Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

szafa

Zamieszcza historie od: 9 czerwca 2012 - 18:23
Ostatnio: 27 marca 2024 - 11:31
  • Historii na głównej: 10 z 12
  • Punktów za historie: 2377
  • Komentarzy: 3357
  • Punktów za komentarze: 8320
 

#89710

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia współlokatorki przypomniała mi pewną parkingowo-rowerową drobną, acz irytującą piekielność z mojego poprzedniego mieszkania.

Pod klatką mieliśmy raptem jeden stojak na rowery, na dodatek tak umieszczony, że można było korzystać tylko z jego jednej strony (po drugiej był żywopłot). Na upartego dało się tam przypiąć dwa rowery bez blokowania się nawzajem, więcej nie było szans. Na dodatek koło klatki nie było żadnej możliwości przypięcia roweru "na dziko" - żadnych płotków, siatek, małych drzewek, lamp, znaków drogowych.

Wydawałoby się więc logiczne, że każdy pomyśli o wszystkich mieszkańcach klatki i będzie rower przypinał tam tylko kiedy musi. Ja tak właśnie robiłabym - przypinałabym rower w sytuacji, gdy potrzebuję na chwilkę wskoczyć do mieszkania i zaraz wyjść, a normalnie chowałam w pomieszczeniu gospodarczym.

Jak było tymczasem? 24/7 stały przypięte te same dwa rowery. Zima, lato, non stop. Dosłownie raz na miesiąc widziałam, że właściciele z nich korzystali przez kilka godzin, a tak sobie stały i blokowały stojak. Bo przecież do piwnicy znieść albo windą zawieźć do komórki lokatorskiej tudzież mieszkania raz w miesiącu to zbyt ciężki wysiłek.

rowerzyści parkowanie

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (140)

#88895

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chyba nikogo nie dziwi, że żyjemy tak trochę w państwie bezprawia. I nawet nie mówię o politykach i ich przekrętach, ale o zwykłych ludziach, którzy lądują z cudzymi długami. Co mnie natchnęło do takiej refleksji? Historia, którą śledzę z opowiadań mojej starszej koleżanki. Jako że to historia jej, to oczywiście nie znam wszystkich szczegółów, powtarzam, jak usłyszałam i zrozumiałam.

Koleżanka owa, pięknego pewnego dnia dostała informację od Orange, że jeśli nie wyrówna zaległości, sprawa zostanie przekazana firmie komorniczej. Świetnie, tylko jakich zaległości, skoro wszystko opłacają regularnie? Dzwonią więc z mężem do Orange dowiedzieć się, o co w ogóle kaman, jak to mawiała kiedyś młodzież. A pani w Orange radośnie oświadcza, że jej mąż nie spłacił ani jednej raty abonamentu za telefon, który wziął na umowę wtedy i wtedy. Cudownie, tyle że mąż niczego takiego nie brał, nie podpisywał, nijakiego telefonu nigdy nie widział.

Koniec końców zostało przyjęte zgłoszenie o wykradzeniu danych, wyłudzeniu telefonu czy jak się to tam w prawie zwie; sprawa poszła do prokuratury; okazało się, że stroną w sprawie jest Orange, a nie mąż koleżanki, więc już tam Orange będzie się dojściem, co zaszło, interesować współdziałając z organami śledczymi. Koleżanka z mężem ma się nie przejmować, wyłudzono od Orange, więc to ich problem. W razie czego wzięła jednak adwokata, żeby w miarę możności jednak coś tam się dowiedzieć i jakby co mieć kogoś, kto wszystko wyjaśni i doradzi.

Przez kilka miesięcy była absolutna cisza. Po czym przychodzi umorzenie sprawy z powodu takiego, że sprawca nieznany. Wszystko ok zatem? Ano właśnie nie. Bo prokuratura nie była w stanie wykluczyć ewentualności, że ten telefon to jednak mąż koleżanki wziął. A co to znaczy? Adwokat stwierdził, że oznacza to, że Orange jak najbardziej ma prawo domagać się od nich sześciu tysięcy złotych, które mąż "zalega", mimo że prokuratura wcale też nie potwierdziła, że to on wziął. Wystarczyła, że nie była w stanie tego wykluczyć.

I teraz najlepsze w tym wszystkim: adwokat przejrzał akta sprawy i co wyszło? Ano to, że primo podpis na umowie nie jest podpisem męża (tak stwierdzono w aktach). Ale to nie wystarczy, przecież mąż mógł specjalnie napisać innym podpisem. Serio. Czyli to, że umowa jest podpisana nie Twoim podpisem to żaden dowód, że nie podpisywałeś jej Ty. Secundo, kurier zawiózł umowę na adres, pod którym nigdy mąż koleżanki nie mieszkał ani nie bywał. No ale przecież mógł tam specjalnie pojechać i zamówić kuriera, żeby mieć "alibi". Oczywiście można przesłuchać kuriera, który może by pamiętał, czy widział męża na oczy czy kogokolwiek podobnego pod tym adresem, ale po co? Nie zrobiono tego (tak wynika z akt). Co więcej nawet nie przesłuchano nikogo z tamtego mieszkania (a przecież gdyby zarekwirowano jakieś telefony, to może znalazłyby się ślady po przekręcie). Bo po co? Tertio, telefon aktualnie jest na Ukrainie (oczywiście zablokowany); mąż koleżanki oczywiście w Polsce. No ale przecież mógł ten telefon sprzedać po prostu, tak? Wisienka na torcie? Ludzie mieszkający pod adresem, na który poszła umowa, najprawdopodobniej znają policjanta, który tą sprawą się zajmował (bliskie sąsiedztwo)

Koleżanka się będzie odwoływać w sądzie ze względu na *ujowo prowadzone śledztwo (tylko w ładniejszych słowach), ale adwokat twierdzi, że nie ma się co nastawiać na wygraną... czyli płać.

Co do ewentualnych komentarzy, że przecież są apki do e-faktur. Koleżanka jest starszą osobą i akurat takiej apki nie ma, ale jej posiadanie zmieniłoby tylko to, że szybciej by się dowiedziała o problemie, a nie zmieniło wyników śledztwa.

policja

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (165)

#86503

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ot taka drobna, w porównaniu z wieloma innymi, ale jednak piekielność. Zresztą dość symptomatyczna dla wielu ludzi.

Jestem agnostyczką. Znajomi generalnie o tym wiedzą, choć nie obnoszę się jakoś z tym specjalnie, nie wchodzę sama na żadne religijne dyskusje z nimi (chyba że ktoś sam chce), nie krytykuję, nie czepiam się. Ot, moja sprawa, tak jak i ich sprawa, że są wierzący bądź są ateistami.

Jako że jednak mam sporo znajomych katolików, to i docierają do mnie różne informacje, co się u nich dzieje, tak więc szybko dowiedziałam się od mojej wierzącej mamy, że w związku z koronawirusem mają specjalną akcję mówienia "Ojcze nasz" o 12ej godzinie w któryś dzień. Że tam niby "cały świat się modli w intencji epidemii" czy jakoś tak. No ok, spoko, nie moja sprawa, nie chwalę, nie krytykuję.

Ale przychodzę w ten dzień do pracy na 14ą i co słyszę od dziewczyn z pierwszej zmiany?
- A ty odmówiłaś "Ojcze nasz" o 12ej? - i przewiercają mnie obie wzrokiem. Obie doskonale wiedzą, że do żadnego kościoła nie chodzę i żadnym "niepraktykującym" katolikiem też nie jestem.

Spokojnie odpowiadam, że nie. Od razu reakcja:
A myśmy obie odmówiły! Specjalnie żeśmy zeszły ze stoiska, poszły na zaplecze i odmówiłyśmy! - i tak dalej patrzą na mnie tym swoim wzrokiem z jednej strony chełpliwym, jakie to one dobre, wierzące dziewczyny, z drugiej strony pełnym krytyki, że jak to tak z mojej strony, ojczenasza nie odmówić, jak papież kazał.

No cóż. Stwierdziłam, że dyskutować nie będę (zwłaszcza że ewidentnie było widać, że liczą na nie wiem, okazję do dłuższego kazania? Kłótni ze mną?), aczkolwiek język mnie bardzo świerzbił. A czemu? Ano temu, że na końcu języka miałam "Ciekawe, czy Bóg wysłuchuje modlitw złodziejek?".

Otóż obie panie mają lepkie rączki jeśli chodzi o towar w sklepie (gdzie pracujemy). Może nie jest to jakieś wynoszenie na skalę masową, ale tu się zeżre kiełbaskę, tam garść cukierków, tu się wysępi nielegalną przecenę na jakiś drogi płyn do płukania, tam rozerwie opakowanie z papierem toaletowym i wyniesie do domu "bo przecież i tak się uszkodził"...

I najbardziej piekielne jest to, że to absolutnie nie jest jednostkowa i wyjątkowa sytuacja, kiedy katolicy, którzy sami mają gdzieś przestrzeganie zasad własnej religii przyczepiają się do kogoś, że jest niewierzący...

(dla ewentualnych komentarzy, że czemu nie zgłaszam złodziejstwa, kiedyś miałam w zwyczaju zgłaszać kradzieże, ale po pierwsze zazwyczaj się słyszało "to trzeba by wszystkich zwolnić" – aha, wspaniale /choć w sumie jest w tym trochę racji, bo rzeczywiście jestem jedną z nielicznych osób, co nie kradną i to na wszystkich sklepach, w których pracowałam do tej pory/, a po drugie to i tak jest słowo przeciw słowu i to jednej osoby przeciw kilku i już raz miałam z tego więcej kłopotów niż pożytku ;) )

religia hipokryzja

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (142)

#85394

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno natrafiłam na historię o piekielnym wydawnictwie, które wciskało kit osobie, której specjalnie nie zależało na wymianie jednej z książek (#85361), a w której piekielność polegała na dezinformacji ze strony wydawnictwa. To mi przypomniało piekielną historię z wydawnictwem zajmującym się komiksami i innymi tam fantami związanymi z Japonią.

Wydawnictwo to jest jednym z liderów branży, wiele osób korzysta, więc robiąc zakupy przedświąteczne stwierdziłam, że bezpiecznie będzie pozamawiać prezenty już w pierwszej połowie listopada. Wiadomo wszak, że jest to okres nasilonych zamówień, więc mogą być obsuwy.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Zamówienie poszło jakoś zaraz po 10-tym listopada, więc liczyłam, że do końca miesiąca spokojnie dojdzie. Kiedy minął 25-ty, zaniepokoiłam się i wysłałam grzecznego maila z prośbą, by poinformowano mnie, czy jest szansa na dotarcie paczki w ciągu najbliższych kilku dni, bo jedną z rzeczy muszę wysłać na Mikołaja, więc po prostu chcę wiedzieć, czy nie pójść po prostu do jakiegoś stacjonarnego sklepu i wysłać inny prezent, a ten najwyżej będzie na inną okazję. Grunt, żebym wiedziała, na czym stoję, bo zostanę bez prezentu (a raczej chrześnica). W odpowiedzi dowiedziałam się, że mają trochę obsuwę, ale na pewno dojdzie. No to super.

Jak można się domyślić 6 grudnia przyszedł i poszedł. Zirytowałam się bardzo, nawet nie faktem, że się nie wyrobili, tylko wprowadzeniem mnie w błąd. No cóż, chrześnica przeżyła bez mikołajek, a ja wysmarowałam już mniej miłego maila (choć bez żadnych obelg i gróźb ;) ), czy chociaż na święta dojdzie paczka, skoro zamówiona była miesiąc temu. Cisza. Kolejny mail? Cisza. W następnym już napisałam, żeby mi zwrócono pieniądze. Cisza.

Cóż, pieniądze pieniędzmi (choć też ważne), ale problem, że mamy 10 grudnia, a ja bez prezentów, a wiem, że mojej chrześnicy jednak bardzo zależało akurat na tego typu prezentach, a w stacjonarnym sklepie już poznikały te fanty, które ona chciała. Nie bardzo się łudząc napisałam do konkurencji, czy jest jakakolwiek szansa na to, żeby paczka dotarła na święta i niemalże błagając, żeby nie było powtórki z rozrywki, że napiszą "nie ma problemu", a zostanę w czarnym wiadomo czym. Ku mojemu zdziwieniu nie tylko potwierdzili, ale i paczka była w tydzień...

A pieniądze od sklepu na y odzyskałam łaskawie w połowie stycznia jakoś...

wydawnictwo

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 90 (106)

#84978

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zainspirowana którąś z kolei historią o piekielnych właścicielach psów, postanowiłam dorzucić zbiór moich doświadczeń z ludźmi, którzy mózgu nie posiadają, ale psa już tak. I żeby była jasność, wiem, że wielu właścicieli ma poukładane w głowach, sama psy bardzo lubię, ale nie zmienia to faktu, że piekielności wciąż napotyka się mnóstwo, mimo że wydawałoby się, że dużo się mówi o wypadkach z psami, dużo pojawia się historyjek w mediach społecznościowych.

Historyjki chronologicznie z mojego umiarkowanie długiego żywota.

1.

Pierwsza piekielność jeszcze z mojego wczesnego dzieciństwa – sporą część dzieciakowego życia spędzałam u wuja na wsi. Było to lata temu, więc normą było, że niestety psy trzymało się na łańcuchach. Podobnie było u mojego wuja.

Trzeba przyznać, że pies był, jak na ówczesne warunki wiejskie, bardzo zadbany, miał pełno żarła, łańcuch na kilkadziesiąt metrów, murowany budynek w ramach budy itp. A skoro pies na łańcuchu, to po co jakieś ogrodzenia robić? A że pies raz na jakiś czas się z łańcucha zrywa, to cóż, zdarza się, nikomu nigdy krzywdy nie zrobił. No, przynajmniej nie pogryzł.

Może i nie pogryzł, ale pies to był owczarek niemiecki, który z mordem w oczach i warkotem bestii piekielnej miał zwyczaj rzucać się na ludzi, którzy przechodzili obok posesji, gdy akurat psisko się zerwało. Fakt faktem, że rzeczywiście nigdy w życiu nikogo nie ugryzł – nie wiem teraz, czy tak był wytresowany, czy tak już miał w swoim charakterze – ale można sobie wyobrazić, jaka to przyjemność zostać nagle powalonym na ziemię przez takie bydlę, już nie mówiąc o tym, że jakiejś starszej osobie mógłby od samego upadku połamać kości.

Wuj oczywiście nigdy nie ogrodził swojej posesji, a psa w końcu nieznani sprawcy zastrzelili, gdy akurat wuja nie było w domu.

I szkoda piesa w sumie, pewnie jakby ogrodzone było, toby dłużej pożył, zwłaszcza że z jego psiego punktu widzenia pilnował po prostu terenu (nigdy nie było tak, że po zerwaniu biegał luzem po wsi i skakał na ludzi).

Ale jeszcze bardziej szkoda ludzi, którzy pewnie mają traumę po czymś takim.

2.

Druga historyjka z udziałem mojej kumpeli i jej inteligentnych rodziców. Rodzinka owa miała sobie dobermana w swoim domku. Doberman znany z tego, że obcych nie trawi, gdy przychodzą jest ponoć zamykany dla bezpieczeństwa, a rodzinka jeszcze się chwali tym, że żaden kot nie przeżyje wizyty w ich ogródku. Tak więc zdecydowanie nie był to pies z gatunku "musze by krzywdy nie zrobił" i "wszystkich kocha".

Tak więc pierwsza wizyta u nich w domku. Przyjeżdżam z nimi, wchodzimy do domu razem, puszczają mnie przodem (!), a tam metr przede mną stoi warczące bydlę. "Ojej, rzeczywiście, chyba go nie zamknęliśmy, ojejku". Bogu dzięki psy uwielbiam, podejście do nich mam, wiedziałam, jak się zachować, znałam jego imię, pachniałam zapachem jego rodziny, więc skończyło się bez żadnych uszczerbków (zresztą byli na tyle blisko, że może zdążyliby go złapać jeszcze przed pierwszym chapnięciem), niemniej moim zdaniem to i tak było nieodpowiedzialne, bo był to chyba największy doberman, jakiego widziałam w życiu, no i byłam jednak na jego terenie, tak?

3.

Kolejna historyjka tym razem przydarzyła się mojej współlokatorce. Mieszkałam jakiś czas w akademiku, do którego przynależał niewielki parczek. Jak można się domyślić, dla mieszkańców okolicznych domów było to idealne miejsce na wyprowadzanie psów, uj tam, że to teren w zasadzie prywatny i nikt ze studentów psa na pewno nie ma. No ale cóż, samo wyprowadzanie psów to żaden problem (poza niesprzątaniem po nich), ale nie byłoby piekielności, gdyby ktoś nie był jak zwykle mądrzejszy od wszystkich.

Jeden z naszych sąsiadów miał owczarka niemieckiego, który zawsze biegał luzem bez kagańca. Zawsze. Właściciel natomiast zawsze miał argument, że pies spokojny, nigdy nikogo nie pogryzł. Aha. Czyli bierzemy psa na smycz dopiero, jak już kogoś pogryzie?

Jak się domyślacie, pewnego pięknego dnia ten spokojny pies zaatakował moją współlokatorkę. Bogu dzięki była zima, gruba kurtka, skończyło się na zniszczonej kurtce i swetrze, właściciel natychmiast do psa dobiegł i go odciągnął. Świadkiem sytuacji nie byłam (byłam tylko świadkiem, jak przyszła do pokoju roztrzęsiona), więc nie mam pojęcia, co psa sprowokowało (nieraz sama go mijałam i nawet uchem nie zastrzygł w moją stronę), ale nie zmienia to faktu, że "zawsze spokojny pies" w końcu kogoś zaatakował. A najlepsze, że później właściciel dalej go puszczał luzem.

I tak, lokatorka zgłaszała na policję – dowiedziała się, że przy takich stratach nie ma sensu nic robić (?!), do straży miejskiej – teren prywatny, ich to nie obchodzi, do zarządu akademika – wzruszyli ramionami, że jakby studenci zamykali furtki na klucz, toby nie było takich sytuacji, a ochrona w ogóle nie od tego jest.

4.

Często właściciele zapominają też, że pies pod kontrolą powinien też być nie tylko z uwagi na innych, ale na niego samego. W mojej rodzince był mały piesek. Tatuś rodzinki stwierdził, że przecież piesek nie może być ciągle na smyczy, musi sobie pobiegać. To go wypuścił luzem. Na parking. Przecież co się może stać na parkingu, tam wszyscy powoli jeżdżą. Co się stało, można się domyślić, placek z psa się stał. Podejrzewam przy okazji, że pewnie tatuś rodzinki się zajął telefonem, zamiast patrzeć, czy pies nie biega przy ruszającym właśnie samochodzie.

5.

Czasem nawet ze smyczą można być idiotą. Jadę do pracy rowerem, drogą osiedlową, wcześnie rano, ciemno jeszcze, ale widać mnie z daleka, bo oświetlenie porządne mam. No i widzę, że kręci się jakiś pies po ulicy po mojej lewej. Po mojej prawej na chodniku człowiek. No, norma, pies puszczony luzem, jak zwykle na tym osiedlu. A nie, jednak nie, jest długaśna smycz. W poprzek ulicy. Aha. Świetnie. Na szczęście szybko nie jeżdżę. Wyhamowałam, wrzasnęłam na gościa, że nie mam zamiaru roweru nad smyczą przenosić, bo nawet nie zareagował, zajęty telefonem.

6.

O magicznej kontroli nad psami. O tym, jak często spotykam psy bez smyczy i kagańca, to nawet się rozpisywać nie będę. Jeszcze przy ruchliwszych ulicach czy na ruchliwszych deptakach ludzie o tym pamiętają, ale niech już będzie jakaś osiedlowa uliczka, a już nie daj Boże niedaleko jakiś teren zielony, park czy inna łączka, to już puszczamy piesa, niech biega.

Taką właśnie dróżką sobie jeżdżę rowerem do pracy i psy luzem i bez kagańca to norma. Ostatnio wracałam spacerkiem ze znajomą, która psów się boi bardzo, jako że kiedyś została pogryziona. Oczywiście, jak to zwykle bywa, trafiłyśmy na dwa średniej wielkości kundle, które na nieszczęście były towarzyskie. Więc przybiegły się przywitać. Kumpela blada jak ściana, ja proszę właścicielkę, by wzięła psy na smycz. Właścicielka psy woła, psy mają ją w zadzie. Podchodzi, one bawią się z nią w berka. Super.

W tym czasie koleżanka trochę wróciła do siebie (psy odbiegły od nas) i, mówiąc kolokwialnie, rozdarła ryja, jako że jest to osoba wybuchowa i temperamentna, że pies powinien mieć kaganiec lub smycz. Pani, wielce urażona, powiedziała nam, że nie znamy przepisów, bo wystarczy, jak pies jest "pod kontrolą właściciela".

Odparłyśmy, że właśnie widzimy, jak je kontroluje. Nie, nie udało jej się przywołać własnych psów do siebie.

właściciele psów psy

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 46 (88)

#82199

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio wpadłam na parę opowieści z wynajmu i naszły mnie wspomnienia, których nie brakuje z uwagi na to, że najemcą pokojów jestem od kilkunastu lat. Nie brakowało mniejszych i większych piekielności, ale jakoś najbardziej wryła mi się w pamięć Piekielna Agniesia.

Jakiś czas temu zdarzyło mi się, że trzeba się było wyprowadzić, albowiem pan właściciel mieszkanie nasze sprzedał (swoją drogą koleś też trochę piekielny, co może kiedyś opiszę). Znalazło się wyjątkowo szybko mieszkanko w moim zakresie cenowym i w odpowiadającej mi lokalizacji, choć koszmarnie zaniedbane. Do najbardziej piekielnych opisów z tego portalu brakowało mu chyba tylko dziury w podłodze i koegzystującego z lokatorami żywego inwentarza. Niemniej jednak, na moje oko, było to wszystko w miarę do odkopania.

Gdy oglądałam mieszkanie akurat wprowadzała się nowa lokatorka. Wymieniłyśmy się naszymi oczekiwaniami tyczącymi się współżycia mieszkaniowego i wielcem się uradowała, bo dziewczyna stwierdziła, że szuka osoby spokojnej, pracującej i sprzątającej. Czyli dokładnie tego, czego i ja szukam.

Wprowadziłam się zatem niedługo po niej; dziewczyna - powiedzmy, że Agnieszka – dzielnie odgruzowała mieszkanie jeszcze zanim się tam zjawiłam (ku mojej uldze i współczuciu dla niej), mi zostały tylko w sumie żaluzje, okna i pralka do powalczenia (swoją drogą pralki nie udało się "odratować", wyglądała, jakby ostatni rok spędziła podłączona do ścieków zamiast do czystej wody przy praniu).

Agnieszka okazała się bardzo sympatyczna; jedyne dwie piekielności, jakie się od początku objawiły to po pierwsze fakt, że straszliwie wręcz obgadywała wszystkich i narzekała na wszystko – a to jej znajoma z pracy kupuje gotowe obiady dla siebie i swojego faceta, no jak tak można?? Zamiast swojemu mężczyźnie zrobić domowy obiad, to jakieś gotowce kupuje? Aga nawet jej specjalnie przepisy proste znalazła, a ta dalej nic? I co to za facet, że sobie tak pozwala? A znowu ten koleś z pracy, to sobie grę kupił za 200 złotych, rozumiesz? Dorosły facet, 200 złotych na grę wydał, wiesz?! Ja nie grałam w nic od podstawówki! A ta Kaśka to by chciała umowę o pracę, wiesz? Wszyscy pracują na zleceniu, a jej się umowy o pracę zachciewa, śmieszna jest! A ten... i tak cały czas.

Drugi minus to jej non stop narzekanie, na to jak w jej życiu jest cały czas pod górkę... wcześniejsi współlokatorzy – straszni syfiarze, wcześniejszy właściciel – okradł ją, jej menedżerka ją źle traktuje, w serwisie ją oszukali, policja się przyczepiła itp., itd., niemniej opowiadała to z takim przejęciem i ogólnie była na tyle miłą i pomocną osobą, że byłam skłonna jej uwierzyć – w końcu nie wydawało mi się prawdopodobne, by tak w sumie sympatyczna (poza obgadywaniem ludzi ;)) osoba rzeczywiście była winna tych wszystkich rzeczy, które jej się przytrafiały... Pewnie dziewczyna ma pecha do ludzi, zdarza się (tak, tak, naiwna jestem, w końcu "jeśli masz problem z wszystkimi...")

Tak więc początkowo żyło się miło i spokojnie. W zasadzie jedynym problemem był nasz trzeci współlokator, pozostałość po wcześniejszej ekipie, która zaniedbała mieszkanie, bowiem w ogóle nie sprzątał po sobie. A tu jakaś plama na podłodze zostawiona, a tu znowu syf na kuchence zrobiony, a to jakaś podpaska zużyta w łazience... zaraz, zaraz. Dziewczyny współlokator nie sprowadzał, to co za podpaska? I w tym momencie zrobiłam się podejrzliwa. O ile na początku z automatu przypisałam tzw. syfienie współlokatorowi, pamiętając o tym, w jakim stanie opłakanym było mieszkanie za jego czasów, o tyle teraz zaczęłam przykładać baczniejszą uwagę do sytuacji.

Oczywiście, jak się łatwo domyślić, okazało się, że to Agniesia nie sprząta po sobie (i jej chłopak, spędzający tu większość czasu), bo jednak jeśli współlokatora nie ma dwa tygodnie, to raczej na pewno nie on. Jako człowiek niekonfliktowy przymknęłam na to oczy, zwłaszcza że Aga, gdy już robiła sprzątanie generalne, sprzątała na błysk błysków...

...jak się domyślacie, do czasu. Do czasu, gdy Aga zaczęła wyjeżdżać – wyjeżdżała tak na 3, 4 dni, przyjeżdżała znowu na 3, 4 dni, ponownie wyjeżdżała i tak dalej, w ten deseń. W tym momencie przełączyła się w tryb "nie ma mnie, nie sprzątam". Jeszcze pół biedy, gdyby nie robiła wokół siebie syfu, ale wraz z przyjazdami zaczęła robić koszmarne wiadomo co, gorsze niż dotychczas. A raczej zaczęli, bo jej chłopak zawsze był na mieszkaniu, gdy i ona była. Nie sprzątali po sobie, nie sprzątali w ogóle, potrafili w dwa dni po moim sprzątaniu zrobić taki gnój, jakby mieszkanie nie widziało sprzątania od tygodnia.

Śmieci zaczęli swoje trzymać osobno (na środku kuchni), co nie zmieniało faktu, że mieli problem z ich wynoszeniem (wyjeżdżamy na 3 dni? Niech sobie śmieci poleżą), a i tak dorzucali też do naszych. Chodzenie w butach po wykładzinie, którą cholernie ciężko doczyścić? Nie ma problemu. Zostawianie jedzenia na wierzchu, by się zepsuło i niewyrzucanie go, nawet gdy zaczynało nowe życie? Ok. Zostawianie połowy obiadu na kuchence, obok palników rozlanej i rozsypanej? Może komuś się przyda.

Dodatkowo, mimo że pół czasu jej nie było, chomikowała koszmarne ilości jedzenia w lodówce. Sprawiedliwie wypadało mniej więcej po dwie półki na lokatora + jedna szuflada w zamrażarce. Aga zajmowała trzy, w porywach do czterech, a gdy skończyło się jej miejsce w szufladzie, potrafiła wyrzucić rzeczy z szuflady naszego współlokatora do mojej (wersja z dwojga złego lepsza) albo mu je wrzucić do pokoju na łóżko, by tam się rozmroziły (wersja gorsza), "bo te kiełbasy tam tak długo leżą, na pewno ich nie zje, a ja potrzebuję miejsce".

Tak czy siak pewnego dnia (tak jakoś po półtora miesiąca mojego sprzątania po wszystkich, bo i współlokator chyba wziął wzór z Agusi i stwierdził, że "jego przecież prawie nie ma" – rzeczywiście przychodził tylko na nocki, ale przecież korzystał normalnie z kuchni i łazienki, obiady robił o 22-ej wieczór, tyle że przynajmniej nie syfił tyle, co Agniesia), skończyła się moja cierpliwość. Stety lub niestety pedantką i estetką nie jestem i potrafię się zaciąć i powiedzieć "pass, przestaję sprzątać". I przestałam. A jako że byłam jedyną osobą, która sprzątała, to i się zaczęło robić strasznie ;). Po prawie trzech tygodniach mojego protestu mieszkanie wyglądało, jakby nikt go nie sprzątał z kwartał. W końcu jednak Agę ruszył ten cały syf i ze swoim facetem go posprzątali. Ja byłam zadowolona, że wreszcie ją sumienie ruszyło... do momentu, gdy omal się nie zabiłam na workach ze śmieciami (swoimi), które mi postawili pod moim drzwiami. Bo to moje przecież. Aha. No, dobra, wyrzuciłam, no niech im. Parę godzin później spotykam Agę i co? Ano kazanie. Ja. Dostaję. JAK JA MOGŁAM DOPROWADZIĆ MIESZKANIE DO TAKIEGO STANU ! (ja?) JEJ CHŁOPAK MUSIAŁ JEJ POMAGAĆ SPRZĄTAĆ (o, wow, praktycznie mieszka, to i posprzątał, niesamowite) NIE, JEJ CHŁOPAK WCALE TU NIE MIESZKA, PRZYJEŻDŻA RAZ, DWA RAZY W TYGODNIU (ta i siedzi po cztery dni pod rząd), JEJ CHŁOPAK MUSIAŁ KIBEL MYĆ!! (o, sorry, że po twoim facecie nie umyłam kibla, może jeszcze maluszka mam mu myć?) I w ogóle milion wyrzutów skierowanych do mnie w tym takie jak, że to strasznie straszne, że ja zostawiam zużyte zapałki na kuchence (ok, przyznaję, że zostawiam, ale jej chłoptaś też zostawia i jakoś jej to nie przeszkadza) i zamykam okna (no, sorry, że zamykam, gdy wychodzę z domu i gdy jest mi zimno; Agusia potrafiła otworzyć wszystkie możliwe okna w trakcie wichury i wyjść z domu - raz lekko wypaczyła przez to jedno z okien – na szczęście trzeba przyznać, że co zepsuła, to naprawiła).

Tak więc dowiedziałam się, że to ja jestem ta zła. Cóż, żyłka skoczyła lekko, ale dobra. Jedno co było niepokojące, to było przekonanie, z jakim mówiła niektóre kłamstwa, typu że przecież ona tydzień temu sprzątała! (nie sprzątała dwa miesiące) albo że jej chłopak tu nie mieszka. Rozumiem, gdyby to było mówione przy kimś, ale rozmawiałyśmy w cztery oczy, a ona mówiła to z takim przekonaniem, jakby serio w to wierzyła. Trochę mnie to zmartwiło, zwłaszcza że przypomniało mi się wówczas jeszcze jedno – któregoś dnia mój facet, nasz wspólny znajomy, opowiadał mi, że Aga płacze wszem i wobec, że jej chłopak w ogóle nie ma dla niej czasu. O tyle mnie to zaskoczyło, że wiedziałam, że jej chłopak w zasadzie, poza pobytem w pracy, spędza z nią 80% czasu, praktycznie cały czas u nas nocuje i całe popołudnia tu siedzi. No cóż, to jest "nie ma czasu"? Tak więc te jej kłamstwa mówione z pełnym przekonaniem były podejrzane, jak dla mnie.

Tak czy siak, Aga sięgnęła po dalej idące rozwiązania i wypisała kartkę z listą obowiązków i zasad współżycia na mieszkaniu. W sumie dobrze (choć lepiej byłoby, gdyby ją skonsultowała z kimkolwiek), w końcu wreszcie czarno na białym będzie, co ma być robione, żeby było dobrze. I, jak się domyślacie, była jedyną osobą, która wymagań wypisanych na kartce nie przestrzegała. Kolejna żyłka mi drgnęła.

Ostatecznie żyłka mi poszła, gdy dowiedziałam się, jak to Agusia mnie obsmarowuje wszem i wobec, jaki to ze mnie syfiarz, jak to w ogóle po sobie nie sprzątam (i w ogóle nie sprzątam), a ona biedna się zarzyna wraz z jej nie mieszkającym tu przecież chłopakiem. Wypisz wymaluj moja historia na Piekielnych, tylko że to niby ja jestem tą Piekielną Agusią. Było to szczególnie niemiłe z tego względu, że mój facet to nasz wspólny znajomy, który ją zna dłużej i lubi, więc nie chcę wiedzieć, jaką wizję mnie musiała mu wyrobić. Ale teraz przynajmniej wiedziałam, że te jej opowieści o tych wszystkich złych rzeczach, które ją dotykały były zmyśleniem :). A ludzie oczywiście jej wierzyli, bo to taka sympatyczna dziewczyna, co ma pecha do ludzi w życiu, a wszystkie te swoje kłamstwa opowiada z niesamowitym przekonaniem budzącym żywe współczucie.

Jak się domyślacie w końcu wyprowadziłam się, lecz oczywiście nie bez małych fajerwerków z Agi strony. Pierwsze hocki klocki się zrobiły, gdy się wyprowadzałam. Większość rzeczy wywieźliśmy jednego dnia, ja jeszcze wróciłam parę razy po jakieś resztki – co ważne, mając do tego pełne prawo, gdyż miałam tam mieszkać teoretycznie jeszcze przez miesiąc i miałam klucze, no i miałam tam jeszcze swoje rzeczy. Od Agusi dowiedziałam się (i znajomi dookoła też się dowiedzieli), że się "zakradam do mieszkania specjalnie wtedy, gdy nikogo nie ma". No, sorry, miałam pytać, czy mogę łaskawie przyjechać do własnego pokoju po własne rzeczy i dostosowywać się do jej grafiku? Zwłaszcza gdy ona często pracuje na dwójki, a ja na jedynki?

Tak nie będziemy się bawić – ja na pewno na rękę jej iść nie będę w takiej sytuacji. Złożyło się, że z właścicielką układ miałam taki, że jak się wyprowadzę wcześniej i wcześniej kogoś znajdę na miejsce, to nie będę musiała płacić za miesiąc wypowiedzeniowy. Tak więc w moim interesie było znaleźć kogoś jak najszybciej, gdyż mieszkanie już inne miałam zaklepane i zapłacone, no i tam już mieszkałam. Gdyby z Agą było miło, to bym poszukała razem z nią nowej osoby na moje miejsce. A jako że było, jak było, a spodziewałam się też, że będzie mi robić pod górkę i specjalnie odrzucać wszystkie kandydatury, wzięłam pierwszą chętną, w miarę normalnie wyglądającą osobę, skonsultowałam z właścicielką, właścicielka pogadała z nowym lokatorem, zatwierdziła i kazała przekazać klucze, przekazałam owe, finito. Ale nie dla Agusi.

Agusia palnęła mi kazanie smsowe, że jak ja śmiem sprowadzać obce osoby do mieszkania! Że ona przychodzi, a tam jakiś obcy facet chodzi po mieszkaniu! Że przecież on by mógł pokraść jej rzeczy! (sorry, Agusiu, że właścicielka też cię tak miała dość, że stwierdziła, że nie będzie cię informować o nowym lokatorze). To nic, że facet ma do tego prawo, bo kasę zapłacił, klucze ma, właścicielka ma jego dane i w ogóle wiadomo było, że jak ja się wyprowadzę, to się ktoś inny wprowadzi (swoją drogą na większości mieszkań też nikt ze mną nowych lokatorów nie konsultował, mało to miłe, ale zwykle tak właśnie jest, niestety). Odpisałam jej mało miło, że raczej trudno, żeby jej coś ukradł, bo wszystko trzymała u siebie zawsze, nawet gdy była w środku, w zamkniętym na klucz pokoju. Nawet jakieś sprzęty kuchenne, żeby przypadkiem ktoś nie skorzystał. Ona oczywiście korzystała ze sprzętów innych; o ironio, pamiątkowy kubeczek po mojej siostrze właśnie w jej pokoju zaginął na wieki ;)

Takiej zniewagi (że jej odpyskowałam) chyba Agusia nie mogła znieść, bo dowiedziałam się jeszcze (i moi znajomi), że jestem złodziejką, bo powynosiłam rzeczy należące do mieszkania i że ona to zgłosi właścicielce. Podejrzewam, że chodziło pewnie o moje rzeczy, które kupiłam na to mieszkanie do wspólnego korzystania (typu czajnik, zestaw mopowy czy miska), jako że ja nie zamykam tego typu rzeczy w pokoju na klucz, jeśli wszyscy mogą skorzystać. Właścicielka oczywiście potwierdziła, że nic jej z mieszkania nie zginęło.

Ostatnie info, o jakim wiem, było takie, że właścicielka zastanawiała się, czy nie wypowiedzieć umowy Agusi, bo z nią się nie da żyć.
I najbardziej piekielne w tej historii jest to, że ja szczerze podejrzewam u niej jakieś zaburzenie psychiczne. Ta jej wiara w jej własne kłamstwa, to widzenie wszędzie piekielności, jej koszmarna nerwowość i strach przed byciem okradzionym, kompletne niewidzenie swoich błędów... to wszystko było dość wyraźnie widoczne po jakimś czasie.

I co na to jej rodzina? Co na to jej facet? Jak się jest z kimś blisko, trzeba delikatnie próbować komuś pomóc w zdecydowaniu się na jakąś terapię. No i piekielne też jest to, że jakby Agusia pierwsza wrzuciła swoją historyjkę, to ja byłabym tą złą tutaj ;)

współlokatorzy

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (201)

#80035

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A wrzucę taką krótką piekielność w związku z historią 79913, a raczej komentarzami do niej.

Wielu z Was wyraziło wówczas swoją niechęć do ekspedientek narzucających się i skaczących wokół klienta z ciągłym "Podać coś?", "Doradzić może?", "Już się pani zdecydowała?" itp. itd. Mnie też to irytuje, aczkolwiek wiem, że kobiety (albo czasem i faceci, żeby nie być niesprawiedliwym dżenderowo ;) ) robią to, co mają po prostu w standardach, nie wiedząc przy tym, kto akurat może być tym osławionym tajemniczym klientem. Trochę głupie standardy, jak na mój gust, ale takie są.

Po części zrozumiałam, z czego wynikają, gdy sama zaczęłam pracować w markecie.
Otóż, sama nie lubiąc ani jako klient ani jako ekspedientka, pięciokrotnego napraszania się, zazwyczaj przeprowadzam taki dialog:

Ja: Dzień dobry, coś panu/i podać?
Klient: Nie, ja się muszę chwilę zastanowić.
Ja: Proszę bardzo, jak coś będzie trzeba, proszę powiedzieć albo zapytać, z chęcią doradzę, a tymczasem tu sobie będę wykładać mięso.
Klient: Oczywiście.

I myślicie, że jak wygląda dalszy ciąg? Logiczne chyba, że gdy klient się zdecyduje (albo chce zapytać), to mówi: "Już się zdecydowałem, można?" czy coś w ten deseń.
Otóż badań statystycznych nie robiłam, ale na moje oko robi tak co piąty, co czwarty klient.
Co robi reszta?

Jakaś połowa stoi. I stoi. I patrzy się wściekle. I chrząka. Jeśli widzę, że klient ewidentnie już się zdecydował, to wiadomo, że podchodzę. Niestety nie zawsze widzę, bo np. kroję kości, więc stoję tyłem, bo tam mam maszynę do kości. Zazwyczaj taki klient nie odezwie się, choćbym go miała na tej pile pokroić. Czeka, aż ja znów go zaczepię z pytaniem: "No, to już się pan zdecydował?" I wtedy jest:
- NO OCZYWIŚCIE, ILE MAM JESZCZE STAĆ?!

A co z resztą, jakąś jedną piątą? Po raptem minucie stania wyjeżdżają z awanturą:
- NO ILE MAM TU JESZCZE CZEKAĆ! PANI TU POWINNA STAĆ PRZY MNIE I PILNOWAĆ, CZY JA SIĘ ZDECYDOWAŁEM JUŻ CZY NIE?! PRZECIEŻ JA NIE JESTEM OD TEGO, ŻEBY PANIĄ WOŁAĆ, PANI TU JEST OD TEGO JAK D8PA OD SRANIA (cytat dosłowny z jednego z klientów ;) ), ŻEBY STAĆ I PATRZEĆ, CZY JA JUŻ WIEM, CO CHCĘ, CZY NIE! JA SKARGĘ NAPISZĘ!

Tak więc, wiecie. Podziękujcie innym klientom za pytanie się sto razy o to samo ;)

ekspedientki; sklepy

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (150)
zarchiwizowany

#72465

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A taka tam krótka opowiastka o Polsce A i polsce B:
Jadę sobie z mojego małego miasteczka na Podkarpaciu do Wrocka za pomocą środka lokomocji znanego jako Intershitty. Pociąg jedzie jeszcze gdzieś tam het z Lublina czy innego Zamościa. Podróż długa - ode mnie do Wrocka 6 czy 7 godzin jazdy, od początku trasy jeszcze dłużej. Jak dla mnie oczywiste być powinno, że skoro jadę Intershitty (więc niekoniecznie tanio) i to na długiej trasie, to jak nie Wars, to chociaż pan z wózkiem z wodą do picia powinien być (nie mówiąc o kanapkach), co by nie zdechnąć z pragnienia, zwłaszcza że jadę w święto narodowe, wszędzie wyzamykane (i słusznie), a na mojej stacji w środku lasu to ewentualnie borówek można nazbierać w ramach prowiantu.
Ale ni ma, pani, Warsu, rzecze konduktor. W Krakowie podepną może, prawdopodobnie. Do Krakowa tylko trzy czy cztery godzinki (ode mnie, od początku trasy dłużej), więc jaki problem?
I rzeczywiście w Krakowie podpięli. No bo ta chołota z podkarpacia to i tak swoje słoiki na pewno wiezie, to po co im jakiś wars. Co tam te kilka godzin. A że płacą tyle samo co państwo z Dużych Miast? Ech.

polska b; intercity

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (23)

#67262

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądam sobie właśnie oferty pracy i natrafiam, ku mojemu zaskoczeniu, na takie ogłoszenie:

"Witamy!

Wykonujemy oryginalne i w 100% autentyczne dyplomy ukończenia studiów wyższych. NIE są to wersje kolekcjonerskie, żadne skany tudzież wydruki komputerowe, lecz fachowo i właściwie przygotowany dokumenty na prawdziwym papierze pochodzącym z introligatorni, w której zaopatruje się niemal każda polska szkoła. Papier z rzeczywistą fakturą i co najważniejsze zawiera wszystko to, co powinien:

- znak wodny
- specjalne włókna zabezpieczające, nie widoczne w świetle dziennym i aktywne w świetle UV
- włókna zabezpieczające widoczne w świetle dziennym
- zabezpieczenia chemiczne zapobiegające próbom usuwania lub przerabiania treści

Wszystkie dyplomy dostosowane są do indywidualnych cech kolorystycznych PANTONE i zawierają specyficzne cechy uczelni tj.:

*gilosze
*rozety
*mikrodruk
*irys
*element graficzny wykonany specjalną farbą aktywną w promieniowaniu UV

Cennik:

Licencjat = 1450 zł (* ta kwota obowiązuje tylko przez okres letni!)
Magister = 1850 zł (* ta kwota obowiązuje tylko przez okres letni!)
Inżynier = 1550 zł
Mgr/Inż = 1700 zł

Cena ewentualnego, w pełni legalnego i rzeczywistego wpisu do ksiąg uczelni, pełna legalizacja uzależniona jest zawsze od:

Uczelni
Kierunku
Specjalizacji

Szacunkowy koszt wpisu do akt - waha się w granicach 1100-2900zł za najbardziej popularne polskie uczelnie publiczne (ok. 80% zleceń), od 1500-3300zł za mniej popularne oraz głównie oddziały zamiejscowe (ok. 15% zleceń) i od 2800-6500zł za uczelnie prywatne, niepubliczne lub/i zlecenia mocno wyjątkowe (poniżej 5%).

Czas realizacji: ok. 7-10 dni roboczych + wysyłka w 24h"

(dalej ogłoszenie zawiera bardziej szczegółowe informacje)

Moje pytanie - gdzie powinnam to zgłosić?

Edit: Oczywiście zgłosiłam naruszenie na samym portalu ogłoszeniowym, ale nie wiem, czy dalej powinnam gdzieś do policji z tym wbijać czy zostawić to portalowi.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 334 (412)

#47806

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarzają się czasem na Piekielnych wyrzekania, jak to pracodawcy szukają chętnych do pracy i, biedacy, nikogo odpowiedniego znaleźć nie mogą – a to ktoś kłamie w CV, a to przyjdzie pijany, a to nie przyjdzie w ogóle i koniec końców mało kto zostaje... I gdzie to bezrobocie, panie?
No cóż, może czasem ma się pecha, a może czasem problem małej ilości nadających się kandydatów tkwi w samym procesie rekrutacyjnym?

Ostatnio miałam wgląd (choć niestety nie moc decyzyjną) w proces rekrutacyjny naszej małej firemki. Zależało nam (ponoć) na tym, żeby jak najszybciej znaleźć pracownika, jako że w takiej małej firemce jak nasza, brak choćby jednych rąk do pracy oznacza, że reszta musi pracować na półtora etatu. Ogłoszenia żeśmy rozesłali, cv w sumie stosunkowo mało dostaliśmy – ok. 20. Ucieszyłam się, że akurat będzie można zaprosić wszystkich na rozmowę, jako że ja w ocenianie po CV nie wierzę i nie znoszę wszelkich technik, jak wyłonić idealnego kandydata po samym CV. Niestety grono decyzyjne miało inne zdanie i z lubością wzięło się do odrzucania ludzi po życiorysie.

A więc najpierw odrzućmy wszystkich bez doświadczenia. To nic, że w naszej pracy jeden, dwa dni wystarczą, żeby się nauczyć tego, co podstawowe (i w pełni wystarczające do poprawnej, choć trochę powolnej pracy), a reszta to kwestia praktyki i po miesiącu pracownik pracuje niemal tak dobrze jak inny z wieloletnim doświadczeniem. No ale śpieszy nam się przecież, to szkoda nawet tych dwu dni na nauczenie podstaw, prawda? A więc ¾ CV poszło do kosza.

Zostało kilka. Z tego odrzucimy tych, którzy byli wcześniej na stanowiskach kierowniczych - na pewno nie będą się nadawać do pracy na niskim szczeblu i będą konfliktowi (czytaj: obecny kierownik boi się, żeby go ktoś nie wygryzł przypadkiem), więc odrzucamy.

Odrzucamy też ludzi z małymi dziećmi, bo przecież będą co chwilę się zwalniać. Nieważne, że może mają z kim zostawić dzieci, skoro szukają pracy.

Oraz ludzi, którzy zbyt często zmieniali wcześniej pracę (zbyt często = dwa razy pracowali gdzieś po trzy miesiące). Nieważne, że może mieli jakieś powody albo po prostu pecha do prac. Po co pogadać i dowiedzieć się, z kim się ma do czynienia.

Koniec końców zostało aż trzech „idealnych kandydatów”. Grono decyzyjne dumne z siebie, że znalazło sobie pracownika. Nie wzięło pod uwagę, że idealni kandydaci są, no cóż, idealni. Tzn. niejedną ofertę mają na oku i niejednego pracodawcę. A warunki u nas niestety nie są powalające (najgorsze też nie, ale raczej ze wskazaniem na gorsze niż lepsze). I jak było?

Osoba pierwsza dostała lepszą pracę. Osoba druga popracowała jeden dzień i stwierdziła, że warunki pracy jej nie odpowiadają. Osoba trzecia popracowała dwa dni, ale okazało się, że musi co chwilę sobie brać wolne, mimo iż nie ma małych dzieci (jak się okazało, miała własną firemkę, która miała zupełnie nie kolidować z naszą pracą, a szefostwo się ucieszyło, że ZUSów nie trzeba będzie płacić).

Po tych trzech osobach myślałam, że grono decyzyjne pójdzie po rozum do głowy i weźmie, którąś ze zdesperowanych osób po średniej szkole, dla których to byłaby pierwsza praca i które (jak wskazywały na to maile) z pocałowaniem ręki wzięłyby jakąkolwiek robotę. Ale nie. Bo MUSI być osoba z doświadczeniem. Noż kur...

Koniec końców wzięto osobę, która miała doświadczenie w pokrewnej dziedzinie. W praktyce musieliśmy ją nauczyć wszystkiego tak samo, jak osobę bez żadnego doświadczenia, a minus jest taki, że ma również inne oferty pracy na uwadze i nie jest pewne, czy nie zrezygnuje w najbliższej przyszłości. Eh.

rekrutacja

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 685 (725)