Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

zaszczurzony

Zamieszcza historie od: 1 czerwca 2011 - 18:23
Ostatnio: 3 maja 2018 - 22:59
Gadu-gadu: 11909198
O sobie:

Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam:
GG:11909198
www.facebook.com/zaszczurzony - tu FP Zaszczurzonego. ;) Zapraszam. ;)
Mój blog: http://ratgod.blogspot.com/
---
FAQ:
-Czy pójdę na piwo/zaproszę do swojej stacji?
Nie.
-Czy kobieta powinna iść na RM?
Przejdź się po wszystkich miejscach gdzie zatrudnia się RM,sprawdź w ilu zatrudniają kobiety.
-Coś mi się zrobiło-co to?
Nie wezmę odpowiedzialności za twoje zdrowie.
-Dlaczego dziennikarze szukali cię na piekielnych?
Przez jedną z historii.
-Nie przyjechaliście!Czemu!?
RM nie odpowiada za odmowę wysłania karetki.
-Za nieudzielenie pierwszej pomocy coś grozi?
Pierwszej pomocy - nie, pomocy ogólnie Art.162.KK i 93.KW.
-Czemu nie wystawiliście mandatu za bezpodstawne wezwanie?
Ratownik medyczny NIE MOŻE wystawić żadnego mandatu.

  • Historii na głównej: 151 z 163
  • Punktów za historie: 164652
  • Komentarzy: 1824
  • Punktów za komentarze: 17142
 

#41786

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niektórzy z Was trochę już mnie kojarzą. Wiecie, że oprócz bycia ratownikiem uczę również anatomii, fizjo i patio u przyszłych techników farmacji. Od listopada 2011 miałem ciągle obiecywane, że sięgnie mi się także grupa ratowników, ale pan uczący ich ratownictwa i anatomii wciąż przedłużał swoje odejście i w efekcie ratownicy przypadli mi dopiero w tym roku (za to dostałem obie grupy i do końca - ponieważ był to ostatni nabór w szkole policealnej, od przyszłego roku naboru już nie będzie).

Powiem Wam, że z technikami farmacji miałem różne przejścia. Słynna historia z egzaminami praktycznymi czy złośliwość grupy, która już pięciokrotnie składała o zmianę wykładowcy (argumentując, że "zrobiłem im egzamin!" - dyrektorka opluła się ze śmiechu, ich uzasadnienie po dziś dzień wisi w publicznej gablotce z podpisem, że tak się pisma nie argumentuje ;)).

Jednak uczę u ratowników już od początku września... Ludzkie pojęcie przechodzi jacy leniwi, aroganccy i bezpolotowi są ci słuchacze. Postanowiłem sobie, że przyszły ratownik medyczny, który na któryś test czy egzamin przyniesie mi ściągę będzie w moich oczach stracony od tego momentu. Niestety nie przewidziałem, że ściągi przyniesie 3/4 roku... Przyszli ratownicy, którzy ściągają na testach z anatomii i ratownictwa (taki przedmiot Ratownictwo Medyczne)!

Na pierwsze zajęcia z RM przywlokłem Małą Anię (taki fantom do pierwszej pomocy, mój prywatny, bo to co nasza dyrektorka zakupiła do ćwiczeń to kpina, ale chyba o tym napiszę inną historię). Wszedłem do klasy, przywitałem się i bez zbędnych wstępów rozłożyłem koc na podłodze. Przerażenie w ich oczach na widok fantoma przypominało oglądanie rzezi niemowlaków.
Zrobiłem taki przegląd. 90 minut o pierwszej pomocy (i nie, nawet nie KPP, tylko podstawowej pierwszej pomocy).

Po 90 minutach ja wyszedłem przerażony poziomem ich wiedzy i wizją uczenia ich przez następne 2 lata. I było się prosić o grupę z ratownikami... No było...

Praca praca

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1027 (1097)

#41658

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem facetem, który nie cierpi jak mu się mówi co ma robić. Jestem taki, wiem o tym i chyba każdy, kto mnie zna, również to zauważył. W związku z tym po pewnej dość burzliwej wymianie zdań, jednego dnia wracam z pracy do domu, a rzeczy mojej narzeczonej (no, byłej) nie ma. W krótkim śledztwie ustaliłem, że wyjechała do miasta, w którym studiuje (czyli w sumie na drugi koniec kraju).

Jako, że nie jestem typem, który rzuca wszystko i jedzie w ślepo za kobietą, po kilkudziesięciu próbach skontaktowania się i wysłuchiwania murowanej wersji, że żaden znajomy nie wie gdzie się ona znajduje, odpuściłem. Nie, nie będzie tu romantycznej historii o tym jak porzucam pracę, dom i udaję się w podróż po kraju żeby odnaleźć kobietę swojego życia, która mi nawiała. Skoro nawiała i się ze mną nie kontaktuje znaczy, że nie chce.
Z takiego właśnie założenia wyszedłem i przestałem jej szukać. Po prostu odpuściłem. Nawet nie myślałem o tym za bardzo, kiedy jednego dnia dobiegł moich uszu dzwonek do drzwi.

Otworzyłem. I poczułem się mokry... Bo za drzwiami stała niedoszła teściowa z wiadrem z bliżej niekreśloną zawartością, która wylądowała na mnie.

- A masz!!!! - krzyknęła.

Chyba z jakiegoś źródła wie, że jej córka ode mnie odeszła... Smrodu chyba nie pozbędę się przez najbliższe pół roku...

Teściowa ;)

Skomentuj (132) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 920 (1098)

#41785

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Praktykanci...

Praktykanci w ratownictwie to bardzo specyficzna grupa ludzi. Nawet nie chodzi o to, że głowy nas bolą jak przychodzą kolejne roczniki, które nic nie potrafią. Ale powiedzmy, że może i my poniekąd jesteśmy od tego żeby ich czegoś nauczyć (choć niektóre podstawy... no błagam...).

W każdym razie. Dostaliśmy sobie takiego łosia, pakujemy go do karetki na wezwanie. Na miejscu ciężko, reanimacja, krzycząca rodzina i tak dalej... No chłopak nieźle trafił jak na pierwszy wyjazd. Nawet nieźle mu szło, daliśmy mu działać.

Środek reanimacji. Pacjent zero reakcji. Sytuacja robi się trochę nerwowa. Obok panikująca żona. Ryczy, krzyczy, rzuca się.
A nagle słychać: alleluja, alleluja!

Z kolegą kierujemy wzrok na praktykanta, bo to od niego dobiegał dźwięk. Ten czerwony odskoczył od pacjenta (w środku reanimacji!) i zaczął macać się po kieszeniach.

Nastała taka cisza przez kilka sekund, którą przerywało tylko: alleluja, alleluja!

Chłopak nie wyciszył telefonu przed przyjściem na praktyki, więc w środku dmuchania nad umierającym pacjentem, jego telefon zaczął śpiewać głosem Czesia z Włatców Móch.

Ale przynajmniej żona w szoku przestała krzyczeć.

Praca praca

Skomentuj (86) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1568 (1618)

#40360

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zawsze mi przykro kiedy moi pacjenci są wyśmiewani przez innych ludzi, z powodu swoich chorób. A podwójnie mi przykro kiedy podśmiechujki robią sobie pracownicy szpitala...

Kiedyś dostaliśmy wezwanie do jednego gościa, który przewrócił się na ulicy. Już z daleka było widać, że ma bardzo poważne problemy z kręgosłupem. Miał ogromny garb. Tuż przy lewej łopatce. Wiadomo jak to wygląda, nieciekawie. Pan przewrócił się i zarył głową w chodnik to też ktoś wezwał nas.
Zawieźliśmy go wtedy jeszcze na SOR. Jakiś koleś machnął na pigułę żeby go od nas wzięła i zajął się sobą. W momencie kiedy szła w naszą stronę wypaliła:
- Hahaha! Ja go na pewno nie wezmę!
I zniknęła gdzieś.

Pomijając to, że nie mogłem sobie tak rzucić wszystkiego i iść za nią, to miałem ochotę wepchnąć jej nosze do gardła.

Praca praca

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 816 (902)

#40359

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od czasu do czasu prowadzę nauczanie pierwszej pomocy. Raczej przy specjalnych okolicznościach (jak np. różne festyny czy coś), ale także zdarza się, że pewna szkoła jazdy prosi mnie o przyjście.

Kiedyś właśnie na takim kursie swoją historię opowiedział mi jeden gość. I jego historii od tamtej pory używam przed każdym rozpoczęciem zajęć tego typu.
Przyznał się, że był kompletnym ignorantem w tej dziedzinie, nie obchodziło go czy będzie mógł komuś pomóc czy nie. W końcu prawdopodobnie zobaczy tę osobę pierwszy i ostatni raz w życiu, więc co on z tego by miał? Myślenie niby dobre... No bo co to, ja się będę uczył, wydam kasę na kursy i co? Nie będę miał za to żadnej nagrody!

Pan jednak nie przewidział jednej rzeczy... Otóż okazało się, że jego znajomości pierwszej pomocy nie potrzebował przypadkowy przechodzień, obcy ludzie przy wypadku samochodowym czy niedoszły samobójca, a jego własna 6-letnia córka. Dzieciaczek jak to dzieciaczek, przy zabawie raczył łyknąć jakieś paskudztwo, które utknęło mu w gardle.

Tatuś zareagował na próby płaczu, warczenie i charczenie... tylko co dalej? Jedyne co przyszło mu do głowy to grzmotnąć w plecy - tylko, że z całej siły prosto... Czyli bardzo częsty błąd, bo jak już naparzamy kogoś w ten sposób powinniśmy zrobić to pod kątem z dołu w górę, a nie prosto bo w ten sposób możemy co najwyżej odbić płuca przez klatkę piersiową. ;) Pan nie znał chwytu Heimlicha ani nie pomyślał żeby córce nogi z głową miejscami zamienić. Jedną ręką więc obijał dzieciakowi plecy, a drugą wybierał numer na pogotowie. Tylko tak... Zanim zadzwonił, zanim wyjaśnił o co chodzi (standardowo krzycząc, wyzywając i takie tam), minęło kilka minut i córeczka straciła przytomność (wiecie, tak już jest, kiedy nie możemy oddychać w końcu padniemy z braku tlenu).
Koniec na szczęście wesoły, młodej nic wielkiego się nie stało oprócz siniaków na plecach i traumy do końca życia. ;)

W każdym razie. Jak wchodzę do sali nauczać przyszłych kierowców pierwszej pomocy i słyszę "ale to będzie nuda, nigdy to się nie przyda, bez sensu stracony czas" to chętnie opowiadam im podobne historie. A najbardziej lubię wyławiać rodziców, którym pierwsza pomoc nie po drodze. A później płacz i nagłówki gazet: GDZIE BYŁO POGOTOWIE? A pogotowie cóż, nie lata, nie teleportuje się, musi dojechać przez miasto, czasem korki, albo co gorsza do sąsiedniej wsi. A nieoddychające dziecię nie będzie czekać wiecznie...

Ale przecież pierwsza pomoc jest tylko po to żeby ratować zagubione, poszkodowane duszyczki gdzieś na ulicy. A przecież jak na ulicy to ktoś inny pewnie będzie umiał...

Pierwsza pomoc

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 891 (939)

#40358

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teściowa się nie odzywała długo. Teraz dała o sobie znać.

Teściowej zmarła jakaś kuzynka czy inna ciotka, nieważne. Ważne to, że mieszkała ona z całą swoją rodziną w Dusseldorfie. Dziś Teściowa z samego rana przyszła i oświadczyła nam (mnie i ukochanej) od wejścia, co nastąpi:

- ona boi się latać, a nie będzie się 10h tłukła autokarem, więc ja ją zawiozę,
- ona bierze ze sobą koleżankę, która tę ciotkokuzynkę również znała,
- jej wychodzi, że paliwo wyjdzie ok 700zł, więc podzielimy to na 4 osoby - ale, że od gościa nie wypada brać to my (ja i dziewczyna) zapłacimy również za koleżankę (czyli teściowa da ze 170zł, resztę my),
- ponieważ ona nie zna niemieckiego, to na miejscu nie będzie brać taksówek, ja będę ją wozić,
- ja na pogrzeb nie wejdę bo mnie nie pokaże, ale moja dziewczyna ma OBOWIĄZEK na tym się stawić, ja mam poczekać w hotelu, który oczywiście wynajmiemy dla siebie i koleżanki, a teściowa zostanie u rodziny.

Mamy jechać pojutrze. O na pewno!

Teściowa :)

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1392 (1444)

#39129

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sytuacji, w której z kimś gadam o moim zawodzie (nieważne czy jest nastawiony przyjaźnie czy wrogo), często pada pytanie o to czego w pracy się uczę, bo wiecie, ten zawód ratownika medycznego uważany jest za dość kształcący jako sam w sobie. Ludzie zazwyczaj spodziewają się odpowiedzi typu - uczę się nowych przypadków, poznaję niesamowite historie pacjentów, stawiam swoją stopę na czyimś losie i oszukuję przeznaczenie. Po prostu - że zdobywam bardzo cenne życiowe doświadczenie, uczę się na cudzych błędach i tak dalej...
Ale banalna prawda jest taka, że moja praca uczy mnie głównie cierpliwości. O ludzie... Gdybyście wiedzieli kogo czasami spotykamy...

Kilka miesięcy temu, w grudniu, w bloku, do którego dostaliśmy wezwanie ktoś się wprowadzał. Była godzina może 18? Wpadamy na klatkę schodową, klikamy nacisk od windy w nadziei, że może jest akurat na parterze (wiecie, jak winda długo stoi to światło gaśnie i nie widać czy coś w środku jest), bo trzeba nam się udać na 11 piętro, więc gdyby była na dole windą byłoby szybciej (a sprawa dość paląca). Windy nie ma, więc bez zastanowienia rzucamy się w stronę schodów.

Wbiegamy... Piętro pierwsze, drugie, trzecie, czwarte... Łup! Przy zakręcie na półpiętrze, na schodach między tym właśnie półpiętrem, a piątym stoi szafa. Stała sobie na całej długości schodów, w poprzek. Wielka i bardzo niestabilnie postawiona. Cofnąłem się gwałtownie, a oczy lekko wyszły mi poza swój teren, kiedy po uderzeniu się w to monstrum wszystko niebezpiecznie się zahuśtało, wyraźnie wychylając się w moją stronę (no nie wiem czy bym to przeżył...). Szafa na szczęście złapała pion i stała jak wcześniej. Kolega drapnął się po łbie i po chwili orzekł, że nie ma szans, szafy się nie ominie i trzeba ją przestawić. Zbiegam na czwarte piętro i sprawdzam czy winda jeździ - nie jeździ. Diabeł wie z jakiego powodu. Wracam na półpiętro, rzucam plecakiem i próbujemy. Ja 160cm z hakiem i 50 kilo z chomikiem na rękach, kolega nieco większy, ale to i tak za mało.

Szuru-buru nagle słyszymy. Widzimy facecika, który z twarzą czerwoną ze wściekłości i łapskami wielkości dorodnych arbuzów wymachuje kończynami i drze się na nas.

- Zostawcie moją szafę! To moja szafa, złodzieje pier...! Se kupcie jak chcecie! Kur...!
- Panie, my z pogotowia, da się przesunąć szafę? My na 11 piętro!
- Windą jedźcie, szafę moją zostawcie!

Wtem słyszymy jakiś inny głos.

- Ojciec, windę ja ci trzymam! - Aha, czyli przez całą naszą wojnę z szafą i wyklinaniem w głos, że winda nie jeździ, szafa stoi, a my musimy do pacjenta 6 pięter w górę ktoś stał na 5 piętrze trzymając te cholerną windę! Kurrr!

- Pan weźmie tę szafę! Pan Ixowski, na pewno pan zna, pana sąsiad potrzebuje naszej pomocy!
- Zaraz, zwiozę tylko fotel na parter i możecie windę wziąć.
- Panie, spieszymy się, facet umrze przez pańską, cholerną szafę!
- A co ja mam niby teraz zrobić!?

Ta bezsensowna wymiana zdań lekko nas podłamała. Tym bardziej, że gość jakby nigdy nic chwycił za oparcie jakiegoś fotela i zaczął ciągnąć w stronę windy kompletnie nas zlewając. Kolega charakterek ma zupełnie inny niż ja, odepchnął mnie ze wściekłości, rzucił we mnie plecakiem i torbą, po czym stanął na balustradzie niższych schodów i lekkim pchnięciem... zwalił szafę na półpiętro.
Kolega zeskoczył z balustrady, chwycił torbę i przebiegając po połamanych sklejkach, które kiedyś były szafą, minęliśmy facecika biegnąc na górę...

Nie wiem czy to szok czy coś do niego dotarło jednak w tamtym momencie, ale ani na nas nie nakrzyczał, ani do dziś żaden z nas nie dostał nawet upomnienia za tamtą sytuację.

W każdym razie...
O ludzie... Gdybyście wiedzieli kogo czasami spotykamy...

Praca praca

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1381 (1425)

#39128

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziwni są ludzie. U mnie w mieście co roku w wakacje organizuje się coś w rodzaju kina na świeżym powietrzu. Pod daszkiem instalują ekran i co wieczór wyświetlane są filmy, od filmów klasy Z, po naprawdę niezłe, warte uwagi. Cała akcja jest darmowa toteż przyciąga sporo ludzi. 4 może 5 lat temu wybrałem się na coś takiego zachęcony przez kolegów. Film był głęboko średni, ale atmosfera spodobała mi się bo mimo, że w całym parku osobników różnej płci i w różnym wieku było sporo więcej niż w przeciętnej sali kinowej, to nie było żadnych zakłóceń.
Wybrałem się na to jeszcze kilka razy, bo pomyślałem, że to niezłe miejsce na randkę. ;)

Ale tylko jeden taki wypad zapadł mi głęboko w pamięć. Ogólnie zdarzały się tam mniejsze wypadeczki, a to jakiś chłopiec spadł z drzewa, a to ktoś oblał się wrzącą kawą i takie tam. Drobnostki.
Ale podczas jednego wypadu, w samym środku filmu, dialogi przejętych aktorów przerwał potężny ryk:

- Czy jest tutaj LEKARZ!? Lekarz! Żona zemdlała!

Lekarzem co prawda nie jestem, ale skoczyłem odruchowo w kierunku wołania. Faktycznie, widzę leży babka jak decha między ciasno ustawionymi ławkami. Przepycham ludzi, którym z miejsca akcja na żywo wydawała się ciekawsza niż ta na ekranie i podchodzę do leżącej kobiety.

- Pan jest lekarzem?
- Ratownikiem...
- Chciałem lekarza! - Facet odepchnął mnie i wpadłem pomiędzy kolejne ławki. - Lekarza, a nie jakiegoś ratownika!
- Mogę pomóc zanim przyjedzie pogotowie!
- Żona w ciąży jest! Lekarza! LEKARZA!

Niestety, wśród jakiś 80 ludzi wokół nikt nie zaszczycił pana dyplomem z wydziału lekarskiego tutejszej uczelni, który by go zadowolił. Prawdę mówiąc oprócz mnie i jeszcze jednego chłopaczka nikt nawet nie przyznał, że ma coś wspólnego z medycyną (a widziałem przynajmniej dwie osoby, które kojarzyłem z takim zawodem - wiecie, sporo się jeździ po szpitalach...).

Piekielny w ostateczności nie zgodził się, aby ktoś pomógł żonie i czekał na karetkę. A żonka leżała nieprzytomna (na szczęście udało mi się dostrzec, że oddycha bo szczerze mówiąc trochę mnie to martwiło - nawyk) przez jakieś 7 minut (obok jest pogotowie, dosłownie ulicę dalej).

Myślałem, że facet szału dostanie jak zobaczył, że do parku podjechała karetka i wysiadło z niej dwóch ratowników, z którymi zresztą przywitałem się przyjaźnie. :)

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1374 (1414)

#38788

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś już wspominałem, że nie lubię czegoś takiego jak przedstawianie się począwszy od "magister". Ja ten, niezbyt zaszczytny w dzisiejszych czasach, tytuł posiadam, ale generalnie nie wywlekam go na światło dzienne jeśli nie trzeba.

Tak wyszło, że kolega uprosił mnie, abym pomógł mu zorganizować wycieczkę (dyrektor gimnazjum uparł się, że puści dzieci pod warunkiem, że będzie dodatkowy medyk, taki ich, co będzie trzymał się na ogonku wycieczki). Niechętnie, ale zgodziłem się. Do dnia wycieczki nie spotkałem także nauczycieli wyznaczonych przez szkołę. I właśnie w ten dzień poznałem Kasię, nauczycielkę polskiego...

Na początku nic właściwie nie zdradziło tego ile wstydu się najem przez tę kobietę podczas kolejnych trzech dni wyjazdu.
Pojechaliśmy. Ulokowano nas w jakimś "wypasionym" (czyli o niezbyt lotnych standardach - cięcia budżetowe ;)) pensjonacie. Z jakiegoś dziwnego powodu na miejscu dowiedziałem się, że pokój mam z Kasią, co na szczęście udało mi się odkręcić, bo ona non stop trajkotała jak najęta. Poszliśmy spać.

Pierwszy dzień.
Schodzimy na śniadanie. Wielkogłowi, czyli opiekunowie i ja, przy jednym stoliku, dzieciaki porozrzucane w całej stołówce. Dopiero dziś przyszło nam poznać szefową tego lokalu, ponieważ kiedy my przyjechaliśmy w nocy jej już nie było. Przyszła do nas upewnić się, że dopilnujemy dzieciaki i nie będą robić dziwnych rzeczy (z czego gimnazjaliści przecież słyną). Nie wyglądała na uczoną, raczej na taką typową wiejską kobiecinę.

[S]zefowa - Pan, panie Piotrze, jest medykiem? Może ja zaprowadzę pana do pokoju naszej pielęgniarki? Będzie mógł pan z niego korzystać. (fajna rzecz, pierwszy raz się z tym spotkałem, że w pensjonacie był taki jakby pokój zawierający graty do pierwszej pomocy).
[K]asia - Panie MAGISTRZE! Pan Piotr jest magister i rada bym była gdybyś mogła odpowiednio go tytułować.

Przez chwilę zabrakło mi języka, aby wygłosić coś równie wzniosłego, więc wypaliłem tylko "zamknij się!" co zostało odebrane niezbyt ciepło.

Ja - Nie trzeba do mnie zwracać się w ten sposób. Jestem Piotr i tyle wystarczy.
K - Jakie wystarczy!? Ludzie chyba powinni szanować nasze lata spędzone na studiach!
J - Wiesz Kasiu, dla mnie te kilka lat to nie były tortury, więc nikt mi tego w żaden sposób wynagradzać nie musi.
K - Uderzając pięścią w stół - Panie MAGISTRZE! Powinien pan zachowywać się odpowiednio do pana TYTUŁU! - zwróciła się do miłej, starszej pani - Wiochmenka!

Odeszła od stolika.

Dzień drugi.
Wybraliśmy się do jakiegoś super muzeum. Na miejscu zamówiony przewodnik postanowił zaznajomić się z opiekunami.

P - Jestem Wiktor Irecki, będę państwa przewodnikiem. Skoro mamy razem spędzić najbliższy czas, może zapoznajmy się dla wygody.

Według mnie świetny pomysł. Wolę kiedy ktoś do mnie mówi Piotrze lub panie Piotrze niż panie w bluzce z Katatonią i bojówkach... Niestety nie zdążyłem pochwalić genialnego pomysłu, bo ubiegła mnie Kaśka.

K - Dobrze więc, ja jestem pani magister Kasia, to pan magister Piotr, to pan magister Wojtek i pani magister Zosia.

Przewodnik chyba poczuł się dziwnie. My zresztą także... Po raz kolejny szybko wyprostowałem wyciągając rękę do przewodnika i zaproponowałem żeby po prostu mówił mi Piotr. Stwierdził, że na Piotr się nie da bo nie może po imieniu, ale na panie Piotrze chętnie przystanie. Kasie musiał "tytułować odpowiednio" do końca wycieczki w muzeum i okolicach.

Dzień trzeci - ostatni.
Przez zupełny przypadek dowiedziałem się, że nasza wiejska szefowa pensjonatu, jest doktorem na uczelni (dlatego też nie cały czas spędzała w pensjonacie) i uczy takich odpowiednich do tytułowania magistrów jak Kasia. ;) Zdradziła mi to pielęgniarka, która tam pracowała, a z którą siedziałem w tym specjalnym pokoiku dla niej. Wyszło to, bo narzekałem na wybryki Kasi i opowiedziałem historię z pierwszego dnia.

Namówiłem tę panią żeby podczas żegnania się z nami nie omieszkała wspomnieć o swoim tytule.
Kasia, do przyjazdu do domu (a kilka godzin jechaliśmy) nie odezwała się prawie słowem, po tym jak ta "wiochmenka" odpowiednio się przedstawiła, gdy Kasia po raz kolejny zwróciła się do niej po imieniu.

Nie wiem, może ja byłem bardziej piekielny? W każdym razie, nie sądzicie, że to po prostu głupie?

Wycieczka z Kasia ;)

Skomentuj (118) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1846 (1904)

#37553

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O osiedlu psów ogrodników.

Koło budynku, w którym kiedyś pracowałem był mały... Skwer? Nie wiem czy można to tak nazwać. Były tam trzy połamane ławki, kilka uschniętych drzewek, zasikana i pożółkła trwa oraz fontanna wydająca ostatnie tchnienia. Nikt tam nie chodził.

Stało sobie to miejsce takie opuszczone, zaniedbane i zapomniane. W końcu miasto wymyśliło żeby usunąć ten niszczący widok skwer i postawić jakieś wypasione centrum zabawy dla dzieci. Czyli no po prostu plac zabaw z animatorem tych zabaw, zadaszeniem i basenem z piłkami. Nie mam dzieci jeszcze, ale sam pomysł wydał mi się świetny ze względu na posiadane liczne dzieciarstwo w rodzinie.
No powiedzcie, nie fajna myśl? Takie małe centrum frajdy w tej nudnej części miasta. Super!

Oczywiście wieść ta została radośnie ogłoszona na łamach gazetki osiedlowej, która trafia i do nas. Pojawiły się nawet grafiki przedstawiające jak to ma mniej więcej wyglądać. Powiem Wam szczerze - wyglądało bajecznie. Kolorowo, wesoło i szczęśliwie. Nie to co połamane poddupniki i umierająca plujwoda na zgniłej, śmierdzącej trawie. Nie pomyślcie, że jestem zwolennikiem usuwania parków! Nie jestem. To tania podróba miejsca na spacery była po prostu brzydka i dosłownie NIKT z tego nie korzystał.

Kilka miesięcy później dowiedzieliśmy się, że z planów nici. Mieszkańcy osiedla zaatakowali wszystkich petycją, w której sprzeciwiali się takiemu dziwadłu, ponieważ ściągnie to bachornie z całego miasta. Oczywiście argumentacja była bardziej rozbudowana i wyrażała ogrom miłości i pełen lokalny patriotyzm w stosunku do ukochanego parku.

Park został. Nadal nikt tam nie chodził.
Przypomniałem sobie to, ponieważ dziś (po chyba 6 latach?) przejeżdżałem tamtędy. Miejsce jest zrujnowane jeszcze bardziej (choć nie sądziłem, że to możliwe). Po fontannie zostało trochę betonu, po ławkach same nogi, a trawa wyschła na wiór po tym jak odłączyli wodę od przerdzewiałych spryskiwaczy. Nikogo tam nie było.

Szkoda, że miasto nie zdecydowało się postawić tego centrum zabawy gdzie indziej... W każdym razie nic nie wiem na ten temat.

Ludzie

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 734 (806)