zaszczurzony ♂
Zamieszcza historie od: | 1 czerwca 2011 - 18:23 |
Ostatnio: | 3 maja 2018 - 22:59 |
Gadu-gadu: | 11909198 |
O sobie: |
Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam: |
- Historii na głównej: 151 z 163
- Punktów za historie: 165074
- Komentarzy: 1824
- Punktów za komentarze: 17158
Ból zaczął się w szpitalu przy przekazaniu pacjenta jak chciałem dźwignąć nosze... Na miejscu (godz 23) natychmiast zgłosiłem się do lekarza dyżurnego, jako, że na służbie pracownik medyczny, przyjęli mnie bez kolejki - choć było mi trochę głupio ze względu na 10 osób, które minąłem w drodze do gabinetu. Ale co zrobić... Przecież możliwie najszybciej muszę wrócić do pracy bo nie mam zastępstwa, a beze mnie karetka stoi bezczynnie pod szpitalem, co jednocześnie pozostawia stację bez ani jednej karetki (u nas w stacji są wozy strażackie i jedna karetka "P")! Odganiając od siebie myśli, że to złamanie (choć było to trochę bardziej niż oczywiste) próbowałem ustalić z kolegą co dalej, dzwonimy do stacji i powiadamiamy o sytuacji. Po godzinie RTG, konsultacja - kurcze, jednak złamany nadgarstek. Dzwonimy znów zapytać do dalej. Dowiadujemy się, że było wezwanie, ale wysłano karetkę z innego rejonu. Szef mówi, ze dzwoni i szuka zastępstwa, nikt nie odbiera... Tona leków przeciwbólowych, nastawienie, zwykłe usztywnienie bez gipsu żeby jakoś dalej pracować.
Godzina 1 w nocy my nadal w szpitalu. Coś poszło nie tak z nastawieniem i po założeniu usztywnienia kość znów się obsunęła i trzeba to zrobić jeszcze raz. Nie mogą nastawić mi kości, zaczyna być mowa o nastawieniu operacyjnym. Szef dzwoni, że znalazł zastępstwo, ale dotrze dopiero rano bo jest w innym mieście. Do rana albo wrócę do pracy albo karetka będzie nieczynna (miałem służbę 48h, rano miała być połowa mojej służby)... W międzyczasie z innej części szpitala doczłapał się ortopeda - nikt nie wie co tam robił o tej godzinie, ale być może mam po prostu szczęście. I to jakie bo okazało się, że ortopeda ten nie jest pracownikiem tego szpitala tylko pacjentem, ale znajoma pielęgniarka, która była w pracy poprosiła go o konsultację. 2:30 w nocy karetka nieczynna od ponad 3h. Dzwoni szef i mówi, że rano zastępstwo nie dojedzie...
Atmosfera serio nerwowa. Teoretycznie powinien być zawsze pracownik, który jest w stanie mnie zamienić. Ale chociaż kość w końcu nastawiona, jednak trzeba gips założyć od zaraz, bo jeśli jeszcze bardziej pokruszę kości będzie trzeba drutować. Od lekarza, który mnie przyjmował na początku nie dostałem zgody na powrót do pracy (bez takiej zgody jeśli by mi się pogorszyło nie mógłbym dostać odszkodowania bo byłbym w pracy "nielegalnie"). Dzwonimy do szefa, co dalej.
Zaczęło się sprowadzanie pracownika zastępczego z zupełnie innej placówki, zupełnie niezgodnie z procedurami - byle jak najszybciej.
W jednym ze szpitali udało się ustalić, że w sumie mogą jednego ratownika "pożyczyć". Nieformalnie, tak po prostu. Żeby posiedział, w razie wezwania pojechał i doczekał aż pojawi się jakieś formalne zastępstwo.
Jednak wszystko trwało do godziny 12, czyli przez ponad 10h wezwania na nasz rejon były kierowane do innych rejonów (gdzie miały status oczekujący ponieważ pierwszeństwo miały wezwania z tamtego rejonu).
Jedno złamanie zaburzyło pracę kilku miejsc...
Wypadła jedna śrubka i cała maszyna zatrzymała się na kilka godzin.
Kochana praca
Niestety nie za dużo czasu było do rozmowy bo wezwali Zosieńkę na izbę przyjęć. No więc siedzę sam... Ale Zośka wraca, prowadzi za sobą pana w wieku 41 lat. Pan wyglądał na człeka typowo wyciągniętego z dworu o tej porze roku. Spod czapki, dwóch szalików i niezliczonej ilości swetrów można było dostrzec gdzieś człowieka z wielkim, czerwonym nosem. Panu wyraźnie głupio było zacząć.
P-Widzą państwo... Ja pracuję, no właściwie nie pracuję, śmietniki sobie przeglądałem... A nie ustawili nam w tym roku nic na ogrzanie na ulicy...
W tym momencie wchodzi lekarz, człowiek całkiem miły, ale działający pod wpływem chwili i nie mający nigdy czasu tłumaczyć pacjentom co robi i dlaczego (i w tym objawia się jego piekielność...). Ja biernie przyglądam się pochłaniając kolację.
L-Co jest?
Z-No pan przyszedł, z dworu pielęgniarki mi kazały go ściągnąć.
L-Co panu dolega?
P-Bo jak tam sobie przeglądam to ściągam rękawiczki żeby nie pobrudzić... No i mrozi w palce, mrozi...
Z-Chce pan powiedzieć, że odmroził sobie dłonie?
P-No właściwie tak chcę powiedzieć...
Po chwili trochę żałowałem kęsa, którego wziąłem przed sekundą. Pan ściągnął rękawiczki, co spowodowało u mnie mimowolne i lekkie cofnięcie się przełykanej kanapki... Razem z Zosią i lekarzem tylko wymieniliśmy się spojrzeniami. Dlaczego? Ponieważ spod rękawiczek radośnie przywitały nas odmrożone palce do samych paliczków, czarne bo tkanki dawno obumarły... Gdzieniegdzie pod martwymi tkankami można było dostrzec wesoło spoglądającą na nas kość. Każdy palec trzymał się dosłownie na jednym, martwym ścięgnie. Tak by się chciało zachować profesjonalnie, ale cały profesjonalizm prysnął razem z cofająca się kanapką i otwartą ze zdziwienia gębą.
W końcu panu udało się przerwać zmowę milczenia.
P-Da się coś z tym zrobić?
L-Zosiu, podaj nożyczki.
Doktor chwycił dłonie pacjenta, podciągnął sobie pod sam nos i... Jednym, sprawnym ruchem odciął martwe palce za pomocą nożyczek chirurgicznych.
Zanim się skrzywicie, pana to nie bolało, jego nerwy były kompletnie martwe, nie było możliwości, aby cokolwiek poczuł. Jednak oczy wyszły mu na wierzch.
P-Ale co pan zrobił!?
L-Z tego by już nic nie było...
P-ALE JA LUBIE SWOJE PALCE!
Pan chwycił tym co mu zostało, to co mu odcięto i uciekł z gabinetu.
Jeśli nie jest to dla Was piekielne, to pomyślcie sobie, że ktoś Wam właśnie amputuje dziesięć palców bez ostrzeżenia... Przecież ten człowiek się tego nie spodziewał. Ale ani ja ani Zosia nie zareagowaliśmy bo... My w sumie też nie spodziewaliśmy się takiego obrotu zdarzeń. Lekarz całość skwitował:
- Pff, panikarz. - I wyszedł zostawiając mnie i Zośkę w pełnym osłupieniu.
Pogotowie
Z góry przepraszam Was za ilość wulgaryzmów. Pewnego wieczora dostaję smsa z nieznanego mi numeru:
-Cześć, słyszałam, że dajesz DT, mam 3 dorosłe samce i nie mam co z nimi zrobić.
-Tak, jasne. Możesz je do mnie podrzucić, na jak długo?
-Na stałe, możesz je sobie wziąć.
-Niestety na stałe już szczurów nie przyjmuję, bo liczba dawno przekroczyła dziesięć, mogę zaproponować DT do czasu aż znajdziesz właścicieli.
-Dobra nieważne, przyjedź po nie (tu adres).
-Przykro mi, nie ma mowy, mogę dać DT, ale sama musisz je dostarczyć do mojej koleżanki, bo ja jestem w pracy.
-Albo odbierasz je teraz albo wywalam je gdziekolwiek.
-Wybacz, świata nie zbawię, jestem w pracy, możesz podrzucić je pod wskazany przeze mnie adres.
-Ja pier..., ale Ty jesteś kur... miłośnik jeb... szczurów! Tak kur... pomagasz, że aż w dupie szczypie. Jakiś jeb... jesteś, pozwalam ci uratować jeb... szczury, a ty kur... wybrzydzasz. Masz tu adres (tym razem inny niż wcześniej!) i zapier... po te szczury, kur...
Na to już nie odpisałem. Oczywiście sprawę olałem, bo może staram się pomagać zwierzętom, ale bez przesady. Nie będę zwalniał się z pracy i jechał na drugi koniec miasta. Jednak dziewczyna nie odpuściła, za dwie godziny sms.
-Ja pier..., skończyłeś już pracę? Ile mam czekać do chu... te szczury mi tak kur... śmierdzą, że ja pier...
-Skąd w ogóle je masz?
-Kur... Kupiłam bo myślałam, że będzie fajnie, ale ja pier..., weź je kur..., albo ja się już nimi zajeb... zajmę.
Nie odpisałem. Miałem wezwanie. Telefon zostawiłem w stacji, po powrocie sześć smsów z różnych numerów.
Numer pierwszy (ten co wcześniej):
-Jedziesz?
-Kur..., jaja sobie ze mnie robisz palancie?
Numer drugi:
-Co kur..., fajnie się tak nabija? Zaje... ci?!
-No, zajeb... kochasz szczury. Jesteś chu... jakich mało! Zobaczysz, że się nimi zajmę jak ich dziś nie odbierzesz!
-WYŚLIJ KOGOŚ PO TE SZCZURY DO CHU...!!!! (tak, było napisane z dużych liter)
Trzeci numer:
-Cześć, mam trzy szczury do oddania. Chcesz po nie przyjechać?
Tak i niby się miałem nie domyśleć, że to ta sama osoba...? Tak czy siak, nie odpisywałem już.
Po dwóch dniach przychodzi mms, na nim trzy dorosłe, bardzo duże szczury w malutkiej klatce. Dosłownie jeden siedział przy drugim. Pod spodem podpis: weźmiesz je? Numer się nie zgadzał z żadnym z poprzednich.
Odpisałem, że jeśli zostaną dostarczone pod wskazany adres to mogę zaproponować DT. Sms zwrotny:
-Ja pier... do ciebie nic człowieku nie dociera. Kur... weź te szczury, no ja pier... co ci szkodzi?
-Możesz napisać na jednym z szczurzych forów, tam na pewno ktoś od ręki je weźmie.
-Ja pier... jaki ty jesteś jeb... Nie możesz ich po prostu zabrać? Ja nie mam internetu.
-Idź do kafejki.
-Weź ja nie mam kasy na kafejkę, ja pier... Weź je.
Cisza kolejne trzy dni. Po tym czasie sms:
-Dobra, kur... Z tobą nie idzie się dogadać. Daj mi adres to je przywiozę tylko je kur... weź ode mnie.
Wysłałem jej adres. Po kilku godzinach sms:
-Ja pier... Zaraz będę. Gdzie to kur... jest...
Po pół godzinie dzwonek do drzwi. Otwieram... I co widzę? A właściwie co zobaczyłem dopiero po schyleniu głowy wprost w stronę podłogi... Dziewczynkę, jak dla mnie dziecko, na oko 14 lat. Cienkie, krzywe nóżki były ozdobione wysokimi szpilkami i krótką spódniczką. Na jej tułowiu luźno spoczywała różowa koszulka z jakąś postacią Disneya. W jednej dłoni klatka, w drugiej papieros. Na twarzy nierówno położony podkład o odcieniu daleko odbiegającym naturalnemu kolorowi cery. Wokół oczu odbite od za grubo pomalowanych rzęs kreski. Zaśmiałem się w duchu ledwo powstrzymując się, żeby nie zaśmiać się jej w twarz.
-Weźmiesz je, kur...?
-No daj, teraz mogę wziąć.
-Ja pier..., musiałam jechać przez całe miasto?
-Jeżeli chcesz zostawić je tu na stałe, musisz podpisać ze mną umowę, ale chyba nie masz 18 lat?
-Ja pier... Weź je kur... po prostu nie będę tu teraz starych ciągnąć przez jeb... szczury.
-Mam ci zaufać na słowo, że nie będziesz chciała oskarżyć mnie o kradzież?
-Ja pier..., miałam się ich pozbyć, ok? Kur... nie mogłam zabić, bo jak się z takiego bagna wyspowiadam? Przestań pier... chłopcze i je weź i chu...
Odwróciła się i poszła zostawiając mnie słaniającego się ze śmiechu. Szczurki faktycznie były w fatalnym stanie, bardzo otyłe (przez brak ruchu i niewłaściwe żywienie - w klatce znalazłem resztki pasztetu!) i poranione (na małej powierzchni były trzy same, oczywiste, że dochodziło do bójek).
Po wyleczeniu znalazłem im nowe domy, ale piekielna dziewczynka zawsze jakoś poprawia mi humor. :)
Szczuraśny świat
Niestety jakoś ominął ją fakt, że... Mam rodzeństwo. A konkretnie mam tu na myśli siostrę, która tak się składa, jest moim o 10 minut młodszym klonem. Moja dziewczyna dużo czasu spędza we Wrocławiu (tam studiuje), ja w naszym rodzinnym mieście. Moja siostra Patrycja mieszka na stałe w Niemczech w mieście na L. bardzo oddalonym od polskiej granicy. Postanowiła na urlop przyjechać odwiedzić rodzeństwo, tak wykombinowała sobie loty, że lądowała na lotnisku u nas w mieście. Z braćmi ciągnęliśmy zapałki no i padło na mnie, musiałem ją odebrać z lotniska.
Pati, jak to ma w zwyczaju, koniecznie chciała zajrzeć do sklepu. To podjechałem... No i niestety spotkała mnie tam moja teściowa. Dodam, że w ogóle jej nie zauważyłem na początku aż nie usłyszałem znajomego "ty potworze!" (tak, teściowa nie jest specjalnie delikatna). :)
No i zaczęło się: wiedziałam, że zdradzisz moją córkę, wiedziałam, że jest dla ciebie za młoda, wiedziałam, że masz takie coś w oczach, że zdradzisz - i podobne niedające mi dojść do słowa określenia.
Patrycji nagle udało się wtrącić: dzień dobry, nazywam się Patrycja Szczurnięta (siostra ma wciąż to samo nazwisko co ja)... Reakcja teściowej była niestety nieco odmienna niż myśleliśmy, że będzie bo nagle krzyknęła:
-No nie wierze! Ten cham ma ŻONĘ!
Spojrzeliśmy z siostrą na siebie i po 10 minutach krzyków i interwencji ochrony (to wszystko działo się na sali w sklepie) udało nam się przekonać teściową, że Pati jest moją siostrą, a nie żoną. Nie trafiał do niej nawet argument, że jesteśmy dość podobni do siebie (co prawda nabrać nikogo nie nabierzemy, że jedno jest tym drugim, ale podobieństwa po prostu nie da się nie zauważyć).
Nie do końca przekonana, zawinęła się i poszła... Ale z relacji dziewczyny wiem, że później rozmawiała z córką i wyzywała mnie od zdrajców. :)
Jednak nie powinienem narzekać na teściową... Podobno mogłem trafić jeszcze gorzej. ;)
Teściowa ;)
Uwaga! Ten wpis nie ma na celu odwieść Was od homeopatii, przedstawiam tylko swój punkt widzenia i trochę praktyki wyrabiania homeopatycznych leków (odwodzenia od homeopatii jest przestępstwem wg prawa farmaceutycznego :)).
Wzburzyła mnie ostatnia wizyta. Miałem wezwanie w środku nocy do chłopca lat 11 (w ogóle trzeba Wam wiedzieć, że homeopaci wolą leczyć dzieci bo nie są "skażone"). Na miejscu okazało się, że jego oskrzela są już tak skurczone, że dzieciak po prostu się dusi. Jego zapalenie oskrzeli powoli już było astmą. Jak zobaczyliśmy tego malucha to trochę byliśmy przerażeni, wezwanie było do duszącego kaszlu... A tu chłopak prawie siny... Jak dobrze, że dyspozytor zdecydował się wysłać karetkę po krótkim "wywiadzie" przez telefon...
W każdym razie, sytuacja wyglądała tak: Jesteśmy na miejscu, próbujemy dzieciakowi przywrócić oddech i bach! Nie wolno nam mu podać leków (my w swoim karetkowym składzie mamy leki wyłącznie allopatyczne)! Dlaczego? Bo mama jest zwolenniczką homeopatii... Oczywiście szok, szukanie wsparcia w ojcu dziecka - uff, udało się. Chłopak odzyskał trochę oddech. Pakujemy go do szpitala bo takie zapalenie oskrzeli to już tylko hospitalizacja.
Pytam mamę jakie leki dostawał (to ważne i musi być w karcie)... I kolejny szok: Oscillococcinum! Złapałem się za głowę... Miałem ochotę zrąbać te kobietę, że naraziła własne dziecko na utratę zdrowia! Kto daje dziecku Oscillococcinum na takie objawy!? Mama się tłumaczy, że była u lekarza homeopaty (ciekawostka: taka specjalizacja nie istnieje, są tylko kursy dla lekarzy, po których można być "homeopatą") i ten powiedział jej, że oscillococcinum wystarczy... Zdziwiony pytałem czy nie pomyślała, że diagnoza jest błędna skoro synowi się pogarsza, odpowiedziała, że doktor stwierdził, że najpierw musi się pogorszyć żeby się polepszyło (to prawda, lekarze "homeopaci" twierdzą, że np. jak leczą z astmy to ta przemienia się w wysypkę - czyli pogarsza się, a później astma znika...).
Dla niewiedzących dlaczego jestem taki wzburzony. Trochę homeopatycznej praktyki:
Wiecie jak robi się oscillococcinum? Jest to wyciąg z serca i wątroby kaczki, bierze się 1 gram, zalewa w próbówce 9 gramami etanolu i 10 razy wstrząsa (w "specjalny" sposób). Następnie bierze się z tej próbówki trochę, przenosi to następnej i zalewa się 9 gramami etanolu, wstrząsa 10 razy, następnie z tego bierze się trochę, przenosi do następnej próbówki, zalewa 9 gramami etanolu.... I tak w kółko, np. 200-2000 razy (zależy od leku, oscillococcinum akurat jest chyba 200K). W praktyce, z naukowej strony, po tych kilkuset razach zostaje... Sam etanol! Ale to co wychodzi nalewa się w kilku kroplach(!) na tabletki (czyli uformowane w kształcie tabletek inne substancje do tego służące, ale nie mające wpływu na zdrowie), wysusza (tu etanol wyparuje...) i mamy gotowy lek.
A trochę homeopatycznej teorii:
Homeopaci wierzą, że... "woda ma pamięć" czyli ten etanol, wytrząsany kilka tysięcy razy pamięta, że kiedyś miał w sobie 1 gram kaczej wątroby i serca... I leczy nas ta "pamięć wody"...
I właśnie stąd moje wzburzenie. Bo jak można własne dziecko na coś takiego narazić?
Jeszcze jedna ciekawostka na koniec: leki homeopatyczne żeby zostać dopuszczonymi do sprzedaży wcale nie muszą mieć potwierdzenia działania. :)
Pogotowie
-Uw...!
Łup! Czuję jak auto się zabujało. Uderzyłem się w kierownice. Spanikowany prostuję się i co widzę? Citroen na mojej masce. Zszokowany patrzę na sytuację przede mną, po chwili na kolegę i znów na przód. Ja pojechałem czy kierowca z przodu się cofnął?
Nikt z tamtego samochodu nie wysiada... No więc awaryjne i ja idę. Pukam w szybę, pan totalnie zaskoczony otwiera:
P-Słucham?
J-No jak słucham?
P-Co pan robi na środku ronda?
Jestem kompletnie zdezorientowany. Nie poczuł? Może to faktycznie ja w niego wjechałem? Ale nie zauważyłby?
J-Chyba mieliśmy właśnie stłuczkę...
P-CO!?
J-Pana tył siedzi na mojej masce...
Ja cały czas w szoku. Przecież to był ułamek sekundy.
P-Jak to się stało!?!?
J-Nie wiem... - nic mądrzejszego do głowy mi nie przyszło.
P-Jak to pan nie wie!?
Nie, niemożliwe żeby nie poczuł! Szarpnęło dość mocno.
P-No co pan zrobił!? To auto żony!
J-No przykro mi bardzo, ale nie jestem pewien czy to ja w pana wjechałem...
P-Oczywiście, że pan! Ze mnie taki głąb nie jest!
J-A jednak pan nie poczuł...
P-Nosz kurrr...! No samochód żony! Łep ci urwę!
Przed śmiercią pod gilotyną uratowała mnie jakaś kobieta z auta obok, która potwierdziła, że to jednak pan pojechał do tyłu...
Najpierw się bronił, że to jakaś moja koleżanka i stoi po mojej stronie. Ostatecznie skapitulował. "Dogadaliśmy się" ponieważ zniszczenia nie były duże.
Wróciłem do samochodu. Dobra, to było dziwne...
Cała sytuacja była na tyle absurdalna, że cały czas zastanawiam się, co się właściwie stało?
rondo
Dość rzadki widok, póki się tu nie wprowadziłem wydawało mi się, że księża nie mieszkają tak po prostu w bloku. Człowiek zdecydowanie z 10 lat starszy ode mnie, ale spokojny i miły, kompletnie inny obraz niż stereotypowy ksiądz. Mieszka na tym samym piętrze co ja, właściwie drzwi w drzwi, to też często go widuję.
Facet ogólnie pracuje charytatywnie w jakiejś parafii przyszpitalnej czy wewnątrzszpitalnej - nie znam się szczerze mówiąc - w szpitalu dziecięcym. Często zaczepia mnie na klatce i wypytuje o różne choroby, ponieważ w szpitalu średnio chcą mu cokolwiek tłumaczyć, a jak wiem to i dzielę się wiedzą.
Sąsiadka za to jest głęboko zadeklarowanym wrogiem księży. Właściwie nie wiadomo dlaczego uczepiła się właśnie tego księdza, ale wg niej to, że w naszej klatce mieszka ksiądz oznacza, że wszyscy będziemy mieli nieszczęście. Jest to też osoba z gatunku osób, które coś podsłyszą na klatce (np. z moich rozmów z nim), coś podpytają po okolicy, coś dopowiedzą sobie i wychodzi jej niezła historia na temat każdego wokół.
Pewnego ranka, jak ksiądz jechał na mszę, a ja do pracy, schodziliśmy razem na dół rozmawiając o zespole Turnera, bo obiecałem, że czegoś się dowiem na ten temat. Sąsiadka wyskoczyła z psem na klatkę i zaczęło się:
S-Piotr! Ty znowu gadasz z tym księdzem! Ty wiesz, że on zarabia na chorych dzieciach!?
J-Wie pani, jestem ratownikiem, jakby się tak uprzeć, to można powiedzieć, że ja też zarabiam na chorych ludziach.
S-Ale co ty gadasz! - Chwilowa pauza, podczas której dalej schodzimy na dół, ale leci za nami! - Ale ty nie wywołujesz chorób!
J-Uf, to dobrze, bo już myślałem, że jak jeżdżę do ludzi to akurat zawsze coś im się dzieje na mój widok...
S-Piotrek, ale ty sobie ze mnie nie żartuj! Jak ty możesz z tym złodziejem rozmawiać? Przecież to pijak, całe skrzynki wina do domu znosi!
Prawda, ksiądz kiedyś zgrzewki wina przynosił do domu, ale nie było to wino dla niego. ;) Kiedyś była zorganizowana aukcja charytatywna, a że alkohole schodzą najlepiej, ludzie licytowali "poświęcone" butelki wina "z górnej półki", które ksiądz dostał od różnych firm sponsorujących aukcję, nie miał gdzie tego trzymać to przywoził do domu, a plotkarnia się nakręca.
Tak czy siak wyszliśmy przed klatkę, ale sąsiadka nie poddawała się, wyleciała za nami.
S-Piotruś! Przywołuję cię do porządku! Zlituj się, taki dobry człowiek z ciebie, nie daj się zmarnować! Takie nieszczęście... Ja już ci tyle razy mówiłam, prosiłam, błagałam. Pisma piszę do spółdzielni, żeby tego degenerata wywali stąd, żeby nieszczęście się nie stało w naszym bloku.
Ksiądz zatrzymał się, odwrócił i najspokojniej w świecie odpowiedział:
K-Ah... Bóg tak panią słucha i pewnie za głowę się łapie...
S-Aaa! Boga namawia przeciw mnie! - I ciężko oburzona wróciła do klatki.
Sąsiedzi
Przegryzałem to kilka dni, ale temat tego kota spędzał mi sen z powiek. W końcu, w przypływie desperacji, zaproponowałem, że wezmę tego kota na czas leczenia, sfinansuje całość i jej oddam. Kręciła i kręciła, ale w końcu stwierdziła, że "jak już tak bardzo nalegam to mi POŻYCZY tego kota"... Kot trafił do mnie, od razu został poddany leczeniu. Przeszedł dwa zabiegi. Zaczął przybierać na wadze (ponieważ wcześniej prawie nic nie jadł bo po prostu nie mógł). Ja, moja znajoma, która opiekuje się naszymi (moimi i mojej dziewczyny) zwierzakami kiedy ja jestem w pracy, a moja dziewczyna w innym mieście na studiach i moja ukochana włożyliśmy mnóstwo serca w to, żeby tego kota przywrócić do "życia". Kotek był nawet prowadzany do fryzjera bo ma bardzo długie futro, w początkowej fazie każdy posiłek miał mielony na papkę żeby mógł przełknąć, jeździliśmy z nią na zastrzyki, kontrole, sfinansowaliśmy wszystkie szczepienia (których kot oczywiście nie miał), kupiliśmy jej własne legowisko, miski. No ogólnie full wypas jak to się mówi. Kotka mieszkała z nami przez trochę ponad pół roku. Zobowiązaliśmy się także do opłacania co 3-miesięcznych wizyt u weterynarza. No szkoda nam było tego kota...
W końcu umówiliśmy się z koleżanką, że przyjedzie go odebrać (przez to pół roku tylko kilka razy przysłała smsa co z jej kotkiem i ani razu go nie odwiedziła). Na pożegnanie moja dziewczyna zaprowadziła kicię do fryzjera i kupiła śliczną, diamentową obróżkę, aby ta dobrze prezentowała się kiedy pani ją odbierze.
Aśka przyszła, spojrzała na kotkę, powiedziała: "bardziej pedalskiej obroży chyba nie mogliście jej kupić...". Byliśmy w szoku bo za cały wkład w zdrowie jej kota chcieliśmy usłyszeć tylko "dziękuję", ale nie było nam dane. Asia zabrała kota, nie omieszkała pozabierać wszystkiego co było dla kota kupione (transporter, miski, legowisko - oddaliśmy to bo miało wygrawerowane/naszyte "Róża"). Na końcu odwróciła się i wyszła z mieszkania nie mówiąc nawet "cześć".
Gdyby nie to, że chodziło o dobro kota...
Urocza znajoma
Bo obszukaniu tony gazet z setkami ogłoszeń, w końcu mam!
Mieszkanie dzielone ze studentami, w dodatku remontowane i całkiem niedrogie.
Pojechałem obejrzeć, poznałem współlokatorów - wszystko świetnie.
Zapłaciłem żeby zarezerwować sobie miejsce przez tydzień (dopiero po tygodniu mogłem się wprowadzić). Po tygodniu przyjeżdżam załadowany w samochodzie, wchodzę, a tam remont w pełni...
Spotykam Darka (współlokatora, który mieszkał tam od pół roku) i pytam:
J-Cześć Darek, co tu się dzieje?
D-Zapłaciłeś, to kupił farby.
J-I ot tak remontuje?
D-Pytałem go czy zamierza sprzedać to mieszkanie czy co, że tak się ostatnio za remont wziął, ale twierdzi, że nie...
Spotykam właściciela, bo wersja ze sprzedażą mieszkania, w którym dopiero co wynająłem pokój, zdała mi się niepokojąco realna.
J-Proszę pana, czy remonty długo potrwają?
W-No trzeba przedpokój i kuchnię od zera zrobić, później wykafelkować łazienkę.
J-Ale to pod sprzedaż czy jak?
W-Nie! Absolutnie nie! To dla wynajmujących!
J-Czy w takim razie więcej będziemy płacić?
W-Absolutnie nie! Ja to dla waszej wygody! To mieszkanie nieremontowane od jakiś 8 lat, tak o postanowiłem odświeżyć!
No dobrze...
Każdego dnia łazili nam robotnicy po mieszkaniu, dało się to zdzierżyć. A nawet to, że nie zakręcali wody, nie zamykali lodówki (w ogóle, to grzebali nam w lodówce!), nie spuszczali po sobie wody w toalecie (obrzydliwe!), spijali nam wodę mineralną i piwa... Darek się zdenerwował, postanowił zgłosić skargę najpierw do właściciela żeby "wyrównał" niesfornych robotników, a jeśli to nie poskutkuje zamierzał zgłosić skargę firmie. Asia (która również z nami mieszkała i wynajmowała w tym samym czasie co ja - wcześniej mieszkał tam tylko Darek) była notorycznie "podrywana" (choć nie wiem czy te obleśne i świńskie uwagi typu "niezła dupa", "niezły kawał ciacha", "cycki jak u dojnej krowy" można uznać za podryw), zdarzyło się, że panowie robotnicy pod jej nieobecność oglądali jej bieliznę!! Przyłapał ich Darek i zgłosił do ich firmy co u nas się dzieje.
Nie obeszło się bez zemsty. Przez kolejne dwa dni nikt nie zajrzał do nas, zostawili nas z syfem i porozwalanymi narzędziami. Na trzeci dzień przyszli, ale wszystko robili taaak wolno, nie sprzątali po sobie całkiem, "niechcący" wysypywali wszelkie możliwe do wysypania cementy i podobne, wylewali farby na nasze rzeczy, po zgłoszeniu do firmy słyszeliśmy, że to remont i trzeba się spodziewać, że coś się zniszczy...
Po ponad dwóch miesiącach skandalicznych warunków mieszkaniowych z dziesięcioma facetami, którzy byli na nas obrażeni i niszczyli wszystko w zasięgu wzroku KONIEC... Oczywiście zanim koniec nastąpił musieliśmy wyczyścić mieszkanie od desek podłogowych po sam sufit, bo robotnicy nie raczyli sprzątnąć po sobie NIC. Odetchnęliśmy. Teraz będziemy mieszkać w czystym, ciuchutkim mieszkanku i nawet jak cena nieco podskoczy wciąż jest to opłacalne.
Nie było jednak kolorowo. Po tygodniu zjawił się właściciel.
Poinformował nas, że mamy trzy dni żeby się wyprowadzić... Bo on ten remont robił jednak pod sprzedaż, ale nie chciał nam mówić bo chciał żeby przez ten czas jeszcze ktoś płacił mu za wynajem...
Zapytaliśmy więc czy dostaniemy zwrot pieniędzy za ten miesiąc (był to dopiero czwarty dzień miesiąca), w odpowiedzi usłyszeliśmy, że nie ma mowy, bo on te pieniądze przeznaczył na reklamę w gazecie dotyczącą sprzedaży mieszkania.
19 lat miałem, głupi i młody byłem. Nigdy już takiego błędu, żeby bez jakiejkolwiek umowy wynajmować cokolwiek, nie popełniłem. I przestrzegam!
Pokoje
Nie, nikt nie widział, nikt stąd nie wychodził, ale w sumie to pani sąsiadka wezwała pogotowie bo "oni to by nie mieli chęci"...
W głowie zapaliła mi się lampka "będzie ciężko" i nie całkiem się myliłem. W końcu usłyszeliśmy płacz dziecka zza drzwi. Wykombinowaliśmy, że sąsiadka zadzwoni bo niby coś chce i udało się. Otworzyli. Jak już nas mamuśka zobaczyła to łaskawie pozwoliła wejść i zobaczyć co z córką. A córka... Cóż, 4 i pół roczku, zapuchnięta od płaczu, z wymiocinami wokół i siedzi. Mamuśka nawet nie zainteresowała się, po wpuszczeniu nas do środka wróciła oglądać TV.
Zdecydowaliśmy zabrać małą do szpitala.
J-Przepraszam, musi pani udać się z nami. Córkę trzeba koniecznie zawieźć do szpitala, podejrzewamy, że zjadła coś niedozwolonego ponieważ zaczęła wymiotować krwią (zdarza się, że dzieci w pewnym wieku łykają różne dziwne przedmioty, które później ranią im przewód pokarmowy, w dodatku dziewczynka powtarzała "boli od misia" - jak się okazało później w szpitalu był to mały, metalowy miś, breloczek do kluczy).
M-A muszę? Wie pan, zaraz mój serial bę...
J-Proszę pani, pani córka wymiotuje krwią, musi pani jechać z nami...
M-A za 30 minut możemy? To nie trwa długo.
Spojrzałem na kolegę bardzo wymownie...
K-Wie pani co? Pani córka łyknęła jakieś badziewie, krwawi z przewodu pokarmowego, a pani chce oglądać serial!? Poje... Normalna jesteś kobieto!?
M-Jak pan śmie!?
K-JA!? Twoja córka się wykrwawia!
Małą spakowaliśmy do karetki, wróciłem na górę upewnić się, że mamuśka zaraz do nas dołączy. Na górze niespodzianka bo pani powywalała ciuchy z szafy i przebiera się... Stanąłem w kuchni i czekam ponaglając ją. Po chwili weszła do kuchni w prawie kompletnym negliżu i pytała jaką bluzkę powinna ubrać, nie wytrzymałem...
J-Jeśli chce pani robić sobie żarty z ratowników kosztem krwawiącej wewnętrznie córki to proszę bardzo, równie dobrze ten czas możemy stracić na wezwaniu policji i opieki społecznej i wtedy na pewno nie skończy się to tak jakby pani chciała. Już pani teraz zapowiadam, że zostanie pani obciążona kosztami całej akcji, a i mandat na pewno panią nie ominie bo to, proszę pani, jest utrudnianie pracy ratownikowi. Uważa pani, że to zabawne? Może dla zabawy łyknie pani ze dwie żyletki? I poczuje się jak czteroletnia dziewczynka, której w żołądku zbiera się krwawa bulgotanina? Nie mówiąc o tym, że możliwym jest wydostanie się ostrego przedmiotu z przewodu pokarmowego i poranienie innych organów.
Miałem nadzieję, ze po takim wywołującym poczucie winy u większości ludzi wywodzie pani złapie pierwszy lepszy ciuch i poleci do córki, ale... Pani rzuciła tylko:
- A to ja nie jadę, bo pewnie nie wrócę do 20...
Obróciłem się i poszedłem do karetki.
W szpitalu zgłosiliśmy wszystko ordynatorowi, który powiadomił odpowiednie "władze". Mamy nadzieję, że dziewczynka nie wróciła więcej do mamy...
Pogotowie