą o zaprojektowanie i wykonanie strony internetowej. Jej pomysł na stylistykę uznałem za naprawdę świetny. W skrócie, całość miała wyglądać jakby była narysowana przez dzieci kredkami na kartce w grube linie. Poza tym zaproponowała żeby to dzieci same stworzyły grafikę na header strony. Przystałem na ten pomysł i kilka dni później pojawiłem się w przedszkolu.
Dzieci jeden po drugim podchodziły do laptopa i na płótnie o wielkości 1000px x 350px rysowały co im tylko przyszło na myśl. Ja jedynie wskazywałem im gdzie mniej więcej mają rysować, żeby zostało miejsce na nazwę przedszkola (napisaną oczywiście fontem a'la Comic_Sans, a jak! :D). I tak obrazek powoli wypełniał się ludzikami, drzewkami, słoneczkami, motylkami i wszelkimi innymi ami. Na koniec zostałem poczęstowany ciastkiem i szklanką mleka (poczułem się jak Św. Mikołaj :D) i już mogłem zabierać się do pracy. Mając gotowy header mogłem tworzyć resztę designu strony, dopasowując go do gotowej grafiki. Następnie tylko kodowanie oraz programowanie strony. Efekt końcowy został entuzjastycznie zaakceptowany i strona ruszyła.
Jakiś miesiąc później przeglądając skrzynkę mailową trafiłem na wiadomość, która pozwolę sobie zacytować w niezmienionej formie (serio to jest kopiuj wklej z mojej skrzynki odbiorczej):
"Co pan za eyesore zrobił. Ja sobie nie życze takich takich rzeczy w moim kindergarten. Raptem pół roku w polish nie byłam. A tu takie rzeczy się dzieją. Te buchomazy mają zniknąć now."
Prawdę mówiąc nie miałem pojęcia co myśleć o tej wiadomości, więc po prostu ją zignorowałem. Kilka dni później odebrałem telefon od kobiety, dla której robiłem stronę internetową. Okazało się, że jej mama w połowie sfinansowała to przedsięwzięcie i kategorycznie życzy sobie zmiany headeru na stronie. Najlepsze, że póki nie usłyszała, że ta grafika jest dziełem dzieciaków, to rozpływała się nad wyglądem strony...
Efekt jest taki, że w miejsce headera stworzonego przez dzieci, straszy słabo wykadrowane zdjęcie przedszkola ozdobione napisem dodanym w paintcie. Naprawdę szkoda zaangażowania podopiecznych przedszkola i mojej pracy.
A na dokładkę Pani Mama już po "edycji" strony wysłała mi kilkanaście maili grążąc prawnikiem i żądając zwrotu pieniędzy, gdyż to dzieci zrobiły stronę, a nie ja. Aha :)
Zgłosiła się do mnie właścicielka prywatnego przedszkola z prośbą o zaprojektowanie i wykonanie strony internetowej. Jej pomysł na stylistykę uznałem za naprawdę świetny. W skrócie, całość miała wyglądać jakby była narysowana przez dzieci kredkami na kartce w grube linie. Poza tym zaproponowała żeby to dzieci same stworzyły grafikę na header strony. Przystałem na ten pomysł i kilka dni później pojawiłem się w przedszkolu.
Dzieci jeden po drugim podchodziły do laptopa i na płótnie o wielkości 1000px x 350px rysowały co im tylko przyszło na myśl. Ja jedynie wskazywałem im gdzie mniej więcej mają rysować, żeby zostało miejsce na nazwę przedszkola (napisaną oczywiście fontem a'la Comic_Sans, a jak! :D). I tak obrazek powoli wypełniał się ludzikami, drzewkami, słoneczkami, motylkami i wszelkimi innymi ami. Na koniec zostałem poczęstowany ciastkiem i szklanką mleka (poczułem się jak Św. Mikołaj :D) i już mogłem zabierać się do pracy. Mając gotowy header mogłem tworzyć resztę designu strony, dopasowując go do gotowej grafiki. Następnie tylko kodowanie oraz programowanie strony. Efekt końcowy został entuzjastycznie zaakceptowany i strona ruszyła.
Jakiś miesiąc później przeglądając skrzynkę mailową trafiłem na wiadomość, która pozwolę sobie zacytować w niezmienionej formie (serio to jest kopiuj wklej z mojej skrzynki odbiorczej):
"Co pan za eyesore zrobił. Ja sobie nie życze takich takich rzeczy w moim kindergarten. Raptem pół roku w polish nie byłam. A tu takie rzeczy się dzieją. Te buchomazy mają zniknąć now."
Prawdę mówiąc nie miałem pojęcia co myśleć o tej wiadomości, więc po prostu ją zignorowałem. Kilka dni później odebrałem telefon od kobiety, dla której robiłem stronę internetową. Okazało się, że jej mama w połowie sfinansowała to przedsięwzięcie i kategorycznie życzy sobie zmiany headeru na stronie. Najlepsze, że póki nie usłyszała, że ta grafika jest dziełem dzieciaków, to rozpływała się nad wyglądem strony...
Efekt jest taki, że w miejsce headera stworzonego przez dzieci, straszy słabo wykadrowane zdjęcie przedszkola ozdobione napisem dodanym w paintcie. Naprawdę szkoda zaangażowania podopiecznych przedszkola i mojej pracy.
A na dokładkę Pani Mama już po "edycji" strony wysłała mi kilkanaście maili grążąc prawnikiem i żądając zwrotu pieniędzy, gdyż to dzieci zrobiły stronę, a nie ja. Aha :)
Ocena:
292
(320)
Dorabiam sobie jako grafik komputerowy oraz webmaster. Link do mojego portfolio i dane do kontaktu ze mną są umieszczone na wielu stronach internetowych związanych z tematyką. Z tego względu często jest tak, że klienci sami się do mnie zgłaszają. Tym razem było podobnie.
Otrzymałem wiadomość e-mail od managera pewnej firmy. Poprosił mnie on o wykonanie nowego sygnetu (grafiki wchodzącej w skład logo). Oczekiwania bardzo dokładnie sprecyzowane, kwota proponowana za wykonanie zlecenia bardzo kusząca, umowa jasna i pozbawiona miliona kruczków. Nic tylko brać! Zatrzymajmy się jednak przy tej umowie... W skrócie firma zobowiązała się wypłacić mi powiedzmy 2000 złotych za wykonanie sygnetu, który zostanie zaakceptowany przez managera. Jak to wyglądało to w rzeczywistości?
Po kilku poprawkach stworzona przeze mnie grafika została zaakceptowana. Zapytałem się więc, kiedy mogę spodziewać się zapłaty. W odpowiedzi otrzymałem wiadomość o treści:
"Pana grafika przeszła pomyślnie pierwszy etap eliminacji do konkursu. Wszystkie prace, które również przeszły eliminację, zostaną teraz sprawdzone i ocenione przez wyłonioną w tym celu komisję. Wyniki powinny pojawić w przeciągu miesiąca.".
Zaraz, zaraz, zaraz...? Jaki konkurs? Tak się nie będziemy bawić.
Na w/w wiadomość nie odpisałem, ale postanowiłem znaleźć inne osoby biorące udział w "konkursie". Nie było to zbyt trudne, gdyż na jednym z for poświęconych grafice już trwała zażarta dyskusja na ten temat. Okazało się, że firma oszukała trochę ponad 20 osób (przynajmniej taką liczbę udało nam się ustalić). Ostatecznie umówiliśmy się wszyscy jednego dnia w Warszawie i udaliśmy się do prawnika. Chcieliśmy złożyć wniosek zbiorowy, ale okazało się, że jest to niemożliwe i musimy składać wnioski osobno. Mimo to według prawnika mieliśmy wygraną w kieszeni, gdyż firma w żaden sposób nie poinformowała nas, że bierzemy udział w konkursie.
Kilka dni później wszystkie wnioski o pozew zostały złożone a na stronie głównej firmy i jej profilu na Facebooku pojawiła się informacja o konkursie na wykonanie sygnetu :) Sprawy sądowe ciągnęły się dość długo, jednak w ostateczności firma zmuszona była wypłacić nam wszystkim kwotę zamieszczoną w umowie plus ustawowe odsetki.
Reasumując, firma chciała być sprytna i móc wybierać wśród prac wielu uzdolnionych grafików, nie ponosząc przy tym większych kosztów. Wyszło na to, że za ponad 60 tysięcy złotych mają ponad 20 różnych sygnetów, które zgodnie z umową mogą wykorzystać tylko na potrzeby reklamowe swojej firmy. Nie wliczam w to oczywiście kosztów sądowych :D
Edytując stare polskie przysłowie: Chytry trzydzieści razy traci :D
Otrzymałem wiadomość e-mail od managera pewnej firmy. Poprosił mnie on o wykonanie nowego sygnetu (grafiki wchodzącej w skład logo). Oczekiwania bardzo dokładnie sprecyzowane, kwota proponowana za wykonanie zlecenia bardzo kusząca, umowa jasna i pozbawiona miliona kruczków. Nic tylko brać! Zatrzymajmy się jednak przy tej umowie... W skrócie firma zobowiązała się wypłacić mi powiedzmy 2000 złotych za wykonanie sygnetu, który zostanie zaakceptowany przez managera. Jak to wyglądało to w rzeczywistości?
Po kilku poprawkach stworzona przeze mnie grafika została zaakceptowana. Zapytałem się więc, kiedy mogę spodziewać się zapłaty. W odpowiedzi otrzymałem wiadomość o treści:
"Pana grafika przeszła pomyślnie pierwszy etap eliminacji do konkursu. Wszystkie prace, które również przeszły eliminację, zostaną teraz sprawdzone i ocenione przez wyłonioną w tym celu komisję. Wyniki powinny pojawić w przeciągu miesiąca.".
Zaraz, zaraz, zaraz...? Jaki konkurs? Tak się nie będziemy bawić.
Na w/w wiadomość nie odpisałem, ale postanowiłem znaleźć inne osoby biorące udział w "konkursie". Nie było to zbyt trudne, gdyż na jednym z for poświęconych grafice już trwała zażarta dyskusja na ten temat. Okazało się, że firma oszukała trochę ponad 20 osób (przynajmniej taką liczbę udało nam się ustalić). Ostatecznie umówiliśmy się wszyscy jednego dnia w Warszawie i udaliśmy się do prawnika. Chcieliśmy złożyć wniosek zbiorowy, ale okazało się, że jest to niemożliwe i musimy składać wnioski osobno. Mimo to według prawnika mieliśmy wygraną w kieszeni, gdyż firma w żaden sposób nie poinformowała nas, że bierzemy udział w konkursie.
Kilka dni później wszystkie wnioski o pozew zostały złożone a na stronie głównej firmy i jej profilu na Facebooku pojawiła się informacja o konkursie na wykonanie sygnetu :) Sprawy sądowe ciągnęły się dość długo, jednak w ostateczności firma zmuszona była wypłacić nam wszystkim kwotę zamieszczoną w umowie plus ustawowe odsetki.
Reasumując, firma chciała być sprytna i móc wybierać wśród prac wielu uzdolnionych grafików, nie ponosząc przy tym większych kosztów. Wyszło na to, że za ponad 60 tysięcy złotych mają ponad 20 różnych sygnetów, które zgodnie z umową mogą wykorzystać tylko na potrzeby reklamowe swojej firmy. Nie wliczam w to oczywiście kosztów sądowych :D
Edytując stare polskie przysłowie: Chytry trzydzieści razy traci :D
Ocena:
372
(376)
Jakiś czas temu wyszła historia o tym jak to niby policja brutalnie zatrzymała rodziców z dziećmi w Częstochowie. Po ujawnieniu filmu, który nagrywał "Pan Tata Co to nie ja", wyszło jak było naprawdę. Historia ta przypomniała mi pewien wypad na piwko w plenerze z kumplem.
Miałem wtedy osiemnaście lat. Ze znajomym wymyśliliśmy sobie, że warto skorzystać z dobrej pogody i wypić jakiś browarek nad pobliskim jeziorem. W trakcie opróżniania trzeciej puszki, zza drzew wyjechał radiowóz. Kumpel stwierdził, że "spoko on to załatwi". Policjant, który do nas podszedł skwitował nasz występek i nakazał nam się wylegitymować. Ja podszedłem do policjantki siedzącej w radiowozie i okazałem dowód osobisty, a kumpel [K] zaczął dyskutować z policjantem, który do nas podszedł: "Ale Panie tylko jedno piwko", "Bezprawie w tym państwie, żeby nie móc se piwka wypić", "Przecież cicho byliśmy", itp.
Policjant z pełnym spokojem na każdy tekst kumpla odpowiadał krótkim: "Proszę się wylegitymować". Znajomy widząc, że nic nie ugra, zrobił szybki w tył zwrot i pobiegł w krzaki. Długo nie trwało gdy policjant go dopadł i wtedy wywiązała się mała bójka.
Po chwili bijatyka ucichła, a kumpel wyszedł z krzaków w kajdankach prowadzony przez policjanta. Ten spojrzał najpierw na mnie, a potem na koleżankę i spytał tylko: "Pełnoletni?". Po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi, odwrócił się do mnie i powiedział: "Następnym razem piwko lepiej w ogródku wypić. Niech Pan dopije, posprząta i idzie do domu. Proszę się spodziewać wezwania w charakterze świadka". A gdy wpakował znajomego do radiowozu rzucił jeszcze: "I polecam zmienić znajomych".
Co w tym piekielnego? Ano, że od kiedy znajomy za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym, niewylegitymowanie się funkcjonariuszowi policji, obrazę funkcjonariusza policji, ucieczkę przed funkcjonariuszem policji i czynną napaść na funkcjonariusza policji dostał wyrok w zawieszeniu, uznawany jestem przez niego i kilkunastu naszych BYŁYCH znajomych za kapusia numer jeden w mieście. Przy czym on sam uchodzi za biednego poszkodowanego i ofiarę bestialskiej napaści policjanta.
Na rozprawie sądowej musiałem się pojawić w charakterze świadka i powiedzieć prawdę. Natomiast cała obrona mojego znajomego opierała się na tym, że ja również tam byłem i też piłem piwo. I pytanie kto tutaj tak naprawdę jest kapusiem... A wystarczyło się wylegitymować i przeprosić tak jak ja.
Miałem wtedy osiemnaście lat. Ze znajomym wymyśliliśmy sobie, że warto skorzystać z dobrej pogody i wypić jakiś browarek nad pobliskim jeziorem. W trakcie opróżniania trzeciej puszki, zza drzew wyjechał radiowóz. Kumpel stwierdził, że "spoko on to załatwi". Policjant, który do nas podszedł skwitował nasz występek i nakazał nam się wylegitymować. Ja podszedłem do policjantki siedzącej w radiowozie i okazałem dowód osobisty, a kumpel [K] zaczął dyskutować z policjantem, który do nas podszedł: "Ale Panie tylko jedno piwko", "Bezprawie w tym państwie, żeby nie móc se piwka wypić", "Przecież cicho byliśmy", itp.
Policjant z pełnym spokojem na każdy tekst kumpla odpowiadał krótkim: "Proszę się wylegitymować". Znajomy widząc, że nic nie ugra, zrobił szybki w tył zwrot i pobiegł w krzaki. Długo nie trwało gdy policjant go dopadł i wtedy wywiązała się mała bójka.
Po chwili bijatyka ucichła, a kumpel wyszedł z krzaków w kajdankach prowadzony przez policjanta. Ten spojrzał najpierw na mnie, a potem na koleżankę i spytał tylko: "Pełnoletni?". Po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi, odwrócił się do mnie i powiedział: "Następnym razem piwko lepiej w ogródku wypić. Niech Pan dopije, posprząta i idzie do domu. Proszę się spodziewać wezwania w charakterze świadka". A gdy wpakował znajomego do radiowozu rzucił jeszcze: "I polecam zmienić znajomych".
Co w tym piekielnego? Ano, że od kiedy znajomy za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym, niewylegitymowanie się funkcjonariuszowi policji, obrazę funkcjonariusza policji, ucieczkę przed funkcjonariuszem policji i czynną napaść na funkcjonariusza policji dostał wyrok w zawieszeniu, uznawany jestem przez niego i kilkunastu naszych BYŁYCH znajomych za kapusia numer jeden w mieście. Przy czym on sam uchodzi za biednego poszkodowanego i ofiarę bestialskiej napaści policjanta.
Na rozprawie sądowej musiałem się pojawić w charakterze świadka i powiedzieć prawdę. Natomiast cała obrona mojego znajomego opierała się na tym, że ja również tam byłem i też piłem piwo. I pytanie kto tutaj tak naprawdę jest kapusiem... A wystarczyło się wylegitymować i przeprosić tak jak ja.
Ocena:
269
(279)
Dorabiam sobie jako webmaster. Oczywiście każde zlecenie podparte jest umową pisemną, która aktualnie zajmuje dwie strony A4 i ze zlecenia na zlecenie wydłuża się.
Wypisane jest w niej pełny cennik, lista czynności, które podlegają dopłacie (np. duże zmiany w kodzie/grafice), uwzględniona jest wzmianka o opłacie za użycie płatnej grafiki czy fonta i dużo, dużo więcej. Ludzie, z którymi pracuje jednak bardzo często okazują się bardzo kreatywnymi Januszami Byznesu, więc umowa poszerza się z czasem o coraz bardziej absurdalne punkty. A oto kilka najczęstszych piekielności z jakimi się spotykam.
1. Bardzo częsta sytuacja, którą opiszę na przykładzie z zeszłego miesiąca. Zwróciła się do mnie pewna pani zarządzająca zakładem fryzjerskim. Chciała abym zaimplementował plugin facebooka do ich strony internetowej.
Sprawa szybko załatwiona, pieniądze zainkasowane, koniec tematu. Po tygodniu dostaję wiadomość email od tej samej pani [P]:
[P]: "Witam. Chciałabym zmienić wygląd strony. Czy możemy na pana liczyć?"
[Ja]: "Oczywiście, jutro przyjdę, zobaczę co trzeba zrobić i mniej więcej wycenię."
[P]: "Ale jak to wycenię? Pan mi robił tego facebooka, więc powinno być za darmo."
[J]: "A jak pani zatrudnia hydraulika żeby wymienił pani uszczelkę w zlewie, to za tydzień wymaga pani od niego żeby wymienił za darmo całą instalację wodną w domu?"
[P]: "To nie to samo..."
Właśnie to jest ku**wa dokładnie to samo...
2. Druga sprawa, kolorystyka strony. Siedzę w tej branży już dobre osiem lat i chcąc nie chcąc mam dość dobre wyczucie kolorów. W tej kwestii z facetami nie mam problemów. Zwykle słyszę coś w stylu: "Łe panie jakieś niebieskie, byle do logo pasowało i było ładne."
Dopiero z kobietami zaczyna się problem. Na wstępie najczęściej słyszę tak niestworzone kolory jak "piaski oceanu" czy "burgund wchodzący w niebieski z domieszką zielonego". W takim wypadku wysyłam im link do prostego generatora kolorów RGB. A gdy tylko po wielu mękach wytłumaczę im jak on działa otrzymuję najdziwniejsze połączenia jakie możecie sobie wyobrazić.
Dla mnie na pierwszym miejscu jest pani, która zażyczyła sobie stronę w kolorach fioletowym (#BE00E5) i różowym (#FF94F1) z białą czcionką. Oczywiście nie chciała słyszeć o jakiejkolwiek zmianie, a gdy zobaczyła już gotową stronę była załamana. Oczywiście cała wina spadła na mnie i pani nie chciała słyszeć o dopłacie za zmianę kolorystyki.
3. Dalej reklamacje. Jestem tylko człowiekiem, więc zawsze mogę popełnić błąd przez który strona może się całkiem posypać. Dlatego zawarłem w umowie punkt, który mówi, że w takim przypadku dokonuję naprawy za darmo.
Na całe szczęście rozwinąłem ten punkt o stwierdzenie: "Jeśli kod nie był modyfikowany przez osobę trzecią". Zwykle gdy ktoś dzwoni z reklamacją słyszę: "Łe panie. Syn w technikum informatycznym jest i mi chciał bajerancki kursor na stronie ustawić i jakąś muzyczkę w tle.
A tu strona nie działa. Pan MUSI to naprawić.". Aż się dziwię, że ci ludzie sami się przyznają, że ktoś w kodzie grzebał...
4. Pan se w "siwi" wpisze. W tym przypadku są dwa typy ludzi. Pierwsi gdy tylko usłyszą o zapłacie za usługę, której wykonanie zajmuje mi w zależności od złożenia projektu od 30 do 100 lub więcej godzin, stwierdzają, że mnie powaliło iż za taką pierdołę ŻĄDAM zapłaty, od razu zrywają kontakt lub zaczynają gadkę o CV.
Druga grupa jest bardziej niepozorna. Każdą wzmiankę o zapłacie kwitują krótkim "Yhy, tak, tak...". Problem zaczyna się gdy praca jest skończona i należy zapłacić. Na szczęście umowa podpisana i nie ma zmiłuj.
5. Panie mi się nie podoba. Poprawiaj pan! Wspomniałem, że w umowie zawarte są punkty dotyczące dopłat za duże zmiany w projekcie. Bardzo często jest tak, że zleceniodawcy tak jakby mieli w dupie co robię. W trakcie pracy wysyłam im postępy moich prac z pytaniem czy wszystko jest dobrze.
Zwykle albo nie dostaję na nie odpowiedzi, albo sprowadzają się one do: "Jest dobrze." Na koniec jednak taki typ wyskakuje z krzykiem i oskarża mnie o to, że spieprzyłem i mam za darmo zrobić to od nowa. Wtedy pokazuję mu umowę i historię maili, w których aprobował moją pracę.
Wypisałem tutaj najczęściej występujące sytuacje w mojej pracy w kontakcie z klientami. Jeśli historia się spodoba to przybliżę wam kilka co ciekawszych historii jakie mnie spotkały. A nazbierało się tego dużo :)
Wypisane jest w niej pełny cennik, lista czynności, które podlegają dopłacie (np. duże zmiany w kodzie/grafice), uwzględniona jest wzmianka o opłacie za użycie płatnej grafiki czy fonta i dużo, dużo więcej. Ludzie, z którymi pracuje jednak bardzo często okazują się bardzo kreatywnymi Januszami Byznesu, więc umowa poszerza się z czasem o coraz bardziej absurdalne punkty. A oto kilka najczęstszych piekielności z jakimi się spotykam.
1. Bardzo częsta sytuacja, którą opiszę na przykładzie z zeszłego miesiąca. Zwróciła się do mnie pewna pani zarządzająca zakładem fryzjerskim. Chciała abym zaimplementował plugin facebooka do ich strony internetowej.
Sprawa szybko załatwiona, pieniądze zainkasowane, koniec tematu. Po tygodniu dostaję wiadomość email od tej samej pani [P]:
[P]: "Witam. Chciałabym zmienić wygląd strony. Czy możemy na pana liczyć?"
[Ja]: "Oczywiście, jutro przyjdę, zobaczę co trzeba zrobić i mniej więcej wycenię."
[P]: "Ale jak to wycenię? Pan mi robił tego facebooka, więc powinno być za darmo."
[J]: "A jak pani zatrudnia hydraulika żeby wymienił pani uszczelkę w zlewie, to za tydzień wymaga pani od niego żeby wymienił za darmo całą instalację wodną w domu?"
[P]: "To nie to samo..."
Właśnie to jest ku**wa dokładnie to samo...
2. Druga sprawa, kolorystyka strony. Siedzę w tej branży już dobre osiem lat i chcąc nie chcąc mam dość dobre wyczucie kolorów. W tej kwestii z facetami nie mam problemów. Zwykle słyszę coś w stylu: "Łe panie jakieś niebieskie, byle do logo pasowało i było ładne."
Dopiero z kobietami zaczyna się problem. Na wstępie najczęściej słyszę tak niestworzone kolory jak "piaski oceanu" czy "burgund wchodzący w niebieski z domieszką zielonego". W takim wypadku wysyłam im link do prostego generatora kolorów RGB. A gdy tylko po wielu mękach wytłumaczę im jak on działa otrzymuję najdziwniejsze połączenia jakie możecie sobie wyobrazić.
Dla mnie na pierwszym miejscu jest pani, która zażyczyła sobie stronę w kolorach fioletowym (#BE00E5) i różowym (#FF94F1) z białą czcionką. Oczywiście nie chciała słyszeć o jakiejkolwiek zmianie, a gdy zobaczyła już gotową stronę była załamana. Oczywiście cała wina spadła na mnie i pani nie chciała słyszeć o dopłacie za zmianę kolorystyki.
3. Dalej reklamacje. Jestem tylko człowiekiem, więc zawsze mogę popełnić błąd przez który strona może się całkiem posypać. Dlatego zawarłem w umowie punkt, który mówi, że w takim przypadku dokonuję naprawy za darmo.
Na całe szczęście rozwinąłem ten punkt o stwierdzenie: "Jeśli kod nie był modyfikowany przez osobę trzecią". Zwykle gdy ktoś dzwoni z reklamacją słyszę: "Łe panie. Syn w technikum informatycznym jest i mi chciał bajerancki kursor na stronie ustawić i jakąś muzyczkę w tle.
A tu strona nie działa. Pan MUSI to naprawić.". Aż się dziwię, że ci ludzie sami się przyznają, że ktoś w kodzie grzebał...
4. Pan se w "siwi" wpisze. W tym przypadku są dwa typy ludzi. Pierwsi gdy tylko usłyszą o zapłacie za usługę, której wykonanie zajmuje mi w zależności od złożenia projektu od 30 do 100 lub więcej godzin, stwierdzają, że mnie powaliło iż za taką pierdołę ŻĄDAM zapłaty, od razu zrywają kontakt lub zaczynają gadkę o CV.
Druga grupa jest bardziej niepozorna. Każdą wzmiankę o zapłacie kwitują krótkim "Yhy, tak, tak...". Problem zaczyna się gdy praca jest skończona i należy zapłacić. Na szczęście umowa podpisana i nie ma zmiłuj.
5. Panie mi się nie podoba. Poprawiaj pan! Wspomniałem, że w umowie zawarte są punkty dotyczące dopłat za duże zmiany w projekcie. Bardzo często jest tak, że zleceniodawcy tak jakby mieli w dupie co robię. W trakcie pracy wysyłam im postępy moich prac z pytaniem czy wszystko jest dobrze.
Zwykle albo nie dostaję na nie odpowiedzi, albo sprowadzają się one do: "Jest dobrze." Na koniec jednak taki typ wyskakuje z krzykiem i oskarża mnie o to, że spieprzyłem i mam za darmo zrobić to od nowa. Wtedy pokazuję mu umowę i historię maili, w których aprobował moją pracę.
Wypisałem tutaj najczęściej występujące sytuacje w mojej pracy w kontakcie z klientami. Jeśli historia się spodoba to przybliżę wam kilka co ciekawszych historii jakie mnie spotkały. A nazbierało się tego dużo :)
Ocena:
352
(370)