Profil użytkownika
singri ♀
Zamieszcza historie od: | 13 września 2011 - 4:02 |
Ostatnio: | 10 listopada 2024 - 8:35 |
- Historii na głównej: 113 z 145
- Punktów za historie: 17891
- Komentarzy: 1856
- Punktów za komentarze: 12507
zarchiwizowany
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Krótko, w miarę najzwięźlej:
Dziś rano pokazałam mojej córce, jak się wykonuje działanie matematyczne zwane dzieleniem.
Okazuje się, że "pani nauczycielka" tego nie zrobiła. Gdy córka prosiła o wytłumaczenie albo podpowiadała, albo krzyczała.
Dowiedziałabym się wcześniej, gdybym wcześniej zaczęła podsłuchiwać lekcje wideo.
Jeśli we wrześniu dzieci nie wrócą do szkół, składam wniosek o przejście na edukację domową.
Dziś rano pokazałam mojej córce, jak się wykonuje działanie matematyczne zwane dzieleniem.
Okazuje się, że "pani nauczycielka" tego nie zrobiła. Gdy córka prosiła o wytłumaczenie albo podpowiadała, albo krzyczała.
Dowiedziałabym się wcześniej, gdybym wcześniej zaczęła podsłuchiwać lekcje wideo.
Jeśli we wrześniu dzieci nie wrócą do szkół, składam wniosek o przejście na edukację domową.
szkoła
Ocena:
0
(24)
Siostra i niedoszły szwagier (od niedawna na swoim) wspomnieli mojej mamie i jego mamie, że sprzedadzą jego stary samochód, odłożą cokolwiek i kupią nowy. Ot taka normalna rodzinna pogawędka, młodzi zwierzają się starszym ze swoich planów.
Co w tym piekielnego?
Ano reakcja starszej części rodziny, która jak jedne mąż zakrzyknęła:
Samochód? Samochód?!?!?! A ślub kiedy?!?!?! ŚLUB MACIE BRAĆ, A NIE SAMOCHÓD KUPOWAĆ!!!
I najgorsze jest to, że niewykluczone że młodzież się posłucha...
Co w tym piekielnego?
Ano reakcja starszej części rodziny, która jak jedne mąż zakrzyknęła:
Samochód? Samochód?!?!?! A ślub kiedy?!?!?! ŚLUB MACIE BRAĆ, A NIE SAMOCHÓD KUPOWAĆ!!!
I najgorsze jest to, że niewykluczone że młodzież się posłucha...
rodzina
Ocena:
138
(156)
Przypomniała mi się historia z zamierzchłych czasów, kiedy to pracowałam w magazynie. Konkretnie był to magazyn należący do Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych (zwany w okolicy po prostu "wsipem"). Zajmowaliśmy się przygotowywaniem tzw. "boxów" dla dzieci z klas 0-3, przeważnie przy taśmie. ale trafiały się i inne zadania.
Praca była sezonowa, z reguły po kilka miesięcy w czasie roku. Były dwie kategorie pracowników - "stali", czyli ci, którzy pracowali już któryś sezon z rzędu, zazwyczaj w wieku przedemerytalnym (choć do tego grona zaliczałam się i ja) i "nowi" - z reguły młodzież po maturze, a przed studiami, pragnąca sobie dorobić.
Pewnego dnia padło hasło: "Jak skończą się te boxy, będą jeszcze drugie, mniejsze. Podzielcie się w miarę na pół, część zostaje na taśmie, reszta idzie robić co innego. A potem to już będzie redukcja, bo nie ma aż tyle pracy."
Podział nastąpił szybko, ponieważ parę osób spośród "młodzieży" głośno i zawzięcie uświadomiła "starym", że miejsce stałych pracowników jest przy taśmie, nowego zadania na pewno nie ogarną.
OK, co tam nam za różnica, może być i taśma.
Następnego dnia stoimy sobie, układamy książeczki na teczkach (pakiety dla 3, 4, 5 - latków) i mamy widok na to, jak w drugiej części magazynu ustawiono palety i "młodzi" zaczynają pakować "zestawy dla W-Fistów". Były to worki, w których należało umieścić rozmaite W-Fowe przydasie, jak woreczki, piłki czy szarfy, oczywiście w określonych ilościach.
Praca "młodych, zdolnych" wyglądała tak, że każdy brał po worku i krążył od palety do palety, wkładając po kolei rozmaitości. Oczywiście mijali się co chwilę, ktoś musiał kogoś przepuszczać w ciasnych przejściach między paletami, często stawali na pogawędki... Ogólnie my, "starzy wyjadacze", uważaliśmy że można to robić wydajniej. Ale co my się będziemy im wtrącać...
No nie, nie zdzierżyłam, i na przerwie zapytałam jednej członkini zespołu (takiej samozwańczej "brygadzistki"), czy nie byłoby szybciej, gdyby stanęło po jednej osobie przy każdej palecie i tylko sobie worki podawać. Otóż dowiedziałam się, że nie, że mam się nie wtrącać i że ja tu nie jestem od organizowania innym pracy.
Nie to nie, chciałam dobrze...
Trwało to jakieś dwa-trzy dni. W końcu skończyły się nam i teczki, wiedzieliśmy że po pracy ogłoszą listę tych, którzy zostają.
"Młodzi i zdolni" byli ciężko zbulwersowani faktem, że specjalne zadanie jakoś nie ocaliło ich zarobków. Wylecieli wszyscy, co do jednego, a zostali "starzy". Pierwsze co kazano nam zrobić, to dokończyć worki, których nie zdążyli zrobić.
Każdy ogarnął sobie jakąś skrzynkę (walały się w kilku miejscach, doskonale widoczne), siadł przy palecie i ładował do woreczka co tam miał ładować. Woreczki wrzucaliśmy do dużych kartonów (również ogólnie dostępnych) i kartony przesuwaliśmy od palety do palety.
Jednego dnia przygotowaliśmy dwanaście palet tychże worków (8 warstw po 13 sztuk, jeśli dobrze pamiętam). "Młodzież" przez trzy dni przygotowała osiem palet. Prawdopodobnie to stało się przyczyną ich zwolnienia.
Czasami warto posłuchać kogoś... Po prostu kogoś innego. Niekoniecznie zaraz robić dokładnie tak, jak powie, ale wysłuchać jego słów i rozważyć na spokojnie. Bo może on mieć pomysł, który pomoże nam wykonać naszą pracę lepiej.
Praca była sezonowa, z reguły po kilka miesięcy w czasie roku. Były dwie kategorie pracowników - "stali", czyli ci, którzy pracowali już któryś sezon z rzędu, zazwyczaj w wieku przedemerytalnym (choć do tego grona zaliczałam się i ja) i "nowi" - z reguły młodzież po maturze, a przed studiami, pragnąca sobie dorobić.
Pewnego dnia padło hasło: "Jak skończą się te boxy, będą jeszcze drugie, mniejsze. Podzielcie się w miarę na pół, część zostaje na taśmie, reszta idzie robić co innego. A potem to już będzie redukcja, bo nie ma aż tyle pracy."
Podział nastąpił szybko, ponieważ parę osób spośród "młodzieży" głośno i zawzięcie uświadomiła "starym", że miejsce stałych pracowników jest przy taśmie, nowego zadania na pewno nie ogarną.
OK, co tam nam za różnica, może być i taśma.
Następnego dnia stoimy sobie, układamy książeczki na teczkach (pakiety dla 3, 4, 5 - latków) i mamy widok na to, jak w drugiej części magazynu ustawiono palety i "młodzi" zaczynają pakować "zestawy dla W-Fistów". Były to worki, w których należało umieścić rozmaite W-Fowe przydasie, jak woreczki, piłki czy szarfy, oczywiście w określonych ilościach.
Praca "młodych, zdolnych" wyglądała tak, że każdy brał po worku i krążył od palety do palety, wkładając po kolei rozmaitości. Oczywiście mijali się co chwilę, ktoś musiał kogoś przepuszczać w ciasnych przejściach między paletami, często stawali na pogawędki... Ogólnie my, "starzy wyjadacze", uważaliśmy że można to robić wydajniej. Ale co my się będziemy im wtrącać...
No nie, nie zdzierżyłam, i na przerwie zapytałam jednej członkini zespołu (takiej samozwańczej "brygadzistki"), czy nie byłoby szybciej, gdyby stanęło po jednej osobie przy każdej palecie i tylko sobie worki podawać. Otóż dowiedziałam się, że nie, że mam się nie wtrącać i że ja tu nie jestem od organizowania innym pracy.
Nie to nie, chciałam dobrze...
Trwało to jakieś dwa-trzy dni. W końcu skończyły się nam i teczki, wiedzieliśmy że po pracy ogłoszą listę tych, którzy zostają.
"Młodzi i zdolni" byli ciężko zbulwersowani faktem, że specjalne zadanie jakoś nie ocaliło ich zarobków. Wylecieli wszyscy, co do jednego, a zostali "starzy". Pierwsze co kazano nam zrobić, to dokończyć worki, których nie zdążyli zrobić.
Każdy ogarnął sobie jakąś skrzynkę (walały się w kilku miejscach, doskonale widoczne), siadł przy palecie i ładował do woreczka co tam miał ładować. Woreczki wrzucaliśmy do dużych kartonów (również ogólnie dostępnych) i kartony przesuwaliśmy od palety do palety.
Jednego dnia przygotowaliśmy dwanaście palet tychże worków (8 warstw po 13 sztuk, jeśli dobrze pamiętam). "Młodzież" przez trzy dni przygotowała osiem palet. Prawdopodobnie to stało się przyczyną ich zwolnienia.
Czasami warto posłuchać kogoś... Po prostu kogoś innego. Niekoniecznie zaraz robić dokładnie tak, jak powie, ale wysłuchać jego słów i rozważyć na spokojnie. Bo może on mieć pomysł, który pomoże nam wykonać naszą pracę lepiej.
praca
Ocena:
170
(190)
Odnośnie nakazu noszenia maseczek.
Pomijam tu już eksperymenty dowodzące, że jeśli ktoś jest zarażony, a o tym nie wie i bierze kaszel za zwykłe przeziębienie, to maseczka nie powstrzyma wirusa przed rozprzestrzenieniem się. Pomijam to, że niedawno twierdzono, że noszenie maseczek przez osoby zdrowe przynosi więcej szkody niż pożytku, a teraz nagle staje się to obowiązkowe.
Dziś sołtys rozwoził po okolicy darmowe maseczki. Wiskoza bambusowa + jakieś syntetyki, splecione dość luźnym ściegiem dżersejowym, złożone podwójnie i zaopatrzone w gumeczki. Wygląda to tak, jakby ktoś obciął kawałek rajstop dziecięcych i zrobił z nich maseczkę. W dodatku są to rajstopy najgorszego gatunku (zdjęcie w komentarzu, ale potem bo potrzebuję do tego tableta), prześwitujące nie z powodu cienkości materiału, tylko z powodu rzadkości splotu.
Może niewiele wiem o wirusach, ale pochlebiam sobie, że cokolwiek jednak wiem o tkaninach i robótkach. Po pierwsze - ta maseczka zatrzymuje wirusa ze skutecznością podobną do powstrzymywania komarów siatką ogrodzeniową. Po drugie - nie da się jej wyprać w wysokiej temperaturze, prawdopodobnie ciężko zniesie dezynfekcję.
Moim zdaniem pozorna ochrona jest gorsza od braku ochrony, ponieważ człowiek nie chroniony zachowuje ostrożność. Człowiek, który czuje się bezpiecznie, bo "ma maseczkę", ostrożności nie zachowa.
Te maseczki służą tak naprawdę tylko jednemu: Nosząc je, nie dostanę mandatu. Ale nie wiem, czy nie uszyję własnych, bo to jest dosłownie śmiech na sali.
Pomijam tu już eksperymenty dowodzące, że jeśli ktoś jest zarażony, a o tym nie wie i bierze kaszel za zwykłe przeziębienie, to maseczka nie powstrzyma wirusa przed rozprzestrzenieniem się. Pomijam to, że niedawno twierdzono, że noszenie maseczek przez osoby zdrowe przynosi więcej szkody niż pożytku, a teraz nagle staje się to obowiązkowe.
Dziś sołtys rozwoził po okolicy darmowe maseczki. Wiskoza bambusowa + jakieś syntetyki, splecione dość luźnym ściegiem dżersejowym, złożone podwójnie i zaopatrzone w gumeczki. Wygląda to tak, jakby ktoś obciął kawałek rajstop dziecięcych i zrobił z nich maseczkę. W dodatku są to rajstopy najgorszego gatunku (zdjęcie w komentarzu, ale potem bo potrzebuję do tego tableta), prześwitujące nie z powodu cienkości materiału, tylko z powodu rzadkości splotu.
Może niewiele wiem o wirusach, ale pochlebiam sobie, że cokolwiek jednak wiem o tkaninach i robótkach. Po pierwsze - ta maseczka zatrzymuje wirusa ze skutecznością podobną do powstrzymywania komarów siatką ogrodzeniową. Po drugie - nie da się jej wyprać w wysokiej temperaturze, prawdopodobnie ciężko zniesie dezynfekcję.
Moim zdaniem pozorna ochrona jest gorsza od braku ochrony, ponieważ człowiek nie chroniony zachowuje ostrożność. Człowiek, który czuje się bezpiecznie, bo "ma maseczkę", ostrożności nie zachowa.
Te maseczki służą tak naprawdę tylko jednemu: Nosząc je, nie dostanę mandatu. Ale nie wiem, czy nie uszyję własnych, bo to jest dosłownie śmiech na sali.
Ocena:
146
(162)
zarchiwizowany
Skomentuj
(14)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
https://piekielni.pl/86110
To jedna z moich poprzednich historii, w której napisałam, między innymi, że uważam za piekielne, że dziecko w trzeciej klasie nie zna tabliczki mnożenia.
Wydarzenia z dnia dzisiejszego zmusiły mnie jednak do ponownego przyjrzenia się tamtej sytuacji i wiem już, że tabliczka mnożenia nie ma tu nic do rzeczy.
Otóż W. napisała w swoim zeszycie ćwiczeń: 5x6=11 czyli zamiast mnożyć, dodawała. I to mnie zbulwersowało - nikt nie wyjaśnił temu dziecku, na czym polega mnożenie (albo nie słuchała...). Gdyby policzyła to systemem 6+6+6+6+6=30, nic bym nie mówiła.
Ale dziś chciałabym opisać równie piekielną sytuację, która przywołała wspomnienie tamtej:
Zadanie z matematyki: Do przygotowania ćwierć litra soku potrzeba czterech marchewek. Oblicz, ile marchewek potrzeba do przygotowania: (po myślnikach obliczenia N.)
pół litra soku - 4+4=8
litra soku - 8+8=16
dwóch litrów soku - 16+16=32
trzech litrów soku - 32+16=48
I, jak się okazuje, jest źle, zadanie do poprawy. Bo to było zadanie na mnożenie. Co nie zostało ujęte w poleceniu, przepisywałam wiernie. Teoretycznie rozdział dotyczy mnożenia.
I dla mnie nie jest problemem to, że N. musi zrobić to zadanie drugi raz, tym razem "dobrze". Musi, to zrobi. Ale takie tłamszenie samodzielnego myślenia (bo tak to interpretuję) jest sprzeczne z moją naturą, z moich charakterem. Jedyne co mogę powiedzieć N., to "było zrobione dobrze, ale w programie nauczania jest napisane że masz tu mnożyć i ja nic na to nie poradzę, i p. E. też nie".
Nie wiem, dla mnie takie tłumaczenie wypada cholernie blado. Mnie to nie przekonuje, więc jak mam tym argumentem przekonać dziecko? Mam jej już teraz powiedzieć, że celem systemu edukacji jest zniszczenie samodzielności i indywidualności uczniów? Nie chcę, żeby to spotkało moje dziecko, chcę żeby pozostała bystra, myśląca i otwarta. Mam jeszcze przykładać do tego rękę?
To jedna z moich poprzednich historii, w której napisałam, między innymi, że uważam za piekielne, że dziecko w trzeciej klasie nie zna tabliczki mnożenia.
Wydarzenia z dnia dzisiejszego zmusiły mnie jednak do ponownego przyjrzenia się tamtej sytuacji i wiem już, że tabliczka mnożenia nie ma tu nic do rzeczy.
Otóż W. napisała w swoim zeszycie ćwiczeń: 5x6=11 czyli zamiast mnożyć, dodawała. I to mnie zbulwersowało - nikt nie wyjaśnił temu dziecku, na czym polega mnożenie (albo nie słuchała...). Gdyby policzyła to systemem 6+6+6+6+6=30, nic bym nie mówiła.
Ale dziś chciałabym opisać równie piekielną sytuację, która przywołała wspomnienie tamtej:
Zadanie z matematyki: Do przygotowania ćwierć litra soku potrzeba czterech marchewek. Oblicz, ile marchewek potrzeba do przygotowania: (po myślnikach obliczenia N.)
pół litra soku - 4+4=8
litra soku - 8+8=16
dwóch litrów soku - 16+16=32
trzech litrów soku - 32+16=48
I, jak się okazuje, jest źle, zadanie do poprawy. Bo to było zadanie na mnożenie. Co nie zostało ujęte w poleceniu, przepisywałam wiernie. Teoretycznie rozdział dotyczy mnożenia.
I dla mnie nie jest problemem to, że N. musi zrobić to zadanie drugi raz, tym razem "dobrze". Musi, to zrobi. Ale takie tłamszenie samodzielnego myślenia (bo tak to interpretuję) jest sprzeczne z moją naturą, z moich charakterem. Jedyne co mogę powiedzieć N., to "było zrobione dobrze, ale w programie nauczania jest napisane że masz tu mnożyć i ja nic na to nie poradzę, i p. E. też nie".
Nie wiem, dla mnie takie tłumaczenie wypada cholernie blado. Mnie to nie przekonuje, więc jak mam tym argumentem przekonać dziecko? Mam jej już teraz powiedzieć, że celem systemu edukacji jest zniszczenie samodzielności i indywidualności uczniów? Nie chcę, żeby to spotkało moje dziecko, chcę żeby pozostała bystra, myśląca i otwarta. Mam jeszcze przykładać do tego rękę?
nauka zdalna
Ocena:
0
(30)
Nauka zdalna, kurka jej raz...
Nauczycielka pisze na kartce, które zadania z której strony mają być wykonane. Kartkę fotografuje, wysyła zdjęcie. Dziecko pod moją kontrolą wykonuje... I niby wszystko ok.
Niby.
Niektóre zadania, te które mają być ocenione, mam fotografować i wysyłać zdjęcia.
MMS-em.
Dostałam informację, że zdjęcia nie dochodzą.
Próbuję drugi, trzeci raz. No nie dochodzą.
Proponuję Facebooka. Nie, pani nauczycielka Facebooka nie używa. Proponuję maila. Nie, mms-y mają być, mms-y są cacy, wszystko inne be! Do tego po wysłaniu mms-a nie dostaję informacji, czy doszło, dopiero po dłuższym czasie. A ja też nie siedzę cały czas z telefonem przed oczami, mam co robić. A czas na wysłanie zdjęcia ograniczony.
Ta sytuacja, i to, co czytam w internecie natchnęło mnie do przemyśleń: Jak to jest - jeśli nauczyciel kombinuje i staje na uszach, żeby nauka zdalna była ciekawa, okazuje się, że połowa uczniów nie może się dopchać do komputera i rodzice płaczą, że troje dzieci, a jeden komputer, że łącze słabe itp. Co oczywiście jest prawdą, ale...
Ale gdy trafi się z kolei nauczyciel korzystający z bardziej tradycyjnych metod, to z kolei on okazuje się być zabetonowany na amen.
Żyjemy w XXI wieku. Niemal każdy telefon obsługuje fb, gmaila, instagrama. Nie potrzebujemy laptopów za średnią krajową, potrzebujemy tylko otwartości i dobrej woli...
Nauczycielka pisze na kartce, które zadania z której strony mają być wykonane. Kartkę fotografuje, wysyła zdjęcie. Dziecko pod moją kontrolą wykonuje... I niby wszystko ok.
Niby.
Niektóre zadania, te które mają być ocenione, mam fotografować i wysyłać zdjęcia.
MMS-em.
Dostałam informację, że zdjęcia nie dochodzą.
Próbuję drugi, trzeci raz. No nie dochodzą.
Proponuję Facebooka. Nie, pani nauczycielka Facebooka nie używa. Proponuję maila. Nie, mms-y mają być, mms-y są cacy, wszystko inne be! Do tego po wysłaniu mms-a nie dostaję informacji, czy doszło, dopiero po dłuższym czasie. A ja też nie siedzę cały czas z telefonem przed oczami, mam co robić. A czas na wysłanie zdjęcia ograniczony.
Ta sytuacja, i to, co czytam w internecie natchnęło mnie do przemyśleń: Jak to jest - jeśli nauczyciel kombinuje i staje na uszach, żeby nauka zdalna była ciekawa, okazuje się, że połowa uczniów nie może się dopchać do komputera i rodzice płaczą, że troje dzieci, a jeden komputer, że łącze słabe itp. Co oczywiście jest prawdą, ale...
Ale gdy trafi się z kolei nauczyciel korzystający z bardziej tradycyjnych metod, to z kolei on okazuje się być zabetonowany na amen.
Żyjemy w XXI wieku. Niemal każdy telefon obsługuje fb, gmaila, instagrama. Nie potrzebujemy laptopów za średnią krajową, potrzebujemy tylko otwartości i dobrej woli...
Ocena:
133
(161)
Moje kochanie musiało dziś jechać do miejscowego, opuszczonego portu. Prawdopodobieństwo spotkania tam kogoś jest raczej niskie, więc zarządzeń nie łamał. Co opowiedział po powrocie:
1) Jedzie sobie spokojnie, dojechał do skrzyżowania, gdzie zamierzał skręcić w prawo. Jednak na drodze (tej, w którą miał skręcić), na samym środku, stała grupa rowerzystów - dwoje dorosłych, dwoje dzieci. Szczerbus stoi i miga kierunkowskazem, a oni stoją i czekają, aż pojedzie prosto, by móc wyjechać. Teoretycznie to on miał pierwszeństwo, ale żeby z niego skorzystać, trzeba mieć gdzie jechać...
2) Dojechał, wysiadł i patrzy, co się w okolicy zmieniło. Zmiany duże, pojawiły się trzy nowe sterty śmieci. Na szczycie jednej z nich dumnie króluje suszarka stojąca, taka na pranie. Jak stwierdził po powrocie - jemu by się nawet nie chciało wieźć tam suszarki, tylko po to, żeby ją wyrzucić. Może i odbiór śmieci kosztuje, ale serio, wywieźć nad Wisłę i wywalić?
Ludzka głupota nie przestaje mnie zadziwiać...
1) Jedzie sobie spokojnie, dojechał do skrzyżowania, gdzie zamierzał skręcić w prawo. Jednak na drodze (tej, w którą miał skręcić), na samym środku, stała grupa rowerzystów - dwoje dorosłych, dwoje dzieci. Szczerbus stoi i miga kierunkowskazem, a oni stoją i czekają, aż pojedzie prosto, by móc wyjechać. Teoretycznie to on miał pierwszeństwo, ale żeby z niego skorzystać, trzeba mieć gdzie jechać...
2) Dojechał, wysiadł i patrzy, co się w okolicy zmieniło. Zmiany duże, pojawiły się trzy nowe sterty śmieci. Na szczycie jednej z nich dumnie króluje suszarka stojąca, taka na pranie. Jak stwierdził po powrocie - jemu by się nawet nie chciało wieźć tam suszarki, tylko po to, żeby ją wyrzucić. Może i odbiór śmieci kosztuje, ale serio, wywieźć nad Wisłę i wywalić?
Ludzka głupota nie przestaje mnie zadziwiać...
Ocena:
42
(82)
zarchiwizowany
Skomentuj
(15)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
O ludzkim podejściu do obecnej (i nie tylko) sytuacji.
Mam faceta, znanego Wam jako Szczerbus9. Facet mój ma siostrę, dalej zwaną H., która pobudowała się na swoim skrawku ziemi, dosłownie za płotem. Idąc do niej nawet nie musimy wychodzić na drogę.
H. od samego początku sytuacji z coronavirusem zrobiła się trzy razy bardziej nerwowa. Odkąd zamknięto szkoły, nie pozwala jej córkom spotykać się z moją N. "bo kwarantanna". Nie przyszły na urodziny N. 1 kwietnia "bo kwarantanna". Przyszły dzień wcześniej "bo dziewczynki bardzo chciały"(nie skomentuję) i dzień później "bo ziemniaki trzeba sadzić"(można było omówić wszystko przez telefon). Ale nie przyszły w dniu urodzin, N. bardzo to zasmuciło, choć oczywiście jakoś to przełknęła. Aha, wczoraj mama H. pilnowała jej dzieci, a mieszka przecież z nami, więc jeśli N. na coronę, to mama też... Ja natomiast dowiedziałam się, że H. "jest jedyną osobą w rodzinie, która traktuje sytuację poważnie".
Wczoraj rano przeżyliśmy chwilę nerwów, gdy sądziliśmy że grozi nam zamknięcie na pełnej kwarantannie. Przygotowaliśmy taką mega kryzysową listę i Szczerbus pojechał na ostatnie zakupy, zanim zamkną nas w domu (prawdopodobieństwo że złapał wirusa i przekaże go dalej było bardzo niskie, co potwierdziło się w rozmowie z panią z sanepidu). Gdy je wypakowywał zadzwonił jego telefon, a ponieważ wyświetliło się imię H., pozwoliłam sobie odebrać.
H: No i jak tam? Bo jak was zamkną, to i nas!
Ja: Jak do tej pory nic nie wiemy, czekamy na telefon. Damy ci znać.
H: A jak będzie z zakupami?
Ja: To mnie nie martwi akurat. Mamy spore zapasy, a sąsiad zadeklarował pomoc, jakoś to będzie...
H (mocno ironicznym tonem): Wiesz, podziwiam twój spokój w tej sytuacji. Ja siedzę jak na szpilkach, a ty mówisz tak obojętnie.
Ja: H., gdybyś przeżyła to, co ja, wiedziałabyś, że tylko spokój może nas uratować. Nerwy jeszcze nikomu nigdy nie pomogły.
H: Skoro tak uważasz...
Oczywiście, że się denerwowałam, aż do telefonu w którym wypytano Szcczerbusa. Nie miał bezpośredniej styczności z zakażonymi, nie ma objawów, prawdopodobnie jest czysty, a my jesteśmy z grubsza wolni. Ale trzymałam te nerwy na wodzy. Ulegaie panice wydaje mi się niemądre. Wielokrotnie słuchałam od rozmaitych osób, że "mam wywalone", że się nie przejmuję, że mi nie zależy... Prawda jest taka, że staram się nie ulegać zbytnio strachowi i pokrewnym mu emocjom. Wmawianie innym, że nie traktują sytuacji poważnie i zarzucanie im niefrasobliwości, gdy nie ulegają panice jest moim zdaniem piekielne.
A Waszym?
Mam faceta, znanego Wam jako Szczerbus9. Facet mój ma siostrę, dalej zwaną H., która pobudowała się na swoim skrawku ziemi, dosłownie za płotem. Idąc do niej nawet nie musimy wychodzić na drogę.
H. od samego początku sytuacji z coronavirusem zrobiła się trzy razy bardziej nerwowa. Odkąd zamknięto szkoły, nie pozwala jej córkom spotykać się z moją N. "bo kwarantanna". Nie przyszły na urodziny N. 1 kwietnia "bo kwarantanna". Przyszły dzień wcześniej "bo dziewczynki bardzo chciały"(nie skomentuję) i dzień później "bo ziemniaki trzeba sadzić"(można było omówić wszystko przez telefon). Ale nie przyszły w dniu urodzin, N. bardzo to zasmuciło, choć oczywiście jakoś to przełknęła. Aha, wczoraj mama H. pilnowała jej dzieci, a mieszka przecież z nami, więc jeśli N. na coronę, to mama też... Ja natomiast dowiedziałam się, że H. "jest jedyną osobą w rodzinie, która traktuje sytuację poważnie".
Wczoraj rano przeżyliśmy chwilę nerwów, gdy sądziliśmy że grozi nam zamknięcie na pełnej kwarantannie. Przygotowaliśmy taką mega kryzysową listę i Szczerbus pojechał na ostatnie zakupy, zanim zamkną nas w domu (prawdopodobieństwo że złapał wirusa i przekaże go dalej było bardzo niskie, co potwierdziło się w rozmowie z panią z sanepidu). Gdy je wypakowywał zadzwonił jego telefon, a ponieważ wyświetliło się imię H., pozwoliłam sobie odebrać.
H: No i jak tam? Bo jak was zamkną, to i nas!
Ja: Jak do tej pory nic nie wiemy, czekamy na telefon. Damy ci znać.
H: A jak będzie z zakupami?
Ja: To mnie nie martwi akurat. Mamy spore zapasy, a sąsiad zadeklarował pomoc, jakoś to będzie...
H (mocno ironicznym tonem): Wiesz, podziwiam twój spokój w tej sytuacji. Ja siedzę jak na szpilkach, a ty mówisz tak obojętnie.
Ja: H., gdybyś przeżyła to, co ja, wiedziałabyś, że tylko spokój może nas uratować. Nerwy jeszcze nikomu nigdy nie pomogły.
H: Skoro tak uważasz...
Oczywiście, że się denerwowałam, aż do telefonu w którym wypytano Szcczerbusa. Nie miał bezpośredniej styczności z zakażonymi, nie ma objawów, prawdopodobnie jest czysty, a my jesteśmy z grubsza wolni. Ale trzymałam te nerwy na wodzy. Ulegaie panice wydaje mi się niemądre. Wielokrotnie słuchałam od rozmaitych osób, że "mam wywalone", że się nie przejmuję, że mi nie zależy... Prawda jest taka, że staram się nie ulegać zbytnio strachowi i pokrewnym mu emocjom. Wmawianie innym, że nie traktują sytuacji poważnie i zarzucanie im niefrasobliwości, gdy nie ulegają panice jest moim zdaniem piekielne.
A Waszym?
Ocena:
0
(30)
zarchiwizowany
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dziś, na wejściu do Kauflanda (chleb się nam skończył) kazano nam wsadzić ręce do urządzenia, które coś tam na nie psiknęło. Podobno dezynfekcja.
ALE:
Nikt z osób naganiających do "dezynfekcji" nie poprosił nas o UMYCIE rąk. Myliśmy oczywiście rano (ok. 9, zakupy ok 10) ale obsługa o tym nie wiedziała. A dezynfekcja powinna być KOŃCOWYM a nie JEDYNYM etapem dbania o higienę dłoni.
Ale Kaufland ludzki pan, dba o swoich pracowników, dając im złudne poczucie bezpieczeństwa.
ALE:
Nikt z osób naganiających do "dezynfekcji" nie poprosił nas o UMYCIE rąk. Myliśmy oczywiście rano (ok. 9, zakupy ok 10) ale obsługa o tym nie wiedziała. A dezynfekcja powinna być KOŃCOWYM a nie JEDYNYM etapem dbania o higienę dłoni.
Ale Kaufland ludzki pan, dba o swoich pracowników, dając im złudne poczucie bezpieczeństwa.
Sklep
Ocena:
-15
(21)
zarchiwizowany
Skomentuj
(2)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dwa słowa:
Zamykają szkoły. Przedszkola, żłobki, ogólnie placówki edukacyjne.
To nie jest piekielna historia.
To tylko informacja.
Ale czy tylko mi się zdaje, że to trochę musztarda po obiedzie?
Dobra, wyszło więcej niż dwa słowa :D
Zamykają szkoły. Przedszkola, żłobki, ogólnie placówki edukacyjne.
To nie jest piekielna historia.
To tylko informacja.
Ale czy tylko mi się zdaje, że to trochę musztarda po obiedzie?
Dobra, wyszło więcej niż dwa słowa :D
Ocena:
-5
(27)