Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

unana

Zamieszcza historie od: 5 lutego 2015 - 10:26
Ostatnio: 22 lipca 2022 - 11:27
  • Historii na głównej: 12 z 19
  • Punktów za historie: 2336
  • Komentarzy: 90
  • Punktów za komentarze: 450
 
zarchiwizowany

#82448

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ponieważ piekielnych czyta mnóstwo "psiarzy" i osób znających przepisy dotyczące psów, więc może uda mi się uzyskać potwierdzenie lub zaprzeczenie pewnych słów.
Dosłownie przed godziną wracałam z mężem i córką (8 miesięcy) z porannych zakupów. Już jesteśmy prawie pod naszym blokiem, luźne pogaduszki, córka napiera na barierkę wózka i siedzi zwrócona w prawo - patrzy jak auta przejeżdżają przez skrzyżowanie. Idziemy lewą stroną chodnika zostawiając prawą stronę wolną. I własnie z tej strony nagle pojawia się pies (husky, albo podobna rasa), który wskakuje przednimi łapami na wózek i zbliża pysk do twarzy mojego dziecka. Brakuje dosłownie milimetrów a musnąłby nosek/językiem buzię córki. Mocne szarpnięcie za smycz uniemożliwia mu to i razem z właścicielem wyprzedzają nas szybkim krokiem. Wszystko trwa dosłownie sekundę. Ja nie wiem jak zareagować, córka nawet nie zapłakała, bo chyba nie zarejestrowała co się tak naprawdę stało, a po psiaku widzę, że jest aż podekscytowany i chce się bawić, więc teoretycznie nic złego nie planował. Jednak mój mąż jest przewrażliwiony na punkcie psów i rzuca w kierunku właściciela, że pies powinien mieć kaganiec. Na to usłyszeliśmy, że jest za młody, bo ma dopiero pół roku.
I tutaj jest moje pytanie - czy to prawda? Psy do pewnego wieku nie muszą mieć kagańca i jakby ugryzł mi dziecko w twarz to nikt nie byłby winny, albo wręcz ja- bo nie trzymałam dziecka w klatce aby temu zapobiec?

ulica psiarze

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (33)
zarchiwizowany

#81061

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rzecz o tym jak zarobić w święta na nieświadomych klientach. Nic odkrywczego, ale może komuś uda się uniknąć takiej sytuacji w tym roku i w przyszłości.

Delikatesy Piotr i Paweł.

Mąż dwa dni temu (20.12) wstąpił do wyżej wymienionego sklepu w ramach rozejrzenia się co oferują (nowo otwarty sklep w świeżutko powstałej galerii handlowej). Ponieważ prosiłam by przy okazji poszukał uszek do barszczu, więc tylko ten jeden produkt tam właśnie kupił. Tego samego wieczoru zrobiliśmy degustację i stwierdziliśmy, że mają dobry skład i smak, więc można je kupić na wigilię.
Dzisiaj (22.12) mąż znów tam pojechał i wziął dokładnie te same uszka. Teraz siedzimy i spisujemy wszystkie paragony jakie uzbierał w przeciągu tych kilku dni (prowadzimy spis na co wydajemy pieniądze żeby kontrolować domowy budżet) i dosłownie szczena nam opadła:
cena uszek w dniu 20.12 - 5,69zł.
Cena uszek dwa dni później - 15,99zł

Nie ma mowy o żadnej pomyłce, to perfidne zagranie i mąż pluje sobie teraz w brodę, że nie wyłapał tego przy kasie, bo absolutnie nie brałby tego produktu.

Swoją drogą, już drugi raz daliśmy się zrobić w balona.
Jakieś trzy lata temu chcieliśmy kupić pod choinkę moim rodzicom odkurzacz. Najpierw zrobiliśmy rekonesans w modelach i cenach (to była chyba środa, ostatnie dni listopada), a w sobotę (pierwszy albo drugi grudnia) mając już podjętą decyzję chcieliśmy dokonać zakupu. Na miejscu szok - WSZYSTKIE ceny o co najmniej stówkę poszły w górę... Miało to miejsce w Euro RTV AGD. Miałam wtedy na komórce zdjęcia starych cen, bo wysyłałam je bratu z którym robiliśmy zrzutkę i wybieraliśmy jaki model będzie najlepszy.

Piotr_i_paweł Boże_Narodzenie zakupy sklepy

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (28)
zarchiwizowany

#73662

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja z wczorajszej wycieczki na plac zabaw.

Małe wyjaśnienie. Mam dójkę dzieci - starsza córka i młodszy syn. Nikogo chyba nie zdziwi, że młody część rzeczy czy zabawek ma po siostrze. Młode to to więc nie wybrzydza ;) Wiadomo, że ciuszki które zostały są takie bardziej uniwersalne kolorystycznie czy jeśli chodzi o krój (mam na myśli, że nie ubieram mu sukienek lub bodziaków, które mają jakieś falbanki). Obecnie dorósł wreszcie do pierwszych bucików po córce, które są ciemne ale mają kilka drobnych różowych paseczków. Jak się przyjrzeć to widać, że raczej dziewczynka w tym chodziła ale skoro faceci potrafią chodzić w koszuli, która jest CAŁA różowa to tych kilka pasków krzywdy mu nie zrobi.

Sytuacja właściwa: młody powolutku sobie drepta tam i z powrotem, ja jak cień chodzę za nim i pilnuję. Mijamy trójkę szczyli na karuzeli, na oko podstawówka i rozpoczyna się dialog.

- To chłopiec czy dziewczynka?
- Chłopiec.
- I nosi RÓŻOWE?! (kolor wypowiedziany takim tonem jakby samo wymówienie miałoby zarazić jakąś chorobą)
- A co w tym złego? To buciki po starszej siostrze.
- Od tego wyrośnie na dziewczynkę!
- Nie wyrośnie, nie bój się.
- Właśnie - NIE WYROŚNIE z tego! Będzie dziewczynką!

Coś jeszcze oburzony gadał pod nosem do kolegów i za każdym razem gdy go mijaliśmy słyszałam pełne wręcz OBRZYDZENIA komentarze pod moim adresem, że ubieram chłopca w taki szkaradny kolor. Nie słuchałam tego, bo szkoda mi było uszu ale uwiercie mi - ton wypowiedzi bardziej pasował do jakiegoś moherowego bereta.

Trochę mnie to przeraziło, że SIEDMIOLATEK potrafi już teraz mieć tak "twarde" stanowisko w tym temacie. A ponoć Polska to taki tolerancyjny kraj....

plac_zabaw park

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (31)
zarchiwizowany

#71293

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia w temacie podszywających się pod firmę ubezpieczeniową.

W zeszłym tygodniu mąż odebrał telefon. Zadzwoniła jakaś konsultantka, przedstawia się, mówi z jakiej firmy ale w tle słychać innego konsultanta i typowy szum znany z call center, a w naszym domu szaleją dzieci, więc mąż nie wyłapał konkretnego nazwiska i nazwy firmy. Od słowa do słowa kobieta twierdzi, że dzwoni z firmy Aegon gdzie mąż ma polisę ubezpieczeniową i wyjaśnia, że nastąpiły jakieś zmiany w prawie i do naszego domu przyjdzie konsultant, który wszystko wyjaśni. Jednym uchem słuchając odpowiedzi męża wyczułam, że coś mu nie pasuje i zaczął dopytywać czy to faktycznie do niego jest ten telefon lub czy to nie jest jakiś przekręt. Kobieta coś wyjaśniła i ostatecznie mąż podał nasz adres i zamówił tego konsultanta na jutrzejszy wieczór (16.02 o 19:30). Dzisiaj mąż zadzwonił na infolinię Aegonu potwierdzić czy rzeczywiście ktoś do niego dzwonił. Nie, nikt się nie kontaktował, bo w systemie nie mają jego numeru. Poradzili aby jeszcze zadzwonić do Raiffeisen Polbank, bo usługa jest łączona i może to od nich. Bank Kowalczyk też twierdzi, że w ostatnim czasie nie kontaktowano się z moim mężem.
Przed chwilą mąż oddzwonił na numer z którego rzekomo dzwonił Aegon. Odebrała jakaś kobieta (mąż nie jest wstanie stwierdzić po głosie czy to była ta sama czy inna) i po bardzo krótkiej wymianie zdań wygląda jakby to był numer prywatny.

Teraz pada pytanie: czy mamy się bać? Mąż podał adres zamieszkania, nie pamięta czy padło jego imię i nazwisko, na pewno nie padł numer pesel i zadano pytanie o miesięczną ratę ubezpieczenia (czy kwota jest wyższa czy niższa od X).

EDYCJA: niedługo po napisaniu przeze mnie tej historii zadzwonił pan konsultant umówiony na jutro. Mąż najpierw dokładnie go wypytał o nazwisko, potem skąd posiada numer i inne informacje o polisie i gdy wreszcie powiedział, że kontaktował się z Aegonem i nieprawdą jest co konsultant opowiada, Aegon już wie o sytuacji i może jeszcze zgłosić to na policję to usłyszał na sam koniec połączenia tylko "spier***aj".

Ps facet działa w Krakowie.

aegon call_center przekręty podszywacze Kraków

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (25)
zarchiwizowany

#67618

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed około 6 lat o piekielnym weterynarzu.

Moja rodzina to "kociarze". Owszem, były lata gdy mieliśmy również psa ale wszyscy zawsze pałaliśmy miłością do kotów. Dom bez kota nie był w pełni domem i już. A jakie to były koty? Zawsze przybłędy, zwykłe bure dachowce lub uratowane przed śmiercią głodową małe kocięta zgarnięte gdzieś podczas wycieczek do lasu.

Któregoś lata przyplątała się do nas kotka już w zaawansowanej ciąży. Szybko wyszło, że ktoś się jej pozbył, bo nie bała się ludzi i gdy wpuściliśmy ją do domu to po napełnieniu brzucha od razu wskoczyła na fotel i tam zasnęła. Z tamtego miotu przeżył jeden kociak (dlaczego tylko jeden to inna historia). Gdy miał on jakieś 4 lata zniknął z domu na kilka dni. Nic niezwykłego. Chociaż był wykastrowany latem lubił się włóczyć i tak znikać. Nagle któregoś dnia został przez nas znaleziony w krzakach. Po szybkich oględzinach wyglądało na to, że miał bliskie spotkanie z samochodem. Nie chcę wdawać się w makabryczne szczegóły, bo nie są ważne dla tej historii. Najważniejsza była decyzja, że nie ma co męczyć kota i trzeba wezwać weterynarza, który go uśpi. Od lat mieliśmy jednego zaprzyjaźnionego ale niestety - wyjechał na urlop. Podzwoniliśmy po i innych lekarzach dla zwierząt i jeden zgodził się do nas przyjechać (już nie pamiętam dlaczego tak zależało nam aby to on do nas przyjechał; prawdopodobnie nie chciałyśmy z mamą męczyć zwierzaka jazdą komunikacją miejską, a w pracy była jedyna osoba w domu mająca auto i prawo jazdy). Ustaliśmy cenę (dość wysoką - cena zastrzyku + koszty dojazdu) i czekałyśmy.
Nasz zaprzyjaźniony weterynarz na przestrzeni lat kilkukrotnie musiał dokonywać eutanazji na naszych zwierzakach. Wyglądało to zawsze tak, że najpierw dawał zastrzyk usypiający i gdy zwierzę spokojnie zasypiało głaskane przez nas dostawało drugi zastrzyk. Nie wiem czy tak "powinno" to wyglądać i co dokładnie dawał ale przynajmniej zwierzęta odchodziły w spokoju i bez bólu.
Po prawie godzinie oczekiwania przyjechał nowy weterynarz. Najpierw zażądał pieniędzy, walnął kotu zastrzyk i pojechał. Z tych wszystkich emocji odpowiednio nie zareagowałyśmy (nie dopytałyśmy jaki to zastrzyk i czemu tylko jeden daje) i pozostało nam obserwować jak biedny kot dostaje drgawek i ewidentnie mocno cierpi jeszcze walcząc o życie...

Do dnia dzisiejszego żałuję, że wezwałyśmy właśnie tego weterynarza, który ewidentnie miał w czterech literach naszego kota i jego cierpienie, a na ostatnie minuty jego życia zafundował mu jeszcze większy ból...

weterynarz

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (231)
zarchiwizowany

#65207

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wspomnienia Mistle (http://piekielni.pl/65205) o uwagach jakich musi wysłuchiwać dziewczyna/kobieta o dużym biuście wywołała u mnie lawinę wspomnień... postaram się opisać wszystko w naprawdę wielkim skrócie.

Również należę do kobiet, którym szybko zaczęły rosnąć piersi. W czwartej klasie podstawówki musiałam zacząć nosić biustonosz. Niby fajnie (można poczuć się "jak dorosła" itp) ale dość szybko oddałabym wiele aby być tak płaska jak reszta koleżanek w klasie.

Był w klasie jeden... Ananas. W skrócie: przepychany przez nauczycieli z klasy do klasy (żeby jak najszybciej pozbyć się problemu); na lekcjach wiecznie rozrabiał, więc wciąż przesadzany był do pierwszej ławki trzymany pod srogim okiem nauczyciela. Ja z przyjaciółką siedziałam zaraz za nim w drugiej ławce.
Gdzieś w piątej lub szóstej klasie któryś z chłopaków wpadł na "genialną" zabawę - strzelanie ze stanika (łapie się za stanik w miejscu jego zapięcia, ciągnie i puszcza co powoduje "uroczy" dźwięk i czerwoną krechę na plecach ofiary). Początkowo to nie ja byłam celem tej zabawy, ale ponieważ Ananas zapragnął uznania w oczach kumpli i akurat byłam pod ręką, więc nie było dnia abym nie wróciła do domu z czerwonymi plecami. Nauczyciele nie reagowali, więc sama musiałam coś wymyślić. Stwierdziłam, że nie będę ubierać stanika. Gdy Ananas pierwszy raz spróbował strzelić i odkrył, że pod bluzką nic nie mam mina mu zrzedła, a ja zaśmiałam się z triumfem. Niestety, szybko role się odwróciły... mój oprawca wpadł na lepszą zabawę, którą nazwał "radio" - łapał mnie po prostu za piersi (bezczelnie całą dłonią) i udawał, że ustawia kanał radiowy przekręcając gałki...

Trwało to jakieś trzy lata niemal codziennego strzelania ze stanika lub łapania za piersi... nauczyciele kompletnie nie reagowali. Dlaczego? Wydumali, że chłopak pragnie poklasku i uwagi. Nie dając mu tego znudzi się. Taaa... właśnie to go napędzało - mógł zupełnie swobodnie obmacywać cycki nie dostając ŻADNEJ reprymendy (pomimo, że nauczyciel/ka stał trzymając mu rękę na ramieniu).

Jak skończyła się ta historia? Pod koniec drugiej klasy gimnazjum
Ananas rzucił we mnie płonącą zapałką tym samym przepalając mi bluzkę i robiąc wyraźną ranę na skórze. Ponieważ było to tuż przed klasyfikacją końcową nasza wychowawczyni WRESZCIE poszła po rozum do głowy i stwierdziła, że chłopak nie dostanie promocji do następnej klasy za "całokształt" swojej twórczości na przestrzeni lat. Jego matka stwierdziła, że w takim razie przeprowadzą się, bo tutaj został już "napiętnowany"...

EDYCJA: po wielokrotnych sugestiach w komentarzach wyjaśnię - tak, raz dałam mu z liścia. A przynajmniej spróbowałam. On miał lepszy refleks i tylko musnęłam go opuszkami. Od razu odwinął się i ja już nie zdążyłam się odchylić na krześle i dostałam w twarz. Ogólnie fizyczne oddawanie mu nie miało racji bytu, bo on odruchowo ZAWSZE i KAŻDEMU oddawał. "Bezpieczniej" było na niego krzyknąć, ale to oczywiście niczego nie rozwiązywało, ale przynajmniej nie uderzał.
Może jeszcze nadmienię, że zanim zaczęła się cała ta sytuacja miałam "fazę" na częstsze trzymanie się z chłopakami niż z dziewczynami. Zakumplowałam się z nim (mieszkał o rzut beretem ode mnie, więc często wracaliśmy razem ze szkoły), odwiedzaliśmy się nawzajem w domach, chodziliśmy na spacery. Po kilku miesiącach "faza" mi przeszła i coraz rzadziej z nim rozmawiałam (nie było żadnej sytuacji, która napięłaby stosunki między nami. Po prostu kontakt się rozluźnił, bo żadne z nas o niego nie zabiegało).

szkoła

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 34 (216)
zarchiwizowany

#64771

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kolejna historia dotycząca ratowników i służby zdrowia sprawiła, że zdecydowałam się dołożyć swoją.

Pierwsza klasa liceum, rok śmierci Jana Pawła II. W piątek miała miejsce konferencja z ostatecznym ustaleniem ocen na świadectwie. Można było wreszcie odetchnąć i poczuć w powietrzu zapach wakacji.
Sobota minęła mi normalnie. W niedzielę koło południa zaczął pobolewać mnie brzuch. Położyłam się, ale z czasem ulga nie przychodziła, a wręcz było coraz gorzej. Ból promieniował, nie byłam w stanie niczego zjeść ani wypić. Rodzice zaniepokojeni ale jeszcze nie ma powodów do paniki. Nie mam gorączki, po prostu mówię, że strasznie boli mnie brzuch. Może to na okres? Nie, dopiero kilka dni temu się skończył. Próby podania nospy i czegoś przeciwbólowego kończyły się niekontrolowanymi wymiotami. Mijają kolejne minuty, wciąż boli, nie mogę nawet wypić jednego łyka wody, niekontrolowanie drżę i mam zimne poty. Po kilku godzinach od pojawienia się pierwszego bólu zaczynam skarżyć się, że momentami tracę kontakt z rzeczywistością. Teraz rodzice zaczęli martwić się nie na żarty i pada decyzja o telefonie na pogotowie.
Rozmowa z dyspozytorką początkowo przebiegała standardowo - moja rodzicielka powiedziała co się dzieje, dyspozytorka wypytała o kilka szczegółów (ile mam lat itp) i stwierdziła co następuje:
- pani córka nie jest umierająca, więc karetki nie wyślemy. Skoro to licealistka to radzę sprawdzić jej zeszyty i dokładnie wypytać czy jutro nie ma jakiegoś sprawdzianu, bo pewnie symuluje żeby nie pójść do szkoły.
Moja mama była tak zszokowana tonem dyspozytorki i tym co powiedziała, że po kilku sekundach zaczęła tłumaczyć, że na pewno nie udaję takiego bólu brzucha i może faktycznie nie umieram, ale też nie można tego zbagatelizować. Po krótkiej kłótni dyspozytorka wreszcie łaskawie powiedziała, że skoro tak się upiera na zbadaniu mnie to możemy jechać do przychodni świadczącej dyżur świąteczny i podała adres.
Nie było co się zastanawiać - szybki telefon do mojego brata (nie mieszkał z nami i on jako jedyny miał prawko i auto) i pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że dyżur ma lekarka z "mojej" przychodni znająca mnie od pacholęcia. Zbadała, wymacała brzuch, zrobiła wywiad i postawiła diagnozę: nerwica żołądka spowodowana silnym stresem w szkole. Jestem mocno odwodniona i jedyne czego mi trzeba to porządnej dawki elektrolitów i ścisłej diety. W tej sytuacji rzeczywiście nie było potrzeby jechać do szpitala, bo musieliby mnie tam zatrzymać na trzy dni (ponoć takie przepisy), a tylko podawali by mi kroplówkę. Lepiej już siedzieć w domu i kupić w aptece rozpuszczalne w wodzie elektrolity. Przepisała co trzeba, podała zalecenia i rzeczywiście po pierwszych kilku łyżeczkach zaczęłam czuć się ODROBINĘ lepiej. Przez tydzień dochodziłam do siebie.

W tej historii piekielna nie jest sama odmowa wysłania karetki. Rzeczywiście nie było potrzeby hospitalizować mnie. Jednakże piekielna była dyspozytorka. Mogła wszystko wyjaśnić w kulturalny sposób, tak jak zrobiła to lekarka w przychodni (chodzi mi o samą kwestię, że mój stan nie jest zagrażający życiu ale możemy pojechać na świąteczny dyżur do jednej z przychodni), a nie być opryskliwa i wmawiać matce, że jej dziecko na pewno udaje, bo dzieci zawsze udają żeby wymigać się od szkoły.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (37)

1