Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

wampisia

Zamieszcza historie od: 27 maja 2011 - 14:47
Ostatnio: 30 marca 2024 - 17:53
Gadu-gadu: 2396982
O sobie:

Prowadzę hodowlę kotów rasy Maine Coon

  • Historii na głównej: 6 z 25
  • Punktów za historie: 4308
  • Komentarzy: 214
  • Punktów za komentarze: 1184
 

#86721

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W nocy z 1 na 2 stycznia moja niespełna roczna kotka dostała ropomacicza. O godzinie 1:00 w nocy nie ma zbyt dużego wyboru wetów, tym bardziej w święto, jednak złapałam za telefon, Google opinie (miałam się nie władować na minę, aha...) - znalezione! Kota w transporter i jedziemy.
Co do wizyty na nocnym dyżurze nie mam zastrzeżeń. Poszła kroplówka, leki, od razu biochemia krwi, tak więc mimo że cena była dość wysoka - to akceptowalne. Dopiero później zaczęły się jaja.

Lecznica na drugim końcu Krakowa, G***Wet. Dzwonię popołudniu, jak się ma kota. Każą przyjechać na rozmowę. No ok, trzeba zdecydować co dalej, w międzyczasie zgadzam się na szczegółowe USG.
Na wizycie konsultujemy przypadek z lekarzem, decydujemy się na kastrację.
Pytam o koszt.
"To będzie jakieś 300 zł" - no dobrze, bywało taniej, ale znam też miejsca, gdzie jest drożej. Kota ma być krojona następnego dnia. Pierwsze spięcie między mną, a recepcją: pani uparcie mnie poprawia, że będzie to sterylizacja. No nie, ja tam w środku nic zostawiać nie chcę, kastracja jak nic. Odpuściłam dyskusję.

Kolejny dzień, dzwonię.
- Dzień dobry, w sprawie tej i tej kotki.
- A tak, już po operacji, wszystko dobrze.
- Kiedy mogę po nią przyjechać?
- Niech pani wpadnie tuż przed zamknięciem, około 20:00.
No ok. Wieczorem transporter w rękę, chłop z prawem jazdy do samochodu i jedziemy.
- Dobry wieczór, po kotkę przyjechałam.
- Ale ja nie wiem, czy pani ją może zabrać!
No super, to nie można było wcześniej powiedzieć, że to nie jest pewne?
Zaprasza nas pani wet do gabinetu, mała czuje się dobrze, ale wymaga jeszcze kroplówek, więc decydujemy, że zostanie na kolejną dobę. Chcemy od razu uregulować rachunek.

Powiem tak: nigdy w życiu mnie tak z butów nie wyrwało, a robiłam i kastracje, i cesarkę, i parę innych niezbyt tanich zabiegów. Do tej pory trzymam ten paragon, by raz na jakiś czas uświadomić sobie, że to nie sen.
Wspominałam o 300 zł, prawda? Suma paragonu opiewała na 905,98 zł. A na paragonie perełki takie jak:
- konsultacja chirurgiczna 71 zł;
- zabieg 300 zł (no to tu się zgadza...);
- materiały chirurgiczne 80 zł (da się przeprowadzić zabieg bez materiałów?);
- znieczulenie i intubacja 60+30 zł
... i wiele wiele innych...
I trzy doby szpitalne, 50 zł każda, do których najwyraźniej nie wlicza się podanie kotu jedzenia - to miało swoją, osobną pozycję na paragonie.
Wisienką na czubku była próba policzenia nam przy odbiorze ostatniej doby szpitalnej, za którą zapłaciliśmy poprzedniego dnia.

Jak wspominałam wyżej, z usług gabinetów weterynaryjnych korzystam często, trzykrotnie odbywałam w takim praktyki, i nigdy nie spotkałam się z przypadkiem aż takiego naciągnięcia klienta na ukryte koszty. Wszędzie, gdzie byłam, cena za zabieg/operację obejmuje konsultację, wszelkie potrzebne materiały i leki. Jedynie za ubranko po operacyjne się dopłaca.
Dla porównania, miesiąc temu kotka sześcioletnia miała taką samą przypadłość. Koszt w moim stałym gabinecie 120 zł zabieg + dwie wizyty kontrolne po 30 zł + 10 zł za kołnierz...

Mieszkańcy Krakowa i okolic, omijajcie lecznicę G***Wet na Górze Borkowskiej.

Kraków G***Wet weterynarz

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (191)

#70741

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pałka się przegła, jak to mawiają, a ja czuję się niczym Ania z Zielonego Wzgórza...

Tak mi się dobrze złożyło, że moja ciotka jest fryzjerką. Jak to w rodzinie - ja dawałam korki jej synowi z angielskiego, moja mama robi księgowość, to i ciocia włosy nam robi (farbowanie, strzyżenie etc.). Zawsze, gdy mnie farbowała na "jak najbardziej czerwony”, używała farb jednej włoskiej firmy i nigdy problemu nie było. Kolor intensywny, długo się trzymał i nie spierał.

Dzisiaj nadszedł dzień odświeżenia image'u, wracam do czerwieni. Farba zakupiona, na pudełeczku i tubce oznaczenie poprawne, czyli "7F - Flame red". Przy rozrabianiu kolor jak zawsze, przy nakładaniu też, jednak po paru minutach ciemnieje. "Może tak się utlenia" - myślimy i czekamy dalej.

Błąd.

Po zmyciu - krótko mówiąc kruczoczarna katastrofa. Nie da się tego wyjaśnić przetrzymaniem farby na głowie (regulaminowe 40 min.). Nie da się wyjaśnić za ciemnym kolorem wyjściowym (jasny brąz + jasny blond końce). Jedynym wyjaśnieniem jest błąd w rozlewni/przy znakowaniu tubki. Polski przedstawiciel zwala winę na złe rozrobienie farby lub nieumiejętne dobranie utleniacza - co byłoby może i zrozumiałe, gdyby: a) farba była użyta przeze mnie - amatorkę lub b) farba była przez nas użyta pierwszy raz.

Póki co, czekam na dalszą odpowiedź z Polski, jakie rozwiązanie proponują (bo ja tu widzę tylko opcję zapłacenia mi za fryzjera, który zdejmie kolor obecny, nałoży taki, jaki miał być i sprawi, że włosy po tych zabiegach nie będą zniszczone) oraz od producenta oryginalnego, któremu również opisałam całą sytuację, okraszoną zdjęciami opakowania, tubki oraz mej czarnej prezencji.

No i przyzwyczajam się do nowego koloru...

EDIT: Po wymianie kilku wiadomości, polski przedstawiciel zaproponował swojego fryzjera, który doprowadzi włosy do stanu, w jakim miały być, więc jak widać, warto pomęczyć. :)

profesjonalne farby fryzjerskie "A..ego"

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (248)

#67837

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielności urlopowe...

Od razu z Woodstocku wybraliśmy się z chłopakiem pod namiot - bo to i samochód rozgrzany dłuższą trasą, sprzęt kempingowy też jest, więc po co rozbijać urlop na dwie części? Trafiło na Bory Tucholskie, miejscowość jakich wiele, nad jeziorkiem, blisko do większego miasta na zakupy, a i po dzikich plażach można się poszwendać. Ośrodek nie najgorszy (jak się wydawało), obsługa oraz stróże przemili, pole namiotowe zorganizowane w małym lasku, więc i cień był. No, ale...

Pierwsze "ale" odkryliśmy na drugi dzień po przyjeździe (rozbijaliśmy się wieczorem, po zmroku, więc nie rzuciło się początkowo w oczy). W całym ośrodku aż roiło się od os. Namolnych, bezczelnych wrednych skurczysynów, co to najchętniej wyżarłyby nam pasztet, a i nas przy okazji. Czym prędzej zwialiśmy na łódkę - france odnalazły nas i na środku jeziora. Kolejny dzień przyniósł nową niespodziankę - gniazdo 5m od namiotu. Od razu zgłosiliśmy to do stróża, namiot przenieśliśmy jak najdalej się dało, choć i tak niewiele pomogło. Sprawa zgłoszona do kierownika. Oczywiście - odzewu brak. Pozostało nam tylko organizowanie osowego Holocaustu w plastykowych butelkach wypełnionych winem.

"Ale" drugie okazało swe oblicze wczoraj, tj. w piątek. Przy przyjeździe zauważyliśmy duży namiot na imprezy zorganizowane, ale naiwnie myśleliśmy, że ktoś nas uprzedzi. Błąd. Trafiło nam się wesele. 50 do 100m od namiotu, więc słychać wszystko znakomicie. Na drugi dzień trasa do pokonania. Snu brak. Kierowca oka nie zmrużył. Obraliśmy kierunek na biuro i szukać kierowniczki. Panienka pierwsza wysłuchała i rzecze, że to nie do niej, koleżanka załatwia takie sprawy. Podchodzi druga, wysłuchała, ale z tym to do pani kierownik. Przekazuje sprawę. A pani kierownik na nas spojrzała i... chodu! My spojrzenie po sobie i, jak w kiepskiej komedii, gonimy za kobieciną. Wyjaśnianie sprawy po raz trzeci. Że można było wspomnieć przy zameldowaniu. Że byśmy na tę jedną noc inny kemping sobie znaleźli lub się rozbili na dziko. Że ośrodek wypoczynkowy, a wypoczynku ni chusteczki. I na koniec, że wypadałoby w tym wypadku nam zwrócić pieniądze za ostatnią dobę.

Kierowniczka zaśmiała nam się prosto w twarz. Straszymy Rzecznikiem Praw Konsumenta (trochę na wyrost, nawet nie wiem, czy takimi sprawami się zajmuje, no ale litości!). Pani Szef ni stąd ni zowąd nam zarzuca brak patriotyzmu, że informować wcale nie musiałam, oraz że w Anglii na pewno krocie zarabiamy (skąd jej się ta Anglia wzięła nie mam zielonego pojęcia, w życiu tam nie byłam). Na koniec zarzuciła buractwo, typowo polskie zachowanie (i znowu: o co chodzi?!) i z łaską zwróciła nam te miliony za ostatnią noc.

Pracuję z klientem. I nie wyobrażam sobie takiego podejścia do osoby reklamującej usługę! Bo jakby nie patrzeć umowa była zawarta na wypoczynek w ośrodku, a nie słuchanie do piątej rano podrzędnej weselnej kapeli, która nawet nie potrafiła czysto zagrać...

Samociążek Ośrodek Wypoczynkowy "Julia"

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 296 (428)

#12340

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Hoduję maine coony.
Co jakiś czas ubieram któregoś futrzaka w smycz, biorę kocią kosmetyczkę z teksturą, antystatykiem, kilkoma szczotkami i nożyczkami do pazurków i idziemy wesoło (a przynajmniej jedno z nas) do parku przed moim domem. Co w tej historii ważne, do tego samego parku na spacery chodzi pewien starszy jegomość z dwoma yorkami. Psy(?) są strasznie agresywne - jeśli można tak powiedzieć o czymś, co ma kokardkę na przedzie, coby wiedzieć, gdzie nos, a gdzie... ogon - i kilka razy byłam świadkiem jak lecą do ludzi i gryzą ich w nogi.

Któregoś dnia psy te zaczęły tak atakować moją mamę. Rodzicielka zagroziła właścicielowi yorków, by zaczął je prowadzać na smyczy, inaczej poszczuje je swoim kotem. Jegomość oczywiście zaczął jęczeć, że jest bezczelna i coś tam jeszcze mamrotać, ale psy wziął na ręce. Oczywiście od tamtej pory smyczy nie zakupił, a małe i wredne dalej biegały i były uciążliwe dla społeczności osiedlowej. Do czasu...

Kilka tygodni później wykryliśmy u Białego "na portkach" niesamowitego kołtuna. A że to to jak zobaczy szczotkę chowa się w najciemniejszym zakamarku - ojciec kota na smycz, kosmetyczkę pod pachę i na czesanie. Udał się na ławeczkę jak najbardziej oddaloną od ulicy i heja! Akcja: usuwanie paskudztwa.

Wtem... W oddali rozlega się niby-ujadanie yorków. Biegną w stronę kota, właściciel oczywiście jakieś 30m za nimi sobie z jakimś dziadkiem rozmawia i ma w głębokim poważaniu, co jego ulubieńcy wyprawiają.

Biały dostrzegł w końcu psy. Zeskoczył na ścieżkę, najeżył się (czyt. powiększył się o jakieś 200%), ustawił bokiem i wydał z siebie warkot, przed którym w czasach prehistorycznych jaskiniowcy uciekali gdzie pieprz rośnie. Yorki w pisk, w tył zwrot, a ich właściciel w tempie ekspresowym porwał je na ręce i ruchem jednostajnie przyspieszonym pokopytkował jak najdalej :D Od tej pory, gdy widzi mnie lub ojca zawsze rozgląda się, czy nie ma z nami jakiegoś kota i przezornie staje się tragarzem swoich "psów".

Świat Kocich Spraw.

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 603 (777)

#11134

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I jeszcze jedna krótka historia z wystawy, tym razem zasłyszana.

[Z]wiedzający
[H]odowczyni

[Z] A za wygraną na takiej wystawie coś dostajecie?
[H] Tak, puchary, medale, głównie chodzi o prestiż.
[Z] (z oburzeniem) To po co pani na te wystawy jeździ?!
[H] Bo lubię jak mi się Interchampiony w domu pod nogami plątają.

Świat Kocich Wystaw

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 359 (489)

#11128

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka historia z Wystawy Kotów Rasowych w Szczecinie. Jako hodowca jeżdżę tu i tam z moimi sierściuchami - ostatnio z kastratem. Podchodzi pewna [P]ani i zadaje [O]jcu pytanie typowe dla każdego chętnego:

[P]: (wskazuje na kastrata) Kiedy będą po nim kociaki?
[O]: Nie będzie, to kastrat.
[P]: A to się na kociaki przenosi?

Świat Kocich Wystaw

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 484 (518)

1