Profil użytkownika
z_lasu
Zamieszcza historie od: | 2 października 2013 - 16:00 |
Ostatnio: | 4 grudnia 2024 - 18:04 |
- Historii na głównej: 34 z 36
- Punktów za historie: 11224
- Komentarzy: 597
- Punktów za komentarze: 4441
Trochę inspirowany historią GrubyvonWielki o bankach, trochę innymi piekielnościami związanymi z oszustwami.
Piekielność pierwsza.
Kilka miesięcy temu mojemu dziecku włamano się na konto FB. I poszło standardowo. Wszystkie aktywne kontakty w messengerze zostały najpierw poinformowane, że dziecko ma problem z zalogowaniem się do banku, i czy my mamy również (każdy z osobna). A potem, czy możemy jej zapłacić za zakupy ciuchów. Traf chciał, że było to o tyle wiarygodne, że dziecko było na zgrupowaniu z drużyną, za granicą, a wcześniej nadana paczka z rzeczami osobistymi została okradziona. Kwota też nie była jakaś kosmiczna - wszystko w okolicach 500 zł, ale żeby nie było, każdy dostał inną kwotę, jedni 485,30, inni 492,80 :) Wszystko napisane poprawną polszczyzną.
Nabrać dała się tylko jedna osoba, ale o dziwo, pieniędzy nie straciła. Blika zablokował bank. Zadzwonił ktoś z banku, żeby potwierdzić chęć wpłaty, bo numer był już zgłoszony jako numer wyłudzaczy. Jesteśmy rodzinnie w stałym kontakcie, więc wszystkich chętnych do wspomożenia dziecka udało się szybko uprzedzić.
Po przeanalizowaniu wszystkich wiadomości wymienionych ze złodziejami, okazało się, że mamy sporo danych m.in. numer telefonu, numer konta na które miał iść przelew (tak, wiem, rejestracja na słupy).
Zacząłem się zastanawiać co z tym zrobić. Wykonałem telefon do Biura Zwalczania Cyberprzestępczości, gdzie miły pan policjant poinformował mnie, że dobrze byłoby zgłosić próbę popełnienia przestępstwa. Pewnie w tym momencie nic się nie wydarzy, nikogo nie złapią, ale w przypadku rozbicia takiej grupy wyłudzaczy, wiąże się te sprawy i mają one inny wymiar gatunkowy i zapadają wyższe wyroki. Brzmi dobrze. Trochę szkoda czasu, ale jak trzeba, to trzeba.
Piekielność druga niewielka.
Poszedłem, zgłosiłem próbę popełnienia przestępstwa. O dziwo, poszło szybko i sprawnie. Choć pani przyjmująca zgłoszenie była niezbyt zadowolona i przyjęła tylko to co dotyczyło mnie. Nie chciała spisywać, że podobną próbę podjęto w stosunku do takiej i takiej osoby i ta osoba zgłosi sprawę w Piekiełkowie, a inna w Pieklisku. Ok. nie znam procedur. Kłócić się nie będę. Choć wg. mnie, łatwiej powiązać sprawy mając w każdej komplet danych.
Piekielność trzecia.
Ani w Piekiełkowie, ani w Pieklisku policja nie przyjęła zgłoszeń. Nawet od osoby, która o mały włos nie zostałaby oszukana. W Krakowie, jedna osoba zwiedziła 3 komisariaty. Nikt nie chciał od niej ani numeru telefonu oszusta, ani numeru konta na które miała przelać pieniądze. Nie było przestępstwa, nie została poszkodowana. Nie ma sprawy. Chociaż miała wydrukowane wiadomości z komunikatora. A rozmawiała z oszustami długo, nawet gdy już wiedziała, że jest to próba oszustwa i ściągnęła naprawdę dużo danych.
Byłem jedyną osobą, której udało się złożyć zeznania. Oczywiście, po 2 miesiącach przyszło zawiadomienie o umorzeniu postępowania.
I tak trochę mi przykro, że pan od cyberprzestępczości dał mi nadzieję, że coś się robi w kierunku ścigania oszustów, a wszyscy na posterunkach pokazali nam środkowy palec, że nic ich to nie obchodzi.
Piekielność pierwsza.
Kilka miesięcy temu mojemu dziecku włamano się na konto FB. I poszło standardowo. Wszystkie aktywne kontakty w messengerze zostały najpierw poinformowane, że dziecko ma problem z zalogowaniem się do banku, i czy my mamy również (każdy z osobna). A potem, czy możemy jej zapłacić za zakupy ciuchów. Traf chciał, że było to o tyle wiarygodne, że dziecko było na zgrupowaniu z drużyną, za granicą, a wcześniej nadana paczka z rzeczami osobistymi została okradziona. Kwota też nie była jakaś kosmiczna - wszystko w okolicach 500 zł, ale żeby nie było, każdy dostał inną kwotę, jedni 485,30, inni 492,80 :) Wszystko napisane poprawną polszczyzną.
Nabrać dała się tylko jedna osoba, ale o dziwo, pieniędzy nie straciła. Blika zablokował bank. Zadzwonił ktoś z banku, żeby potwierdzić chęć wpłaty, bo numer był już zgłoszony jako numer wyłudzaczy. Jesteśmy rodzinnie w stałym kontakcie, więc wszystkich chętnych do wspomożenia dziecka udało się szybko uprzedzić.
Po przeanalizowaniu wszystkich wiadomości wymienionych ze złodziejami, okazało się, że mamy sporo danych m.in. numer telefonu, numer konta na które miał iść przelew (tak, wiem, rejestracja na słupy).
Zacząłem się zastanawiać co z tym zrobić. Wykonałem telefon do Biura Zwalczania Cyberprzestępczości, gdzie miły pan policjant poinformował mnie, że dobrze byłoby zgłosić próbę popełnienia przestępstwa. Pewnie w tym momencie nic się nie wydarzy, nikogo nie złapią, ale w przypadku rozbicia takiej grupy wyłudzaczy, wiąże się te sprawy i mają one inny wymiar gatunkowy i zapadają wyższe wyroki. Brzmi dobrze. Trochę szkoda czasu, ale jak trzeba, to trzeba.
Piekielność druga niewielka.
Poszedłem, zgłosiłem próbę popełnienia przestępstwa. O dziwo, poszło szybko i sprawnie. Choć pani przyjmująca zgłoszenie była niezbyt zadowolona i przyjęła tylko to co dotyczyło mnie. Nie chciała spisywać, że podobną próbę podjęto w stosunku do takiej i takiej osoby i ta osoba zgłosi sprawę w Piekiełkowie, a inna w Pieklisku. Ok. nie znam procedur. Kłócić się nie będę. Choć wg. mnie, łatwiej powiązać sprawy mając w każdej komplet danych.
Piekielność trzecia.
Ani w Piekiełkowie, ani w Pieklisku policja nie przyjęła zgłoszeń. Nawet od osoby, która o mały włos nie zostałaby oszukana. W Krakowie, jedna osoba zwiedziła 3 komisariaty. Nikt nie chciał od niej ani numeru telefonu oszusta, ani numeru konta na które miała przelać pieniądze. Nie było przestępstwa, nie została poszkodowana. Nie ma sprawy. Chociaż miała wydrukowane wiadomości z komunikatora. A rozmawiała z oszustami długo, nawet gdy już wiedziała, że jest to próba oszustwa i ściągnęła naprawdę dużo danych.
Byłem jedyną osobą, której udało się złożyć zeznania. Oczywiście, po 2 miesiącach przyszło zawiadomienie o umorzeniu postępowania.
I tak trochę mi przykro, że pan od cyberprzestępczości dał mi nadzieję, że coś się robi w kierunku ścigania oszustów, a wszyscy na posterunkach pokazali nam środkowy palec, że nic ich to nie obchodzi.
Oszustwa Banki Policja
Ocena:
109
(111)
W nawiązaniu do policyjnych pościgów.
Czas akcji - lata 90 ub. wieku, czas gdy zdarzały się napady, strzelaniny i porachunki między różnymi grupami przestępczymi.
Miejsce akcji - zadupie między polami i lasami, ale w niewielkiej odległości od miasta powiatowego i wojewódzkiego.
Bohater - mój znajomy, dla potrzeb historii nazwijmy go Zdziśkiem. Facet w okolicach 30, odpowiedzialny, pracujący, bez większych głupich pomysłów, zdawało się - normalny.
I pewnego wieczora, tenże Zdzichu wracał swoim Polonezem do domu drogami mocno bocznymi. Tak miał najbliżej. I o dziwo, na tym zadupiu znalazł się patrol, który chciał go zatrzymać. Zdzisiek niewiele myśląc (a w zasadzie w ogóle nie myśląc) zaczął uciekać. Między polami, leśnymi drogami. Jak łatwo się domyślić, pościg nie trwał długo. Dopadli go gdzieś na polu, wywlekli z samochodu, skuli, przeszukali auto, kazali dmuchać - wydmuchał równe 0.
Dlaczego uciekał? Prawo Jazdy miało adnotację o jeździe w okularach. A on ich nie zabrał i nie wiedział co mu za to grozi.
Smaczku historii dodaje fakt, że niedługo wcześniej w miasteczku obok była jakaś strzelanina ze zgonem w tle. Szukali sprawców. Zdzicho miał więcej szczęścia niż rozumu, że Policja go nie zastrzeliła. Bo wystarczyło, że komuś puściłyby nerwy
Czas akcji - lata 90 ub. wieku, czas gdy zdarzały się napady, strzelaniny i porachunki między różnymi grupami przestępczymi.
Miejsce akcji - zadupie między polami i lasami, ale w niewielkiej odległości od miasta powiatowego i wojewódzkiego.
Bohater - mój znajomy, dla potrzeb historii nazwijmy go Zdziśkiem. Facet w okolicach 30, odpowiedzialny, pracujący, bez większych głupich pomysłów, zdawało się - normalny.
I pewnego wieczora, tenże Zdzichu wracał swoim Polonezem do domu drogami mocno bocznymi. Tak miał najbliżej. I o dziwo, na tym zadupiu znalazł się patrol, który chciał go zatrzymać. Zdzisiek niewiele myśląc (a w zasadzie w ogóle nie myśląc) zaczął uciekać. Między polami, leśnymi drogami. Jak łatwo się domyślić, pościg nie trwał długo. Dopadli go gdzieś na polu, wywlekli z samochodu, skuli, przeszukali auto, kazali dmuchać - wydmuchał równe 0.
Dlaczego uciekał? Prawo Jazdy miało adnotację o jeździe w okularach. A on ich nie zabrał i nie wiedział co mu za to grozi.
Smaczku historii dodaje fakt, że niedługo wcześniej w miasteczku obok była jakaś strzelanina ze zgonem w tle. Szukali sprawców. Zdzicho miał więcej szczęścia niż rozumu, że Policja go nie zastrzeliła. Bo wystarczyło, że komuś puściłyby nerwy
Policyjne pościgi
Ocena:
150
(164)
Na fali absurdów parkowania. Zaobserwowane w terenie, zasłyszane od "tubylców".
Jest sobie miasteczko powiatowe. W tym miasteczku osiedle "późny Gierek", jedna spółdzielnia mieszkaniowa, sporo trawników, skwerków, placów zabaw.
Bloki są niskie - 4 piętrowe. Kilka bloków z kilkoma klatkami, kilka "punktowców" - wysoka kostka z jedną klatką schodową. Osiedle to trochę "dziadkowo". Więcej mieszkańców na emeryturze, niż tych w wieku produkcyjnym. Wszystko jest dość skupione, jednak siedząc na balkonie, nie zagląda się sąsiadowi z bloku obok do kuchni :) Z jednego placu zabaw korzystają dzieciaki (wnuki) z 3-4 bloków. Parkingi też dość rozsądnie (były) pomyślane. Małe placyki obok punktowców, miejsca parkingowe wzdłuż dróg osiedlowych. Bez wykupywania na własność, ogólnodostępne.
Przez około 45 lat wszystkie miejsca parkingowe były wspólne. Wiadomo, przez lata wzrastało zapotrzebowanie na miejsca parkingowe, i w miarę możliwości były tworzone. Najwięcej miejsca do zaparkowania było przy jednym z długich klatkowców. Parkowali tam zarówno mieszkańcy tego bloku, jak i okolicznych "punktowców". Było ciasno. Najgorzej, gdy do pobliskiego szmateksu zjeżdżali stadnie klienci.
2-3 lata temu, ktoś z jednego z punktowców wpadł na genialny w swojej prostocie plan, aby część jednego olbrzymiego trawnika przerobić na miejsca parkingowe. Powstało tych miejsc około 20. Zlikwidowano wielki klomb, położono kraty ażurowe. Na wjazd przeznaczono 3 ogólnodostępne miejsca parkingowe. I postawiono szlaban.
Nie wiem kto płacił za budowę. Na "chłopski rozum" jedna spółdzielnia, jedna infrastruktura, jedna własność terenu, jeden fundusz na inwestycje. Więc zapłacili wszyscy. Podobnie jak wszyscy płacili za utrzymanie trawnika i płacą za konserwację placu zabaw.
Na dzień dzisiejszy sprawa wygląda tak, że nowo wybudowany parking jest odgrodzony szlabanem i pilocik mają tylko mieszkańcy jednego jednoklatkowego bloku. Reszta ciśnie się na tych ogólnodostępnych z zazdrością spoglądając za szlaban.
Smaczku dodaje fakt, że jeszcze nie widziałem, żeby na nowym parkingu stało więcej niż 5 aut, podczas gdy ogólnodostępnym jest parkowanie na grubość lakieru. Podobno "nic się nie da zrobić".
Jest sobie miasteczko powiatowe. W tym miasteczku osiedle "późny Gierek", jedna spółdzielnia mieszkaniowa, sporo trawników, skwerków, placów zabaw.
Bloki są niskie - 4 piętrowe. Kilka bloków z kilkoma klatkami, kilka "punktowców" - wysoka kostka z jedną klatką schodową. Osiedle to trochę "dziadkowo". Więcej mieszkańców na emeryturze, niż tych w wieku produkcyjnym. Wszystko jest dość skupione, jednak siedząc na balkonie, nie zagląda się sąsiadowi z bloku obok do kuchni :) Z jednego placu zabaw korzystają dzieciaki (wnuki) z 3-4 bloków. Parkingi też dość rozsądnie (były) pomyślane. Małe placyki obok punktowców, miejsca parkingowe wzdłuż dróg osiedlowych. Bez wykupywania na własność, ogólnodostępne.
Przez około 45 lat wszystkie miejsca parkingowe były wspólne. Wiadomo, przez lata wzrastało zapotrzebowanie na miejsca parkingowe, i w miarę możliwości były tworzone. Najwięcej miejsca do zaparkowania było przy jednym z długich klatkowców. Parkowali tam zarówno mieszkańcy tego bloku, jak i okolicznych "punktowców". Było ciasno. Najgorzej, gdy do pobliskiego szmateksu zjeżdżali stadnie klienci.
2-3 lata temu, ktoś z jednego z punktowców wpadł na genialny w swojej prostocie plan, aby część jednego olbrzymiego trawnika przerobić na miejsca parkingowe. Powstało tych miejsc około 20. Zlikwidowano wielki klomb, położono kraty ażurowe. Na wjazd przeznaczono 3 ogólnodostępne miejsca parkingowe. I postawiono szlaban.
Nie wiem kto płacił za budowę. Na "chłopski rozum" jedna spółdzielnia, jedna infrastruktura, jedna własność terenu, jeden fundusz na inwestycje. Więc zapłacili wszyscy. Podobnie jak wszyscy płacili za utrzymanie trawnika i płacą za konserwację placu zabaw.
Na dzień dzisiejszy sprawa wygląda tak, że nowo wybudowany parking jest odgrodzony szlabanem i pilocik mają tylko mieszkańcy jednego jednoklatkowego bloku. Reszta ciśnie się na tych ogólnodostępnych z zazdrością spoglądając za szlaban.
Smaczku dodaje fakt, że jeszcze nie widziałem, żeby na nowym parkingu stało więcej niż 5 aut, podczas gdy ogólnodostępnym jest parkowanie na grubość lakieru. Podobno "nic się nie da zrobić".
parkowanie
Ocena:
99
(117)
Tak na bazie historii o pracujących i niepracujących matkach. Luźne skojarzenie.
Funkcjonuje u nas taki żarcik rodzinno-towarzyski "zarobiona jak Iwonka" A wziął się z takiej sytuacji.
Dawno temu, gdy dzieci były jeszcze małe. Niedzielne popołudnie, moja siedzi z przyjaciółką na tarasie przy lampce wina. Po ogrodzie buszuje 5 dzieci (2 moich, 3 przyjaciółki żony), 2 psy - po jednym na rodzinę, gdzieś pod nogami szwendają się koty - te już tylko nasze.
Obie panie pracujące na pełnym etacie, dzieciory w wieku żłobkowo - przedszkolno - wczesnoszkolnym, trzeba je zawieźć i przywieźć z placówki i robią to zazwyczaj one. Podobnie jak zakupy i karmienie zwierzaków. Ogarnianie domu, gotowanie i zabawa z dzieciakami to też zazwyczaj ich zajęcie, bo my faceci pracujemy wówczas dużo i długo.
Na stole stoi ciacho, sałatka, generalnie wszystko własnoręcznie zrobione. Dom posprzątany, lodówka pełna, szmaty uprane. Panie siedzą i narzekają: remont przydało by się zrobić, ciężki tydzień bo stary wyjeżdża, teściowej trzeba pomóc z zakupami, koniec miesiąca, trzeba się z raportami w robocie wyrobić.
Na to wpada ich bezdzietna koleżanka Iwonka. Z pustymi rękami, bo jest tak zarobiona, że nie dała rady nawet lodów kupić. I przyłącza się do narzekania - że ona to ma najciężej (akurat pracę miała najmniej angażującą), bo musi szybko biec po pracy do domu, bo trzeba psa wyprowadzić. I potem to już na nic nie ma siły. Panią do sprzątania chyba weźmie, bo nie radzi sobie ze sprzątaniem swoich 40m2. Trzeba dodać, że obiadów też nie gotowała, bo kupowała dla siebie i męża na stołówce. Żeby nie było - to nie miała również czasu na przyjemności, wyjazdy, hobby. Była tak zarobiona, że lewo w niedzielę dawała radę wpaść na chwilę spotkać się z koleżankami. Dziewczyny się śmieją, że ma krótszą dobę.
I nie odbierając nikomu prawa do zmęczenia - czasem warto, zanim otworzy się dziób do narzekania, popatrzeć z innej perspektywy.
Funkcjonuje u nas taki żarcik rodzinno-towarzyski "zarobiona jak Iwonka" A wziął się z takiej sytuacji.
Dawno temu, gdy dzieci były jeszcze małe. Niedzielne popołudnie, moja siedzi z przyjaciółką na tarasie przy lampce wina. Po ogrodzie buszuje 5 dzieci (2 moich, 3 przyjaciółki żony), 2 psy - po jednym na rodzinę, gdzieś pod nogami szwendają się koty - te już tylko nasze.
Obie panie pracujące na pełnym etacie, dzieciory w wieku żłobkowo - przedszkolno - wczesnoszkolnym, trzeba je zawieźć i przywieźć z placówki i robią to zazwyczaj one. Podobnie jak zakupy i karmienie zwierzaków. Ogarnianie domu, gotowanie i zabawa z dzieciakami to też zazwyczaj ich zajęcie, bo my faceci pracujemy wówczas dużo i długo.
Na stole stoi ciacho, sałatka, generalnie wszystko własnoręcznie zrobione. Dom posprzątany, lodówka pełna, szmaty uprane. Panie siedzą i narzekają: remont przydało by się zrobić, ciężki tydzień bo stary wyjeżdża, teściowej trzeba pomóc z zakupami, koniec miesiąca, trzeba się z raportami w robocie wyrobić.
Na to wpada ich bezdzietna koleżanka Iwonka. Z pustymi rękami, bo jest tak zarobiona, że nie dała rady nawet lodów kupić. I przyłącza się do narzekania - że ona to ma najciężej (akurat pracę miała najmniej angażującą), bo musi szybko biec po pracy do domu, bo trzeba psa wyprowadzić. I potem to już na nic nie ma siły. Panią do sprzątania chyba weźmie, bo nie radzi sobie ze sprzątaniem swoich 40m2. Trzeba dodać, że obiadów też nie gotowała, bo kupowała dla siebie i męża na stołówce. Żeby nie było - to nie miała również czasu na przyjemności, wyjazdy, hobby. Była tak zarobiona, że lewo w niedzielę dawała radę wpaść na chwilę spotkać się z koleżankami. Dziewczyny się śmieją, że ma krótszą dobę.
I nie odbierając nikomu prawa do zmęczenia - czasem warto, zanim otworzy się dziób do narzekania, popatrzeć z innej perspektywy.
praca wolne
Ocena:
119
(151)
Historia o kurierze, aczkolwiek nie tylko on był piekielny.
Dawno, dawno temu z firmy kurierskiej przyjeżdżał do nas pan Zbyszek. Nigdy nie było z nim problemów. Zawsze na czas, zawsze miły, zawsze zorganizowany. Z naszym głównym magazynierem Pawełkiem ustawili sobie robotę tak, żeby każdemu było wygodnie.
Wówczas wychodziło od nas nawet 300 paczek dziennie i były to różne gabaryty - od kilograma do 30 kg.
Wszystko było ustawiane w okolicy rampy rozładunkowej. Duże pod ścianą, małe na wózku. Wszystkie etykietą adresową na froncie ściany, która powstawała z paczek.
Pan Zbyszek czytnikiem skanował paczuszki i ładował do samochodu. Zajmowało mu to 5-10 min maksymalnie. A był jeszcze czas na wymianę uwag o pogodzie :). Jeżeli była taka możliwość i potrzeba, chłopaki z magazynu pomagali w załadunku.
I pewnego razu pan Zbyszek zachorował. Było to na tyle poważne, że miało go nie być przez kilka miesięcy. Zdarzyło się to w czasie, gdy roboty było mnóstwo, a ilość paczek nie schodziła poniżej 100 szt. dziennie.
Dostaliśmy na zastępstwo jakiegoś młodzika. Nawet nie pamiętam, jak miał na imię. Od pierwszego dnia zaczął się zachowywać jak "Dyrektor Pojazdu". Wchodził bez "dzień dobry", coś burczał, nosem zahaczał o sufit.
Jedne z pierwszych słów do magazynierów były - "To mi zapakujcie paczki do samochodu". Pierwszego dnia Pawełek z rozpędu zapakował. Drugiego przepchnął wózek na rampę. Trzeciego zebrał dwa razy opieprz. Raz ode mnie, że załadunek to nie jego robota. Drugi raz od kuriera, że on tych pieprzonych ciężkich paczek nie będzie dygał sam.
I Pawełek się wkurzył. Głównie na kuriera. Następnego dnia znów był wysyłkowy Armagedon. Tylko w miejscu składowania paczek do wysyłki nie było ściany z etykietami na zewnątrz, tylko "usypana" pryzma, każda paczka z naklejką "ostrożnie" (to nie była dodatkowo płatna opcja wysyłki), każdą trzeba było wziąć do ręki albo przesunąć, żeby zeskanować.
Dodatkowo Pawełek postawił jednego do pilnowania (nie pomocy), żeby kurier nie rzucał paczkami.
Załadunek zajął kurierowi ponad godzinę. Pobawili się tak przez 3 dni. Czwartego dnia przyjechał inny kurier. Został do końca zastępstwa i wszystko wróciło do normy.
Dawno, dawno temu z firmy kurierskiej przyjeżdżał do nas pan Zbyszek. Nigdy nie było z nim problemów. Zawsze na czas, zawsze miły, zawsze zorganizowany. Z naszym głównym magazynierem Pawełkiem ustawili sobie robotę tak, żeby każdemu było wygodnie.
Wówczas wychodziło od nas nawet 300 paczek dziennie i były to różne gabaryty - od kilograma do 30 kg.
Wszystko było ustawiane w okolicy rampy rozładunkowej. Duże pod ścianą, małe na wózku. Wszystkie etykietą adresową na froncie ściany, która powstawała z paczek.
Pan Zbyszek czytnikiem skanował paczuszki i ładował do samochodu. Zajmowało mu to 5-10 min maksymalnie. A był jeszcze czas na wymianę uwag o pogodzie :). Jeżeli była taka możliwość i potrzeba, chłopaki z magazynu pomagali w załadunku.
I pewnego razu pan Zbyszek zachorował. Było to na tyle poważne, że miało go nie być przez kilka miesięcy. Zdarzyło się to w czasie, gdy roboty było mnóstwo, a ilość paczek nie schodziła poniżej 100 szt. dziennie.
Dostaliśmy na zastępstwo jakiegoś młodzika. Nawet nie pamiętam, jak miał na imię. Od pierwszego dnia zaczął się zachowywać jak "Dyrektor Pojazdu". Wchodził bez "dzień dobry", coś burczał, nosem zahaczał o sufit.
Jedne z pierwszych słów do magazynierów były - "To mi zapakujcie paczki do samochodu". Pierwszego dnia Pawełek z rozpędu zapakował. Drugiego przepchnął wózek na rampę. Trzeciego zebrał dwa razy opieprz. Raz ode mnie, że załadunek to nie jego robota. Drugi raz od kuriera, że on tych pieprzonych ciężkich paczek nie będzie dygał sam.
I Pawełek się wkurzył. Głównie na kuriera. Następnego dnia znów był wysyłkowy Armagedon. Tylko w miejscu składowania paczek do wysyłki nie było ściany z etykietami na zewnątrz, tylko "usypana" pryzma, każda paczka z naklejką "ostrożnie" (to nie była dodatkowo płatna opcja wysyłki), każdą trzeba było wziąć do ręki albo przesunąć, żeby zeskanować.
Dodatkowo Pawełek postawił jednego do pilnowania (nie pomocy), żeby kurier nie rzucał paczkami.
Załadunek zajął kurierowi ponad godzinę. Pobawili się tak przez 3 dni. Czwartego dnia przyjechał inny kurier. Został do końca zastępstwa i wszystko wróciło do normy.
kurier v magazyn
Ocena:
189
(205)
Stoję w kolejce w sklepie, w którym jest również punkt nadań paczek. Żeby nie było - w Wielkim Mieście, nie u mnie na zadupiu.
Przede mną "odpicowana paniusia" nadaje paczki - zapewne zwroty. Siłą rzeczy słyszę dane: Wojas i e-obuwie.
Pani trochę się niecierpliwi, choć obsługa pracuje całkiem sprawnie. Pani międli w rękach jakiś papierek. W pewnym momencie rzuca go na podłogę przed ladą. Złapałem jej wzrok i skierowałem na papierek. Nie zareagowała.
Przyszła moja kolej. Podszedłem do lady podniosłem papierek (nb. starą etykietę z jej? danymi). Ale nie mogłem się powstrzymać od komentarza do jej pleców.
- Buciki nie pasowały bo słoma wystawała?
Mam nadzieję, że zrozumiała.
Choć zachowania nie potrafię zrozumieć.
Przede mną "odpicowana paniusia" nadaje paczki - zapewne zwroty. Siłą rzeczy słyszę dane: Wojas i e-obuwie.
Pani trochę się niecierpliwi, choć obsługa pracuje całkiem sprawnie. Pani międli w rękach jakiś papierek. W pewnym momencie rzuca go na podłogę przed ladą. Złapałem jej wzrok i skierowałem na papierek. Nie zareagowała.
Przyszła moja kolej. Podszedłem do lady podniosłem papierek (nb. starą etykietę z jej? danymi). Ale nie mogłem się powstrzymać od komentarza do jej pleców.
- Buciki nie pasowały bo słoma wystawała?
Mam nadzieję, że zrozumiała.
Choć zachowania nie potrafię zrozumieć.
klienci
Ocena:
139
(165)
Weekendowe obserwacje.
Rozumiem, że ludzie są spragnieni spacerów po lesie. Trudno, chodzę z psem wieczorem, bo tłok na ścieżkach czasami taki, jak na deptaku w mieście.
Z trudem, ale rozumiem, że można drzeć ryja (tzn. rozmawiać ze znajomymi) i puszczać luzem swoje kundle w sweterkach, nie zauważając na to, że parking (leśny) jest pod czyimś oknem, a podwórkowy kundel mało nie wyjdzie z siebie i nie stanie obok, bo narusza się mu terytorium.
Braki w wychowaniu niektórych osób widuje się nie tylko w lesie :)
Rozumem, że dawno nie było śniegu, jest cudnie i każdy chciałby nacieszyć oko.
Z trudem jestem w stanie zrozumieć, że komuś sprawia frajdę "kulig" saneczkowy za samochodem (łatwo o wypadek, a wdychanie spalin mało zdrowe).
Ale kur...a, co trzeba mieć w głowie, żeby zostawić rozpalone ognisko w lesie? Wokół nie było nikogo, paliło się już ładnie, wiał wiaterek, który w każdym momencie mógł przenieść ogień na okoliczne suche krzaki.
Ludzka bezmyślność chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
Rozumiem, że ludzie są spragnieni spacerów po lesie. Trudno, chodzę z psem wieczorem, bo tłok na ścieżkach czasami taki, jak na deptaku w mieście.
Z trudem, ale rozumiem, że można drzeć ryja (tzn. rozmawiać ze znajomymi) i puszczać luzem swoje kundle w sweterkach, nie zauważając na to, że parking (leśny) jest pod czyimś oknem, a podwórkowy kundel mało nie wyjdzie z siebie i nie stanie obok, bo narusza się mu terytorium.
Braki w wychowaniu niektórych osób widuje się nie tylko w lesie :)
Rozumem, że dawno nie było śniegu, jest cudnie i każdy chciałby nacieszyć oko.
Z trudem jestem w stanie zrozumieć, że komuś sprawia frajdę "kulig" saneczkowy za samochodem (łatwo o wypadek, a wdychanie spalin mało zdrowe).
Ale kur...a, co trzeba mieć w głowie, żeby zostawić rozpalone ognisko w lesie? Wokół nie było nikogo, paliło się już ładnie, wiał wiaterek, który w każdym momencie mógł przenieść ogień na okoliczne suche krzaki.
Ludzka bezmyślność chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
idioci w lesie
Ocena:
177
(185)
Potrzebowałem pełnych aktów urodzenia moich dzieci. Moje dzieci są jeszcze w wieku szkolnym (podstawówka i gimnazjum). Pojechałem do USC, wypełniłem stosowne kwity i czekałem.
Dzisiaj przyszły pocztą. Imiona i nazwisko się zgadza. I nic poza tym. Moja starsza córka jest starsza ode mnie o 5 lat. Młodsza to jeszcze przedwojenny rocznik.
Dzisiaj przyszły pocztą. Imiona i nazwisko się zgadza. I nic poza tym. Moja starsza córka jest starsza ode mnie o 5 lat. Młodsza to jeszcze przedwojenny rocznik.
urzędnicy i ich błędy
Ocena:
178
(190)
Dostałem do podpisania aneks do umowy z bankiem.
Kwota dot. jednej z opłat powtarza się dwukrotnie i wygląda to tak, jakby trzeba było ją uiścić dwa razy. A kwota niebagatelna.
Rozmawiam z przedstawicielem banku, że takiego załącznika nie podpiszę. Jak wyglądają argumenty pracownika banku?
- Zawsze tak robimy. (no nie zawsze, bo poprzedni aneks wyglądał inaczej).
- Nie mogę poprawić tego dokumentu (szkoda, ale wobec tego ja to poprawię odręcznie).
- Proszę mi wierzyć na słowo, nie będzie pan musiał tego płacić dwukrotnie - i tu nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem.
Pracownik był oburzony moim brakiem zaufania.
Kwota dot. jednej z opłat powtarza się dwukrotnie i wygląda to tak, jakby trzeba było ją uiścić dwa razy. A kwota niebagatelna.
Rozmawiam z przedstawicielem banku, że takiego załącznika nie podpiszę. Jak wyglądają argumenty pracownika banku?
- Zawsze tak robimy. (no nie zawsze, bo poprzedni aneks wyglądał inaczej).
- Nie mogę poprawić tego dokumentu (szkoda, ale wobec tego ja to poprawię odręcznie).
- Proszę mi wierzyć na słowo, nie będzie pan musiał tego płacić dwukrotnie - i tu nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem.
Pracownik był oburzony moim brakiem zaufania.
bank
Ocena:
175
(179)
Tak mi się przypomniało przy okazji "cyfryzacji" urzędów...
Mój znajomy ma punkt odbioru i nadań pewnej firmy kurierskiej. Czasem, gdy zamawiam coś przez internet odbieram u niego w drodze do domu, a i jest wówczas chwila, żeby pogadać.
Jest tuż przed zamknięciem, siedzimy sobie, pijemy kawę umawiamy się na ryby na weekend (taki czas przed epidemią). I wtedy wchodzi klientka z paczką. W zasadzie nie zwracamy na nią uwagi. Pracownica obsługuje. I w pewnym momencie pani podaje adres mailowy. Pewnie żaden z nas nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie rozszerzenie gov.pl
Żeby nie przedłużać. Pani pracująca w instytucji państwowej używa maila służbowego, w domenie rządowej aby robić prywatne zakupy. Pewnie jeszcze (to już moje domniemanie) klika wszystkie zgody marketingowe. Więc dostaje najprawdopodobniej tonę spamu, wśród którego łatwo o zainfekowany link. A przy takiej beztrosce, kliknięcie i zainfekowanie sieci, to tylko kwestia czasu.
Mój znajomy ma punkt odbioru i nadań pewnej firmy kurierskiej. Czasem, gdy zamawiam coś przez internet odbieram u niego w drodze do domu, a i jest wówczas chwila, żeby pogadać.
Jest tuż przed zamknięciem, siedzimy sobie, pijemy kawę umawiamy się na ryby na weekend (taki czas przed epidemią). I wtedy wchodzi klientka z paczką. W zasadzie nie zwracamy na nią uwagi. Pracownica obsługuje. I w pewnym momencie pani podaje adres mailowy. Pewnie żaden z nas nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie rozszerzenie gov.pl
Żeby nie przedłużać. Pani pracująca w instytucji państwowej używa maila służbowego, w domenie rządowej aby robić prywatne zakupy. Pewnie jeszcze (to już moje domniemanie) klika wszystkie zgody marketingowe. Więc dostaje najprawdopodobniej tonę spamu, wśród którego łatwo o zainfekowany link. A przy takiej beztrosce, kliknięcie i zainfekowanie sieci, to tylko kwestia czasu.
cyfryzacja
Ocena:
101
(127)
1 2 3 4 > ostatnia ›
« poprzednia 1 2 3 4 następna »