Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

tatsu

Zamieszcza historie od: 28 października 2011 - 13:45
Ostatnio: 27 czerwca 2020 - 11:00
Gadu-gadu: 1223643
O sobie:

Rzemieślniczka i przekupka hobbystycznie i mediewalnie.
Masażystka - z miłości do ofiarowywania pomocy :)
Włościanka - z zamiłowania do roślin i zwierząt i prowadzenia życia na własny rachunek.

  • Historii na głównej: 5 z 10
  • Punktów za historie: 1323
  • Komentarzy: 31
  • Punktów za komentarze: 38
 

#86764

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem wieśniarą.
Tak gwoli przypomnienia ;)
Z tej racji mam ja raczkującą jeszcze "hodowlę" królików mięsnych.

Tak się nieszczęśliwie złożyło, że jedna z młodych samic tak wariowała i ganiała się z siostrą po klatce, że gdzieś uszkodziła sobie skok (znaczy tylną łapę). Widzę, że noga wisi bezwładnie, królica oszczędza ją, jak może, pewnikiem złamana. Po pobieżnej kontroli skoku (z rzucającym się i fukającym królikiem na kolanach, trzymając go jedną ręką, a drugą próbując wymacać stan kości i stawu) podjęłam decyzję, że tu trzeba lekarza weterynarii, a nie (jeszcze w trakcie nauki) technika weterynarii (czyli mojej skromnej osoby).

Królica na noc dostała lek przeciwbólowy dla zwierząt (mam w apteczce, bo różne rzeczy się trafiają na wiosce), a ja postanowiłam nazajutrz z samego rana umówić się na leczenie w najbliższej przychodni weterynaryjnej.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam.

Dzwonię, wyłuszczam sprawę, że młoda królica, że skok prawdopodobnie złamany, że trzeba by było to jakoś poskładać.
Co dostałam w odpowiedzi?
- To nie u nas, bo my nie mamy znieczulenia wziewnego, to do innej kliniki w (tu padła nazwa większego miasta oddalonego od mojego miejsca zamieszkania godzinę jazdy autem).
W głosie w słuchawce było czuć napięcie i niechęć...
Cóż było robić?
Odpaliłam RTG w oczach :P
Pokazałam mężowi, jak bezpiecznie unieruchomić królicę i na spokojnie omacałam cały skok.
Na szczęście wszystkie kości były całe. Jedynie staw wykazywał pewne nieprawidłowości przy ruchu. Założyłam opatrunek, podałam tabletkę przeciwbólową i wpuściłam młodą do osobnej klatki.

Co w tym piekielnego?
Ano to, że nie dalej, jak tydzień wcześniej, w tej samej przychodni kastrowano mojego kocurka. I musieli przecież użyć jakiegoś środka do anestezji, bo chyba na żywca tego nie robili?
Dodam jeszcze, że królica była w tym czasie o ponad 1 kg cięższa od kota, więc anestetyki - wydaje mi się - spokojnie można było jej podać iniekcyjnie.
Chyba że - jako że dopiero się uczę zawodu - coś mi się pozajączkowało i mój tok myślenia nie jest właściwy...

weterynarz królik uraz

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 123 (137)

#86711

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od niedawna jestem "wieśniarą", czyli mieszkanką jednej z wsi polskich na południu naszego pięknego kraju.
Jako że to wieś w pełnym tego słowa znaczeniu, gdzie psy szczekają, koguty pieją, traktory jeżdżą, a gnój śmie... no, pachnie inaczej ;) to i ja postanowiłam trzymać sobie jakieś przydatne zwierzątka.
Stanęło na kurach. W końcu wiejskie jajka są najlepsze, prawda?

No to trzeba przyszłym pracownicom jakieś lokum postawić. Z czego najłatwiej? Ano - zawyrokował mąż - z palet. Jak zawyrokował, to zaczął szukać dostawców z bliskiej okolicy, by marzenie małżonki o staniu się prawdziwą wieśniarą spełnić.
Znalazł bardzo szybko i bardzo blisko pana, który miał akurat taką ilość palet, jakiej potrzeba do postawienia "kuratorium". Data i godzina oraz cena umówiona. Cudownie!
W wyznaczonym czasie czekamy. Czekamy. Czekamy.

Jako że już pan od palet ma lekkie (godzinne) opóźnienie, mąż łapie za telefon i dzwoni. Może jakiś problem w trasie, coś niespodziewanego się stało? Telefon, niestety, po drugiej stronie nie został odebrany. SMSy oraz e-maile również. I to nie tylko w tym dniu - zupełnie zostaliśmy olani.
No nic. Na szczęście straciliśmy tylko czas.
Kolejne przypadki były podobne. Mimo wcześniejszych potwierdzeń, że na pewno przyjedzie jeden z drugim z zamówionym towarem, to znikali po drodze, niczym w czarnej dziurze. Aż zaczęliśmy podejrzewać, że ktoś te karawany kupieckie napada i rabuje wiezione do nas dobra.
Pomijam tych, którzy wystawiali ogłoszenia, ale nie zamierzali się w ogóle kontaktować z potencjalnym nabywcą. Ani za pomocą wiadomości, e-maili, SMSów, ani nie odbierali połączeń. A takich też było sporo.
Po trzech miesiącach takiego bujania się z "byznesmenami" w końcu trafiłam na solidnego przedsiębiorcę, który uczciwie podał cenę za towar i za transport. Nie bał się rozmawiać przez telefon, odpisywał na SMSy i wiadomości. A w kontakcie osobistym okazał się być bardzo sympatycznym człowiekiem.
Ba! Jeszcze nam pomógł te palety z auta wypakować!

I tak się zastanawiam: po kiego grzyba takie to to wystawia ogłoszenia, reklamuje się wszem i wobec, kiedy później ma klienta w du...żym poważaniu? Rozumiem, że mogą się zdarzyć różne nieprzewidziane sytuacje, tylko czemu nie powiadamia się o tym klienta? To taki trend ostatnimi czasy? Tak napisali w podręczniku do prowadzenia biznesu? Bo opisywane traktowanie jest nagminne i to w różnych dziedzinach życia gospodarczego.
I nie, nie jest to problem po naszej stronie, bo zawsze jesteśmy wyrozumiali i nigdy nie przyjmujemy roszczeniowej postawy, bo płacę, więc wymagam.

Ach! I Hit Tygodnia!
Po tym jak już rozładowaliśmy auto z palet, zapłaciliśmy i pożegnaliśmy naszego dostawcę, odezwał się pan opisywany na samiutkim początku. On ma te palety i może łaskawie do nas przyjechać. Na wieść, że już mamy palety i to na podwórku, pan się oburzył, że jak to tak? Przecież to z nim się umawialiśmy! No tak... Tylko to było trzy miesiące temu :P

uslugi

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (143)
zarchiwizowany

#85899

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przyznaję się.
Bez bicia.
Zostałam Piekielną :'(
Mogę to zrzucić tylko na karb tego, że złożyło się kilka nieciekawych zdarzeń, które w konsekwencji pozostawiły mnie zagubioną we wszechświecie. Z objawami podobnymi "pomroczności jasnej".

Już przechodzę do sedna sprawy:
W ubiegły weekend miałam ja egzaminy w szkole. Wewnętrzne. Semestralne (sesja k...wo!). Musiałam w tym celu odbyć długą, obfitą w przesiadki podróż do miasta docelowego, które często w memach internetowych ma swoje zasłużone (?) miejsce.
Z racji problemów enigmatycznie wymienionych we wstępie, musiałam odnaleźć WC. Nie było to trudne. W końcu to miasto.
Weszłam zatem do jednej z restauracyjek, rozglądnęłam się za ww. przybytkiem. Znalazłszy go i odnotowawszy, iż na drzwiach jest widoczna karteczka z bardzo wyraźnie napisanym zdaniem: "Tylko dla gości lokalu", grzecznie zapytałam, czy jako "niegość" mogę jednak w sytuacji awaryjnej skorzystać.
Obsługa niezmiernie wyrozumiała i miła wyraziła zgodę, dodając instrukcję bym nie korzystała z jednej z toalet.
A były dwie: jedna zamykana drzwiami, druga za zasłonką.
Wybrałam (zgodnie z zaleceniami, które zanotowałam w pamięci) tę z drzwiami. Co prawda nie była najczystsza, ale wiadomo, jak co niektórzy "umiom w WC". Dodatkowo spieszyłam się, by na czas dotrzeć do szkoły, więc stwierdziłam, że darowanej ubikacji w muszlę się nie zagląda.
Zrobiłam, co miałam i użyłam spłuczki.
W tym momencie z przerażeniem zaczęłam obserwować, jak woda wzbiera wewnątrz, grożąc powodzią na skalę lokalną, ale wiecie... cały dzień spędzony w butach, które zetknęły się z taką cieczą dla nikogo nie byłby przyjemnym.
Na szczęście do tragedii nie doszło.
Wezbrana woda dotarła do wałów przeciwpowodziowych, ale ich nie przerwała ;)
Oczywiście grzecznie wspomniałam wielce miłej obsłudze o ekstremalnym problemie powodziowym, bo jakże by tak nie powiedzieć?
I tu właśnie objawiła się moja piekielność.
Miła pani uśmiechnęła się i rzekła:
- Ale przecież mówiłam, że w tej kabinie jest problem i miała pani skorzystać z tej za zasłonką...
O...
No tak. Mój nie do końca sprawny umysł zanotował tylko słowa "nie" i "zasłonka" :/

Przeprosiłam, pokajałam się...
I chyba jestem naprawdę nienormalna, bo do tej pory mi głupio...

restauracja

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (22)

#85308

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Muszę... bo się uduszę...

Otóż uśmiechnęło się do nas szczęście i możemy wreszcie spełnić z Lubym marzenie o mieszkaniu na wsi. Do tego, by ono się jednak całkiem urzeczywistniło, potrzebujemy sprzedać mieszkanie nasze i teścia.
Z naszym problemu większego nie było: przyszli, pooglądali, rzekli "kupujem" i już.
U teścia nie było tak prosto. Oj, nie...

Znalazła się rodzinka z czterema bombelkami. Jako, że nie ulegamy stereotypom, potraktowaliśmy ich całkiem normalnie, a nawet nieco ulgowo (o czym w dalszej części opowieści), bo poczuliśmy z nimi więź, gdy mówili, że już kilka fajnych mieszkań im "uciekło". Nam też kilka pięknych domów sprzątnięto sprzed nosa...
No cóż...

Oni biorą na 100%, bo mieszkanie ładne, ustawne, balkon wielki, jak taras - no cud, miód i orzeszki. Pieniądze mają, jutro podpiszemy umowę przedwstępną, damy zadatek i potem tylko notariusza umówić. Wygląda pięknie?
Nie mogło jednak być tak różowo.

Na SMSy odpowiadali z ociąganiem, telefonów nie odbierali. Na pytania o konkrety (np. kiedy przyjdziecie podpisać umowę przedwstępną) odpowiadali mało konkretnie, a głównie mówili o tym, co teraz na działce robią.
Ogłoszenie zdjęte z "tablicy", ludzie, którzy byli też chętni - poodmawiani, a ci świrują. Z jutra zrobił się tydzień, z tygodnia dwa...

W tym czasie dowiedzieliśmy się, że rRodzinka chce się już wprowadzić do jednego z pokoi, bo oni się pomieszczą spokojnie i nie będą przeszkadzać, a my możemy pakować teścia (no jasne i gdzie go wyprowadzimy? Pod most?), a także poznaliśmy pełną szczegółów historię o tym, kto gdzie będzie spał, gdzie się wypróżniał i co robił w poszczególnych etapach życia w nowym miejscu.
Na nasze miłe, acz stanowcze odmowy wprowadzenia się przed zapłatą pełnej kwoty, jaką żądamy za mieszkanie, reagowali fuknięciami, bo przecież oni nie oszukają, wszystko zapłacą i w ogóle.

Najbardziej rozwalił mnie moment, gdy Madka chcąc sobie pomierzyć pokój, czy jej meble wejdą (w sumie nie wiem też po kiego grzyba to robiła, bo w ogłoszeniu był dołączony schemat z wymiarami i rozmieszczeniem poszczególnych pomieszczeń), trzymała kartkę w ręku z zapiskami. W pewnym momencie jeden z bombelków wyrwał jej tę kartkę i... zjadł... opad szczęki trwa nadal, choć było to prawie tydzień temu.

Postawiliśmy im w końcu ultimatum: do tego i tego dnia określają się, czy kupują mieszkanie, spotykamy się i podpisujemy umowę przedwstępną. Nie odpowiedzieli na SMSa, a telefon - tradycyjnie - nieodebrany.
No cóż... wyrozumiałość i współczucie, to jedno, a brak szacunku do innych i ich czasu, to drugie.
Ogłoszenie wróciło do Internetu.
Szybko znalazł się nowy nabywca, zdecydowany na zakup, już umawia notariusza, ma gotówkę, chce załatwienia rzeczy od ręki.
Rodzinka dostała krótką informację, że oferta nasza już jest nieaktualna, na którą zareagowała natychmiast (!) wysyłając gorączkowe SMS-y z prośbami, by jeszcze im dać czas, że oni już za chwilę do banku po kredyt idą... Teraz? No sorry, ale już za późno.

Nie wiem, gdzie oni się chowali, ale nie chcę znać tego miejsca.
I powiedzcie, jak można być takim wstręciuchem, żeby nie szanować czyjegoś czasu i mieć w nosie wszystkie prośby o ustosunkowanie się do wcześniej zawartej umowy ustnej? I żeby sprzedający się prosił o podpisanie umowy i zakończenie transakcji...?
Naprawdę, zaczynam tracić resztki wiary w to społeczeństwo...

mieszkanie bombelki madka kupno-sprzedaż

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (180)

#81293

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę dawno mnie nie było... praca i nauka, a potem choroba zawładnęły moim życiem, niestety. Ale już mi lepiej ;)

Rzecz, którą chcę Wam opisać, zdarzyła się parę lat temu, kiedy to staliśmy się dumnymi opiekunami schroniskowego "kojota", na którego nikt nie spojrzał, a nas w sobie rozkochał.
Hera, bo tak nazwano w schronie Jej Wysokość Wilczessę, ma nietuzinkową urodę: wygląda jak wilk meksykański z oczyma i ogonem od husky.
Wzbudzała i wzbudza nadal zainteresowanie wśród mijanych osób.

Tyle tytułem wstępu...

Zaraz po tym, jak nieco podkarmiliśmy kojotopodobne zwierzę (w schronisku ważyła 16 kg, teraz ma wymagane 25 kg), kiedy zaczęło dostawać wilczych kolorów sierści, natknęliśmy się na kobietę, która twierdziła, że pies jest jej i mamy go niezwłocznie oddać. Na pytanie, na jakiej podstawie wysuwa swoje żądania, coś poburczała i się zmyła, jak niepyszna. Dodam, że Hera zupełnie na kobietę nie zareagowała jakoś inaczej niż na przeciętnego obcego: pomachała leniwie ogonem, popatrzyła swoimi różnokolorowymi ślipiami i zajęła się wąchaniem czegoś bardzo interesującego w trawie.

Podczas jednej z wizyt na ważenie (wciąż staraliśmy się ją "dotuczyć" do odpowiedniej wagi) u weterynarza, dowiedzieliśmy się, że jakaś kobieta dopytywała się o psa, którego opis idealnie pokrywał się z wyglądem Wilczessy. Niestety, na osiedlu i prawdopodobnie w całym mieście nie ma takiego drugiego, więc nie ma mowy o pomyleniu z innym czworonogiem. Wetka mówiła, że gdy ona potwierdziła, że podobny do opisu pies tu się leczy/szczepi i jest w kartotekach, kobieta natychmiast zażądała podania naszych danych teleadresowych, bo ukradliśmy jej psa. Na pytanie, czy pies miał czip, przytaknęła. Natomiast, gdy miała potwierdzić jego numer, zapowietrzyła się. Dodam, że Hera została zaczipowana dopiero w schronisku...

Kobieta usilnie starała się odzyskać "swojego" pupila do momentu, aż się nie dowiedziała, że suka jest po kastracji i młodych, choćby nie wiem, jak się starała, mieć nie będzie. Wiadomo - ze schroniska nie wypuszczą płodnego zwierzęcia.

I chyba dobrze, że Hera trafiła do nas i nie zasiliła kolejnej pseudohodowli "wilczaków"...

Kobiety więcej nie spotkaliśmy już nigdy.

PS Jeśli ktoś jest ciekawy wyglądu naszej wilczycy, mogę w wiadomości prywatnej podać link do jej strony na FB ;)
PPS: Nikt nie ma obowiązku polubić stronę. Nikt nie ma obowiązku również na nią wchodzić.
Nie mogę podlinkować zdjęcia z galerii Google, żeby pokazać szybko i sprawnie Wilczessę :(

schronisko psy pseudohodowle

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (110)

#72824

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Witki mi opadły. I majtki. I w sumie już nie ma mi co opadać przy kolejnych takich zdarzeniach.

Tytułem wstępu się przedstawię: zwą mnie tatsu i pracuję w ochronie na terenie marketu średniej wielkości.

A teraz do rzeczy.
Od dłuższego czasu nie mamy szczęścia do współpracowników. My, czyli koleżanka i ja. Do dwóch bab, koordynator umyślił dorzucić dwóch facetów. Żeby chyba były zachowane parytety, bo innego wyjaśnienia nie znajduję.

1. Kolega o lekko rozbieganych oczach, nieco nieogarniający rzeczywistości. Zrzuciłyśmy to na karb tego, że z ochroną nie miał do tej pory nic wspólnego. Każdy ma prawo zacząć od zera i się nauczyć nowego zawodu. Jako odpowiedzialna za szkolenie i porządek na tzw. "linii kas" uczyłam nowego, jak należy się zachować względem klienta, jakie artykuły i kiedy trzeba liczyć i gdzie wyniki zapisywać, czy też jak zachować się w sytuacjach, kiedy mamy z monitoringu zgłoszoną kradzież i wystawionego do ujęcia złodzieja.

Wszystko pięknie, ładnie. Facet ma problemy z ogarnięciem, ale rozumiemy - początki są trudne.
Minął miesiąc. Minął drugi, a facet dalej nie ogarnia. Na domiar złego zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością coraz częściej.

Niedługo później wydało się, dlaczego ma takie problemy. Otóż kolega był amatorem ziół palonych, o pięciopalczastych liściach. Nie dość, że palił skręty w dostępnej dla pracowników palarni, całkiem jawnie, to jeszcze proponował kupno własnoręcznie wykonanych "dżojntów".
Informacja poszła, gdzie trzeba. Kolega już nie pracuje.

2. Młody cwaniaczek. Pracę zaczął od próby ustawiania nas pod swoje dyktando. Cóż, trochę się przeliczył, bo żadna z nas nie ma piętnastu lat i nie sika w majtki, kiedy usłyszy, że jakiś tam leszczu ćwiczył krav magę.

Cwaniaczek opowiadać więc zaczął niestworzone historie na temat swojego życia zawodowego. Otóż był w wojsku i na froncie (nie powiedział jakim), jeździł w konwojach (już w ochronie) i pracował w napadówce. Dla informacji dodam, że chłopaczek miał wtedy ledwo 22 lata.

Jak się później okazało, to ta ostatnia rzecz mogła być najbliżej prawdy, bowiem Cwaniaczek, gdy tylko miał samotną zmianę, krążył sobie po sklepie i przywłaszczał przeróżne przedmioty, które później próbował wcisnąć... pracownikom tego samego marketu. Obrazu dopełni fakt, że kradzieży wykonywał w miejscach, w których był idealnie widoczny w oku kamer. I zupełnie się tym nie przejmował.

Cwaniaczek po pokazaniu materiału dowodowego przestał pracować. Co z nim dalej się dzieje? Nie mam pojęcia.

3. Pan starszy [PS]. Straszna gaduła. Uwielbia ciągnąć tysiąc wątków na raz, splatając jeden z drugim. Potrafi tak godzinami, nawet jeśli słuchacz nie jest wdzięczny, a wręcz ma już serdecznie dość paplaniny, ale nie może się ewakuować w cichsze miejsce.

Zdarzenie miało miejsce na stołówce. Poszłam sobie naszykować wody na herbatę. Kubek z torebką rzeczonego ziela zostawiłam w pobliżu czajnika, na widoku. Włączyłam napełniony wodą czajnik i poszłam przy okazji do WC, żeby nie tracić czasu. Kiedy ponownie weszłam do stołówki, zobaczyłam, jak Pan Starszy nalewa sobie z czajnika wodę, która się właśnie przegotowała, potrącając raz po raz mój nieszczęsny, wciąż pusty kubeczek. Stanęłam sobie i patrzyłam, co dalej będzie. Nie byłam zła, bo przecież i mnie się zdarza podkraść komuś wodę. Zwykła rzecz. Człowiek się zamyśli i już - stało się. Pan Starszy, gdy mnie zobaczył, zapowietrzył się, zamarł w bezruchu, po czym wyjąkał:
PS - Ja.. Ja... przepraszam... mogę?
Ja (z uśmiechem) - No, jak pan musi...
Po czym podeszłam, wyjęłam z jego rąk pusty już czajnik (wody nalałam tyle, żeby starczyło na jeden kubek), bo widziałam, że jego herbata już się ładnie parzy i rzekłam:
Ja - Ja sobie nowej zagotuję.
I już wstawiam czajnik pod kran, a Pan Starszy, jak nie chluśnie wrzątkiem mi prawie po rękach, wylewając zawartość własnego kubka do zlewu.
Ja - Ależ nie musiał pan tego wylewać! - niemal krzyknęłam zaskoczona sytuacją.
PS - Och, zamilcz kobieto! Nawet herbaty napić się nie można - odburknął i poszedł do palarni, zostawiając mnie w totalnym osłupieniu.
Pan Starszy pracuje nadal, bo dobrze spisuje się na "linii". Za to ja omijam go szerokim łukiem, zgodnie z zaleceniem koordynatora.

Powyższe trzy postacie nie są fikcyjne i udało mi się z nimi pracować na krótkiej przestrzeni niepełnego roku.
Powiedzcie mi jedno: jak można być (odnoszę się do dwóch pierwszych współpracowników) takim ograniczonym osobnikiem, żeby takie rzeczy wyczyniać w miejscu pracy?

Perełek mam jeszcze sporo w zanadrzu, więc - jeśli zechcecie - mogę opisać ich więcej. ;)

ochrona marketu

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 232 (258)
zarchiwizowany

#42092

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miałam ci ja tydzień dobroci dla zwie... tfu! wróć, dla telemarketerów. Odbierałam każde przychodzące do mnie połączenie i grzecznie dawałam się wygadać osobie pracującej "na słuchawce", żeby choć za formułkę kasę jakąś dostała. Mnóstwo było próśb o dofinansowanie książeczek, czy map dla szkół, czy przedszkoli (mam mały biznesik sezonowy związany z odtwórstwem, to i numer telefonu jest dostępny w necie dla każdego), na które z bólem serca odmawiać musiałam, bo pieniędzy nie ma, zwłaszcza, jak działalność zawieszona.
Wiele telefonów było od firm telekomunikacyjnych z ofertami "najlepszymi na rynku", które też wysłuchiwałam grzecznie i cierpliwie, po czym równie grzecznie odmawiałam, bowiem telefon z abonamentem mam i jestem owym abonamentem uwiązana jeszcze dwa niecałe lata. Do tej pory wszyscy telemarketerzy byli mili, rozumni i nie miałam do nich żadnych zastrzeżeń. No, ale wszystko kiedyś musi się zmienić, prawda?

Telefon znów dzwoni. Na ekranie pojawia się numer niezastrzeżony, spoza kontaktów. Odbieram.
TM - telemarketerka
J - moja skromna osoba

J - Tak, słucham?
TM - Dziędobry, nazywam się X, dzwonię z firmy Y, czy mam przyjemność z właścicielem telefonu?
(Gadka standardowa, nie przeczuwałam problemów)
J - Tak, a o co chodzi?
TM - Mam dla pani wspaniałą propozycję... (i tu zaczyna się wymiana wysokości abonamentu, ilości darmowych minut - za dopłatą - darmowych SMSów - za kolejną dopłatą - plus cudowny i wszystko robiący smartfon. Wysłuchałam grzecznie trajkotania katarynki, po czym pojawiło się pytanie)

TM - Czy zatem mamy do pani wysłać kuriera z umową i nowym wspaniałym telefonem?
J - Nie, dziękuję bardzo, ale mam już telefon na abonament, mam smartfon, który wiernie służy mi od paru lat i nie zamierzam go wymieniać na inny. Przy tym nie bardzo mi się uśmiecha płacenie kolejnego abonamentu.
TM - Czy w takim razi może pani powiedzieć, co w naszej ofercie się pani nie podoba?
J - To, że musiałabym płacić kolejny abonament i to, że nowy telefon jest mi zbędny.
TM - Ale u nas zaoszczędziłaby pani, bo - i tu następuje powtórka wszystkich wcześniej wymienionych w tyradzie katarynki "korzyści", jakie mnie czekają, jeśli tylko przyjmę kuriera i zwiążę się z firmą Y umową.
TM - Czy zatem mamy wysyłać do pani kuriera z umową i nowym, wspaniałym smartfonem?
No kurtka, już to gdzieś słyszałam.
J - Nie - odpowiadam krótko, bo już czuję irytację traktowaniem mnie, jak idiotki, która po powtarzaniu wszystkiego w kółko zgodzi się na umowę, byle by tylko mieć spokój.
TM - Zatem, czy może pani powiedzieć, co się nie podoba w naszej ofercie?
Nosz kurde balans! W jakiś Dzień Świstaka trafiłam, czy jaki diabeł?
J - Nie chcę nowego abonamentu, nie chcę nowego smartfona. Dziękuję za przedstawienie oferty, ale nie skorzystam.
Już mam rozłączyć połączenie, a tu słyszę, że TM znów trajkocze po raz trzeci to samo - kropka w kropkę. No, uparta bestia. Poczekałam chwilę wtrąciłam się w trajkotkę, gdy wspomniała o oszczędnościach:
J - Przepraszam, ale jakie widzi pani oszczędności w tym, że będę dopłacać do posiadanego abonamentu jeszcze 50 złotych (tyle wynosiła proponowana "goła" umowa)?
I znów trajkotanie tekstu jota w jotę, jaki wcześniej usłyszałam. No, przyznam się, że bardzo źle o tej panience pomyślałam w tym momencie i chyba parę chorób genetycznych przyszło mi na myśl...
J - Nie, dziękuję, nie skorzystam z waszej oferty w ogóle i nie naciągnie mnie pani na nic i nie dam już pani zarobić.
TM - Ale czy mogłaby pani powiedzieć, co się nie podoba w naszej ofercie?
J - Wszystko. Do widzenia, życzę miłego dnia - wysyczałam w słuchawkę, po czym szybko wcisnęłam przycisk rozłączenia rozmowy, bo słyszałam, że TM znów zaczyna się nakręcać, powtarzając po raz kolejny ten sam tekst o korzyściach, jakie na mnie spłyną niczym błogosławieństwo jakoweś.

Nie wiem, kto był tu bardziej piekielny - panienka czytająca ofertę z kartki i nie reagująca na pytania, jak normalny człowiek, czy ja, która po chamsku się rozłączyła po pół godzinie słuchania w kółko tego samego?

Przepraszam, ale czy w CallCenterach zatrudniają już totalny odpad z PUPu, bo nikt inny nie chce tam pracować?

Ta sama dziewuszka zadzwoniła parę godzin później do mojego męża. Metoda przekonywania - identyczna. Współczuję całej rzeszy innych osób, które z katarynką miały styczność.

call_center

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 59 (177)
zarchiwizowany

#30894

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść mru (http://piekielni.pl/29993) przypomniała mi pewne zdarzenie, które dawno temu przypadło nam w udziale.

Otóż, jadąc sobie spokojnie naszym skodzillakiem urodzonym w mrokach PRLa na turniej, zostaliśmy zmuszeni do gwałtownego przyhamowania, gdyż przed maskę wyskoczył nam burakowóz typu zdezelowanego, mieszczącego w sobie stadko ABSów. Kierowca burakowozu w swej ułańskiej fantazji zajechał nam drogę, bo wyprzedzał i koniecznie musiał się wepchnąć przed nas i minąć nas na lakier. Z naszej strony oczywiście klakson i parę wymownych, choć nie obelżywych gestów: głównie pukanie po głowie.
Kierowca burakowozu na takie dictum skręcił gwałtownie kierownicą i dał po hamulcach, w skutek czego zablokował dwa pasy ruchu: od szyn tramwajowych po krawężnik. Co było robić, też stanęliśmy.
W rosnącym przerażeniu widzę, jak ABSy gramolą się ze swego wozidła i na pewno chcą nas wylewnie przywitać. Nasz Kierowca rzucił mi tylko przez zęby krótką komendę:
- Podaj mi topór.
Ów oręż spoczywał pod moimi nogami, bowiem jak się jedzie na turniej, to się bierze wszystko, co potrzebne, nie może też zabraknąć wszelakiego typu żelaza. Przejęta do granic, drżącymi rękami wysupłuję spod przeróżnych mniejszych skrzynek i pakunków toporzyszcze i unosząc je w dwu rękach z namaszczeniem i wzmożoną uwagą, by nic w skodzillaku nie uszkodzić, podaję Kierowcy, który odpiąwszy pasy już otwiera drzwi, by wyjść z auta i wytłumaczyć ABSom parę spraw.
Już już się zanosiło na krwawą jatkę, bo Kierowca jeden, a ABSów czwórka, gdy nagle ci ostatni zmienili diametralnie zdanie. Dali po garach i zostawili nas zdziwionych w tumanie pyłu, jaki wyleciał spod ich kół.
Nie pozostało nic innego, jak tylko wsiąść z powrotem do auta i pojechać pod zamek już widoczny z okien skodzillaka.
Tak oto uniknęliśmy smutnego losu ofiar przemocy na drodze.

W sumie nie dziwię się dziś reakcji ABSów, bo toporzyszcze jest spore i naprawdę budzi respekt, a Kierowca potrafi się nim idealnie posługiwać, jakby to była lekka pałka, choć postury jest przeciętnej.

podzamkowa dwupasmówka na Śląsku

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (208)
zarchiwizowany

#29078

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia dawna, długa i piekielna ze stron obu, a na dodatek "pachnąca" średniowieczem.

Jako że mocno zmediewalniona jestem, to i wyjazdów na turnieje sobie nie odpuszczam, chyba że na przeszkodzie stoi mi brak zdrowia, czy pieniędzy. Inne opcje nie są w stanie mi przeszkodzić w realizowaniu swojego hobby. I tak, któregoś pięknego lata wybrałam się na jeden z turniejów pod zamkiem. Jako że niedawno wygrzebywali z moich nerek kamyki, zrezygnowałam z wygodnego noclegu pod własnym namiotem, wymieniając go na nie mniej wygodny nocleg w pobliskim Domu Kultury.
Pierwszy dzień był lekki i przyjemny: bieganie od znajomego do znajomego, powitalne toasty w piwnicznej karczmie... ach, emocjom i atrakcjom nie było końca, a że po szpitalnym wikcie jeszcze nie doszłam do siebie, to i szybko zmęczenie mnie dopadło. Decyzja - wracamy do DK, żeby się przespać i na jutro więcej energii mieć.
Zalegliśmy wygodnie na naszych karimatach i kocach, owinęliśmy się śpiworami, zgasiliśmy światło i lulu...
Nagle, jak tu coś nie ryknie za drzwiami na korytarzu! Pierwsza myśl: "Słonia mają". Jeszcze nie ochłonęłam po pierwszym szoku, a tu - sru! - światłem świetlówek po oczach. Kiedy już ślepia dostosowały się do wściekłej jasności, a mózg trochę już się otrzepał z szoku, zrozumiałam, co się dzieje: oto rozbawione towarzystwo "vikoli" (bo nie Wikingów, czy innych wczesnych) wróciło rozbawione trunkami i atmosferą biesiadną dmąc z krowi róg i wrzeszcząc ile sił w płuckach oraz chlapiąc trunkiem wokół, co go w rogach poprzynosili. No, ok... bawią się dzieci, niech się bawią, ale szacunek śpiącym się należy. Towarzystwo tak brutalnie wybudzone szczędziło inwektyw, ba! nawet grzecznie prosiło "vikoli", coby chociaż ten róg zostawiło w spokoju i już nie wzywało innych słoni do towarzystwa. Na wszelkie prośby, odpowiedź była jedna: "bawić się trza!".
No nic, się jakoś przemęczyliśmy. Drugi dzień obfitował w jeszcze większą ilość atrakcji, jako że sobota, wiadomo, jest dniem właściwym dla turniejów. Turniej był, jak zwykle, zachwycający: walki piesze, łucznictwo, bieg dam, pokazy konnych, fire show i uczta... Uczta - ta właściwa - trwała dłuuuugo, a i mnie jakoś tak energii przybyło, tom i zabawiła daleko w noc.
Kiedy już ptaki zaczynały się drzeć na świt, stwierdziłam, że przydało by się kimnąć choć na chwil kilka. Zebraliśmy się zatem do kupy i podreptaliśmy do DK na nocleg. Po cichutku - no bo przecież śpią inni - dotarliśmy do naszej sali. Otwieramy po cichuteńku drzwi, patrzymy, a tam... pokotem śpią słodko nasze kochane "vikole". W tym momencie włączyła się moja wredna część osobowości. Pac we włącznik - i nastała wściekła, jarzeniówkowa jasność. Z miejsca zaczęłam głośno rozmawiać. Za mną przestali się przejmować ciszą nocną pozostali, którym "vikolstwo" poprzedniej nocy dopiekło. Nastawiłam jeszcze mocno hałasującą kawiarkę, żeby zrobiła nam... herbatę. Na słabe głosy sprzeciwu co do takiego traktowania, "vikole" dostały odbitą odpowiedź, że trzeba się bawić, prawda? A myślmy się jeszcze bawić nie skończyli.
Godzinę później byliśmy już w swoich śpiworach, ale misja została ukończona.
Cóż, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie...

turniej rycerski pod zamkiem

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 69 (173)
zarchiwizowany

#19124

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chciałam się ładnie przywitać, bo to mój pierwszy wpis :)

I znów o kurierach nieszczęsnej firmy GLS.

Parę lat temu dopadło mnie choróbsko, które zaatakowało mi stawy kolanowe tak skutecznie, że chodzenie po płaskich powierzchniach sprawiało mi okropny ból, a o wchodzeniu po pochylniach czy schodach, to już w ogóle mogłam zapomnieć. Jako że moje stadko odratowańców papuzich było wtedy dość liczne i liczyło sobie ciut ponad 30 sztuk, potrzebowałam sporo karmy, by wszystkie dzioby były szczęśliwe. Znalazłam hurtownię i zamówiłam całą pakę mieszanki ziaren, trochę witamin, odżywek i smakołyków. Paczka zmieściła się w granicach 30 kg. Szybka wpłata na konto i oczekuję na przesyłkę z kurierem.
Byłam wtedy już na L4, chodzić nie mogłam, więc nie ustalałam żadnych konkretnych pór przyjazdu kuriera. Przyjedzie, to przyjedzie, mnie tam nigdzie się nie spieszy.
Wreszcie - odzywa się domofon. Tak, paczka tutaj, jak najbardziej, tylko to czwarte piętro - ostrzegam lojalnie. A u nas windy niet.
Jak to pan kurier usłyszał, to od razu jakby tak przygasł. Nie, no - rozumiem, 30kg po schodach na sam dach świata... Na pytanie, czy nie mogę sobie po to zejść odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że mam chore nogi i nie mogę mu w żaden sposób pomóc. Sama ledwo wlokę się na górę, a jeszcze z takim obciążeniem...?
No to ja zostawię tę paczkę na klatce, na dole - no, gratuluję pomysłu. Godzina wczesna, przed południem, domofon działa tylko, jak telefon, a drzwi są non stop otwarte, każdy może pozbawić moje ptaki jedzenia, ot choćby tylko dla samego zniszczenia zostawionej samopas paczki dla zabawy ( a dzieci tutaj, to naprawdę kopalnia pomysłów, jak coś rozwalić). Mąż w pracy do późnych godzin wieczornych, więc sytuacja patowa. Proszę, tłumaczę - pan się zaciął. On nie może, bo to ciężkie, bo to wysoko, a on ma kontuzję kostki i nie może dźwigać.
No i jesteśmy w kropce...
Podjęłam decyzję. Trudno, najwyżej szlag trafi mi nogi do końca i będę jeździć na wózku, ale przynajmniej ptaszydła będą zadowolone. Schodzę. Jedną kulę zostawiłam w domu, bo przecież muszę rękę mieć wolną, żeby paczkę targać.
Spełzłam na dół, warga niemal zagryziona do krwi, w oczach łzy. Trudno. Się poświęcam.
Całej paczki nie byłam w stanie nawet lekko podnieść z ziemi. Nie w tym stanie. Kiszka. Nic, będziemy brać po kawałku. Okazało się, że w hurtowni zapakowano wszystko do trzech osobnych pudeł, a je z kolei owinięte papierem zamotano taśmą, by tworzyły jedną, zwartą całość. Wybrałam najlżejszą paczkę, pan kurier (o hosanna!) zaoferował pomoc przy wniesieniu dwu pozostałych. I tak zaczęłam pełznąć w górę. Schody u nas wysokie, bo to stara kamienica... Trwało to nielichy kawał czasu, w ciągu którego pan kurier już by trzy domy objeździł, no ale...
Dopełzłam. Przygryzione wargi długo jeszcze nie mogły się zagoić i przy próbie uśmiechu wyglądałam, jak świeżo napojony wampir, ale udało się.
Odchorowałam to dźwiganie. Na szczęście nie skończyło się wózkiem i dziś już mogę nawet biegać, ale - powiedzcie mi - czy nie można było tego zatargać na górę?
Naprawdę rozumiem, że czwarte piętro w starej kamienicy jest okropnie wysoko, sama pokonuję ten dystans niekiedy i po kilka razy dziennie, ale żeby człowieka o kulach zmuszać do własnoręcznego dostarczania sobie paczki pod drzwi, to już jest chyba lekkie przegięcie, czyż nie?

kurierzy

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (197)

1