Profil użytkownika
singri ♀
Zamieszcza historie od: | 13 września 2011 - 4:02 |
Ostatnio: | 10 listopada 2024 - 8:35 |
- Historii na głównej: 113 z 145
- Punktów za historie: 17891
- Komentarzy: 1856
- Punktów za komentarze: 12507
Od kilku tygodni jestem bez pracy (firma, która mnie zatrudniała przez ostatnie dwa lata, upadła). Byłam dziś na rozmowie kwalifikacyjnej w firmie zajmującej się sortowaniem odzieży używanej. Warunki cokolwiek spartańskie, umowa zlecenie, ale stawka niezła, spróbować można.
Piekielności:
1) L4 niepłatne - kiedyś podobno były płatne. Ale ludzie brali L4 i szli w tym czasie pracować do innej firmy. Szef się wkurzył, wcale mu się nie dziwię.
2) Ciuchy+kobiety - kiedyś można było z jedną czy dwie sztuki wyszperane sobie odłożyć i szef to sprzedawał po cenie zakupu. Przestał, gdy zaczęły się do niego ustawiać kolejki z całymi siatami ciuchów. Podobno niektórzy robili na tym drugą pensję.
i oczywiście:
3) Wychodzenie z firmy - praca kończy się o 17. Ostatnia osoba wychodzi o 17:20. Dlaczego? Bo trzeba posprawdzać torby. Kiedyś kradzieże były na porządku dziennym.
Nawet nie wiem, jak skomentować takie zachowanie. Czy pracodawca to jest jeleń, którego koniecznie trzeba oszukać i wykorzystać?
Piekielności:
1) L4 niepłatne - kiedyś podobno były płatne. Ale ludzie brali L4 i szli w tym czasie pracować do innej firmy. Szef się wkurzył, wcale mu się nie dziwię.
2) Ciuchy+kobiety - kiedyś można było z jedną czy dwie sztuki wyszperane sobie odłożyć i szef to sprzedawał po cenie zakupu. Przestał, gdy zaczęły się do niego ustawiać kolejki z całymi siatami ciuchów. Podobno niektórzy robili na tym drugą pensję.
i oczywiście:
3) Wychodzenie z firmy - praca kończy się o 17. Ostatnia osoba wychodzi o 17:20. Dlaczego? Bo trzeba posprawdzać torby. Kiedyś kradzieże były na porządku dziennym.
Nawet nie wiem, jak skomentować takie zachowanie. Czy pracodawca to jest jeleń, którego koniecznie trzeba oszukać i wykorzystać?
Praca w mojej okolicy
Ocena:
166
(194)
zarchiwizowany
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Przed chwilą była u mnie matka. O 15 spotkałyśmy się na cmentarzu, obeszłyśmy groby, odprowadziła mnie do mieszkania, zawinęła się i poszła. Przez tę godzinę zdążyła pożalić się na rodzinkę, pochwalić się nową pracą i obsztorcować mnie za nie takie buty, kurtkę, czapkę i rękawiczki mojego dziecka.
Nie zdążyła natomiast zapytać mnie o pobyt u moich (Daj Boże) przyszłych teściów. Ani o samopoczucie. Jak zwykle zresztą.
Właściwie zapytała tylko, czy pożyczę jej pieniądze.
Czy ja w ogóle obchodzę tę kobietę?
Nie zdążyła natomiast zapytać mnie o pobyt u moich (Daj Boże) przyszłych teściów. Ani o samopoczucie. Jak zwykle zresztą.
Właściwie zapytała tylko, czy pożyczę jej pieniądze.
Czy ja w ogóle obchodzę tę kobietę?
Rodzinka a niech ją...
Ocena:
-3
(27)
Na wstępie pragnę zaznaczyć, że:
1) Moja edukacja odbywała się według "starego" systemu, który znów zaczyna obowiązywać. Szkołę podstawową ukończyłam w wieku niespełna 15 lat.
2) Mój okres dojrzewania i związany z tym bunt zaczął się dość późno, miałam wtedy ok 17 lat. Wcześniej chyba nie widziałam jak bardzo toksyczna jest moja rodzina...
Tyle tytułem wstępu. A teraz niezbyt krótka historia na temat "jak wpędzić własne dziecko w kompleksy". Napisana trochę pod wpływem historii o nietrzymających się realiów rozmiarówkach, ale niestety trochę popłynęłam.
Temat pierwszy: Ubrania. A konkretnie spodnie.
W podstawówce co wakacje wyjeżdżałam na jakieś kolonie czy obóz. W związku z tym co roku, w okolicach lipca wybierałam się z mamą na słynny "Jarmark Europa" w Warszawie zwany potocznie Stadionem (był w tym samym miejscu co obecny Narodowy). Tam mama zaopatrywała mnie m. in. w dwie pary spodni. Lata dziewięćdziesiąte, więc obowiązkowo dżinsy. W tych dżinsach potem chodziłam cały rok do szkoły. I zazwyczaj w czerwcu zdarzało się że spodnie pękały mi na styku nogi z pośladkiem.
Teraz wiem, że po prostu rosłam i spodnie były już za małe, a po drugie - zapewne się przetarły. Wtedy... Ale oddajmy głos starszemu pokoleniu:
Babcia: "No tak, jak się ma taką grubą dupę to tak jest. Inna to by trzy lata te spodnie nosiła. Dlaczego ty nie możesz wyglądać jak normalna dziewczyna? Panienka to powinna być jak ten paluszek, delikatna, filigranowa... A ty jak ten kloc wyglądasz."
Podkreślam: mówiła tak jedna z najbliższych mi osób, którą kochałam i (wtedy jeszcze) bardzo szanowałam. A bezwzględnie najbliższa osoba, będąca dla mnie wzorem, tylko przytakiwała. Tak, mowa o mojej matce.
Temat drugi: Imprezy.
Jakoś tak w wieku 12-13 lat zaczęłam być zapraszana na rozmaite urodziny itp. Nigdy nie byłam. Dlaczego?
Matka: "Nie pójdziesz bo nie mam na prezent. A poza tym nie masz w co się ubrać. Jak ten kocmołuch będziesz wyglądała. No i po co ty tam? Przecież oni cię i tak nie lubią, taka nudna jesteś. Ciągle książki i książki. A ja się zamartwię na śmierć zanim wrócisz"
Teraz wiem, że matka tak naprawdę chciała mieć mnie przy sobie. Prawdopodobnie dla własnej wygody. Wtedy...
Temat trzeci: prace domowe
Babcia: "Nie, ja nie mogę patrzeć jak ona tak głaszcze tę podłogę! Ruszaj się żwawiej! No jak ty tę szmatę trzymasz?! No jakby jakiś szef to zobaczył to by cię z miejsca zwolnił... "
Na moje pytania, co robię źle były trzy gotowe odpowiedzi: "wszystko", "jak nie wiesz to ja ci nie powiem", "nie pyskuj".
Temat czwarty: Szukanie pracy.
Babcia: "No ale kto takiego cielebona zatrudni?! Przecież to od razu widać że to jakieś ułomne... No i co ci powiedzieli? Pewnie że ogłoszenie już nieaktualne. No tak, bo po gazetę to się o piątej rano leci i od szóstej dzwoni! No to co ci powiedzieli?"
Ja: "Jutro na rozmowę jadę"
Babcia: "No tylko żebyś na darmo pieniędzy na bilety nie wydała! A rozejrzyj się czy tam kogo znajomego nie ma! Bo jak jest to jeszcze mi wstydu narobisz!"
A potem zdziwienie, że biorę najgorszą, najmniej płatną robotę w okolicy...
I miej tu kobieto realny obraz swojego ciała i możliwości...
1) Moja edukacja odbywała się według "starego" systemu, który znów zaczyna obowiązywać. Szkołę podstawową ukończyłam w wieku niespełna 15 lat.
2) Mój okres dojrzewania i związany z tym bunt zaczął się dość późno, miałam wtedy ok 17 lat. Wcześniej chyba nie widziałam jak bardzo toksyczna jest moja rodzina...
Tyle tytułem wstępu. A teraz niezbyt krótka historia na temat "jak wpędzić własne dziecko w kompleksy". Napisana trochę pod wpływem historii o nietrzymających się realiów rozmiarówkach, ale niestety trochę popłynęłam.
Temat pierwszy: Ubrania. A konkretnie spodnie.
W podstawówce co wakacje wyjeżdżałam na jakieś kolonie czy obóz. W związku z tym co roku, w okolicach lipca wybierałam się z mamą na słynny "Jarmark Europa" w Warszawie zwany potocznie Stadionem (był w tym samym miejscu co obecny Narodowy). Tam mama zaopatrywała mnie m. in. w dwie pary spodni. Lata dziewięćdziesiąte, więc obowiązkowo dżinsy. W tych dżinsach potem chodziłam cały rok do szkoły. I zazwyczaj w czerwcu zdarzało się że spodnie pękały mi na styku nogi z pośladkiem.
Teraz wiem, że po prostu rosłam i spodnie były już za małe, a po drugie - zapewne się przetarły. Wtedy... Ale oddajmy głos starszemu pokoleniu:
Babcia: "No tak, jak się ma taką grubą dupę to tak jest. Inna to by trzy lata te spodnie nosiła. Dlaczego ty nie możesz wyglądać jak normalna dziewczyna? Panienka to powinna być jak ten paluszek, delikatna, filigranowa... A ty jak ten kloc wyglądasz."
Podkreślam: mówiła tak jedna z najbliższych mi osób, którą kochałam i (wtedy jeszcze) bardzo szanowałam. A bezwzględnie najbliższa osoba, będąca dla mnie wzorem, tylko przytakiwała. Tak, mowa o mojej matce.
Temat drugi: Imprezy.
Jakoś tak w wieku 12-13 lat zaczęłam być zapraszana na rozmaite urodziny itp. Nigdy nie byłam. Dlaczego?
Matka: "Nie pójdziesz bo nie mam na prezent. A poza tym nie masz w co się ubrać. Jak ten kocmołuch będziesz wyglądała. No i po co ty tam? Przecież oni cię i tak nie lubią, taka nudna jesteś. Ciągle książki i książki. A ja się zamartwię na śmierć zanim wrócisz"
Teraz wiem, że matka tak naprawdę chciała mieć mnie przy sobie. Prawdopodobnie dla własnej wygody. Wtedy...
Temat trzeci: prace domowe
Babcia: "Nie, ja nie mogę patrzeć jak ona tak głaszcze tę podłogę! Ruszaj się żwawiej! No jak ty tę szmatę trzymasz?! No jakby jakiś szef to zobaczył to by cię z miejsca zwolnił... "
Na moje pytania, co robię źle były trzy gotowe odpowiedzi: "wszystko", "jak nie wiesz to ja ci nie powiem", "nie pyskuj".
Temat czwarty: Szukanie pracy.
Babcia: "No ale kto takiego cielebona zatrudni?! Przecież to od razu widać że to jakieś ułomne... No i co ci powiedzieli? Pewnie że ogłoszenie już nieaktualne. No tak, bo po gazetę to się o piątej rano leci i od szóstej dzwoni! No to co ci powiedzieli?"
Ja: "Jutro na rozmowę jadę"
Babcia: "No tylko żebyś na darmo pieniędzy na bilety nie wydała! A rozejrzyj się czy tam kogo znajomego nie ma! Bo jak jest to jeszcze mi wstydu narobisz!"
A potem zdziwienie, że biorę najgorszą, najmniej płatną robotę w okolicy...
I miej tu kobieto realny obraz swojego ciała i możliwości...
Ocena:
160
(192)
Może poniższa historia nie wyda się Wam piekielna, ale szczerze mówiąc mam potrzebę wygadania się i zapytania innych o zdanie.
Otóż dziecię moje od dawna molestowało mnie o psa. Z pełną świadomością, że o zwierzę dbać będę ja, po przemyśleniu wszystkich za i przeciw zdecydowałam się przygarnąć jakąś "psią bidę" ze schroniska. Pies miał być dorosły, ale w miarę młody i nieagresywny. Raczej mały.
I jest.
Został odebrany interwencyjnie przez pewną fundację poprzednim właścicielom. Jakiś czas przebywał w lecznicy niedaleko mojego domu, gdzie go poznałam.
Psiak jest bardzo inteligentny, szybko załapał jak ma na imię, nauczył się, z którymi psami warto się witać przez bramę, a które są agresywne. Typ przylepy. Jak ma człowieka pod ręką, to może siedzieć cały dzień cicho, jakby psa nie było...
Tyle pozytywów. Teraz to niefajne:
Pięcioletni pies nie wie, co to jest piłka, czy gryzak. Nigdy nie był uczony bodaj podstawowych komend, typu "siad" czy "zostań".
Na moje pytanie "On jest wychudzony, czy ten typ tak ma?", weterynarz odpowiedział "On i tak już dużo przybrał". Aha.
Pies dostawał do jedzenia kości. Tylko kości. Z tego powodu nie można ocenić dokładnie jego wieku, bo weterynarz kieruje się stanem zębów. Podejrzewam, że ma też kłopoty z trawieniem.
Kiedyś siedzę w pokoju i czuję charakterystyczny zapaszek. Rozglądam się, może pies dwójkę walnął? (Wprawdzie nie "wołał" na spacer, ale nie wiadomo, może stres?). Ja zaczynam szukać nieistniejącej kupy, a pies zmiata do kąta z podkulonym ogonem...
Stan higieny w mieszkaniu doprowadził psa do nużycy (choroba skóry, nie przenosi się na ludzi)...
Takich szczegółów jest więcej, ale nie wszystkie teraz pamiętam.
Powiedzcie mi - po co brać/kupować psa, jeśli nie można mu zapewnić podstawowych warunków? Pies wiele nie potrzebuje - dobra karma, mi polecono taką za 40zł duża torba (miała starczyć na miesiąc, ale kundel ma zdrowy apetyt, a ja mu nie odmawiam, bo musi trochę masy mięśniowej nabrać, dużo jedzenia i dużo ruchu), kawałek koca i trochę czasu dwa razy dziennie...
A przede wszystkim miłość i poczucie bezpieczeństwa. Czy to tak wiele?
Otóż dziecię moje od dawna molestowało mnie o psa. Z pełną świadomością, że o zwierzę dbać będę ja, po przemyśleniu wszystkich za i przeciw zdecydowałam się przygarnąć jakąś "psią bidę" ze schroniska. Pies miał być dorosły, ale w miarę młody i nieagresywny. Raczej mały.
I jest.
Został odebrany interwencyjnie przez pewną fundację poprzednim właścicielom. Jakiś czas przebywał w lecznicy niedaleko mojego domu, gdzie go poznałam.
Psiak jest bardzo inteligentny, szybko załapał jak ma na imię, nauczył się, z którymi psami warto się witać przez bramę, a które są agresywne. Typ przylepy. Jak ma człowieka pod ręką, to może siedzieć cały dzień cicho, jakby psa nie było...
Tyle pozytywów. Teraz to niefajne:
Pięcioletni pies nie wie, co to jest piłka, czy gryzak. Nigdy nie był uczony bodaj podstawowych komend, typu "siad" czy "zostań".
Na moje pytanie "On jest wychudzony, czy ten typ tak ma?", weterynarz odpowiedział "On i tak już dużo przybrał". Aha.
Pies dostawał do jedzenia kości. Tylko kości. Z tego powodu nie można ocenić dokładnie jego wieku, bo weterynarz kieruje się stanem zębów. Podejrzewam, że ma też kłopoty z trawieniem.
Kiedyś siedzę w pokoju i czuję charakterystyczny zapaszek. Rozglądam się, może pies dwójkę walnął? (Wprawdzie nie "wołał" na spacer, ale nie wiadomo, może stres?). Ja zaczynam szukać nieistniejącej kupy, a pies zmiata do kąta z podkulonym ogonem...
Stan higieny w mieszkaniu doprowadził psa do nużycy (choroba skóry, nie przenosi się na ludzi)...
Takich szczegółów jest więcej, ale nie wszystkie teraz pamiętam.
Powiedzcie mi - po co brać/kupować psa, jeśli nie można mu zapewnić podstawowych warunków? Pies wiele nie potrzebuje - dobra karma, mi polecono taką za 40zł duża torba (miała starczyć na miesiąc, ale kundel ma zdrowy apetyt, a ja mu nie odmawiam, bo musi trochę masy mięśniowej nabrać, dużo jedzenia i dużo ruchu), kawałek koca i trochę czasu dwa razy dziennie...
A przede wszystkim miłość i poczucie bezpieczeństwa. Czy to tak wiele?
Psy
Ocena:
137
(161)
zarchiwizowany
Skomentuj
(20)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ech...
Sama historia jest błaha. Być może nie warta nawet miejsca na tej stronie. Ale muszę.
Dzięki temu, że mam dziecko, zaczęłam oglądać kreskówki. Niedawno trafiłyśmy w TV na serial animowany z uniwersum "Transformers". No i wsiąkłam...
Dziś leci na TVN część pierwsza "Bayformers", czyli filmu fabularnego z tegoż uniwersum. Wcześniej nie miałam okazji go zobaczyć, ale też mi nie zależało. Teraz mi zależy.
Ponieważ moja mama ma w zwyczaju dzwonić do mnie z każdym drobiazgiem, grzecznie ją uprzedziłam, że po 20:00 mnie nie ma.
Efekt?
Ok. 20:30 telefon zadzwonił po raz pierwszy. Nie odebrałam, ale za trzecim razem pomyślałam, że to chyba coś ważnego.
A jakże.
Leci "Taniec z gwiazdami". I za chwilę będzie tańczyć głuchoniema kobieta. I mam koniecznie zobaczyć.
- Dzięki, mamo, ale leci film, który chcę zobaczyć od kilku miesięcy, więc raczej nie skorzystam... Film okazał się ciekawy, wciągnął mnie, więc tym bardziej...
- Ale wiesz, to jest nieprawdopodobne, żeby głuchoniema tak pięknie tańczyła... No coś pięknego... Zaraz będą tańczyć.
- A u mnie zaraz będzie najlepsza akcja (widziałam urywki na jutubie, ale to nie to samo).
- Dobra, cześć, oglądaj sobie.
Zadzwoniła dwadzieścia minut później, z pytaniem, czy nie przełączyłam, żeby obejrzeć ten taniec.
No wkurzyłam się lekko...
- Nie, nie przełączyłam. Oglądam film. Film, na którym mi zależało.
- Ja tam wolę taniec od filmów.
- A ja wolę filmy od tańca.
- Dobra, cześć.
To nie jest pierwszy raz, kiedy moja matka stawia swoje upodobania i chęci ponad moimi... Kreskówki są głupie, robótki ręczne bezsensowne, a książki to zbędne wydawanie kasy. Jedyne sensowne hobby to granie na telefonie i oglądanie reality-show...
Ja nie twierdzę, że to są złe zainteresowania. Ale niech przestanie bagatelizować moje!
No, ulało mi się. Dzięki za uwagę.
PS: Nie wyłączyłam ani nie wyciszyłam telefonu, ponieważ moja mama, jeśli nie dodzwoni się do mnie, dzwoni np. do mojego ojca. Który mieszka trzy mieszkania ode mnie, więc zawsze może się przejść i sprawdzić, czemu nie odbieram.
Sama historia jest błaha. Być może nie warta nawet miejsca na tej stronie. Ale muszę.
Dzięki temu, że mam dziecko, zaczęłam oglądać kreskówki. Niedawno trafiłyśmy w TV na serial animowany z uniwersum "Transformers". No i wsiąkłam...
Dziś leci na TVN część pierwsza "Bayformers", czyli filmu fabularnego z tegoż uniwersum. Wcześniej nie miałam okazji go zobaczyć, ale też mi nie zależało. Teraz mi zależy.
Ponieważ moja mama ma w zwyczaju dzwonić do mnie z każdym drobiazgiem, grzecznie ją uprzedziłam, że po 20:00 mnie nie ma.
Efekt?
Ok. 20:30 telefon zadzwonił po raz pierwszy. Nie odebrałam, ale za trzecim razem pomyślałam, że to chyba coś ważnego.
A jakże.
Leci "Taniec z gwiazdami". I za chwilę będzie tańczyć głuchoniema kobieta. I mam koniecznie zobaczyć.
- Dzięki, mamo, ale leci film, który chcę zobaczyć od kilku miesięcy, więc raczej nie skorzystam... Film okazał się ciekawy, wciągnął mnie, więc tym bardziej...
- Ale wiesz, to jest nieprawdopodobne, żeby głuchoniema tak pięknie tańczyła... No coś pięknego... Zaraz będą tańczyć.
- A u mnie zaraz będzie najlepsza akcja (widziałam urywki na jutubie, ale to nie to samo).
- Dobra, cześć, oglądaj sobie.
Zadzwoniła dwadzieścia minut później, z pytaniem, czy nie przełączyłam, żeby obejrzeć ten taniec.
No wkurzyłam się lekko...
- Nie, nie przełączyłam. Oglądam film. Film, na którym mi zależało.
- Ja tam wolę taniec od filmów.
- A ja wolę filmy od tańca.
- Dobra, cześć.
To nie jest pierwszy raz, kiedy moja matka stawia swoje upodobania i chęci ponad moimi... Kreskówki są głupie, robótki ręczne bezsensowne, a książki to zbędne wydawanie kasy. Jedyne sensowne hobby to granie na telefonie i oglądanie reality-show...
Ja nie twierdzę, że to są złe zainteresowania. Ale niech przestanie bagatelizować moje!
No, ulało mi się. Dzięki za uwagę.
PS: Nie wyłączyłam ani nie wyciszyłam telefonu, ponieważ moja mama, jeśli nie dodzwoni się do mnie, dzwoni np. do mojego ojca. Który mieszka trzy mieszkania ode mnie, więc zawsze może się przejść i sprawdzić, czemu nie odbieram.
Rodzina
Ocena:
62
(162)
zarchiwizowany
Skomentuj
(33)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Święta, święta i po...
Nie no, w tym roku narzekać nie mogę. I rodzinka zachowywała się na poziomie, i "Mikołaj" wcześniej gruntowny wywiad zrobił, więc prezenty raczej w guście*. Nawet babcia, na którą zawsze narzekam, w tym roku traktowała mnie na równi z pozostałymi członkami rodziny. Normalnie cud miód.
Do czasu.
Jak wiecie, mam dziecko. Jedno. Na pińcet plus się nie łapię, dochód za wysoki. A nawet jakbym się łapała, to i tak bym nie złożyła.
Temat oczywiście wypłynął. O ile kwestię dochodów jakoś rodzinka przełknęła, o tyle komentarza już nie.
Jak to byś nie złożyła? To jest sześć tysięcy rocznie! Samochód byś kupiła! Na wakacje pojechała! Na ciuchy byś miała!
Otóż nie. Nikt mnie nie pytał, czy chcę, by 500+ wprowadzono, a tak się składa, że nie chciałam. Nie trafia do mnie ten pomysł i już. A nie jestem hipokrytką, jak mówię, tak robię.
Zresztą nie ma o czym gadać, bo i tak się nie łapię.
Otóż nie, zdaniem mojej rodzinki jest o czym gadać. Bo jak to, że ja nie chcę dostać, jak mi dają? Powinnam chcieć i żałować, że się nie łapię!
Oczywiście nie tyle chodzi mi o politykę, co o podejście mojej rodziny - masz chcieć tego, co my uważamy za dobre i już!
*Prezenty nie były oczywiście drogie. Ale za 40 zł można kupić dobry krem do twarzy, którego nie zużyję, albo pachnące płyny do kąpieli, które zużyję z przyjemnością. Można kupić dziecku dwudzieste puzzle, a można (jak moja daj Boże przyszła bratowa) blok techniczny, papier holograficzny i dziurkacz-motylek.
Nie no, w tym roku narzekać nie mogę. I rodzinka zachowywała się na poziomie, i "Mikołaj" wcześniej gruntowny wywiad zrobił, więc prezenty raczej w guście*. Nawet babcia, na którą zawsze narzekam, w tym roku traktowała mnie na równi z pozostałymi członkami rodziny. Normalnie cud miód.
Do czasu.
Jak wiecie, mam dziecko. Jedno. Na pińcet plus się nie łapię, dochód za wysoki. A nawet jakbym się łapała, to i tak bym nie złożyła.
Temat oczywiście wypłynął. O ile kwestię dochodów jakoś rodzinka przełknęła, o tyle komentarza już nie.
Jak to byś nie złożyła? To jest sześć tysięcy rocznie! Samochód byś kupiła! Na wakacje pojechała! Na ciuchy byś miała!
Otóż nie. Nikt mnie nie pytał, czy chcę, by 500+ wprowadzono, a tak się składa, że nie chciałam. Nie trafia do mnie ten pomysł i już. A nie jestem hipokrytką, jak mówię, tak robię.
Zresztą nie ma o czym gadać, bo i tak się nie łapię.
Otóż nie, zdaniem mojej rodzinki jest o czym gadać. Bo jak to, że ja nie chcę dostać, jak mi dają? Powinnam chcieć i żałować, że się nie łapię!
Oczywiście nie tyle chodzi mi o politykę, co o podejście mojej rodziny - masz chcieć tego, co my uważamy za dobre i już!
*Prezenty nie były oczywiście drogie. Ale za 40 zł można kupić dobry krem do twarzy, którego nie zużyję, albo pachnące płyny do kąpieli, które zużyję z przyjemnością. Można kupić dziecku dwudzieste puzzle, a można (jak moja daj Boże przyszła bratowa) blok techniczny, papier holograficzny i dziurkacz-motylek.
Ocena:
43
(145)
Dosłownie sprzed sekundy.
Wychodzę z pracy jak zwykle, 16:20. Niby mogę o 16:00, ale zawsze jest coś do zrobienia, a nie ma sensu stać i marznąć na przystanku.
Jestem na przystanku o 16:30. Autobus wg rozkładu 16:34.
Nie ma.
Czekałam 20 minut na następny. Od współpasażerów dowiedziałam się, że tamten pojechał wcześniej. Teraz stoimy w korku, bo przejazd jest zamknięty.
Właśnie zamykają moje przedszkole.
Zgadnijcie, kto będzie piekielny dla pań przedszkolanek? Które zamiast iść do domu, stoją teraz pod bramą z moim dzieckiem?
Wychodzę z pracy jak zwykle, 16:20. Niby mogę o 16:00, ale zawsze jest coś do zrobienia, a nie ma sensu stać i marznąć na przystanku.
Jestem na przystanku o 16:30. Autobus wg rozkładu 16:34.
Nie ma.
Czekałam 20 minut na następny. Od współpasażerów dowiedziałam się, że tamten pojechał wcześniej. Teraz stoimy w korku, bo przejazd jest zamknięty.
Właśnie zamykają moje przedszkole.
Zgadnijcie, kto będzie piekielny dla pań przedszkolanek? Które zamiast iść do domu, stoją teraz pod bramą z moim dzieckiem?
PKS
Ocena:
231
(271)
Najnowsza historia z pracy:
Sklep internetowy. Około 14:30 poczta zabiera od nas paczki. Zaraz potem wysyłany jest na pocztę odpowiedni plik z numerami nadawczymi. Często bywa tak, że potem trzeba jeszcze kilka (naście? dziesiąt?) paczek dopakować. Wtedy idzie osobny plik i szef zawozi paczki osobiście.
Raz, prawie rok temu, zapomniał, że ma paczki w samochodzie i gdyby nie jedna uparta klientka (numer nadawczy chciała) nie wiadomo, kiedy byśmy się połapali. Raz. Na cztery lata istnienia firmy.
Tyle tytułem wstępu.
Zamawiała u nas Klientka tunikę. Zapłaciła z góry, wysłaliśmy w zeszły poniedziałek. W środę telefon - dlaczego nie ma paczki jeszcze? A bo te priorytety różnie idą, cierpliwości, a tu ma pani numer nadania.
Klientka weszła na stronę PP i widzi "paczka nadana". Zadzwoniła na "naszą" pocztę, gdzie ktoś udzielił jej informacji: "A tak, oni plik wysyłają, ale paczek nie przywożą". Tak jakby firma generowała numery nieistniejących paczek.
Szefowa oczywiście ratuje wizerunek firmy - w tej chwili wysyła do Klientki drugą tunikę, kurierem. Szef składa skargę na poczcie.
Dziś wróciła do nas ta pierwsza paczka. "Adresat odmówił przyjęcia". Data z piątku.
Szkoda tylko, że nie mogłam być świadkiem, jak szef pokazuje ją ekspedientkom na poczcie. Z zapytaniem, czy to ta paczka, której nie wysłaliśmy?
Sklep internetowy. Około 14:30 poczta zabiera od nas paczki. Zaraz potem wysyłany jest na pocztę odpowiedni plik z numerami nadawczymi. Często bywa tak, że potem trzeba jeszcze kilka (naście? dziesiąt?) paczek dopakować. Wtedy idzie osobny plik i szef zawozi paczki osobiście.
Raz, prawie rok temu, zapomniał, że ma paczki w samochodzie i gdyby nie jedna uparta klientka (numer nadawczy chciała) nie wiadomo, kiedy byśmy się połapali. Raz. Na cztery lata istnienia firmy.
Tyle tytułem wstępu.
Zamawiała u nas Klientka tunikę. Zapłaciła z góry, wysłaliśmy w zeszły poniedziałek. W środę telefon - dlaczego nie ma paczki jeszcze? A bo te priorytety różnie idą, cierpliwości, a tu ma pani numer nadania.
Klientka weszła na stronę PP i widzi "paczka nadana". Zadzwoniła na "naszą" pocztę, gdzie ktoś udzielił jej informacji: "A tak, oni plik wysyłają, ale paczek nie przywożą". Tak jakby firma generowała numery nieistniejących paczek.
Szefowa oczywiście ratuje wizerunek firmy - w tej chwili wysyła do Klientki drugą tunikę, kurierem. Szef składa skargę na poczcie.
Dziś wróciła do nas ta pierwsza paczka. "Adresat odmówił przyjęcia". Data z piątku.
Szkoda tylko, że nie mogłam być świadkiem, jak szef pokazuje ją ekspedientkom na poczcie. Z zapytaniem, czy to ta paczka, której nie wysłaliśmy?
ludzie
Ocena:
275
(283)
Pod wpływem historii z samochodem pod czereśnią:
Jak wiele osób, ja też mam rodzinę. Stosunkowo liczną, czyli po starszeństwie:
Babcia ze strony mamy, jedyna żyjąca osoba z pokolenia moich dziadków.
Ciocia - ukochana córka babci, tak dobrze za mąż wyszła, córkę ma taką udaną...
Wujek - ten zły i niedobry. Jak wychodził z domu, to pokój na klucz zamykał! Przed rodzoną matką! A żona i syn tacy sami!
Moja Mama - ta nieudana. Liceum nie skończyła, z domu uciekła, bo się leniowi robić nie chciało. Wyszła za pijaka, pewnie, kto normalny by ją wziął. A potem z czwórką dzieci się matce na łeb zwaliła. To dobra mamusia przygarnęła, co miała zrobić, a teraz cierpi...
Ja - pyskata leniwa nastolatka (w momencie rozstania rodziców miałam 14 lat), nieuk, ciągle czyta, gruba jak beka (175 cm, 70 kg, szeroka miednica i ramiona), nikt jej nie zechce.
Brat 1 - dobry chłopiec, mądry, inteligentny, i takie ma ładne, czarne oczy i włosy (OK, tu się zgodzę, nic do braciaka nie mam, a i popatrzeć przyjemnie)
Brat 2 - wstrętny dzieciak, świński blondas, jak Oleksy wyglądał w niemowlęctwie (konsekwentnie wytykane bratu całe życie), ciągle tylko pyskuje, uwagi mu zwrócić nie można.
Siostra - dziewczynka jak laleczka, taka mała (3 lata w momencie przeprowadzki do babci), nerwowa strasznie, to przez matkę, bo się w ciąży denerwowała, ustępować trzeba i na wszystko pozwalać (księżniczka wyrosła jak się patrzy, szacunek do innych to dla niej pojęcie abstrakcyjne), taka szczuplutka (175 cm, wąskie bioderka i ramiona, biust szczątkowy), dobra dziewczyna, tylko ustępować jej trzeba we wszystkim.
Takie zdanie o mojej rodzinie ma moja babcia. Oczywiście babcia twierdzi, że nikogo nie ocenia po wyglądzie i do nikogo nie jest uprzedzona. I że to wszystko nasza wina.
Teraz szczypta prawdy:
Nie wiem, co zaszło między babcią a wujkiem, ale zamykanie pokoju o czymś świadczy. Nie wyobrażam sobie, jak można wchodzić do pokoju, gdzie mieszka dorosły syn z rodziną, jak do siebie.
Pamiętam za to, jak babcia przyjeżdżała do nas, jeszcze jak mieszkaliśmy z ojcem. Pamiętam, jak kładła mamie do głowy, że co to za życie z pijakiem (100% racji) i że trzeba się ewakuować. Gdzie? Oczywiście do matki. "Dom duży, ja na emeryturę przechodzę, to ci pomogę z dziećmi, dawaj, no już". Trwało to ze dwa lata, może półtora. Mama dała się przekonać. Założyła u babci wodociąg i centralne (przedtem kran na dworze i piec w każdym pokoju). Utrzymywała nas sama (pensja + alimenty).
Nigdy nie dostawałam kieszonkowego. Bezpośrednio ze szkoły wracałam do domu. Pomagałam w lekcjach rodzeństwu, zmywałam, sprzątałam, ścieliłam łóżka. I słuchałam:
- Ile to można spać, ja już marchewkę opieliłam i maliny, a ta jeszcze leży. Ja nie pojmuję, jak można tyle spać. - sobota, ósma rano.
- Rany boskie, ty się jeszcze nie przebrałaś? No ile można? - Czerwiec, upał, cały dzień w szkole w dżinsach. Po prostu siedziałam w bieliźnie i odpoczywałam
- Jeszcze się nie wysiedziałaś? Jaśmin byś podlała/drewna przyniosła/wodę z beczki wylała - do mnie po powrocie ze szkoły, lub co gorsza, do mamy po powrocie z pracy (12 h na stołku, sortownia listów)
Nie miałam prawa podnieść głosu na rodzeństwo, nawet zwrócić im uwagi. Ale musiałam wzbudzać w nich szacunek i sprawić, żeby byli mi posłuszni.
Nie miałam żadnych praw. Ot tak, po prostu powiedziano mi, że na śniadanie powinnam najpierw zapracować. To, czy dostanę obiad, zależy od fanaberii babci (mama w pracy). Wytykano mi wszystko, co zjadłam. Np kawałek białego sera był omawiany kilka tygodni. Miałam ochotę, zjadłam na kolację. A babcia myślała, że zrobi mojej siostrze twarożek. Oczywiście utrzymywała mnie mama, babcia tylko podgrzewała ugotowane wcześniej dania.
Wszystko robiłam źle. Rodzinny obiad, jakieś imieniny chyba. Babcia komentuje głośno "tu jest mizeria, ale nie wiem, czy będzie wam smakowała, singri robiła. Chyba siekierą rąbała te ogórki. Patrzcie, czy trocin nie ma". Ciotka, jedyna osoba, która ma odwagę się przeciwstawić "normalnie wygląda". Riposta: No nie widzisz? PORĄBANE SĄ! Nie pokrojone!
Mogłabym tak długo żale wylewać, ale do meritum:
Przeprowadzka miała miejsce w 1999 roku, akurat szłam do liceum. Jeszcze przed moją maturą zaczęły się utyskiwania, jaka ta babcia biedna, nad córką się zlitowała, pod dach przyjęła (przypominam - namawiała!) żadnych korzyści z tego nie ma (dwie darmowe robotnice, centralne, woda, co roku opał na koszt matki), wnuczka pyskuje ciągle (śmiałam twierdzić, że ktoś wprowadził babcię w błąd i nagadał o mnie plotek).
Mama? Na początku próbowała nas godzić. Potem mówiła mi, że mam się dostosować, bo babcia tyle dla nas zrobiła, że do końca życia nogi powinnam jej myć (nazywanie mnie gnojówą i gównem - to główna zasługa wobec mnie). Później dała się przekonać, że to ja jestem zła. Potrafiła mi w oczy powiedzieć, że nie zasługuję na żaden szacunek. Kiedyś wykrzyczała mi "A kim ty niby jesteś, że tak do mnie mówisz? Że nie pozwolisz się bić? A niby czemu mamy cię nie bić?".
Nie wiem, jak udało mi się przez to przejść i nie wylądować w psychiatryku. Chyba dzięki książkom i szkole. Tam nauczyłam się, że jestem człowiekiem. Byłam lubiana, nie jakaś gwiazda, ale nikt nie okazywał mi antypatii. Zawsze chętnie ze mną rozmawiano, co trochę mnie dziwiło. Nie miałam większych problemów z nauką. Maturę zdałam starą na czwórkach (są tacy, co na piątkach zdają - niezawodna babcia).
To dopiero początek wykopalisk, ale historia i tak jest za długa. Jeśli Was nie zanudziłam i chcecie czytać dalej o hipokryzji i stronniczości - dajcie znać.
Jak wiele osób, ja też mam rodzinę. Stosunkowo liczną, czyli po starszeństwie:
Babcia ze strony mamy, jedyna żyjąca osoba z pokolenia moich dziadków.
Ciocia - ukochana córka babci, tak dobrze za mąż wyszła, córkę ma taką udaną...
Wujek - ten zły i niedobry. Jak wychodził z domu, to pokój na klucz zamykał! Przed rodzoną matką! A żona i syn tacy sami!
Moja Mama - ta nieudana. Liceum nie skończyła, z domu uciekła, bo się leniowi robić nie chciało. Wyszła za pijaka, pewnie, kto normalny by ją wziął. A potem z czwórką dzieci się matce na łeb zwaliła. To dobra mamusia przygarnęła, co miała zrobić, a teraz cierpi...
Ja - pyskata leniwa nastolatka (w momencie rozstania rodziców miałam 14 lat), nieuk, ciągle czyta, gruba jak beka (175 cm, 70 kg, szeroka miednica i ramiona), nikt jej nie zechce.
Brat 1 - dobry chłopiec, mądry, inteligentny, i takie ma ładne, czarne oczy i włosy (OK, tu się zgodzę, nic do braciaka nie mam, a i popatrzeć przyjemnie)
Brat 2 - wstrętny dzieciak, świński blondas, jak Oleksy wyglądał w niemowlęctwie (konsekwentnie wytykane bratu całe życie), ciągle tylko pyskuje, uwagi mu zwrócić nie można.
Siostra - dziewczynka jak laleczka, taka mała (3 lata w momencie przeprowadzki do babci), nerwowa strasznie, to przez matkę, bo się w ciąży denerwowała, ustępować trzeba i na wszystko pozwalać (księżniczka wyrosła jak się patrzy, szacunek do innych to dla niej pojęcie abstrakcyjne), taka szczuplutka (175 cm, wąskie bioderka i ramiona, biust szczątkowy), dobra dziewczyna, tylko ustępować jej trzeba we wszystkim.
Takie zdanie o mojej rodzinie ma moja babcia. Oczywiście babcia twierdzi, że nikogo nie ocenia po wyglądzie i do nikogo nie jest uprzedzona. I że to wszystko nasza wina.
Teraz szczypta prawdy:
Nie wiem, co zaszło między babcią a wujkiem, ale zamykanie pokoju o czymś świadczy. Nie wyobrażam sobie, jak można wchodzić do pokoju, gdzie mieszka dorosły syn z rodziną, jak do siebie.
Pamiętam za to, jak babcia przyjeżdżała do nas, jeszcze jak mieszkaliśmy z ojcem. Pamiętam, jak kładła mamie do głowy, że co to za życie z pijakiem (100% racji) i że trzeba się ewakuować. Gdzie? Oczywiście do matki. "Dom duży, ja na emeryturę przechodzę, to ci pomogę z dziećmi, dawaj, no już". Trwało to ze dwa lata, może półtora. Mama dała się przekonać. Założyła u babci wodociąg i centralne (przedtem kran na dworze i piec w każdym pokoju). Utrzymywała nas sama (pensja + alimenty).
Nigdy nie dostawałam kieszonkowego. Bezpośrednio ze szkoły wracałam do domu. Pomagałam w lekcjach rodzeństwu, zmywałam, sprzątałam, ścieliłam łóżka. I słuchałam:
- Ile to można spać, ja już marchewkę opieliłam i maliny, a ta jeszcze leży. Ja nie pojmuję, jak można tyle spać. - sobota, ósma rano.
- Rany boskie, ty się jeszcze nie przebrałaś? No ile można? - Czerwiec, upał, cały dzień w szkole w dżinsach. Po prostu siedziałam w bieliźnie i odpoczywałam
- Jeszcze się nie wysiedziałaś? Jaśmin byś podlała/drewna przyniosła/wodę z beczki wylała - do mnie po powrocie ze szkoły, lub co gorsza, do mamy po powrocie z pracy (12 h na stołku, sortownia listów)
Nie miałam prawa podnieść głosu na rodzeństwo, nawet zwrócić im uwagi. Ale musiałam wzbudzać w nich szacunek i sprawić, żeby byli mi posłuszni.
Nie miałam żadnych praw. Ot tak, po prostu powiedziano mi, że na śniadanie powinnam najpierw zapracować. To, czy dostanę obiad, zależy od fanaberii babci (mama w pracy). Wytykano mi wszystko, co zjadłam. Np kawałek białego sera był omawiany kilka tygodni. Miałam ochotę, zjadłam na kolację. A babcia myślała, że zrobi mojej siostrze twarożek. Oczywiście utrzymywała mnie mama, babcia tylko podgrzewała ugotowane wcześniej dania.
Wszystko robiłam źle. Rodzinny obiad, jakieś imieniny chyba. Babcia komentuje głośno "tu jest mizeria, ale nie wiem, czy będzie wam smakowała, singri robiła. Chyba siekierą rąbała te ogórki. Patrzcie, czy trocin nie ma". Ciotka, jedyna osoba, która ma odwagę się przeciwstawić "normalnie wygląda". Riposta: No nie widzisz? PORĄBANE SĄ! Nie pokrojone!
Mogłabym tak długo żale wylewać, ale do meritum:
Przeprowadzka miała miejsce w 1999 roku, akurat szłam do liceum. Jeszcze przed moją maturą zaczęły się utyskiwania, jaka ta babcia biedna, nad córką się zlitowała, pod dach przyjęła (przypominam - namawiała!) żadnych korzyści z tego nie ma (dwie darmowe robotnice, centralne, woda, co roku opał na koszt matki), wnuczka pyskuje ciągle (śmiałam twierdzić, że ktoś wprowadził babcię w błąd i nagadał o mnie plotek).
Mama? Na początku próbowała nas godzić. Potem mówiła mi, że mam się dostosować, bo babcia tyle dla nas zrobiła, że do końca życia nogi powinnam jej myć (nazywanie mnie gnojówą i gównem - to główna zasługa wobec mnie). Później dała się przekonać, że to ja jestem zła. Potrafiła mi w oczy powiedzieć, że nie zasługuję na żaden szacunek. Kiedyś wykrzyczała mi "A kim ty niby jesteś, że tak do mnie mówisz? Że nie pozwolisz się bić? A niby czemu mamy cię nie bić?".
Nie wiem, jak udało mi się przez to przejść i nie wylądować w psychiatryku. Chyba dzięki książkom i szkole. Tam nauczyłam się, że jestem człowiekiem. Byłam lubiana, nie jakaś gwiazda, ale nikt nie okazywał mi antypatii. Zawsze chętnie ze mną rozmawiano, co trochę mnie dziwiło. Nie miałam większych problemów z nauką. Maturę zdałam starą na czwórkach (są tacy, co na piątkach zdają - niezawodna babcia).
To dopiero początek wykopalisk, ale historia i tak jest za długa. Jeśli Was nie zanudziłam i chcecie czytać dalej o hipokryzji i stronniczości - dajcie znać.
rodzina ach rodzina...
Ocena:
359
(411)
zarchiwizowany
Skomentuj
(12)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dość długo zastanawiałam się, czy dodać tę historię. Na plus świadczy to, że jest niewątpliwie piekielna. Na minus - nie wydarzyła się ani mi, ani moim znajomym. Znam ją z telewizji. Niech piekielni zadecydują.
Bardzo lubię oglądać stare odcinki "Katastrof w przestworzach". Kilka tygodni temu trafiłam na naprawdę wredny przypadek...
Leci sobie samolot z Danii do Szwecji, czy jakoś tak. Nagle silniki zaczynają się krztusić. Pilot zmniejsza ciąg, żeby się uspokoiły (standardowa procedura). Po chwili ciąg zwiększa się sam z siebie, co dobija silniki. Samolot zaczyna spadać. Obaj piloci walczą o życie swoje i pasażerów i wygrywają, mimo że samolot się rozbił, nikt nie zginął.
Dochodzenie wykazuje, że... Piloci mają w zwyczaju lekko zmniejszać ciąg, gdy przelatują w nocy nad miastami. Więc producent zainstalował system, który ma temu zapobiec. Nie poinformował o tym swoich klientów, piloci nic nie wiedzieli o tym "udoskonaleniu".
Krótko mówiąc - piloci są debilami, którzy na pewno rozbiją samolot, jeśli im nie przeszkodzimy.
Kapitan samolotu już nigdy nie wszedł do kokpitu. Nie dziwię mu się...
Odpowiadając na pytania edytuję: Seria 10, odcinek 3. "Zdradzony pilot". Dziękuję Szwa i PiekielnyDiablik.
Bardzo lubię oglądać stare odcinki "Katastrof w przestworzach". Kilka tygodni temu trafiłam na naprawdę wredny przypadek...
Leci sobie samolot z Danii do Szwecji, czy jakoś tak. Nagle silniki zaczynają się krztusić. Pilot zmniejsza ciąg, żeby się uspokoiły (standardowa procedura). Po chwili ciąg zwiększa się sam z siebie, co dobija silniki. Samolot zaczyna spadać. Obaj piloci walczą o życie swoje i pasażerów i wygrywają, mimo że samolot się rozbił, nikt nie zginął.
Dochodzenie wykazuje, że... Piloci mają w zwyczaju lekko zmniejszać ciąg, gdy przelatują w nocy nad miastami. Więc producent zainstalował system, który ma temu zapobiec. Nie poinformował o tym swoich klientów, piloci nic nie wiedzieli o tym "udoskonaleniu".
Krótko mówiąc - piloci są debilami, którzy na pewno rozbiją samolot, jeśli im nie przeszkodzimy.
Kapitan samolotu już nigdy nie wszedł do kokpitu. Nie dziwię mu się...
Odpowiadając na pytania edytuję: Seria 10, odcinek 3. "Zdradzony pilot". Dziękuję Szwa i PiekielnyDiablik.
Ocena:
40
(118)