Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

singri

Zamieszcza historie od: 13 września 2011 - 4:02
Ostatnio: 7 marca 2024 - 14:39
  • Historii na głównej: 109 z 140
  • Punktów za historie: 17417
  • Komentarzy: 1833
  • Punktów za komentarze: 12354
 

#90219

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niecałe trzy miesiące temu urodziłam dziecko. Ogólnie cała rodzina zachwycona, chociaż moi krewni jeszcze nowego eksponatu nie oglądali, mają wpaść na początku kwietnia.

Moja matka, o której trochę już tu było, chyba zrozumiała że nie pałam zbytnim entuzjazmem do rozmów z nią, więc ogranicza się do wypytania mnie o zdrowie, a swoje zapędy oratorskie wyładowuje na mojej "teściowej". Próby pouczania również.

Ostatnio zapytała "teściowej" czy moja młodsza córeczka często płacze. No nie, nie płacze. Jeśli nie jest głodna, nie ma mokro, nic jej nie boli, to nie płacze.

Zdaniem mojej matki to źle. Dziecko powinno płakać, bo WTEDY SIĘ DOBRZE DOTLENIA. I powinniśmy celowo zostawiać ją, żeby sobie popłakała.

Po odpowiedzi "teściowej" mama chyba się obraziła :D :D :D

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 114 (130)

#89991

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, dlaczego moja mama się na mnie obraziła i chwilowo nie dzwoni (uff):

Moja mama dorabia sobie do emerytury sprzątając ludziom domy. Ma "szefową", panią M., która w tym całym układzie robi za organizatora, kierowcę i trochę za sprzątaczkę, więc całe zadanie mamy polega na tym, że sprząta tam, gdzie jej każą. Nie wiem natomiast, czy obowiązuje ją jakaś tajemnica zawodowa, bo o jej klientach wiem więcej, niż bym chciała. A wierzcie mi, ta kobieta po prostu nie daje sobie przerwać.

No i parę dni temu odebrałam telefon. Dowiedziałam się, że mama dostała nowy dom do sprzątania. W domu mieszka rodzina - ojciec, matka i bliźnięta w wieku żłobkowym. Ojciec pracuje, matka na razie nie, bo pociechy nie dostały się do żłobka. Mama opowiada:

- I wyobraź sobie, jaki oni mają syf! Podłogi czarne, chyba cały tydzień nie myte! A sedes jaki brudny! Zakurzony z zewnątrz! Na dwa razy muszę go zawsze myć!
- Mamo, ja też zawsze myję sedes na dwa razy. Pierwszy raz z grubego, drugi raz do połysku. I podłogi też myję raz na tydzień..
- Ale żeby w takim syfie żyć?! Ja aż poprosiłam panią M. żeby im powiedziała, żeby zaczęli sobie sprzątać!

Na chwilę mnie zatkało.

- Ale mamo, jak ludzie sobie sprzątają, to nie potrzebują usług firmy sprzątającej. Po to was wynajmują, żeby nie musieć sprzątać.

I w tym momencie mama się obraziła. Ciekawe, czemu?

sprzątanie

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (169)

#89987

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielne dzieci i ich jeszcze piekielniejsi rodzice.

Najpierw opis sytuacji, która skłoniła mnie do przemyśleń:

Wczoraj miałam telefon od wychowawczyni. Otóż moje dziecko (piąta klasa SP) nie przyniosło na technikę tego, co przynieść powinno. Mea culpa, była informacja na dzienniku elektronicznym, którą przegapiłam. Córka nie ma dostępu do DE ze swojego telefonu, być może powinna, przemyślę. Ale ja nie o tym.

To, że dziecko było nieprzygotowane, to pikuś. Zgłasza nieprzygotowanie i dostaje jakieś zadanie do wykonania w zamian. Ale moja córka, do spółki z drugą, tak samo mądrą, zaczęła monolog na temat tego, że:

To jest wszystko nie fair. Jak w ogóle ktoś może wymagać od niej przygotowywania się do lekcji.
Jak by to było fajnie, nie musieć chodzić na technikę, ile ciekawych rzeczy można by porobić.
A tak w ogóle to wszyscy mają im dać święty spokój.

Gdy zaalarmowana wychowawczyni przeprowadziła z nią dyscyplinującą rozmowę, usłyszała tylko "Dziękuję, że zmarnowała pani mój czas".

Myślałam, że mnie szlag najjaśniejszy na miejscu trafi.
Wyjaśniłam smarkuli, że:
1) Jak jest nieprzygotowana, to jest nieprzygotowana. Zgłasza, że nie wiedziała co trzeba przynieść i na tym rozmowa się kończy.
2) Z techniki wypisać się nie wolno, a choćby nawet, to ja bym się nie zgodziła, bo to całkiem pożyteczny przedmiot. A wygłaszanie takich tekstów jest brakiem szacunku do nauczyciela.

Tutaj pragnę zaznaczyć, że w szkole mojej córki występuje daleko idący szacunek do drugiego człowieka. Nauczyciele używają słów "proszę", "dziękuję" i tego samego oczekują od uczniów. Nie ma tam miejsca na obelgi i inne takie.

3) Jeśli pani wychowawczyni prosi ją na rozmowę, to na pewno nie w celu zmarnowania jej jakże cennego czasu, tylko dla jej dobra.

Moje dziecko wysłuchało moich słów, spojrzało na mnie, jakbym mu matkę harmonią zabiła, strzeliło focha i poszło do siebie. Znaczy uznało swoją winę i potrzebuje chwili na ochłonięcie, inaczej by się kłóciło.

Po paru minutach córka mnie przeprosiła. Dziś rano przeprosiła też obie nauczycielki. Wyjaśniła, że działała pod wpływem emocji i nie do końca panowała nad sobą. Jej koleżanka również przeprosiła.

Ja natomiast odebrałam drugi telefon z informacją, że wychowawczyni jest pod dużym wrażeniem mojej interwencji i że gdyby wszyscy rodzice tak robili.

Tak, tylko że ja właściwie nic nie zrobiłam! Kilka zdań, co to jest?

I w ten sposób przechodzimy do piekielności właściwej:

Są rodzice, którzy nie robią nawet tego. W jednej ze starszych klas jest dziewczynka, która regularnie leje innych uczniów (mojej córki na szczęście nie rusza). Nauczyciele interweniują, ale co z tego, skoro rodzice olewają sprawę? Niektórzy uczniowie przeklinają, dokuczają innym dzieciom. Rodzice nic.

Czy to tak ciężko poświęcić swojemu dziecku z pół godziny dziennie? Nie mówimy o przedszkolakach, które wymagają stałego dozoru, mówimy o młodzieży w wieku dojrzewania, która jest w 90% samodzielna, ale wciąż jeszcze potrzebuje pewnego ukierunkowania, dobrej rady, czasem ochrzanu. Rozmawianie z dzieckiem, niezależnie od wieku, ogólnie jest niezbędne. Dziecko musi czuć, że obchodzi nas jego życie, jego przyjaźnie, jego uczucia i jego zachowanie.

Jeśli nie dostanie tej uwagi, będzie próbowało ją na siebie ściągnąć rozmaitymi sposobami i nie wszystkie nam się spodobają.

dziecko wychowanie

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (165)

#89959

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przymusowa w stanie rzekomo błogosławionym wizyta u ginekologa. Parking pod naszą przychodnią jest nie dość, że mały, to jeszcze wiecznie zapchany. Jedyne wolne miejsce to to oznaczone "dla pojazdów służbowych". Sama wjeżdżam na niego tylko po to, żeby stwierdzić, że ZNOWU nie mam szczęścia, wyjechać drugim końcem i zaparkować kawałek dalej.

Trochę jestem sama sobie winna, bo stosuję zasadę "chciałabyś, żeby tu ktoś stał i utrudniał ci przejazd? To sama nie stawaj". Wszelkie półlegalne miejsca pod siatką ogrodzeniową uważam z góry za niedostępne, choćby nawet zakazu nie było. Tym bardziej za zakazane uważam parkowanie przed czyimś garażem, ale tu prawo się ze mną zgadza. A na parkingu garaży stoi kilka.

Historia właściwa:

Wjeżdżam na parking, stwierdzam brak miejsc, przejeżdżam na wylot z duszą na ramieniu, bo niektórzy stają tak, jakby im karoseria była niemiła. Na drugim wyjeździe staję zderzak w zderzak z czarnym Citroenem. On maksymalnie w prawo, ja maksymalnie w prawo i jakoś się minęliśmy, ale będąc równo z nim oknem pokręciłam głową i krzyknęłam, że nie ma miejsc. Otworzył okno, poprosił o powtórzenie, wzruszył ramionami i wjechał. Zaparkowałam kawałeczek dalej i wracając już pieszo zauważyłam, jak Citroen parkuje przed czyimś garażem.

- Prosz pana, tu nie wolno - mówię, choć bez większej nadziei na cud - tam dalej, w zatoczce, są miejsca.
- Ja tylko na chwilę.
- Tja, jak każdy...

Weszłam do przychodni. Ustaliłam, po kim wejdę do gabinetu. Rozpłaszczyłam się, napiłam się wody. Odwiedziłam położną celem kontroli wagi, ciśnienia i KTG. I wyszłam, by odczekać swoje przed wizytą u lekarza. Wszystko to trwało najmarniej z pół godziny...

I wtedy na korytarz wpadł facet z pytaniem:
- Kto przyjechał czarnym Citroenem i zaparkował przed garażem?!

"Ja tylko na chwilę?"

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (155)

#89797

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niewiele brakowało, a rozjechałabym dziś psa...

Wracałam z córką ze szkoły. Piękna pogoda, nie spieszyło nam się, za nami nikt nie jechał*, więc utrzymywałam prędkość około 60km/h pomimo terenu niezabudowanego. Gdzieś przed nami był motocyklista, który jechał chyba z podobną prędkością, bo odległość między nami pozostawała w miarę stała.

Gdy motocyklista wjechał w teren zabudowany z terenu warsztatu samochodowego po mojej lewej wybiegł pies. Duży, w typie goldena, lekko rudawy. Wybiegł, poszczekał na motor i STANĄŁ NA ŚRODKU PASA, CENTRALNIE PRZED MOJĄ MASKĄ. Wciąż szczekając w stronę, w którą oddalił się motocyklista.

Oczywiście zwolniłam, gdy tylko go zobaczyłam, potem zatrzymałam się i zatrąbiłam. Na psie nie zrobiło to wrażenia, tyle tylko, że odwrócił się w moją stronę. Z warsztatu wyszła jakaś kobieta, zawołała go, co nie przyniosło rezultatu, więc musiała go złapać. A ja stałam na środku pasa i nie miałam odwagi ruszyć, póki nie zobaczyłam zwierza bezpiecznego na podjeździe.

A teraz uruchommy wyobraźnię... Gdybym od razu po opuszczeniu terenu zabudowanego rozpędziła się do 90 km/h? Na odległości tych 2 km dogoniłabym motocyklistę, ale nie zdążyłabym go wyprzedzić przed wjechaniem w teren zabudowany. Musiałabym oczywiście zwolnić, ale byłabym tuż za nim. A pies wyskoczyłby mi praktycznie pod koła.

*Gdyby ktoś za nami był, jechałabym 90, żeby go nie blokować.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (128)

#89928

przez (PW) ·
| Do ulubionych
https://piekielni.pl/89927#comment_1163386

I przypomniało mi się zdarzenie:

Było to ładnych parę lat temu, moja córka była wtedy mała, to jakieś osiem-dziesięć lat.
W Ożarowie Mazowieckim dwóch kawalerów w wieku nastoletnim wracając chyba z jakiejś imprezy wpadło na genialny pomysł.
Otóż wzięli ławkę. Taką zwykłą, zieloną, wolnostojącą ławkę. I wytargali ją na środek drogi krajowej 92. Ustawili w poprzek pasa ruchu, żeby, cytat: "Był ubaw, jak będą ją omijać*."

Nie przewidzieli tylko jednego... Że tą trasą ktoś będzie jechał w nocy. Kobieta kierująca pojazdem zauważyła ławkę za późno. Jej pasażerka nie przeżyła.

*Panowie zostali ujęci na monitoringu i złapani. Nie wiem, czy spotkały ich jakieś konsekwencje, ale z zeznań wynikało, że wykazali się raczej głupotą, niż złą wolą.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (143)

#89889

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bardzo stara historia, jeszcze z czasów, gdy pracowałam przy smażonej kurze. W KFC znaczy.

W naszej "restauracji" działała tzw. deliverka, czyli zamówienia telefoniczne z dostawą. Za przygotowanie tych zamówień odpowiedzialny był tzw. paker. Po paru miesiącach pracy na tym stanowisku wiadomo było, że:
W poniedziałki, wtorki i środy prawie nie ma zamówień na dowóz. W czwartki jest ich mało. W piątki i soboty był istny zasuw, zwłaszcza wieczorem, w niedzielę zamówień było niewiele i raczej w godzinach obiadowych. Trzeba też było śledzić wydarzenia sportowe. Mecze piłki nożnej oznaczały więcej zamówień.
Jak się można domyślić - mecz w piątkowy wieczór oznaczał istny Armageddon :D

Traf chciał, że nasza główna kierowniczka zaszła w ciążę. OK, jej prawo, gratulacje, ale dla nas oznaczało to zmianę na gorsze. Zastąpił ją pan, którego zaczęłam określać mianem "Dr House". Bo przypominał go zachowaniem i stosunkiem do współpracowników/podwładnych. Niestety, brakowało mu błyskotliwej inteligencji serialowego doktora.

Historia właściwa:

Piątek, godzina 16:45, wbijam na swoje stanowisko pracy. Obrzucam je szybkim spojrzeniem i prawie natychmiast robię w tył zwrot, by donieść sobie opakowań do zamówień wysyłkowych. Bo widziałam, że i kubełków i torebek i nawet pokrywek do kubełków nie mam tyle, żeby mi starczyło. Na normalny wieczór byłoby w sam raz, ale nie na piątkowy, w dodatku tego dnia był mecz polskiej reprezentacji i ruch już był wzmożony, a wiedziałam, że to dopiero rozgrzewka. Po drodze zajrzałam do kanciapy kierownika:

Ja: Stań, proszę, za mnie na piętnaście minut, muszę sobie donieść opakowań.
House: Nie musisz.
Ja: Muszę, nie starczy mi na cały wieczór.
House: Starczy ci.
Ja: Nie starczy. Jest piątek, będzie mecz, będzie znacznie więcej zamówień niż w tygodniu. Już wylatują.
House: To idź pakować! I rób tak, żeby ci starczyło. Masz nie dobierać opakowań!

I zamknął mi drzwi przed nosem. Chwilę stałam osłupiała, potem wróciłam na swoje stanowisko, bo z drukarki wyszło już kilka zamówień i musiałam je spakować, żeby wyjechały i zrobiły miejsce dla następnych. Wiadomo, jak to jest z tego rodzaju pracą - jak się nawarstwi, to nie można się odkopać i dlatego NIE WOLNO dopuścić do nawarstwienia. Myślałam, że uda mi się wyrobić chwilkę luzu i pobiegnę po opakowania, nie prosząc się House'a o łaskę, ale nie doceniłam potęgi piątkowego meczu. Drukarka jak zaczęła o 17:00, tak nieprzerwanie wypluwała z siebie strumień zamówień do 21:30, kiedy to zamykaliśmy deliverkę.

Więc pakowałam i z niepokojem obserwowałam, jak stos opakowań maleje. Ni cholery nie mogłam się doprosić House'a o pomoc, bo on ze swojej kanciapy widział (przez ścianę) że nie ma ruchu. Mam przestać się op...ać i zagęścić ruchy. Gdy jeden z kierowców poszedł do niego z tą samą prośbą, argumentując że jest za duży ruch jak na jedną osobę, House wyszedł, opieprzył mnie z góry na dół i wrócił do siebie.

W końcu nadszedł moment, kiedy musiałam to zrobić. Powiedziałam kierowcom, że nie ma mnie przez najbliższe piętnaście minut i NIE INTERESUJE MNIE, że zamówienia będą spóźnione, bo nie mam w co pakować. Jedyną odpowiedzią, jaką usłyszałam, było: "Nie spiesz się, na pewno potrzebujesz też do łazienki." Wzruszyłam ramionami i pobiegłam na dół.

Gdy wróciłam po może dziesięciu minutach, obładowana wszystkim, co dało się zabrać za jednym razem, House stał na stanowisku pakera i z szaleństwem w oku wrzucał kawałki kury do kubełków, nakładał frytki, pakował kanapki do torebek, generalnie próbował się już nawet nie rozdwoić, ale podzielić na czworo. Przywitał mnie oczywiście krzykiem:

House: Gdzie ty byłaś?! Nie ma kubełków, zaraz zabraknie torebek! Napoje też się kończą! Taki ruch, a ty zostawiasz stanowisko bez opieki i sobie gdzieś chodzisz! Zobacz, ile zamówień czeka!

I w tym momencie puściły mi nerwy:

Ja: Jak cię prosiłam, żebyś za mnie stanął, odmówiłeś. Jak powiedziałam, że zabraknie mi opakowań, zignorowałeś mnie. Tak samo zrobiłeś, gdy prosiłam cię o pomoc. A teraz mnie opieprzasz za to, co jest konsekwencją twoich własnych decyzji. Nie neguję twoich kompetencji i doświadczenia, ale w tej konkretnej knajpie ja pracuję trzeci rok, a ty niecały tydzień. Jak mówię, że będzie duży ruch, bo jest piątek i mecz, to znaczy, że będzie duży ruch!
House: Ale miałaś oszczędzać opakowania!
Ja (ze śmiechem, bo już nic innego mi nie zostało): Czyli co? Jak mam dwa zamówienia, po trzydzieści hotwingsów każde, to mam spakować sześćdziesiąt do jednego kubełka? I powiedzieć kierowcy, że połowa jest dla jednego klienta, a połowa dla drugiego?

Na twarzy House'a pojawił się na moment cień namysłu.

House: Dobra, uzupełnij szybko stanowisko i stawaj, sama widzisz, że jest za duży ruch na jedną osobę.

Amerykę, k...a, odkrył.

Dopiero po zamknięciu knajpy, gdy usiedliśmy, żeby cokolwiek zjeść przed sprzątaniem, kierowcy wyjaśnili mi, dlaczego nie przynieśli mi tych cholernych opakowań. Bo teoretycznie mogli to zrobić, wiedzieli co gdzie leży i widzieli, że jest ciężko. Ale chcieli dać House'owi nauczkę i zmusić go, by mi pomógł.

House zapisał się w mojej pamięci także prikazem, byśmy oszczędzali środki czystości (w RESTAURACJI!!!) oraz wydzielaniem kucharzom ręczników papierowych w ilości paczka na ośmiogodzinną zmianę. Normalne zużycie wynosiło raczej paczka na godzinę.

kfc

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (190)

#89860

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Losując trafiłam na historię dziewczyny, której mama nie zabrała do lekarza pomimo bólu brzucha, a gdy w końcu to zrobiła, okazało się, że panna ma narządy rodne przeżarte nowotworem.

Zdarzyło mi się coś podobnego:

Byłam wtedy, zdaje się, w trzeciej klasie liceum, nie miałam jeszcze 18 lat. I zaczął boleć mnie ząb. Najpierw słabo, potem coraz bardziej.

Ja: Mamo, musze do dentysty, ząb mnie boli.
Mama: Przesadzasz, nic ci nie jest.
Ja: Chyba ja wiem lepiej, czy mnie boli, czy nie.
Mama: Akurat! To ja wiem lepiej, ty chcesz po prostu od szkoły się wymigać! Ferie niedługo (za jakieś dziesięć dni miały się zacząć ferie zimowe) to sobie wtedy pójdziesz!
Ja: Ale mnie boli!
Mama: To ibuprom weź i nie zawracaj mi głowy! I mówię ci, że jak się dowiem w szkole, że opuściłaś dzień, to ci go nie usprawiedliwię! I dupę skroję, bo to jest niemożliwe, co ty wyprawiasz!
Ja (już całkowicie zrezygnowana): Dobra, to daj mi dychę, kupię sobie ibuprom.

Kilka dni później skończyły mi się kupione po tej rozmowie tabletki, więc znów podbiłam do mamy po nowe opakowanie albo pieniądze. Niestety, tutaj wtrąciła się moja babcia, która stwierdziła, że ząb NA PEWNO mnie nie boli, a domagam się tabletek, bo WPADŁAM W LEKOMANIĘ, co jest gorsze od narkomanii. A ponieważ moja mama do końca życia chyba pozostanie grzeczną córeczką, bez problemu uwierzyła słowom babci i odmówiła mi podawania tabletek. Bo "ciebie nie boli naprawdę, tylko ci się wydaje, że cię boli i muszę cię od tego odzwyczaić". Nadal też nie pozwalała mi iść do dentysty, jako że ferie miały się zacząć lada dzień. A przecież nie mogę opuszczać szkoły z powodu wizyty u dentysty!

Ale nie to zabolało mnie wtedy najbardziej. Jakoś tak w tym czasie, kiedy ja jeździłam do szkoły z bolącym zębem i żebrałam u higienistki i koleżanek o tabletki, chodził ksiądz z wizytą duszpasterską. Na szczęście byłam w szkole, bo gdybym widziała to na własne oczy, zapewne bym się przy proboszczu rozryczała, co skończyłoby się koszmarną awanturą.

Otóż i mama i babcia przywitały mnie rozżalonymi minami i komunikatem, że księdza tego dnia TAK STRASZNIE GŁOWA BOLAŁA. Że poczęstowały go herbatą i na szczęście miały tabletki przeciwbólowe, więc mogły go przetrzymać, aż mu się nie poprawiło. Bo one doskonale wiedzą, jak to jest, gdy kogoś coś TAK STRASZNIE BOLI.

Nawet nie znalazłam w sobie wtedy dość sił, żeby się z nimi pokłócić. Po prostu poszłam sobie popłakać.

PS: Ząb, gdy w końcu udałam się do dentysty w pierwszy dzień ferii zimowych, nadawał się wyłącznie do leczenia kanałowego. Gdy powiedziałam o tym mamie, skwitowała to krótkim "Ale wytrzymałaś, nie umarłaś jakoś".

rodzina

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 181 (199)

#89824

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja córka od wtorku nie pojawiła się w szkole w powodu lekkiego przeziębienia. Naprawdę lekkiego, katar, ból gardła, mały kaszelek, wczoraj pojawiło się coś jakby stan podgorączkowy, ale szybko przeszło. Pewnie jakby poszła do szkoły, nic by jej nie było, ale po co ma zarażać inne dzieci. I skojarzyło mi się to z wielokrotnie powtarzającą się sytuacją z mojego dzieciństwa:

Wstaję rano. Nos zawalony dokumentnie, głowa boli, gardło boli, apetyt śladowy. Mama aplikuje mi pod pachę termometr - 37 z groszami. Dla mojej mamy jak nie ma gorączki powyżej 38 stopni, nie ma też choroby. Gorąca herbata, garść rutinoscorbinu, "Tymianek i Podbiał" i taki inhalator w sztyfcie w kieszeń i marsz do szkoły. Nie mogło być mowy o tym, żebym została w domu, bo "jak nie ma gorączki, nie ma choroby". Gdy na naszym rynku pojawiły się rozmaite gripexy i coldrexy (coldrex chyba był pierwszy) oczywiście mama wzbogaciła "kurację", ale nadal trzymała się twardej zasady, że poniżej 38 stopni nie ma choroby.

W końcu, po kilku dniach takiego "półchorowania" pojawia się ona! Upragniona temperatura 38,5! Wizyta u lekarza, diagnoza - zapalenie oskrzeli. Antybiotyk (lata 90, dawali antybiotyki na wszystko, taka moda wtedy panowała), bateria innych lekarstw i zwolnienie ze szkoły na dwa tygodnie. Z czego najmarniej tydzień murem w łóżku. A połowa następnego tygodnia wypełniona nadrabianiem zaległości. W mojej klasie byłam rekordzistką, jeśli chodzi o ilość nieobecności.

I po co to wszystko? Skoro dziecko mówi, że źle się czuje, to czy tak trudno mu uwierzyć? I czy nie lepiej, by opuściło dwa-trzy dni w szkole (w wypadku mojej córki tydzień nieobecności to prawdziwa rzadkość, zazwyczaj dochodzi do siebie w dwa dni) niż potem dwa tygodnie? Kwestie zarażania innych dzieci odkładam na bok, bo w latach 90 naprawdę nikt na to nie patrzył.

szkołą choroba

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (159)

#89729

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Skrzyżowanie nierównorzędne (istnieje takie słowo?), teren zabudowany. Przy skrzyżowaniu znajdują się: szkoła podstawowa, przystanek autobusowy, sklep i oczywiście przejścia dla pieszych. Dojeżdżam podporządkowaną i zatrzymuję się, bo tam jest znak STOP, a i widoczność nie powala. Zamierzam skręcić w lewo.

Patrzę w lewo - czysto. Patrzę w prawo - do zakrętu czysto. Wic polega na tym, że nawet jeśli za tym zakrętem coś jest, to zdążę się włączyć do ruchu i przyspieszyć, a tamten kierowca nie będzie musiał nawet zwalniać. Jeśli tamten jedzie przepisowo.

Więc: Z lewej czysto, z prawej czysto, jeszcze raz na wszelki wypadek w lewo - czysto. No to ruszam, jednocześnie kontrolnie zerkając jeszcze raz w prawo.

I widzę TIRa wypadającego z zakrętu z zawrotną prędkością. Zakładam 90km/h, choć na oko wyglądało na więcej. W terenie zabudowanym!!!

W ostatniej chwili zatrzymałam się prawie na środku jezdni. Bez tego nie uniknęłabym zderzenia, a patrząc na różnicę masy i prędkości, pewnie by po mnie przejechał nawet nie zwalniając.

Ludzie. Te ograniczenia po coś jednak są.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (153)