zaszczurzony ♂
Zamieszcza historie od: | 1 czerwca 2011 - 18:23 |
Ostatnio: | 3 maja 2018 - 22:59 |
Gadu-gadu: | 11909198 |
O sobie: |
Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam: |
- Historii na głównej: 151 z 163
- Punktów za historie: 165072
- Komentarzy: 1824
- Punktów za komentarze: 17158
W końcu nastał taki dzień, że mam wolne. Wykorzystując sytuację "zapakowaliśmy" się do samochodu i wyruszyliśmy na naszą wycieczkę. Na miejscu kłopoty zaczęły się przy windzie ponieważ nie chciała ona za nic w świecie zjechać na dół, a musieliśmy dostać się na trzecie piętro. Jak już odstaliśmy swoje, czyli jakieś 15 minut, zjechała. Okazało się, że winda jest tak ciasna, że ledwo mieści się sam wózek... No ok - myślę sobie, ona pojedzie, a ja skocze schodami. Ciekawy jestem tylko jakie wyjście mają matki z chorymi dziećmi, np. z porażeniem mózgowym? Kiedy ich wózki są masywniejsze, a nie sądzę żeby któraś z mam puściła swoje dziecko samo windą... Ale nieważne. Byłem na trzecim piętrze pierwszy, o zgrozo, musiałem nawet czekać na tę windę. Wyciągnąłem kuzynkę z windy, ponieważ była tak ciasna, że kuzynka nie mogła złapać za kółka. Następna przeszkoda pojawiła się tuż za rogiem - drzwi. Drzwi były bardzo wąskie, miałem wrażenie, że za nic w świecie nie przeciśniemy wózka w tej "szparze". Na szczęście mimo kłopotów udało się. W końcu po trudach podróży przez budynek dotarliśmy do upragnionego korytarza. Tam zaczęło się...
Sekretariat - pytamy czy pani mogłaby zerknąć na formularze (których jest z 15 stron) bo jesteśmy z innego miasta i w razie pomyłki musimy wygrzebać pół dnia żeby tu dojechać. Odpowiedź: pani się nie zna, ona nie wie, ona tylko przyjmuje, ona pierwszy raz widzi itp. Oczywiście obok niej sterta tych samych papierów, ale -jeszcze wtedy w miarę spokojni- przemilczeliśmy. Wysłała nas do pokoju 312, ale ona nie wie czy znajdą dla nas czas... Tam siedzą pan i pani. Wchodzę, grzecznie pytam czy ktoś pomoże bo nie wiemy jak niektóre rzeczy uzupełnić (formularze były naprawdę skomplikowane...), a niektóre nie wiemy czy dobrze. Nie, nikt nam nie pomoże, nikt nie ma czasu, im nie wolno itp. Tłumaczę więc jeszcze raz, że my z innego miasta, że ciężko będzie przyjechać na poprawki. Nie, oni tym bardziej nie mogą (...) bo oni zajęci. Nie wiem, może ludzie z innego miasta zajmują więcej czasu skoro TYM BARDZIEJ nie mogą? Grzecznie więc zwróciłem uwagę, że chyba jeszcze więcej pracy będą mieli jeśli okaże się, że jest błąd i wtedy będą i tak musieli wzywać na poprawki, wysyłać pisma, dzwonić, umawiać się itp.
Nie, oni nie mogą wypełniać tych druków i koniec.
Po raz setny tłumaczę, że my nie stąd, że tylko kilka rzeczy ma sprawdzić - jak grochem o ścianę. W końcu powiedziałem, że oni tu są od tego żeby osobom niepełnosprawnym pomagać, zarabiają dzięki nim i nie będę tolerował odmowy. W końcu pan łaskawie odstawił kawę i papiery - po raz kolejny te same, o które nam chodziło, ale podobno pan na to nie ma czasu. Pani nawet nie drgnęła. Pan "przeczytał" z prędkością światła papiery:
P-Są ok.
J-Jak są ok, jak nie są wypełnione do końca!? Co pan idiotę ze mnie robisz!?
P-Ehhh... Dobra, pan pokaże jeszcze raz.
Przejrzał papiery ponownie, oglądając rzucał komentarze:
P-Nie no, to proste do wypełnienia. No tak, tu wszystko napisane. Tu sam pan może. A tu uczelnia wypełniła, dobrze. Nie no, sam sobie pan poradzi.
Mój wzrok w tym momencie mógłby zabijać. Wyrwałem mu te papiery i udałem się w kierunku wyjścia z pokoju. Facet z miną zwycięzcy odprowadził mnie wzrokiem do drzwi.
Ale nie poddałem się. Zaszedłem do pokoju dyrekcji z prośbą o pomoc w wypełnieniu tych dokumentów ponieważ najwidoczniej pracownicy sobie kompletnie nie radzą. A co zrobiła głowa tego budynku? Zaprowadziła mnie... Do pokoju 312, do "zwycięskiego" (a raczej teraz "zwyciężonego") faceta, który w ostateczności musiał pomóc mojej kuzynce wypełnić te dokumenty.
Czegoś tu nie rozumiem.. Instytucja, która istnieje dzięki niepełnosprawnym, dzięki temu, że składają oni tam takie dokumenty nie chce pomóc osobie niepełnosprawnej dopełnić formalności? I ogólnie ta osoba niepełnosprawna, na której oni zarabiają, jest dla nich problemem... Niektóre kierunkowe instytucje powinny chyba zatrudniać tylko osoby ukierunkowane, w tym przypadku osoby niepełnosprawne...
Pewna instytucja...
Dostaliśmy wezwanie do wypadku samochodowego. Przez radio jeszcze leci komunikat, że mamy jechać szybciutko bo z samochodu prawie nic nie zostało, zapowiada się masakra i mamy się uzbroić w siły bo może być niesmacznie (jak to zwykle bywa w takich sytuacjach).
Dojeżdżamy na miejsce jako pierwsi (przed strażą i policją). Doskakujemy do kompletnie zmiażdżonego samochodu i... W środku nikogo nie ma! W pośpiechu zaczęliśmy rozglądać się po okolicy (mógł wypaść podczas wypadku). Jakby było mało nerwów to koło miejsca wypadku stał jakiś podchmielony gościu i komentował wszystko głośno (ze względu na ilość wulgaryzmów w jego wypowiedzi zastąpiłem je czymś łagodniejszym lub pominąłem):
- Co za idiota prowadził to auto! Pewnie był pijany, mógł kogoś zabić!! Nie szukajcie go! Niech zdycha kretyn! Kto mu dał prawo jazdy!? Kurza twarz, takich powinno się wieszać za jaja! Albo to jakaś baba! Blondynka pewnie, kurza twarz!
I tak krzyczał i krzyczał. My ogarnięci poszukiwaniami zaczęliśmy być podirytowani jego krzykami, a gość nie przestawał, wręcz nakręcał się coraz mocniej.
-Albo znajdźcie go! Ja się z nim rozprawię! Dajcie mi go tu! GDZIE JESTEŚ, KURZA TWARZ!? Wyłaź tchórzu, idioto! Dajcie mi go, załatwię gnoja!
Przyjechała policja, włączyli się w poszukiwania, a strażacy zajęli się samochodem (wyciekało paliwo, był włączony itp.). Podano komunikat przez radio, że poszukiwany ranny w okolicach wypadku ponieważ nie było go w wozie, że podejrzewamy urazy czaszki i może mieć poranioną twarz, bo prawdopodobnie wypadł przez przednią szybę, itp. W tym czasie zebrało się pełno gapiów. Kilku przyłączyło się do poszukiwań - wypadek miał miejsce na trasie między naszym miastem, a pewną małą miejscowością, tuż przy wjeździe do niej, a obok las. Facet mógł być wszędzie.
Minęło jakieś 30 minut. Irytujący koleś nadal wyzywał, gapie się wkurzali, dochodziło do kłótni. Na szczęście policja panowała nad wszystkim. Nerwy były, bo w końcu chodzi o ludzkie życie. W poszukiwania włączono jakieś 20 osób już (my, policjanci i mieszkańcy tej miejscowości - nie wiem od czego to zależy, ale w mieście nie moglibyśmy liczyć na pomoc ze strony mieszkańców...). Po okolicy jeździł radiowóz i poszukiwał kogoś kto "wygląda jakby przed chwilą wjechał w słup".
W tym czasie strażacy kończyli rozprawiać się z autem, tzn. zabezpieczać je. I wynaleźli w schowku dokumenty kierowcy.
Co się okazało... Piekielnym kierowcą był irytujący koleś, który wysiadł i miał nadzieję, że jeśli stanie obok i powyzywa na tego, kto to zrobił, to nikt się nie domyśli i nigdy go nie znajdą - co oznacza, że uniknie kary za spowodowanie wypadku oraz prowadzenie pod wpływem...
Dodatkowo został oskarżony o utrudnianie przeprowadzania akcji ratunkowej - w końcu straciliśmy bardzo dużo czasu.
Najlepsze jest to, że z całkowicie zmiażdżonego auta wyszedł właściwie bez szwanku, dlatego nie podejrzewaliśmy, że to on. Pijani za kierownicą jednak są niezniszczalni...
Pogotowie
Pamiętam jak jakiś czas temu dostaliśmy wezwanie do ewakuacji budynku (nie pamiętam dokładnie, ale chodziło o zatrucie czymś, w każdym razie nie pożar). Na miejscu spotkaliśmy już straż pożarną (ratowników chemicznych, którzy są także strażakami). Podszedłem więc do dowódcy w celu zdobycia dokładnych informacji ile mniej więcej poszkodowanych, czym się zatruli, którędy będą ich ewakuować, itp. Przywitałem się podając mu rękę na co jakaś kobieta przebiegła pod taśmą (wiecie, taką która odgradza miejsce zdarzenia) i do nas doskoczyła...
K-To co!? Teraz panowie pogawędki będą sobie prowadzić!?
D-Przepraszam panią, niech pani nie podchodzi.
K-Tak! Tam ludzie umierają, a wy sobie ploteczki wymieniacie!?
D-Ostrzegam panią, niech pani odejdzie.
J-Może pozwoli pani, że pomogę pani wrócić za taśmę?
K-Jasne! Proszę bardzo! To mają być służby porządkowe!? - Tu podbiegła do dowódcy i dosłownie wykrzyczała mu to w twarz (nie wiedzieć czemu, głównie jego się przyczepiła). Po chwili zaczęła krzyczeć do gapiów -No ludzie, widzieliście!? Ploty sobie urządzają! - Gapie oczywiście zaczęli potakiwać i żywiołowo przyznawać rację buntowniczce.
J-Co pani teraz, jakąś publiczną egzekucję tu przeprowadza!? Przez panią tracimy niepotrzebnie czas!
Z daleka sytuację zobaczył znajomy policjant, więc szybko do nas podbiegł, ale narwana kobieta nie dała za wygraną.
K-No, pan też pogawędzić!? Widzicie, widzicie! Honoru nie mają!!
P-Proszę udać się ze mną za taśmę i przestać się awanturować lub będę zmuszony panią aresztować za przeszkadzanie w czynnościach ratunkowych.
K-Haha! Czynności ratunkowe!? A kogo dziś obgadujemy!?
Nie wiem czy pani miała jakieś niemiłe wspomnienia z akcji ratunkowych, ale nie poddawała się. Doszło do szarpaniny z policjantem. Tłum zaczął być agresywny, musieliśmy wzywać dodatkowe patrole bo doszło do tego, że ludzie podbiegali do karetek i krzyczeli na ratowników, którzy "pakowali" poszkodowanych do budy. Zrobiło się zamieszanie, a pani najwyraźniej była z siebie dumna. Połowa strażaków zamiast ewakuować ludzi z budynków, musiała pomagać policji w uspokajaniu tłumu, nie wspominając, że między gapiami zaczęło dochodzić do bójek i zaczęło nam brakować karetek.
W ten oto sposób zwykła ewakuacja zamiast trwać 2h trwała ponad 4. Zdarzenie to miało miejsce chyba 3 lata temu, a do dziś wspominam je bardzo niemile. W ogóle takie podburzanie ludzi wokół akcji to jedna z najgorszych rzeczy, które mogą przydarzyć się na akcji (chodzi tu i o ratowników wszelkiej maści jak i policjantów czy strażaków). Myślę, że każdy w tym zawodzie przyzna mi rację, najgorzej niestety ma policja, a ludzie nie zdają sobie sprawy, że to wszystko zagraża życiu poszkodowanym, do których przyjechaliśmy..
Pogotowie
Grupy ogólnie trafiły mi się świetne, wiadomo na kierunek farmaceutyczny generalnie idą ludzie NAPRAWDĘ tym zainteresowani (90% farmacji to pamięciówka, dużo pamięciówki, właściwie wszystko trzeba zapamiętywać żeby kogoś nie zabić), oprócz jednej 26-letniej gwiazdy w pewnej pierwszosemestralnej grupie...
"Rok szkolny" zaczął się trzy tygodnie temu, czyli były dopiero trzy zjazdy (co tydzień). W tym czasie zrobiłem jedną kartkówkę, taką wejściową, żeby ocenić sobie poziom klasy/grupy. Uczę m.in. anatomii, więc to gdzieś tam przewijało się wcześniej w szkole. Nic w tym chyba dziwnego, że chciałem na wstępie wiedzieć jaka jest ich wiedza, co za tym idzie od czego powinienem zacząć i czy tłumaczyć wszystko po kawałku czy klasa coś tam jednak wie.
Nasza Gwiazda wyraźnie dała mi znać, że nie podoba jej się pomysł takiej kartkówki, głośno wzdychając i jęcząc (dosłownie) nad pustą kartką. Kiedy rozdałem pytania z "jej" końca sali, można było usłyszeć głośne: o jezu, skąd ja mam to wiedzieć, to chyba kpina - i podobne stwierdzenia. Później biegała do mnie co chwilę na przerwach i na przemian pytała czy "ciągle tak zamierzam" oraz "ona wie gdzie się na mnie poskarżyć". Bawiło mnie to, bo za zrobienie kartkówki nie mogła mnie o nic oskarżać.
Śmiałem się aż do piątku, kiedy to przegięła kompletnie, gdy w drzwiach "mojej" sali stanęła kobieta koło 50.
K - Ekheeem!
Ja - Tam, słucham?
K - Pan Szczurnięty!?
J - Tak, to ja.
K - PIOTR Szczurnięty!?
J - We własnej osobie.
K - Jestem mamą pana uczennicy - Zosi Wkurzającej. Chciałam zapytać jak to możliwe, że w pierwszym dniu zajęć zrobił pan EGZAMIN!?
J - Po pierwsze mam do tego prawo, a po drugie nie egzamin, a kartkówkę.
K - Ale to pierwsze zajęcia, skąd moja córka miała to wiedzieć!? Pan jest jak dupa od srania żeby ją nauczyć!
J - Pani posłucha, badałem poziom grupy, jak widać niektóre osoby mocno go zaniżają, po to właśnie ta kartkówka. A taką wiedzę córka mogła mieć z liceum, ponieważ anatomia była częścią biologii.
K - No SZCZYT CHAMSTWA! Co za cham! No cham! - Pani żywo gestykulowała przerywając swoje wywody pufnięciami i jękami. - Ja się poskarżę... WSZĘDZIE!! Będzie pan miał!
Pani żywiołowo groziła mi palcem przed samą twarzą. Sytuacja wydała mi się nieco absurdalna, aby do szkoły policealnej przychodziła mama w sprawie 26-letniej córeczki i urządzała sceny o wejściówkę. Jej głównym argumentem było to, że inni nauczyciele tak nie zrobili, ale nie brała pod uwagę, że takich przedmiotów jak farmakologia czy farmakognozja nie było w szkole średniej, a anatomia jak najbardziej...
W tym momencie do dyskusji włączyła się grupa, z którą akurat miałem i używając mniej cenzuralnych słów niż mnie wolno, "grzecznie" wyprosili panią z sali. Na odchodne rzuciła, że "wszystkich się tu pozbędzie za to CHAMSTWO!"...
Podobno była z tym u dyrekcji. :)
No dajcie spokój, żeby ktoś nie potrafił wymienić trzech przykładowych układów własnego ciała?
Med. Szkoła Policealna
Mieliśmy kiedyś pacjentkę, która należała do tej drugiej grupy.
Mianowicie sięgnęła po... ponad 30 tabletek Apapu. Niby taka głupota, prawda? Trzeba być w skrajnej desperacji żeby próbować się zabić, tak powszechnie używanym, paracetamolem. Pani była samotna matką dwójki dzieci i -jak się sama później przyznała- chciała żeby ją zauważył jakiś mężczyzna, ale dzwonienie go niego i mówienie, że właśnie się zabija niewiele dało. Olał ją, więc przyszła do nas.
Siedzieliśmy sobie w bazie, czekając na jakieś wezwanie, aż nam w drzwiach staje kobieta. Twierdzi, że łyknęła tabletki i umiera. Jak spakowaliśmy ją do karetki żeby odwieźć do najbliższego szpitala stwierdziła, że "nie ma się co spieszyć, tak tylko powiedziała, bo łyknęła tylko Apap", my zdając sobie sprawę z realnego zagrożenia pędziliśmy tym bardziej. W jednej tabletce znajduje się 500mg paracetamolu, w jej dawce jest to 36*500 (pani wciągnęła trzy całe blistry po 12 sztuk). Policzcie sobie sami.
Zgłosiła się do nas dość późno, bo jak już substancje czynne zaczęły się rozkładać. Odwieźliśmy ją do szpitala. Tam się dowiedzieliśmy, że w domu zostawiła samotnie dwójkę małych dzieci (3 i 4 latka).
Zaczęło się uruchamianie różnych instytucji, aby te dzieci zabrać. Ogólnie zamieszanie. Do pacjentki nie docierało, że zostawienie samotnie dwójki tak małych dzieci może być niebezpieczne. Wręcz machała na wszystko ręką i nie chciała podać adresu.
Nie mogliśmy zostać dłużej, więc zawróciliśmy się.
Następnego dnia miałem dyżur na trzepaczkach. I zgadnijcie jakie dostaliśmy zadanie? Mieliśmy zawieźć tą samą pacjentkę do specjalistycznego szpitala, bo paracetamol w ciągu doby rozsadził jej wątrobę... Podobno dopiero w środku nocy, jak już jej stan zaczął się pogarszać, podała adres, pod którym samotnie siedziały jej dzieci... Bez opieki, bez jedzenia, bez picia...
Ciekawe czy choć przez chwilę przewidziała, że skończy na przeszczepie wątroby...
Pogotowie
Na miejscu spotykamy małą imprezkę. Pierwsza piekielność objawiła się w tym, że każdy uczestnik imprezy twierdził, że kto inny jest pacjentem. Dojście do prawdziwego pacjenta zabrało nam 20 minut. Po drodze zbadaliśmy chyba 9 różnych nastolatków, których wytypował nam tłum. Zdaje się, że potraktowali to jako atrakcję na imprezie.
Kolejna piekielność była taka, że młodzi, napaleni i pijani chłopcy składali różne niewybredne propozycje mojej koleżance (która ma męża i córkę – ale te argumenty nie działały). Nasza cierpliwość się kończyła, ale nie chcieliśmy wyjść póki nie ustalimy czy na pewno ktoś potrzebuje i kto to NAPRAWDĘ jest.
W końcu udało się! Dotarliśmy do prawdziwego poszkodowanego. Był to chłopak, lat 17, faktyczne objawy zatrucia. Próbujemy spakować go do karetki i dowiedzieć się co jest prawdopodobną przyczyną zatrucia... Udało nam się więcej niż chcieliśmy – dowiedzieliśmy się co jest z pewnością przyczyną zatrucia! Chłopak nie chciał puścić 5lirowego baniaka... Substancji do odkażania podłóg!! Przyznał nam się, że „koleżanka przyniosła, to po co miało się zmarnować...”...
Zrobił sobie drinka z odkażacza do podłóg, pogotowie wezwała koleżanka, która przyniosła to dla rodziców chłopaka od swoich rodziców ponieważ o to prosili...
Chłopak kilkakrotnie zmieniał zeznania (ponieważ zaistniała sytuacja jest działaniem na szkodę zdrowia lub życia to każdy musiał złożyć zeznanie). Najpierw przyznał się, że sam to zrobił. Później zaczął oskarżać koleżankę, która to przyniosła, że to ona zrobiła mu z tego drinka i podała nie informując go o tym. Zaczął wymyślać bajki, że ona jest w nim zakochana, on jej nie chciał, więc się zemściła... Jednak większość uczestników imprezy potwierdziła, że chłopak sam to zrobił...
Pogotowie
Za czasów studenckich pracowałem i wynajmowałem dwupokojowe mieszkanie sam. Pewnego dnia stwierdziłem, że to wszystko za dużo mnie wynosi, bardzo fajnie jest mieszkać samemu na wygodnym mieszkanku, ale finanse kuleją, trzeba zaoszczędzić.
Zamieściłem ogłoszenie, że udostępnię jeden pokój, ale że mieszkanie znajdowało się na kompletnym zadupiu, skąd ciężko gdziekolwiek dojechać, nie było zbyt wielu chętnych.
Zdecydowałem więc, że to ja wynajmę gdzieś pokój. Już po dwóch dniach w ręce wpadła mi świetna oferta u pewnej staruszki. Pokój co prawda niewielki, ale przynajmniej koszta niskie. Zadzwoniłem, umówiłem się, pojechałem zobaczyć. Pokoik naprawdę malutki, ale żeby przespać się czy pouczyć wystarczy. Do tego własna półka w lodówce, własna szafka w kuchni i łazience, a jakby było mało pokój na wyłączność - super. Pani zaproponowała, że następnego dnia mogę już się wprowadzać i zapewniła tysiąc razy, że będę mieszkał sam.
Nie będę opisywał tego całego zachodu żeby zrezygnować z najmu poprzedniego mieszkania bo nie warto, pan był miły i nie robił problemów mimo, że to tak na szybko było robione.
Następnego dnia wieczorem stawiłem się u staruszki, jednak drzwi otworzył mi jakiś młody chłopak, przedstawił się i wpuścił do środka. Pomyślałem, że to może syn albo wnuk przyszedł sprawdzić z kim babunia będzie mieszkać, ale nie... Nagle pani oświadcza mi, że to mój współlokator... No nie powiem, mina mi zrzedła... A tym bardziej kiedy młody wyskoczył z tekstem:
- Ok, dziś ja śpię od brzegu!!
Przez chwilę tkwiłem w szoku, bo jak to? Pokój malutki, mieści się w nim jednoosobowe łóżko, fotel, biurko, jedna szafka na ciuchy i stolik nocny... I przy takim ułożeniu ledwo idzie się tam obrócić (siedząc na łóżku można było spokojnie robić coś przy biurku).
Zacząłem intensywnie zastanawiać się jak przeżyć najbliższą noc, a przede wszystkim gdzie jutro uciekać. Mało uśmiechało mi się spanie z jakimś obcym chłopakiem na jednoosobówce... Zaczęły nachodzić mnie dziwne myśli, teraz brzmiące śmiesznie, ale wtedy przerażające: A co jak chłopak w nocy się przytuli? Albo zacznie mówić jakieś obrzydliwe rzeczy przez sen? A jak coś mu się przyśni i zacznie mnie dotykać!?
Na moje szczęście pod wieczór młodziak oznajmił mi, że wychodzi na całonocną imprezę i wróci jutro popołudniu. No ulżyło mi... Ale i tak spałem jak z nożem na gardle, no bo co będzie jak wróci wcześniej i wgramoli mi się do wyra...?
Z samego rana popakowałem to, co zdążyłem wypakować i wywiozłem wszystko do rodziców. Pełen traumy wróciłem, podziękowałem i zrezygnowałem z usług tej pani... Dałem jej tylko 20zł za jedną noc i uciekłem jak najdalej...
Na moje nieszczęście to nie jedyna piekielna sytuacja z wynajmem.
Pokoje
Chłopak lubił sobie wziąć niektóre substancje. Dostał kipiącą "dumą" naklejkę narkomana. Brał kilka lat, aż przyszedł taki moment w jego życiu, że się opamiętał. Rodzinę, która go porzuciła, zaczął prosić o pomoc. Z początku nie chcieli mu pomagać ani mieć nic z nim wspólnego, ale w końcu jeden z braci przygarnął go do siebie. Pomógł mu się dostać na leczenie, później do grupy wsparcia. W tym czasie Kamil odzyskał rodzinę, która uwierzyła w końcu w to, że chciał się zmienić i zamieszkał z rodzicami. Kiedy czuł się już na siłach zdecydował się pójść do pracy. Nie przebierał w ofertach, nie bał się ciężko pracować mimo nie najlepszego stanu zdrowotnego (problem, do którego pojechałem również miał związek z konsekwencjami uzależnienia). Znalazł świetną ofertę, pomocnik na budowie w prywatnym domu. Mimo, że nie znał się na tym kompletnie, pracodawca nie wymagał, postanowił dać z siebie wszystko, szybko się uczył.
Po kilku dniach rozeszła się plota wśród współpracowników o tym, jaką Kamil ma za sobą przeszłość. Udawali oczywiście, że nie wiedzą o wszystkim, byli mili... Ale mieli w tym swój cel. Bo już tydzień po zatrudnieniu Kamila zaczęły znikać z budowy różne rzeczy. A to jakieś narzędzia, a to cement, przeróżne śrubki, gwoździki, w końcu nawet zaczęły znikać pudła z kafelkami, gdzie pracodawca już się wkurzał i szukał winnego, ale jak zniknęła piękna, ręcznie zdobiona umywalka to zaczęła się burza.
Oczywiście wszyscy, jak na rozkaz, wskazali na Kamila, zaczęli wyzywać go od ćpunów, złodziei. Kamil przysięgał, że to nie on, mimo to został wyrzucony i mimo, że przepracował ponad 3 tygodnie nie dostał ani grosza za pracę. W domu nikt mu nie uwierzył, tylko ten jeden brat, który ponownie go przygarnął.
Mimo, że Kamila zwolniono, na budowie dalej znikały rzeczy, jak się okazało pracownicy dalej zwalali na Kamila, że kręci się tutaj i "pewnie z zemsty dalej kradnie".
Po tygodniu od zwolnienia pracodawca wkurzył się i nie mówiąc nikomu kupił kamery. Nie takie profesjonalne, tylko zwykłe kamery "szpiegowskie", które można dostać na allegro.
Jakość takich kamer nie powala, ale on chciał mieć tylko dowód na to, że to Kamil i zanieść to na policję. Porozstawiał więc je w całym domu i na zewnątrz. Jakie było jego zdziwienie jak się okazało, że to wcale nie Kamil kradł to wszystko, tylko rozbawieni do łez pracownicy pakowali różne przedmioty pokój po pokoju do wielkiego wora, a na koniec zarzucali na samochód i odjeżdżali...
Chłopak został przywrócony do pracy, reszta ekipy została zwolniona i właściciel złożył doniesienie. Kamil pracował tam już do końca budowy, a ze swoim pracodawcą zaprzyjaźnili się. Piękne zakończenie?
Niestety nie tak było.
Bo kolejna zatrudniona ekipa zrobiła to samo co poprzednia. Mimo doświadczenia pracodawca nie wziął pod uwagę tłumaczeń Kamila (co mówił właściciel domu? "Jasne, raz ci się tak przytrafiło i teraz to wykorzystujesz? Co, myślisz, że ja znowu zwolnię całą ekipę? Nie wmawiaj mi tu, że cały świat zastawia na ciebie pułapki!"). Tym razem po zwolnieniu Kamila kradzieże ustały.
Ta druga ekipa pracowała do wykończenia tego domu.
Pogotowie/opowieść pacjenta
Podczas jednej ze służb tuż po wezwaniu, zanim wróciliśmy do bazy, zatrzymaliśmy się pod sklepikiem (który opisałem w innej historii). Kolega wszedł, a jak otworzyłem rozsuwane drzwi w karetce i usiadłem na brzegu.
Korzystając z chwili czasu koniecznie chciałem zadzwonić w ważnej dla mnie sprawie i próbowałem znaleźć komórkę w jednej z kieszeni kamizelki (wiem, że łatwiej by było wybrać jedną kieszeń i tam zawsze trzymać, ale ja zawsze wrzucam w "którąkolwiek"). W tym momencie jakiś chłopaczek, na oko w wieku 17 lat, zatrzymał się na przeciw mnie i patrzy w moją stronę... Na początku widziałem go tylko tak mimowolnie bo był w zasięgu mojego wzroku, pomyślałem, że ogląda sobie pomyleńca, który się obmacuje w miejscu publicznym.
Zaniechałem na chwilę wykonywaną czynność i czekałem na jego ruch. Chłopak, ku mojemu zdziwieniu, wcale się nie oddalił. Wręcz przeciwnie, zrobił kilka kroków naprzód i zaczął oglądać karetkę z odległości -gdzieś tak- jednego metra, ręce wziął do tyłu (jak to czasami turyści splatają ręce z tyłu i sobie oglądają to, co ich interesuje). Siedziałem już taki zaniepokojony bacznie obserwując młodzieńca, w mojej pracy nauczyłem się jednego - spodziewaj się wszystkiego po każdym. Chłopak zrobił jeszcze jeden krok do przodu, odsunąłem się lekko do tyłu, a ten zanurkował głową w karetce i ogląda dalej (ręce trzymając cały czas z tyłu). Nie reagowałem bo cała sytuacja zaczęła mnie intrygować.
W pewnym momencie słyszę:
-Mogę? - machnął przy tym głową w stronę środka budy.
-Eee... No nie. Nie możesz.
-A dlaczego?
-Bo to nie jest Muzeum Pogotowia Polskiego.
-Hmmm...
Chłopak zrobił dumnie dwa kroki w tył, i zaczął obchodzić karetkę w kółko. Tę sytuację długo się opisuje, ale wszystko trwało chwilę. W pewnym momencie słychać taki... Odgłos darcia metalu, bardzo irytujący, aż ciarki przeszły po plecach. Słyszę jak otwierają się drzwi kierowcy i ten wyskakuje z krzykiem:
-O ty ch*ju!
Po sekundzie widzę jak nasz zwiedzający ucieka. Podleciałem do przeklinającego kierowcy i zobaczyłem, że lewy bok karetki cały jest zjechany. Wyglądało to, jakby przejechał jakąś szpachelką i to całą jej szerokością.
Jakoś tak cieszę się, że nie wskoczył do środka i nie zdemolował budy...
Pogotowie
Swojego czasu, moja dawna pracodawczyni, pani "megawykształcióch" (zawsze mówiła o sobie co to ona nie skończyła, wszystko bzdura, bo ledwo złapała się na ostatnią klasę zawodówki, ale mówiła o sobie pani profesor/doktor/zależy od dnia) postanowiła zaoszczędzić. Zdecydowała, że zastąpi weteranów młódkami zaraz po szkole. No to wiadomo, że zacząłem obawiać się o swoją posadę bo ja już kilka lat za sobą miałem no i pensja wyższa niż podstawa w ratownictwie... Więc obawy były słuszne.
Na początku wzięła się za kierowców karetek i rozporządziła (tak wewnętrznie), że każdy kierowca ma być przynajmniej ratownikiem medycznym po studium dwuletnim. No oczywiście żaden z naszych kierowców nie był ratownikiem, tylko był przeszkolony w ramach pierwszej pomocy, a jeden był strażakiem, ale za to od 20-30 lat jeździli karetkami i całe miasto w malutkim paluszku mieli i zasady jeżdżenia ambulansem również (a to wcale nie jest takie proste jak się wydaje). Jak się rzucało ulicę np. "staszica" to automatycznie wiedzieli gdzie to jest, jak tam dojechać itp. Z nimi było jak kiedyś z taksówkarzami, że zanim zostało się taksówkarzem trzeba było miasto znać na pamięć. Potwierdzam, nasi kierowcy faktycznie znali, bo przez kilka lat współpracy ze mną ani razu nie zabłądzili.
Kierowcy byli już koło 50, każdy, więc nie dała im szans na skończenie szkoły tylko wszyscy polecieli... Na ich miejsce przyszło kilku młodych chłopaków (maksymalna liczba godzin dla kierowcy karetki to 12h, więc na dobę potrzebnych jest dwóch).
Pierwsza wizyta w pogotowiu nowych chłopaków, pierwsze ich pytanie? "Czy karetki mają GPS?"... Jestem ciekaw jak młody chce patrzeć na GPS i jednocześnie pędzić 100 km/h przez miasto, ronda, czerwone światła?? No nieważne, pomyślałem, może ma BARDZO podzielną uwagę?
Ale tak jakoś podpowiedziało mi to, że jest to ewidentna zapowiedź kłopotów. Nie myliłem się...
Chłopaki strasznie się mylili, nie wiedzieli gdzie jechać, potrafili się zwolnić karetką na sygnale(!) na środku drogi bo nie wiedzieli, co dalej. Absurd gonił absurd. Jeden to nawet jeździł z mapą i jak my szykowaliśmy się do wyjazdu on szybko patrzał gdzie w ogóle ma jechać (ten był najrozsądniejszy).
Na łopatki rozłożył mnie jeden z chłopaków, Wojtek. Nie znał nawet sąsiadujących stacji ulic, nie mówiąc o reszcie miasta, wiedział gdzie mieszka, ale już nie bardzo jak ze stacji tam dojechać.
Okazało się, że prawo jazdy zdał za 11 razem! Nie mam nic do osób zdających po X razy, ale nie powinni oni pchać się do prowadzenia pojazdów uprzywilejowanych... Niestety, nasza pracodawczyni wspaniałomyślna, nie zwróciła na to najmniejszej uwagi (a pytanie "za którym razem zdał pan prawo jazdy" powinno być standardowe przy poszukiwaniu kierowcy na karetkę...).
Zdarzały się kolizje, opóźnienia notoryczne, kłótnie z młodymi bo "wiedzą lepiej" i...
...po kilku incydentach postanowiłem złożyć wypowiedzenie w obawie o uszczerbek na zdrowiu psychicznym, lub patrząc na ich jazdę, o własne życie.
Na odchodne usłyszałem od pracodawczyni: "Dobrze, że odchodzisz. I tak bym cię zwolniła, za dużo ode mnie ciągniesz".
Na moje miejsce zatrudniono młodzika, którego nie miał kto uczyć, bo całą stację "wymieniono" na nowych, niedoświadczonych, świeżo po szkole lub jeszcze w trakcie, ale za to pozwalających sobie płacić minimum z minimum...
Dla pomocy, dla zdrowia, dla ludzi...
Dawne pogotowie