Profil użytkownika

Satsu ♂
Zamieszcza historie od: | 11 września 2013 - 19:54 |
Ostatnio: | 11 marca 2025 - 20:35 |
- Historii na głównej: 109 z 116
- Punktów za historie: 30756
- Komentarzy: 318
- Punktów za komentarze: 2694
Historia z czasów gdy uczęszczałem do gimnazjum, czyli sprzed dobrych trzynastu lat.
Ogólnie moja klasa była dość dobrze ze sobą zgrana. Jednak kilka osób pochodzących z bogatszych rodzin postanowiło wyrwać się z otoczenia "plebsu" i żyło sobie w swoim małym szkolnym świecie nasączonym wzajemną adoracją. I nie byłoby nic w tym złego, gdyby na każdym kroku nie próbowali pokazać swojej wyższości nad biedniejszą częścią klasy. Sam nie miałem z nimi większych problemów, gdyż również pochodziłem z bogatszej rodziny. Uważali mnie po prostu za dziwaka, który lubi zadawać się z biedakami. Inni nie mieli jednak tyle szczęścia i ich pozycja majątkowa sprowadziła na nich codzienne wiązanki szyderstw.
Wszelkie próby interwencji u nauczycieli nie zdawały egzaminu, gdyż ci po prostu nie wierzyli, że te "wspaniałe" i "niewinne" dzieci, których rodzice tak ochoczo wspierają szkołę, są zdolne do opisywanych przez nas czynów. Ingerencje naszych rodziców również nie przynosiły rezultatów.
Ogólnie nasza grupka bogaczy traktowała wszystkich biedniejszych od siebie jednakowo, nikomu nie szczędząc wyzwisk i szyderstw. Nikt raczej nie brał ich docinków na serio i tak jak je wpuścił jednym uchem tak drugim wypuścił. Jednak na jednej z wycieczek doszło do incydentu, który sprowadził na mojego przyjaciela piekło.
Głupek był szaleńczo zakochany w jednej dziewczyn z grupki lepszych i właśnie na w/w wycieczce, zachęcony alkoholem, postanowił jej wyznać swe uczucia. Oczywiście dziewczyna go wyśmiała i od tego czasu atakowano go ze zdwojoną siłą. Na początku po prostu częściej słuchał jaki to z niego biedak, ale z czasem docinki stały się bardziej wyrafinowane. Z czasem do agresji słownej dołączyły poszturchiwanie i żarty typu kupa podrzucona do buta w czasie trwania lekcji wf. Warto zaznaczyć, że męska część agresorów w pewien sposób bała się mojego przyjaciela (do dziś jest wielki i nadal ćwiczy sztuki walki), dlatego jawna agresja typu poszturchiwania czy w późniejszym okresie po prostu bicie, była głównie stosowana przez dziewczyny. Czuły się bezpieczne gdyż wiedziały, że znajomy im nie odda. I nie oddawał do czasu...
Tego dnia dorwały go cztery dziewczyny z grupki bogatych. Otoczyły go przy szatni i upewniwszy się, że nikt ich nie widzi rozpoczęły festiwal nienawiści. Trzy z nich przytrzymały go przy ścianie, a trzecia, niedoszła miłość przyjaciela, zaczęła wyzywać go od pe*ała, wykrzykując raz po raz jakim prawem on w ogóle śmiał na nią patrzeć w taki sposób. Wszystko to doprawione było dość mocnymi ciosami z otwartej dłoni.
W końcu ofierze puściły nerwy. Znajomy wyrwał się z uścisku i uderzył agresorkę w taki sam sposób jak ona jego (oczywiście nie z pełną siłą). Dziewczyny uciekły, a sprawa obiła się o dyrekcję. Znajomy miał dość duże nieprzyjemności i przez niewtajemniczonych i wszystkich nauczycieli widziany był jako damski bokser. Jednak od tego czasu miał spokój z wyzwiskami.
Wczoraj spotkaliśmy się po kilku latach i wyszedł ten temat. Przyjaciel stwierdził, że nie ma pojęcia co musiał mieć w głowie żeby cokolwiek czuć do takiej dziewczyny. Mimo, że oboje nie pochwalamy bicia kobiet, to bez wahania stwierdziliśmy, że po prostu jej się należało i nie było innego wyjścia z sytuacji.
Ogólnie moja klasa była dość dobrze ze sobą zgrana. Jednak kilka osób pochodzących z bogatszych rodzin postanowiło wyrwać się z otoczenia "plebsu" i żyło sobie w swoim małym szkolnym świecie nasączonym wzajemną adoracją. I nie byłoby nic w tym złego, gdyby na każdym kroku nie próbowali pokazać swojej wyższości nad biedniejszą częścią klasy. Sam nie miałem z nimi większych problemów, gdyż również pochodziłem z bogatszej rodziny. Uważali mnie po prostu za dziwaka, który lubi zadawać się z biedakami. Inni nie mieli jednak tyle szczęścia i ich pozycja majątkowa sprowadziła na nich codzienne wiązanki szyderstw.
Wszelkie próby interwencji u nauczycieli nie zdawały egzaminu, gdyż ci po prostu nie wierzyli, że te "wspaniałe" i "niewinne" dzieci, których rodzice tak ochoczo wspierają szkołę, są zdolne do opisywanych przez nas czynów. Ingerencje naszych rodziców również nie przynosiły rezultatów.
Ogólnie nasza grupka bogaczy traktowała wszystkich biedniejszych od siebie jednakowo, nikomu nie szczędząc wyzwisk i szyderstw. Nikt raczej nie brał ich docinków na serio i tak jak je wpuścił jednym uchem tak drugim wypuścił. Jednak na jednej z wycieczek doszło do incydentu, który sprowadził na mojego przyjaciela piekło.
Głupek był szaleńczo zakochany w jednej dziewczyn z grupki lepszych i właśnie na w/w wycieczce, zachęcony alkoholem, postanowił jej wyznać swe uczucia. Oczywiście dziewczyna go wyśmiała i od tego czasu atakowano go ze zdwojoną siłą. Na początku po prostu częściej słuchał jaki to z niego biedak, ale z czasem docinki stały się bardziej wyrafinowane. Z czasem do agresji słownej dołączyły poszturchiwanie i żarty typu kupa podrzucona do buta w czasie trwania lekcji wf. Warto zaznaczyć, że męska część agresorów w pewien sposób bała się mojego przyjaciela (do dziś jest wielki i nadal ćwiczy sztuki walki), dlatego jawna agresja typu poszturchiwania czy w późniejszym okresie po prostu bicie, była głównie stosowana przez dziewczyny. Czuły się bezpieczne gdyż wiedziały, że znajomy im nie odda. I nie oddawał do czasu...
Tego dnia dorwały go cztery dziewczyny z grupki bogatych. Otoczyły go przy szatni i upewniwszy się, że nikt ich nie widzi rozpoczęły festiwal nienawiści. Trzy z nich przytrzymały go przy ścianie, a trzecia, niedoszła miłość przyjaciela, zaczęła wyzywać go od pe*ała, wykrzykując raz po raz jakim prawem on w ogóle śmiał na nią patrzeć w taki sposób. Wszystko to doprawione było dość mocnymi ciosami z otwartej dłoni.
W końcu ofierze puściły nerwy. Znajomy wyrwał się z uścisku i uderzył agresorkę w taki sam sposób jak ona jego (oczywiście nie z pełną siłą). Dziewczyny uciekły, a sprawa obiła się o dyrekcję. Znajomy miał dość duże nieprzyjemności i przez niewtajemniczonych i wszystkich nauczycieli widziany był jako damski bokser. Jednak od tego czasu miał spokój z wyzwiskami.
Wczoraj spotkaliśmy się po kilku latach i wyszedł ten temat. Przyjaciel stwierdził, że nie ma pojęcia co musiał mieć w głowie żeby cokolwiek czuć do takiej dziewczyny. Mimo, że oboje nie pochwalamy bicia kobiet, to bez wahania stwierdziliśmy, że po prostu jej się należało i nie było innego wyjścia z sytuacji.
gimnazjum
Ocena:
223
(245)
Orange, ach ten Orange...
Rok temu zmieniłem miejsce zamieszkania i okazało się, że do nowej lokalizacji albo nie ma możliwości podłączenia do linii albo musiałbym wyłożyć z własnej kieszeni od 1500 do 3000 złotych w zależności od firmy. Nie specjalnie mi się to opłacało, więc postanowiłem zainteresować się ofertami na internet mobilny LTE.
Po długiej analizie padło na ten nieszczęsny Orange. Co prawda na początku nic nie zapowiadało katastrofy. Ba! Warunki były idealne. Według map byłem w zasięgu LTE (i to nie gdzieś na granicach). Nadajnik niecałe dwa kilometry od domu, skierowany idealnie w moją stronę a pomiędzy nami szczere pole. Do tego cenowo też super, plus możliwość dokupienia dodatkowego transferu. Jedynym mankamentem mógłby być sprzęt, gdyż Orange proponował tylko malutki routerek (Airbox 2, wersja bez wyjścia antenowego). Na szczęście nie był to problem gdyż po rodzicach odziedziczyłem modem, router i oraz dualną antenę zewnętrzną, których już nie potrzebowali.
Poszedłem jednak do salonu by upewnić się jak to na prawdę jest z tym zasięgiem. Miła pani stwierdziła, że problemów nie będę miał żadnych bo kilka osób w tamtej lokalizacji korzysta i nie ma żadnych problemów (a jedzie mi tu czołg?). Mimo to poprosiłem o przesłanie umowy i sprzętu kurierem gdyż tylko w taki sposób mam możliwość uzyskania czternastodniowego okresu próbnego (z tego co wiem w innych sieciach nawet jak się podpisze umowę w salonie to taki okres przysługuje). Poza tym poprosiłem na piśmie zapewnienie, że będę miał internet LTE. I to ostatnie mnie uratowało.
Już po pierwszym podłączeniu było coś jest nie tak. Zarówno na moim sprzęcie jak na Airbox'ie maksymalnie jedna kreska zasięgu 3G. Od czasu do czasu wskakiwało na 3G+. Na początku próbowałem manewrować anteną w każdą możliwą stronę. Zmieniałem też jej lokalizację. Gdy to nie pomogło zadzwoniłem do Orange. Niby coś konfigurowali, włączałem i wyłączałem router, cuda na kiju mi przez ten telefon gadali. I tak zleciał pierwszy tydzień.
W końcu się wkurzyłem bo internet jeśli już łaskawie działał to nie osiągałem nawet 0,5 Mbps pobierania, ale głównie go nie było. Wysłałem więc formularz rezygnacji. Po tygodniu odpowiedź: Odmowa rezygnacji z umowy z powodu zawarcia umowy w salonie. Szlag mnie trafił. Następnego dnia pojawiłem się w salonie. Pomimo twardych argumentów i umowy w ręce jedyne co udało mi się wycisnąć z pani mnie obsługującej to:
"Ale Pan podpisał umowę w salonie."
"Ale w systemie jest w salonie."
"...salon..."
"...system..."
Podejście drugie, tym razem w innym salonie. Tutaj pani cały czas na okrągło opowiadała o kontakcie z pomocą techniczną i jakiejś aplikacji BOK na androida... Zacząłem wysyłać wiadomości email, męczyłem wszelkie formy kontaktu z Orange, telefony do BOK trzy razy dziennie. Nikt nie umie mi pomóc, a w ogóle to mamy to w dupie siedź se dziadzie z prehistorycznym internetem przez dwa lata a my dokończymy kawę...
W końcu się wkur... Bardzo zdenerwowałem. Zabrałem umowę, zapewnienie o sile zasięgu od pani z salonu oraz składającą się z kilkuset screenów dokumentację działania internetu (gui routera gdzie widać aktualny zasięg, speed testy z różnych stron oraz momenty kiedy internet w ogóle nie działał) i udałem się rzecznika praw konsumenta. Ten stwierdził, że na podstawie posiadanych dowodów bez problemu mogę zrezygnować z umowy a wcześniejsza odmowa była bezpodstawna. Wytoczył do Orange pismo w mojej sprawie i jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki wszystko co było do tej pory niemożliwe załatwiłem w raptem 20 minut. Aktualnie posiadam internet mobilny od Cyfrowego Polsatu. Co prawda płacę 10 złotych więcej i nadajnik jest 4 kilometry dalej. Ale zasięg LTE na co najmniej 4 kreskach mam zawsze, plus dostałem porządny router i antenę.
Czemu natomiast opisuję to tak późno. Ano wczoraj na maila przyszły mi wszystkie "zaległe" faktury od czasu rezygnacji i ponaglenia do zapłaty. Jutro idę do Salonu Orange. Czekajcie na kolejną dawkę bezsensu, matactwa i bredni w wykonaniu tej firmy.
Rok temu zmieniłem miejsce zamieszkania i okazało się, że do nowej lokalizacji albo nie ma możliwości podłączenia do linii albo musiałbym wyłożyć z własnej kieszeni od 1500 do 3000 złotych w zależności od firmy. Nie specjalnie mi się to opłacało, więc postanowiłem zainteresować się ofertami na internet mobilny LTE.
Po długiej analizie padło na ten nieszczęsny Orange. Co prawda na początku nic nie zapowiadało katastrofy. Ba! Warunki były idealne. Według map byłem w zasięgu LTE (i to nie gdzieś na granicach). Nadajnik niecałe dwa kilometry od domu, skierowany idealnie w moją stronę a pomiędzy nami szczere pole. Do tego cenowo też super, plus możliwość dokupienia dodatkowego transferu. Jedynym mankamentem mógłby być sprzęt, gdyż Orange proponował tylko malutki routerek (Airbox 2, wersja bez wyjścia antenowego). Na szczęście nie był to problem gdyż po rodzicach odziedziczyłem modem, router i oraz dualną antenę zewnętrzną, których już nie potrzebowali.
Poszedłem jednak do salonu by upewnić się jak to na prawdę jest z tym zasięgiem. Miła pani stwierdziła, że problemów nie będę miał żadnych bo kilka osób w tamtej lokalizacji korzysta i nie ma żadnych problemów (a jedzie mi tu czołg?). Mimo to poprosiłem o przesłanie umowy i sprzętu kurierem gdyż tylko w taki sposób mam możliwość uzyskania czternastodniowego okresu próbnego (z tego co wiem w innych sieciach nawet jak się podpisze umowę w salonie to taki okres przysługuje). Poza tym poprosiłem na piśmie zapewnienie, że będę miał internet LTE. I to ostatnie mnie uratowało.
Już po pierwszym podłączeniu było coś jest nie tak. Zarówno na moim sprzęcie jak na Airbox'ie maksymalnie jedna kreska zasięgu 3G. Od czasu do czasu wskakiwało na 3G+. Na początku próbowałem manewrować anteną w każdą możliwą stronę. Zmieniałem też jej lokalizację. Gdy to nie pomogło zadzwoniłem do Orange. Niby coś konfigurowali, włączałem i wyłączałem router, cuda na kiju mi przez ten telefon gadali. I tak zleciał pierwszy tydzień.
W końcu się wkurzyłem bo internet jeśli już łaskawie działał to nie osiągałem nawet 0,5 Mbps pobierania, ale głównie go nie było. Wysłałem więc formularz rezygnacji. Po tygodniu odpowiedź: Odmowa rezygnacji z umowy z powodu zawarcia umowy w salonie. Szlag mnie trafił. Następnego dnia pojawiłem się w salonie. Pomimo twardych argumentów i umowy w ręce jedyne co udało mi się wycisnąć z pani mnie obsługującej to:
"Ale Pan podpisał umowę w salonie."
"Ale w systemie jest w salonie."
"...salon..."
"...system..."
Podejście drugie, tym razem w innym salonie. Tutaj pani cały czas na okrągło opowiadała o kontakcie z pomocą techniczną i jakiejś aplikacji BOK na androida... Zacząłem wysyłać wiadomości email, męczyłem wszelkie formy kontaktu z Orange, telefony do BOK trzy razy dziennie. Nikt nie umie mi pomóc, a w ogóle to mamy to w dupie siedź se dziadzie z prehistorycznym internetem przez dwa lata a my dokończymy kawę...
W końcu się wkur... Bardzo zdenerwowałem. Zabrałem umowę, zapewnienie o sile zasięgu od pani z salonu oraz składającą się z kilkuset screenów dokumentację działania internetu (gui routera gdzie widać aktualny zasięg, speed testy z różnych stron oraz momenty kiedy internet w ogóle nie działał) i udałem się rzecznika praw konsumenta. Ten stwierdził, że na podstawie posiadanych dowodów bez problemu mogę zrezygnować z umowy a wcześniejsza odmowa była bezpodstawna. Wytoczył do Orange pismo w mojej sprawie i jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki wszystko co było do tej pory niemożliwe załatwiłem w raptem 20 minut. Aktualnie posiadam internet mobilny od Cyfrowego Polsatu. Co prawda płacę 10 złotych więcej i nadajnik jest 4 kilometry dalej. Ale zasięg LTE na co najmniej 4 kreskach mam zawsze, plus dostałem porządny router i antenę.
Czemu natomiast opisuję to tak późno. Ano wczoraj na maila przyszły mi wszystkie "zaległe" faktury od czasu rezygnacji i ponaglenia do zapłaty. Jutro idę do Salonu Orange. Czekajcie na kolejną dawkę bezsensu, matactwa i bredni w wykonaniu tej firmy.
Orange
Ocena:
237
(263)
Podczas przejażdżki rowerowej zachciało mi się pić. Podjechałem, więc do pobliskiej galerii handlowej, aby kupić wodę. Wszedłem do tamtejszego Intermarche, wziąłem co chciałem i ustawiłem się w kolejce.
Gdy zbliżała się moja kolej, do kasjerki podeszła koleżanka i zaczęły rozmawiać. Po około dwóch minutach zapytałem grzecznie czy mogłaby mnie obsłużyć, bo trochę mi się śpieszy. Spojrzała na mnie morderczo, ale skasowała moją wodę. Podałem jej banknot dwudziestozłotowy na co usłyszałem "Drobniej!". Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie mam drobniej (nigdy nie biorę ze sobą portfela gdy idę na rower). Gdyby wzrok mógł zabijać, to właśnie grałbym w karty z szatanem. Mimo to kasjerka [K] wydała mi resztę, a następnie odwróciła się do koleżanki żeby skomentować sytuację:
[K]: Widzisz tego? Do galerii przychodzi kasę rozmieniać. Wodę za 90 groszy kupuje i dwudziestką płaci. Pewnie w kieszeni portfel pełen drobnych. Ja muszę wydawać, chamstwo!
[J]: Przepraszam, ja tutaj ciągle stoję.
[K]: No i?
Byłem wredny, złożyłem skargę. Niegrzeczne zachowanie i przerwanie pracy.
Gdy zbliżała się moja kolej, do kasjerki podeszła koleżanka i zaczęły rozmawiać. Po około dwóch minutach zapytałem grzecznie czy mogłaby mnie obsłużyć, bo trochę mi się śpieszy. Spojrzała na mnie morderczo, ale skasowała moją wodę. Podałem jej banknot dwudziestozłotowy na co usłyszałem "Drobniej!". Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie mam drobniej (nigdy nie biorę ze sobą portfela gdy idę na rower). Gdyby wzrok mógł zabijać, to właśnie grałbym w karty z szatanem. Mimo to kasjerka [K] wydała mi resztę, a następnie odwróciła się do koleżanki żeby skomentować sytuację:
[K]: Widzisz tego? Do galerii przychodzi kasę rozmieniać. Wodę za 90 groszy kupuje i dwudziestką płaci. Pewnie w kieszeni portfel pełen drobnych. Ja muszę wydawać, chamstwo!
[J]: Przepraszam, ja tutaj ciągle stoję.
[K]: No i?
Byłem wredny, złożyłem skargę. Niegrzeczne zachowanie i przerwanie pracy.
Ocena:
455
(467)
Dzisiaj zostałem zwyzywany od pedofila i gwałciciela przez osiedlowy monitoring aka babcia mieszkająca w bloku. Wszystko to przez to, że podbiegłem do dziewczynki, która bawiła się sama na placu zabaw i dość groźnie spadła z huśtawki.
Ignorując babcine krzyki uspokoiłem dziewczynkę i sprawdziłem czy nic poważnego jej się nie stało (na szczęście nie). Następnie otarłem jej łzy i kazałem uważać. Oczywiście wszystko w akompaniamencie krzyków baby z okna, która nie przerwała wypluwania na mnie inwektyw i gróźb choćby na sekundę.
Gdy odchodziłem usłyszałem od babci: "Właśnie tak, spi***alaj pedofilu od tego dziecka!". Jak nic babcia spełniła swoją obywatelską powinność...
Ignorując babcine krzyki uspokoiłem dziewczynkę i sprawdziłem czy nic poważnego jej się nie stało (na szczęście nie). Następnie otarłem jej łzy i kazałem uważać. Oczywiście wszystko w akompaniamencie krzyków baby z okna, która nie przerwała wypluwania na mnie inwektyw i gróźb choćby na sekundę.
Gdy odchodziłem usłyszałem od babci: "Właśnie tak, spi***alaj pedofilu od tego dziecka!". Jak nic babcia spełniła swoją obywatelską powinność...
plac_zabaw
Ocena:
365
(377)
Dzisiaj spotkała mnie sytuacja, przez którą stwierdziłem, że za cholerę nie rozumiem dzisiejszych dzieci. Przechodziłem koło placu zabaw, gdy zobaczyłem jak dwóch szczyli (maksymalnie czwarta klasa podstawówki) obrzuca garściami piasku leżącego na ziemi chłopca. Zasłaniał się rękami i widać było, że piasek ma już wszędzie. Nawet w ustach i oczach.
Postanowiłem zareagować, więc podszedłem do nich i powiedziałem: "Ładnie to się bawicie. Może ja was tak piaskiem rzucę?". W odpowiedzi usłyszałem soczyste: "Spi****laj, k**wa!". Nie takiej odpowiedzi spodziewałem się po dziesięciolatkach. Wziąłem więc dwóch agresorów za fraki, żeby zaprowadzić ich do rodziców, ale od leżącego usłyszałem: "Odp***dol się od nich! Bawimy się tylko". Wtedy zdębiałem, ale wytłumaczyłem im w kilku dosadnych słowach co sądzę o takich zabawach i zapytałem, co według nich powiedzą rodzice. Na początku nie chcieli powiedzieć gdzie mieszkają, ale gdy postraszyłem ich policją, to wyśpiewali wszystko (oczywiście nie miałem zamiaru wzywać policji, ale miałem nadzieję, że przestraszą się i powiedzą gdzie mieszkają).
Zaprowadziłem ich do domu najbliżej mieszkającego z nich i wyjaśniłem jego mamie całą sytuację. Kobieta podziękowała za reakcję i obiecała, że zawiadomi resztę rodziców. A ja do teraz zastanawiam się, co to mogła być za "zabawa".
Postanowiłem zareagować, więc podszedłem do nich i powiedziałem: "Ładnie to się bawicie. Może ja was tak piaskiem rzucę?". W odpowiedzi usłyszałem soczyste: "Spi****laj, k**wa!". Nie takiej odpowiedzi spodziewałem się po dziesięciolatkach. Wziąłem więc dwóch agresorów za fraki, żeby zaprowadzić ich do rodziców, ale od leżącego usłyszałem: "Odp***dol się od nich! Bawimy się tylko". Wtedy zdębiałem, ale wytłumaczyłem im w kilku dosadnych słowach co sądzę o takich zabawach i zapytałem, co według nich powiedzą rodzice. Na początku nie chcieli powiedzieć gdzie mieszkają, ale gdy postraszyłem ich policją, to wyśpiewali wszystko (oczywiście nie miałem zamiaru wzywać policji, ale miałem nadzieję, że przestraszą się i powiedzą gdzie mieszkają).
Zaprowadziłem ich do domu najbliżej mieszkającego z nich i wyjaśniłem jego mamie całą sytuację. Kobieta podziękowała za reakcję i obiecała, że zawiadomi resztę rodziców. A ja do teraz zastanawiam się, co to mogła być za "zabawa".
Ocena:
242
(276)
Tegoroczną sesję zimową zaliczyłem dość szybko, więc miałem czas wrócić do rodzinnego miasta na dłużej i spotkać się z rodziną oraz starymi znajomymi. Jednego dnia udało mi się skrzyknąć całą ekipę najbliższych kumpli z gimnazjum. Cieszyłem się na to spotkanie, gdyż wielu z nich nie widziałem od lat.
Poszliśmy do małego baru, gdzie chcieliśmy wypić kilka piw, pograć w bilard i pogadać. Gdy byliśmy już trochę podchmieleni, rozmowa zeszła na poważniejsze tematy, w tym religię. Zgodnie z prawdą stwierdziłem, że jestem niewierzący. Poza mną jeszcze dwóch znajomych okazało się ateistami. Nie spodobało się to naszej wierzącej koleżance [K]. Zaczęła nas namawiać, abyśmy wrócili do wiary. Chcieliśmy delikatnie zmienić temat, ale cały czas się wcinała i próbowała nas nawracać. Mówiła, że pójdziemy do piekła, że ateiści to źli ludzie, że Bóg nas przyjmie z powrotem, itp. Kompletnie nie dało się przez to kontynuować normalnej rozmowy. W końcu nie wytrzymałem.
[J]: Mogłabyś skończyć z tą religią? Każdy wierzy w co chce, a my chcemy normalnie pogadać.
[K]: Wiedziałam. Wszyscy ateiści tylko atakują religię. A myślałam, że jesteś inny.
[J]: Na razie to ty nas atakujesz. Nic nie powiedzieliśmy o twojej religii. Chcieliśmy tylko, żebyś przestała drążyć temat.
[K]: Pan kazał nawracać niewiernych.
[Znajomy ateista]: To nawracaj kogoś innego. Nam jest dobrze z naszą niewiarą. I proszę, nie mów, że atakujemy religię. Tak jak powiedział Satsu, na razie jedynym agresorem jesteś ty.
Po tych słowach przestała się odzywać, a po pół godzinie wyszła żegnając się ze wszystkimi, tylko nie z naszą trójką ateistów.
I tu muszę zaznaczyć, że nie mam nic do osób wierzących, póki nie próbują mnie nawrócić albo nie atakują moich poglądów. Nie jestem hipokrytą, więc ja też nie wmawiam nikomu, że wierzą tylko idioci, wiara to wymysł hurr durr!
Poszliśmy do małego baru, gdzie chcieliśmy wypić kilka piw, pograć w bilard i pogadać. Gdy byliśmy już trochę podchmieleni, rozmowa zeszła na poważniejsze tematy, w tym religię. Zgodnie z prawdą stwierdziłem, że jestem niewierzący. Poza mną jeszcze dwóch znajomych okazało się ateistami. Nie spodobało się to naszej wierzącej koleżance [K]. Zaczęła nas namawiać, abyśmy wrócili do wiary. Chcieliśmy delikatnie zmienić temat, ale cały czas się wcinała i próbowała nas nawracać. Mówiła, że pójdziemy do piekła, że ateiści to źli ludzie, że Bóg nas przyjmie z powrotem, itp. Kompletnie nie dało się przez to kontynuować normalnej rozmowy. W końcu nie wytrzymałem.
[J]: Mogłabyś skończyć z tą religią? Każdy wierzy w co chce, a my chcemy normalnie pogadać.
[K]: Wiedziałam. Wszyscy ateiści tylko atakują religię. A myślałam, że jesteś inny.
[J]: Na razie to ty nas atakujesz. Nic nie powiedzieliśmy o twojej religii. Chcieliśmy tylko, żebyś przestała drążyć temat.
[K]: Pan kazał nawracać niewiernych.
[Znajomy ateista]: To nawracaj kogoś innego. Nam jest dobrze z naszą niewiarą. I proszę, nie mów, że atakujemy religię. Tak jak powiedział Satsu, na razie jedynym agresorem jesteś ty.
Po tych słowach przestała się odzywać, a po pół godzinie wyszła żegnając się ze wszystkimi, tylko nie z naszą trójką ateistów.
I tu muszę zaznaczyć, że nie mam nic do osób wierzących, póki nie próbują mnie nawrócić albo nie atakują moich poglądów. Nie jestem hipokrytą, więc ja też nie wmawiam nikomu, że wierzą tylko idioci, wiara to wymysł hurr durr!
Ocena:
264
(328)
W technikum, do którego uczęszczałem postanowiono zorganizować pogadanki na temat krwiodawstwa. Do szkoły przybył znany i szanowany doktor hematologii, aby przekonać nas do oddawania krwi.
Spotkanie zaczęło się bardzo interesująco. Pan doktor wyjaśnił nam na początku w bardzo przystępny sposób czym tak na prawdę są grupy krwi i uświadomił nas, że krew to nie tylko A, B, AB, 0, RH+ i RH-. Następnie opisał nam całą procedurę oddawania krwi i wytłumaczył kiedy można, a kiedy nie można tego robić.
Na koniec zaczął wszystkich po kolei wypytywać czy po osiągnięciu pełnoletności mają zamiar oddać krew dla potrzebujących. Wszystkie odpowiedzi były twierdzące aż doszło do mnie. Moja przecząca odpowiedź bardzo rozsierdziła pana doktora. Dowiedziałem się, że jestem bezduszny, boję się małej igiełki i nie interesuje mnie dobro innych.
Szkoda, że nie dał szansy mi wspomnieć, że choruje na niedoczynność tarczycy, która dyskwalifikuje mnie jako krwiodawcę (o czym wspomniał jakiś czas wcześniej).
Spotkanie zaczęło się bardzo interesująco. Pan doktor wyjaśnił nam na początku w bardzo przystępny sposób czym tak na prawdę są grupy krwi i uświadomił nas, że krew to nie tylko A, B, AB, 0, RH+ i RH-. Następnie opisał nam całą procedurę oddawania krwi i wytłumaczył kiedy można, a kiedy nie można tego robić.
Na koniec zaczął wszystkich po kolei wypytywać czy po osiągnięciu pełnoletności mają zamiar oddać krew dla potrzebujących. Wszystkie odpowiedzi były twierdzące aż doszło do mnie. Moja przecząca odpowiedź bardzo rozsierdziła pana doktora. Dowiedziałem się, że jestem bezduszny, boję się małej igiełki i nie interesuje mnie dobro innych.
Szkoda, że nie dał szansy mi wspomnieć, że choruje na niedoczynność tarczycy, która dyskwalifikuje mnie jako krwiodawcę (o czym wspomniał jakiś czas wcześniej).
Ocena:
241
(295)
Jakiś tydzień temu do mieszkania naprzeciwko wprowadziła się rodzinka, mama i rodzeństwo w wieku około gimnazjalnym. Właśnie tego dnia moje życie z prostej sielanki zmieniło się w tragikomedię.
Wprowadzili się w czwartek, a hałasy temu towarzyszące (w tym wiercenie) trwały do około 2 w nocy. Nie przeszkadzało mi to specjalnie oraz rozumiem, że ludzie chcą się jak najszybciej rozpakować i zacząć normalnie mieszkać.
Następnego dnia miałem iść do pracy na nockę. Koło 19 postanowiłem obejrzeć film, żeby mi czas szybciej zleciał. Tutaj muszę zaznaczyć, że telewizor nie grał zbyt głośno. Po kilku minutach słyszę walenie w drzwi. Otwieram, a tam moja nowa sąsiadka [S].
[S]: Czy pan oszalał? Ta godzina, a tu takie hałasy! Zaraz policję wezwę.
[J]: Państwo wczoraj do 2 w nocy robili hałas przy przeprowadzce, ale jeśli przeszkadza, to już ściszam.
[S]: Jakie hałasy?! Jaka przeprowadzka?! My tu już dwa lata mieszkamy! Wyłączaj ten telewizor albo zadzwonię po policję.
[J]: Aha... Do widzenia.
Przez chwilę zwątpiłem, ale to jednak musiała być nowa sąsiadka. Budynek, w którym wynajmuję mieszkanie jest dość mały i wszyscy się znają po imieniu. Poza tym widziałem ją, jak zarządzała ekipą od przeprowadzek. Wtedy stwierdziłem, że może w nerwach jej się coś pomyliło.
Na następny dzień wróciłem z nocki po 6 rano i od razu położyłem się spać. Około 10 obudziło mnie pukanie do drzwi. Okazało się, że odwiedził mnie policjant [P].
[P]: Witam pana. Dzisiaj w nocy dostaliśmy 5 zgłoszeń o zakłócaniu ciszy nocnej. Jednak po przybyciu nie odnotowaliśmy żadnych hałasów. Poza tym nie otwierał nam pan drzwi. Czy mógłby pan wyjaśnić tę sytuację.
[J]: Nic dziwnego, że nie otwierałem. Dopiero o 6 rano wróciłem z nocki.
[P]: Rozumiem. W takim razie przepraszam, że pana obudziłem. Do widzenia.
Po tej sytuacji stwierdziłem, że i tak nie zasnę, więc postanowiłem iść do sklepu. Po drodze rzucił mi się w oczy papier wystający z mojej skrzynki na listy. Okazało się, że był to mandat... Wróć. Niedorobiona podróbka mandatu. Opiewał on na kwotę 1500 zł i wystawiony został za zakłócanie ciszy nocnej. Brakowało na nim moich danych, pieczątki i jakiegokolwiek podpisu. A co najważniejsze, wydrukowany był na kartce A4, której dowcipnisiowi nie chciało się nawet dociąć do odpowiednich rozmiarów. "Mandat" przezornie zatrzymałem, ale nie miałem zamiaru nic z tym robić. Przynajmniej na razie.
Następnego dnia (niedziela) znowu zostałem obudzony, tym razem o 9 rano i przez moją nową sąsiadkę. Przywitała mnie z uśmiechem na ustach słowami:
[S]: Oj, a ty jeszcze nieubrany?
[J]: Ale o co...?
[S]: No do kościoła idziemy. Idź się szybko umyj, a ja przyszykuję ci jakieś ładne ubrania.
Po tych słowach wlazła sobie jakby nigdy nic do mojego mieszkania i zaczęła grzebać w komodzie, która stoi naprzeciwko drzwi wejściowych. Od razu ją wypchnąłem.
[J]: Czy pani oszalała? Wchodzi pani obcemu facetowi do domu i grzebie mu po szafkach?
[S]: W kościele trzeba ładnie wyglądać.
[J]: Nigdzie z panią nie idę! Do widzenia.
Po tej sytuacji już się upewniłem, że z tą kobietą jest coś nie tak. Nie wiedziałem jeszcze tylko do końca, co mogę z tym zrobić.
Następny dzień i znowu zostałem obudzony pukaniem do drzwi. Otwarłem je, a tam (o Boże...) znowu sąsiadka. Tym razem wepchnęła mi w ręce torbę z zakupami i rzekła:
[S]: Zrobiłam ci zakupy, tak jak mnie prosiłeś. Wszystko kosztowało 52 złote. Rozliczymy się od razu?
[J]: Pani jest jakaś nienormalna! Nigdy nie prosiłem, żeby mi pani cokolwiek kupowała. Tak samo jak nigdy nie chciałem iść z panią do kościoła. Poza tym co to były za zgłoszenia na policję? I ten mandat w skrzynce? Nie chcę mieć z panią nic wspólnego. Niech pani zabiera te zakupy i zostawi mnie w spokoju!
Wcisnąłem jej zakupy w ręce i zatrzasnąłem drzwi przed nosem. Potem słyszałem jeszcze przez chwilę jej krzyki na korytarzu, ale kuracja szokowa chyba zadziałała, bo od tego czasu miałem spokój. Aż do dzisiaj.
Koło dwunastej znowu ktoś zapukał do moich drzwi. Przezornie wyjrzałem przez judasza, ale okazało się, że tym razem to nie moja sąsiadka, tylko jakiś facet [F]. Otwarłem.
[F]: Dzień dobry, jestem pana nowym sąsiadem. Mieszkam naprzeciwko i chciałem...
[J]: O nie, ja z państwem nie chcę mieć nic wspólnego. A tym bardziej z pana żoną.
Zacząłem zamykać, ale facet przytrzymał je nogą.
[F]: Ja właśnie o niej chciałem porozmawiać. Widzę, że już dała się panu we znaki. Bardzo przepraszam za jej zachowanie. Czy mógłbym jednak wejść?
Zgodziłem się. Usiedliśmy, otworzyliśmy piwa i sąsiad wyjaśnił mi całą sytuację. Jego żona rzeczywiście ma problemy psychicznie. Na pierwszy rzut oka wygląda jak zdrowa kobieta, może robić zakupy, załatwiać sprawy w urzędach, odwiedzać znajomych i zachowuje się całkowicie normalnie. Zmienia się to dopiero w przypadku kontaktów z sąsiadami. Jej zachowania stają się irracjonalne i nie umie ich wyjaśnić. Podobno ma tak od dzieciństwa. Nie można jej jednak wysłać na badania psychiatryczne. Rodzina ma długi, które trzeba jak najszybciej spłacić. Dlatego sąsiad (kierowca tira) jeździ w trzytygodniowe trasy. Nie mógłby przez to zająć się dziećmi, gdyby jego żona trafiła do szpitala. Pomoc rodziny również odpada. Sąsiad nie ma jej w ogóle, a krewni ze strony żony odwrócili się od nich (w sumie nawet się mocno nie dziwię). Jedyną możliwością byłby dom dziecka, ale dla sąsiada ta opcja kategorycznie odpada (a tu już w ogóle się nie dziwię).
I teraz mam dylemat. Z jednej strony szkoda by było mi dzieciaków, gdyby trafiły do domu dziecka. Z drugiej jednak strony nie mam zamiaru znosić stalkingu szalonej sąsiadki. Na razie jest spokojnie, ale ile ten spokój potrwa? Nie wiem.
Ps. Jeśli ktoś się zna, to może mi powiedzieć na jaką chorobę może cierpieć ta kobieta.
Wprowadzili się w czwartek, a hałasy temu towarzyszące (w tym wiercenie) trwały do około 2 w nocy. Nie przeszkadzało mi to specjalnie oraz rozumiem, że ludzie chcą się jak najszybciej rozpakować i zacząć normalnie mieszkać.
Następnego dnia miałem iść do pracy na nockę. Koło 19 postanowiłem obejrzeć film, żeby mi czas szybciej zleciał. Tutaj muszę zaznaczyć, że telewizor nie grał zbyt głośno. Po kilku minutach słyszę walenie w drzwi. Otwieram, a tam moja nowa sąsiadka [S].
[S]: Czy pan oszalał? Ta godzina, a tu takie hałasy! Zaraz policję wezwę.
[J]: Państwo wczoraj do 2 w nocy robili hałas przy przeprowadzce, ale jeśli przeszkadza, to już ściszam.
[S]: Jakie hałasy?! Jaka przeprowadzka?! My tu już dwa lata mieszkamy! Wyłączaj ten telewizor albo zadzwonię po policję.
[J]: Aha... Do widzenia.
Przez chwilę zwątpiłem, ale to jednak musiała być nowa sąsiadka. Budynek, w którym wynajmuję mieszkanie jest dość mały i wszyscy się znają po imieniu. Poza tym widziałem ją, jak zarządzała ekipą od przeprowadzek. Wtedy stwierdziłem, że może w nerwach jej się coś pomyliło.
Na następny dzień wróciłem z nocki po 6 rano i od razu położyłem się spać. Około 10 obudziło mnie pukanie do drzwi. Okazało się, że odwiedził mnie policjant [P].
[P]: Witam pana. Dzisiaj w nocy dostaliśmy 5 zgłoszeń o zakłócaniu ciszy nocnej. Jednak po przybyciu nie odnotowaliśmy żadnych hałasów. Poza tym nie otwierał nam pan drzwi. Czy mógłby pan wyjaśnić tę sytuację.
[J]: Nic dziwnego, że nie otwierałem. Dopiero o 6 rano wróciłem z nocki.
[P]: Rozumiem. W takim razie przepraszam, że pana obudziłem. Do widzenia.
Po tej sytuacji stwierdziłem, że i tak nie zasnę, więc postanowiłem iść do sklepu. Po drodze rzucił mi się w oczy papier wystający z mojej skrzynki na listy. Okazało się, że był to mandat... Wróć. Niedorobiona podróbka mandatu. Opiewał on na kwotę 1500 zł i wystawiony został za zakłócanie ciszy nocnej. Brakowało na nim moich danych, pieczątki i jakiegokolwiek podpisu. A co najważniejsze, wydrukowany był na kartce A4, której dowcipnisiowi nie chciało się nawet dociąć do odpowiednich rozmiarów. "Mandat" przezornie zatrzymałem, ale nie miałem zamiaru nic z tym robić. Przynajmniej na razie.
Następnego dnia (niedziela) znowu zostałem obudzony, tym razem o 9 rano i przez moją nową sąsiadkę. Przywitała mnie z uśmiechem na ustach słowami:
[S]: Oj, a ty jeszcze nieubrany?
[J]: Ale o co...?
[S]: No do kościoła idziemy. Idź się szybko umyj, a ja przyszykuję ci jakieś ładne ubrania.
Po tych słowach wlazła sobie jakby nigdy nic do mojego mieszkania i zaczęła grzebać w komodzie, która stoi naprzeciwko drzwi wejściowych. Od razu ją wypchnąłem.
[J]: Czy pani oszalała? Wchodzi pani obcemu facetowi do domu i grzebie mu po szafkach?
[S]: W kościele trzeba ładnie wyglądać.
[J]: Nigdzie z panią nie idę! Do widzenia.
Po tej sytuacji już się upewniłem, że z tą kobietą jest coś nie tak. Nie wiedziałem jeszcze tylko do końca, co mogę z tym zrobić.
Następny dzień i znowu zostałem obudzony pukaniem do drzwi. Otwarłem je, a tam (o Boże...) znowu sąsiadka. Tym razem wepchnęła mi w ręce torbę z zakupami i rzekła:
[S]: Zrobiłam ci zakupy, tak jak mnie prosiłeś. Wszystko kosztowało 52 złote. Rozliczymy się od razu?
[J]: Pani jest jakaś nienormalna! Nigdy nie prosiłem, żeby mi pani cokolwiek kupowała. Tak samo jak nigdy nie chciałem iść z panią do kościoła. Poza tym co to były za zgłoszenia na policję? I ten mandat w skrzynce? Nie chcę mieć z panią nic wspólnego. Niech pani zabiera te zakupy i zostawi mnie w spokoju!
Wcisnąłem jej zakupy w ręce i zatrzasnąłem drzwi przed nosem. Potem słyszałem jeszcze przez chwilę jej krzyki na korytarzu, ale kuracja szokowa chyba zadziałała, bo od tego czasu miałem spokój. Aż do dzisiaj.
Koło dwunastej znowu ktoś zapukał do moich drzwi. Przezornie wyjrzałem przez judasza, ale okazało się, że tym razem to nie moja sąsiadka, tylko jakiś facet [F]. Otwarłem.
[F]: Dzień dobry, jestem pana nowym sąsiadem. Mieszkam naprzeciwko i chciałem...
[J]: O nie, ja z państwem nie chcę mieć nic wspólnego. A tym bardziej z pana żoną.
Zacząłem zamykać, ale facet przytrzymał je nogą.
[F]: Ja właśnie o niej chciałem porozmawiać. Widzę, że już dała się panu we znaki. Bardzo przepraszam za jej zachowanie. Czy mógłbym jednak wejść?
Zgodziłem się. Usiedliśmy, otworzyliśmy piwa i sąsiad wyjaśnił mi całą sytuację. Jego żona rzeczywiście ma problemy psychicznie. Na pierwszy rzut oka wygląda jak zdrowa kobieta, może robić zakupy, załatwiać sprawy w urzędach, odwiedzać znajomych i zachowuje się całkowicie normalnie. Zmienia się to dopiero w przypadku kontaktów z sąsiadami. Jej zachowania stają się irracjonalne i nie umie ich wyjaśnić. Podobno ma tak od dzieciństwa. Nie można jej jednak wysłać na badania psychiatryczne. Rodzina ma długi, które trzeba jak najszybciej spłacić. Dlatego sąsiad (kierowca tira) jeździ w trzytygodniowe trasy. Nie mógłby przez to zająć się dziećmi, gdyby jego żona trafiła do szpitala. Pomoc rodziny również odpada. Sąsiad nie ma jej w ogóle, a krewni ze strony żony odwrócili się od nich (w sumie nawet się mocno nie dziwię). Jedyną możliwością byłby dom dziecka, ale dla sąsiada ta opcja kategorycznie odpada (a tu już w ogóle się nie dziwię).
I teraz mam dylemat. Z jednej strony szkoda by było mi dzieciaków, gdyby trafiły do domu dziecka. Z drugiej jednak strony nie mam zamiaru znosić stalkingu szalonej sąsiadki. Na razie jest spokojnie, ale ile ten spokój potrwa? Nie wiem.
Ps. Jeśli ktoś się zna, to może mi powiedzieć na jaką chorobę może cierpieć ta kobieta.
Ocena:
286
(328)
Koło pedagogiczne na mojej uczelni wyszło z ciekawą inicjatywą. Dogadali się z pobliskim technikum, że studenci przeprowadzą kilka lekcji dla uczniów tej szkoły. Założenia były proste. Studenci mogą się sprawdzić w roli nauczyciela, a uczniowie technikum nauczą się czegoś ciekawego. Oczywiście miało to być nieobowiązkowe dla obu stron. Niestety później dowiedziałem się, że dobra frekwencja na moich zajęciach wynikała bardziej ze strachu przed oceną niedostateczną, niż z powodu mojej wrodzonej zaje***tości :) Przejdźmy jednak do głównej piekielności, czyli meritum.
Studiuję informatykę, więc postanowiłem przygotować zajęcia o bibliotece Winsock. Miałem do dyspozycji 12 godzin (nikt z informatyki poza mną nie zgłosił się do tej akcji), więc mogłem bardzo dobrze wyjaśnić temat. Pierwsze spotkanie z nauczycielem programowania z technikum sprowadzało się do przedstawienia programu moich zajęć. Belfer był zachwycony i cieszył się, że uczniowie będą mogli zapoznać się z programowaniem sieciowym. Uświadomiłem go, że wymagam w miarę dobrej znajomości strukturalnego języka C++.
Na drugim spotkaniu otrzymałem listę osób zainteresowanych moimi zajęciami. Szczerze się zdziwiłem. Spodziewałem się maksymalnie kilku osób, zapaleńców programowania. Zamiast tego dostałem ponad trzydziestu uczniów. Wszyscy z 4 klasy. Poza tym dowiedziałem się, że nauczyciel nie będzie uczestniczył w zajęciach. Zamiast tego miał siedzieć w klasie obok i w razie potrzeby miałem go wołać. Poza tym kazał mi sprawdzać listę obecności (trochę dziwne na nieobowiązkowych zajęciach).
Pierwszego dnia nauczyciel wprowadził mnie do klasy, przedstawił i zostawił. Na start sprawdziłem obecność, przedstawiłem pokrótce czym będziemy się zajmować i zadałem każdemu proste pytanie ze znajomości języka C++ żeby wiedzieć na czym stoję. Były to proste pytania typu: czym jest integer, jak deklarować zmienne, czym się różni programowanie obiektowe od strukturalnego, co to jest obiekt, itp. Nic czego uczeń czwartej klasy technikum powinien chociaż nie kojarzyć. Z całej grupki tylko pięć osób znało odpowiedzi na pytania. Reszta patrzyła na mnie jakbym próbował jaskiniowcom wyłożyć fizykę kwantową. Zdenerwowało mnie to. Od początku zaznaczałem, że moje lekcje wymagają znajomości języka C++.
Wyjaśnienie okazało się proste. W/w nauczyciel zagroził czwartej klasie oceną niedostateczną jeśli nie pojawią się na moich zajęciach. Uczniowie niższych klas natomiast nie zostali w ogóle do nich dopuszczeni. Pomimo, że było kilku chętnych.
W takim przypadku zarządziłem, że niezainteresowani moimi lekcjami mogą w czasie ich trwania zająć się czym tylko chcą. Gdyby jednak nauczyciel wszedł mają sprawiać wrażenie zainteresowanych tematem. W tym momencie lista moich słuchaczy zmniejszyła się z ponad 30 do 3. Pomimo to jestem zadowolony. Przez te 12 lekcji udało mi się nauczyć ZAINTERESOWANYCH wiele o bibliotece Winsock (i nie tylko), a reszta się świetnie bawiła grając w kalambury na kurniku.
Największą piekielnością była jednak rozmowa mailowa z nauczycielem [N], którą miałem przyjemność odbyć tydzień temu:
[N]: Jestem bardzo rozczarowany pana zajęciami. Przeprowadziłem kilka dni temu sprawdzian. Wiedza uczniów, którzy brali udział w prowadzonym przez pana kursie, pomimo 100% frekwencji, nie uległa zmianie.
[J]: Prowadzone przeze mnie zajęcia odbiegały od podstawy programowej.
[N]: Ale w pośredni sposób jednak jej dotyczyły, więc wiedza uczniów powinna się zwiększyć. Natomiast tylko kilka osób otrzymało ocenę w miarę przyzwoitą.
[J]: Nie moją sprawą było nauczać podstawy. Moje zajęcia miały skupić się tylko na programowaniu sieciowym.
[N]: Tak, ale to wymaga znajomości podstawy.
[J]: Prawda, ale to pan powinien ją przedstawić uczniom. Prosiłem by na moich zajęciach pojawiły się osoby, które znają C++. Pomimo tego dostałem ponad 30 uczniów, z czego ledwo trzech wiedziało co i jak. Czym ich pan zmusił do tych zajęć? Jedynką?
I od tego czasu cisza.
Pomimo tych piekielności dowiedziałem się również od uczniów w jaki sposób ten wspaniały nauczyciel "uczy" programowania. Większość lekcji zajmuje notowanie w zeszycie definicji oraz przykładowych programów. Ewentualne zadania muszą być również pisane w zeszycie. Kod może być wprowadzony do komputera (żeby sprawdzić czy działa...) dopiero po sprawdzeniu go przez nauczyciela. I jak oni mają się czegoś nauczyć?
Ps. Nauczyciel, poza pierwszym dniem, nie pojawił się na zajęciach prowadzonych przeze mnie ani razu.
Studiuję informatykę, więc postanowiłem przygotować zajęcia o bibliotece Winsock. Miałem do dyspozycji 12 godzin (nikt z informatyki poza mną nie zgłosił się do tej akcji), więc mogłem bardzo dobrze wyjaśnić temat. Pierwsze spotkanie z nauczycielem programowania z technikum sprowadzało się do przedstawienia programu moich zajęć. Belfer był zachwycony i cieszył się, że uczniowie będą mogli zapoznać się z programowaniem sieciowym. Uświadomiłem go, że wymagam w miarę dobrej znajomości strukturalnego języka C++.
Na drugim spotkaniu otrzymałem listę osób zainteresowanych moimi zajęciami. Szczerze się zdziwiłem. Spodziewałem się maksymalnie kilku osób, zapaleńców programowania. Zamiast tego dostałem ponad trzydziestu uczniów. Wszyscy z 4 klasy. Poza tym dowiedziałem się, że nauczyciel nie będzie uczestniczył w zajęciach. Zamiast tego miał siedzieć w klasie obok i w razie potrzeby miałem go wołać. Poza tym kazał mi sprawdzać listę obecności (trochę dziwne na nieobowiązkowych zajęciach).
Pierwszego dnia nauczyciel wprowadził mnie do klasy, przedstawił i zostawił. Na start sprawdziłem obecność, przedstawiłem pokrótce czym będziemy się zajmować i zadałem każdemu proste pytanie ze znajomości języka C++ żeby wiedzieć na czym stoję. Były to proste pytania typu: czym jest integer, jak deklarować zmienne, czym się różni programowanie obiektowe od strukturalnego, co to jest obiekt, itp. Nic czego uczeń czwartej klasy technikum powinien chociaż nie kojarzyć. Z całej grupki tylko pięć osób znało odpowiedzi na pytania. Reszta patrzyła na mnie jakbym próbował jaskiniowcom wyłożyć fizykę kwantową. Zdenerwowało mnie to. Od początku zaznaczałem, że moje lekcje wymagają znajomości języka C++.
Wyjaśnienie okazało się proste. W/w nauczyciel zagroził czwartej klasie oceną niedostateczną jeśli nie pojawią się na moich zajęciach. Uczniowie niższych klas natomiast nie zostali w ogóle do nich dopuszczeni. Pomimo, że było kilku chętnych.
W takim przypadku zarządziłem, że niezainteresowani moimi lekcjami mogą w czasie ich trwania zająć się czym tylko chcą. Gdyby jednak nauczyciel wszedł mają sprawiać wrażenie zainteresowanych tematem. W tym momencie lista moich słuchaczy zmniejszyła się z ponad 30 do 3. Pomimo to jestem zadowolony. Przez te 12 lekcji udało mi się nauczyć ZAINTERESOWANYCH wiele o bibliotece Winsock (i nie tylko), a reszta się świetnie bawiła grając w kalambury na kurniku.
Największą piekielnością była jednak rozmowa mailowa z nauczycielem [N], którą miałem przyjemność odbyć tydzień temu:
[N]: Jestem bardzo rozczarowany pana zajęciami. Przeprowadziłem kilka dni temu sprawdzian. Wiedza uczniów, którzy brali udział w prowadzonym przez pana kursie, pomimo 100% frekwencji, nie uległa zmianie.
[J]: Prowadzone przeze mnie zajęcia odbiegały od podstawy programowej.
[N]: Ale w pośredni sposób jednak jej dotyczyły, więc wiedza uczniów powinna się zwiększyć. Natomiast tylko kilka osób otrzymało ocenę w miarę przyzwoitą.
[J]: Nie moją sprawą było nauczać podstawy. Moje zajęcia miały skupić się tylko na programowaniu sieciowym.
[N]: Tak, ale to wymaga znajomości podstawy.
[J]: Prawda, ale to pan powinien ją przedstawić uczniom. Prosiłem by na moich zajęciach pojawiły się osoby, które znają C++. Pomimo tego dostałem ponad 30 uczniów, z czego ledwo trzech wiedziało co i jak. Czym ich pan zmusił do tych zajęć? Jedynką?
I od tego czasu cisza.
Pomimo tych piekielności dowiedziałem się również od uczniów w jaki sposób ten wspaniały nauczyciel "uczy" programowania. Większość lekcji zajmuje notowanie w zeszycie definicji oraz przykładowych programów. Ewentualne zadania muszą być również pisane w zeszycie. Kod może być wprowadzony do komputera (żeby sprawdzić czy działa...) dopiero po sprawdzeniu go przez nauczyciela. I jak oni mają się czegoś nauczyć?
Ps. Nauczyciel, poza pierwszym dniem, nie pojawił się na zajęciach prowadzonych przeze mnie ani razu.
Ocena:
439
(449)
Moja uczelnia chwali się tym, że jest przyjazna studentom pracującym. Natomiast praca, którą aktualnie wykonuję zmusiła mnie do skorzystania z tych dobrodziejstw. Plan został ułożony w taki sposób, że nie byłem w stanie pojawiać się na ostatnim wykładzie w czwartek. Na szczęście był to tak zwany zapychacz.
Udałem się do sekretariatu, żeby wypytać co i jak. Okazało się, że muszę wypełnić kilka papierków, a wykładowca zostanie poinformowany. Dla spokoju duszy poszedłem jednak do profesora i powiadomiłem go o całej sprawie. Zapewnił mnie, że nie ma problemu, ale na egzamin muszę być przygotowany. Proste? Nie do końca...
Cały semestr sumiennie kserowałem notatki i przyswajałem materiał. Wczoraj nadszedł czas egzaminu. Zjawiłem się zwarty, gotowy i nauczony. Po części pisemnej nadszedł czas na odpytanie ustne. Poszło mi całkiem nieźle, ale..
[Wykładowca]: No muszę przyznać, że solidnie się pan nauczył. Normalnie dostałby pan piątkę, ale mamy mały problem.
[Ja]: Słucham?
[W]: Nie pojawił się pan na żadnym wykładzie. Pomimo pana wiedzy skutkuje to niestety dwójką.
[J]: Przecież byłem u pana na początku semestru i informowałem, że z powodu pracy nie mogę uczęszczać na wykłady.
[W]: Pamiętam, ale obecności są OBOWIĄZKOWE. Gdyby pojawił się pan chociaż na jednym spotkaniu, bez problemu dostałby pan trójkę.
[J]: Trójkę. Ale przecież...?
[W]: Poproszę pana indeks.
Po całym zajściu poszedłem do domu po ksero papierów podpisywanych na początku semestru, a następnie do dziekanatu. Sprawa jest w toku. Na szczęście dzięki kserówkom mam dużą szansę na usunięcie tej dwójki. Nie liczę jednak, że wpiszą mi w indeks proponowaną piątkę, więc i tak będę musiał zdawać jeszcze raz w sesji poprawkowej.
Udałem się do sekretariatu, żeby wypytać co i jak. Okazało się, że muszę wypełnić kilka papierków, a wykładowca zostanie poinformowany. Dla spokoju duszy poszedłem jednak do profesora i powiadomiłem go o całej sprawie. Zapewnił mnie, że nie ma problemu, ale na egzamin muszę być przygotowany. Proste? Nie do końca...
Cały semestr sumiennie kserowałem notatki i przyswajałem materiał. Wczoraj nadszedł czas egzaminu. Zjawiłem się zwarty, gotowy i nauczony. Po części pisemnej nadszedł czas na odpytanie ustne. Poszło mi całkiem nieźle, ale..
[Wykładowca]: No muszę przyznać, że solidnie się pan nauczył. Normalnie dostałby pan piątkę, ale mamy mały problem.
[Ja]: Słucham?
[W]: Nie pojawił się pan na żadnym wykładzie. Pomimo pana wiedzy skutkuje to niestety dwójką.
[J]: Przecież byłem u pana na początku semestru i informowałem, że z powodu pracy nie mogę uczęszczać na wykłady.
[W]: Pamiętam, ale obecności są OBOWIĄZKOWE. Gdyby pojawił się pan chociaż na jednym spotkaniu, bez problemu dostałby pan trójkę.
[J]: Trójkę. Ale przecież...?
[W]: Poproszę pana indeks.
Po całym zajściu poszedłem do domu po ksero papierów podpisywanych na początku semestru, a następnie do dziekanatu. Sprawa jest w toku. Na szczęście dzięki kserówkom mam dużą szansę na usunięcie tej dwójki. Nie liczę jednak, że wpiszą mi w indeks proponowaną piątkę, więc i tak będę musiał zdawać jeszcze raz w sesji poprawkowej.
studia
Ocena:
363
(375)