zaszczurzony ♂
Zamieszcza historie od: | 1 czerwca 2011 - 18:23 |
Ostatnio: | 3 maja 2018 - 22:59 |
Gadu-gadu: | 11909198 |
O sobie: |
Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam: |
- Historii na głównej: 151 z 163
- Punktów za historie: 165072
- Komentarzy: 1824
- Punktów za komentarze: 17158
Jako, że karetka S (z lekarzem) była akurat w rozjeździe pojechaliśmy P. Na miejscu pan leży w łóżku, badamy go. Proponujemy, że przewieziemy pana do szpitala bo wyniki naszych wstępnych badań (czyli takich na miejscu, EKG, ciśnienie itp.), delikatnie mówiąc, nie były zadowalające. Pan jednak odmówił argumentując, że: "żona wyniesie wszystkie jego rzeczy i musi pilnować"... Wytłumaczył, że są z żoną po rozwodzie, ale nie ma gdzie pójść i muszą mieszkać razem. Zrobiło nam się żal i postanowiliśmy poczekać żeby zobaczyć czy leki działają. W międzyczasie poprosiliśmy żeby podpisał postanowienie, że odmówił zabrania do szpitala (musimy mieć taki dokument jeżeli jest potrzeba zabrania pacjenta, a ten się nie zgadza).
Czekamy, mierzę panu co chwilkę ciśnienie, jednak nic się nie poprawia, ale chociaż nie skacze. W pewnym momencie pan nieśmiało zapytał:
-Przepraszam... Wiem, że nie powinienem, ale potwornie głodny jestem, od kilku dni nie jadłem nic, tylko wodę z kranu piłem... Żona nie chce mi zakupów zrobić, a swojego mi nie daje, a ja sam do sklepu nie pójdę... Mógłby któryś z panów mi skoczyć na dół, sklepik jest, chlebka mi nakupować, suchego takiego, ja pieniążki dam...
Kolega skoczył i zrobił panu zakupy. Ja cały czas siedziałem, ciśnienie nie poprawia się, serce też nie, ale pan w pełni świadomy i nie możemy go zmusić żeby się zgodził na transport do szpitala. Siedzieliśmy tam chyba z godzinę. Panu w końcu się poprawiło, więc zaczęliśmy zbierać się do bazy.
W bazie zgłosiliśmy sytuację w zaprzyjaźnionym domu opieki. Obiecali, że się tym zajmą, nie wiemy jednak czy coś z tym zrobili...
Pogotowie
Teraz z opowieści mojej lubej:
Weszła do salonu, wybrała wzór i udała się na odpowiednie stanowisko. Tutaj nadszedł moment, gdzie musiała zaprezentować wygląd swoich... ośmiu paznokci. Kobieta, najwyraźniej niechcący, powiedziała ze zdziwieniem: tylko osiem? Ale po chwili chyba dotarło to do niej i przepraszając udała się na "zaplecze", które znajdowało się obok stanowiska i to była taka kanciapa za zasłoną. Tu relacja z rozmowy, którą moja dziewczyna podsłuchała:
-Ty, moja klientka nie ma dwóch palców. Mam jej zaproponować jakąś zniżkę? Bo wiesz, normalnie się płaci za dziesięć...
-Jak to nie ma palców?
-No nie wiem, przecież nie zapytam...
-No to chyba zniżkę...
-Ale jak to zaproponować? Bo jakoś tak głupio...
-Nie wiem, może normalnie...
-Ale jak normalnie? Co mam powiedzieć? Że ma szczęście bo dziś dla osób bez palców taniej?
Moja dziewczyna już podśmiewała sobie pod nosem. Panie chyba to usłyszały i zrozumiały, że przecież siedzi obok i wszystko słyszy. Panie jednogłośnie zdecydowały, że pójdą w tej sprawie do szefowej. Po chwili na cały salon było słychać coś takiego:
-Zniżka!? Jaka zniżka!? Co mnie obchodzi, że jakaś baba uj*bała sobie palce!? Robi paznokcie to niech płaci, a nie użala się nad sobą! A jak nie chce to może sobie uj*bac całą resztę i nie będzie miała potrzeby!
Zszokowane panie wróciły na stanowisko do równie zszokowanej mojej dziewczyny. Po cichu, żeby szefowa nie usłyszała, zaproponowały, że zrobią to 50% taniej, a w ostateczności w ogóle nie wzięły pieniędzy i przepraszały za zaistniałą sytuację.
Salon kosmetyczny
To będzie piekielne wzywanie pogotowia - czyli instrukcja jak pogotowia nie wzywać, bo w ten sposób zamiast kogoś uratować przyspieszamy jego zgon.
Poszedłem, inne dyspozytorek, one mnie przeszkoliły. Dzwoni telefon:
(przesadzona ilość wykrzykników w historii jest uzasadniona)
-Dzień dobry, sta...
-Wypadek był! Proszę przyjechać!!!!
-Proszę pani, mogę prosić pani godność?
-Kasia Stampa (oczywiście wymyślone, bo nie pamiętam)! Wypadek był!!! Szybko!!!
-Proszę pani, gdzie mam wysłać zespół pogotowia?
-Tu! No szybko!! Wypadek jest!!!
-Proszę pani, niech mi pani powie na jakiej ulicy się pani znajduje?
-Eee... To Grunwaldzka!!!
-Proszę pani proszę podać jakiś punkt charakterystyczny, Grunwaldzka jest bardzo długą ulicą, niech pani poda numer, który widzi pani na najbliższym budynku.
-Nie widzę!!! Proszę przyjechać!!!
-Proszę pani, nie wiem gdzie dokładnie mam wysłać zespół pogotowia, proszę mi podać jakieś przybliżone miejsce.
-No Grunwaldzka!!! Proszę szybko! WYPADEK!!!
-Proszę pani, powtarzam, że Grunwaldzka jest jedną z najdłuższych ulic w naszym mieście, proszę podać numer albo jakiś znak charakterystyczny miejsca, w którym pani przebywa.
-No wypadek tu jest!!!
-To proszę mi powiedzieć ilu jest poszkodowanych? Muszę wiedzieć ile zespołów wysłać. Czy są przytomni?
-Eee.... widzę dwie osoby w samochodzie. Nie trzy!! Tu wypadek jest!!
-Trzy osoby ranne? Czy samochód jest mocno zniszczony i jest potrzebna interwencja straży pożarnej?
-Nie, nie!! Oni wyszli sami, ale leżą tu!! Chyba się nie ruszają!!
W tym momencie przekazałem żeby trzy zespoły pogotowia udały się w kierunku ul. Grunwaldzkiej, miałem im za chwilę przez radio podać dokładne miejsce.
-Proszę pani, wysłałem trzy zespoły pogotowia. Proszę mi powiedzieć gdzie DOKŁADNIE się pani znajduje?
-No na Grunwaldzkiej!!!
-Ale w pobliżu ronda Grunwaldzkiego? Czy z drugiej strony przy wyjeździe z miasta? Gdzieś na środku?
-Grunwaldzka, ku*wa!
-Ale które miejsce? Jaki odcinek tej ulicy?
-No Grunwaldzka!! Blisko ronda!
Tu przekazałem informację.
-Dziękuję. A czy próbowała pani lub ktoś inny udzielić tym osobom pomocy?
-Nie!! JA!? JA NIE UMIEM!
-Proszę niech pani podejdzie i sprawdzi w jakim stanie są osoby poszkodowane.
-Nie!!!!!
I huk słuchawką... To zgłoszenie mogłoby zająć dosłownie jedną minutę, gdzie po 15 sec wysyła się już zespoły.
Ludzie, taka nauczka na przyszłość - nie krzyczymy, nie opluwamy dyspozytorów oni chcą Wam pomóc... I przede wszystkim - nie odkładamy, nigdy przenigdy, słuchawki pierwsi! Zawsze rozłącza się dyspozytor. Jeśli nie odłożysz słuchawki może on/ona podać Ci jak zająć się poszkodowanym. Zawsze należy spokojnie odpowiadać na pytania dyspozytora, on przekazuje wszystko zespołom, które jadą na miejsce. Najważniejsze dane zawsze: imię i nazwisko zgłaszającego, miejsce zdarzenia, rodzaj zdarzenia, ilość poszkodowanych, ich stan, czy udzielono im pomocy jeśli tak to jakiej - później następują ewentualne pytania i rady z dyspozytorni.
Dyżurka pogotowia
Jak niektórzy wiedzą moja dziewczyna nie ma dwóch palców. Ja właściwie dzięki utracie tych palców się z nią poznałem bo to ja byłem z pogotowiem na miejscu i zabierałem ją do szpitala - ot, wezwanie na służbie na P takie dostaliśmy. Kilka dni później wróciliśmy z wezwania, a w dyspozytorni czekała na mnie karteczka z numerem telefonu - "jakaś dziewczyna była i kazała zostawić" taka relacja dyspozytorki. Zadzwoniłem z ciekawości, w ogóle nie łączyłem tego z pacjentką sprzed kilku dni. Pogadaliśmy. Następnego dnia spotkaliśmy się. Po krótkim czasie zostaliśmy parą. Historia piękna do momentu... kiedy poznałem moją teściową.
Teściowa kobieta ogólnie trudna. Gorzej niż stereotypowa teściowa z kawałów. Wszystko jej się należy, wszystko wie najlepiej i tak dalej. Dziewczyna ostrzegła mnie żebym pod żadnym pozorem nie wyjawiał swojego wieku bo się wścieknie (jestem starszy od mojej dziewczyny o 10 lat). Niestety przy kolacji po pięćdziesiątym pytaniu o to ile mam lat wymsknęło mi się, że (wtedy) 27. W tym momencie przemiła kolacja zamieniła się w ostrą kłótnie. Zostałem zwyzywany od pedofilii, naciągaczy(?!), cwaniaków i innych takich. za chwilę dostało się mojej dziewczynie, że dziwką jest, że starym facetom(?!) się sprzedaje(?!?!?!) i jeszcze śmie ich do domu przyprowadzać. Ogólnie nic przyjemnego.
Później zaczęła nachodzić mnie w pracy, że bałamucę jej córeczkę i tak dalej. Przychodziła nawet jak mnie w pracy nie było i wymuszała mój adres domowy - oczywiście nikt jej nie dał bo nie mieli takiego prawa. To wymyśliła sobie, że będzie córkę śledzić jak będzie do mnie szła... I oczywiście po kilku dniach udało jej się namierzyć moje miejsce zamieszkania. Ja akurat tego dnia sprzątałem w papierach, moja dziewczyna mi pomagała. I dzwonek do drzwi, ledwo otworzyłem, a teściowa wpadła do mieszkania, zaczęła krzyczeć, machać rękoma... Takie ogólne, że urządzamy orgie, że ona wie co tu się dzieje (naprawdę, sprzątaliśmy w papierach), że to nielegalne, że pornobiznes robię na jej córce. Generalnie niefajne to było. Ciągnęło się to do momentu kiedy... Zobaczyła wycinek z mojej wypłaty. Totalnie się zdziwiliśmy bo nagle zmieniła ton, zaczęła mówić, że tak to mogę utrzymywać jej córkę i wyszła...
Nie wiemy do dziś co tam takiego zobaczyła, bo zarabiam tyle ile przeciętny ratownik medyczny w Polsce, czyli prawie nic...
od tamtej pory wymyśla na mnie ciągle coś nowego. I tak już kilka lat. :) Ale cóż, teściową trzeba kochać bo mogła trafić się gorsza... podobno :)
teściowa ;)
Jestem honorowym krwiodawcą. Krew oddaję od ok. 13 lat już. Moja dziewczyna młodsza ode mnie o 10 lat nigdy krwi nie oddawała. Postanowiłem ją zabrać ze sobą i namówić na krwiodawstwo.
Oczywiście wszystko się udało, oddaliśmy krew, złożyliśmy papiery żeby przysłali jej książeczkę - po pierwszym oddaniu u nas jest tak, że przysyłają książeczkę do domu. Przeboje zaczęły się dopiero jak pojechaliśmy do jej mamy... Najpierw zobaczyła na moim zgięciu dziurę (według jej relacji to dziura wielka jak smok, a nie po igle ;)). Zaczęła na mnie krzyczeć, że w tym pogotowiu to ćpam tylko i pewnie po to tam pracuję żeby darmowe ćpanie mieć. Naskoczyła na swoją córkę, że powinna mnie zostawić bo ja narkoman jestem i nagle dostrzegła na jej zgięciu podobną dziurę (akcentowała cały czas tą DZIURĘ). Wtedy już dostało się wszystkim z mojej rodziny, znajomym mojej rodziny i przodkom moich przodków i przodków znajomych rodziny i przodków osobnych i wspólnych. Przez 1,5 tygodnia robiła wycieczki do naszego mieszkania i demolowała nam je w poszukiwaniu strzykawek, narkotyków i igieł. Odgrażała się policją i sądem. Przeszło jej w momencie jak przyszła książeczka krwiodawstwa mojej dziewczyny. Pokazaliśmy jej ją, pieczątkę z datą w środku. Uspokoiła się i rzuciła:
- Macie szczęście! - I poszła sobie...
A nas zostawiła w bałaganie, pozrzucanych z mebli przedmiotów i powywalanym z lodówki jedzeniem...
Teraz na wszelki wypadek po oddaniu krwi nie jeździmy do niej przez kilka dni...
teściowa ;)
1. Moja zmiana.
Sylwester 2008/09. Dostajemy zgłoszenie o pijanym rowerzyście, który przewrócił się i stracił przytomność. Przez radio dostajemy informacje, że równolegle z nami jedzie radiowóz (coś w końcu trzeba zrobić z rowerem jak my zabierzemy pacjenta). Dojeżdżamy na miejsce pierwsi. Gość słysząc gwizdki zerwał się (podejrzewam, że nie był nieprzytomny tylko zamroczony od alkoholu) i zaczął uciekać przed "policją". Jakaś kobieta macha rękoma, że do lasu uciekł... Ciemno jak cholera bo już późno było, zatrzymaliśmy karetkę i latarkami (takimi służbowymi, "mocnymi") oświecamy brzegi lasu. Nadjeżdża radiowóz. Po 10 minutach decydujemy, że wejdę na karetkę (nasza eSka ma prostokątną budę), będziemy jeździć wzdłuż lasu i z megafonem od nich spróbuję pana zawołać. No i wołam, że nie jesteśmy z policji tylko z pogotowia, że chcemy mu pomóc, że ma wyjść... Po kilku minutach chyba się poddał i zaniechał dalszej ucieczce bo wyczłapał się z lasu bardzo chwiejnym krokiem i udał się w naszym kierunku...
2 Zmiana kolegów.
Sylwester 2007/08. Telefon z jednego z barów w naszym mieście. Pijany nastolatek porozcinał sobie ręce rozbitą szklanką i mocno krwawi. Na miejscu zastają chłopaka przywiązanego kablem do krzesła bo "był agresywny". I faktycznie, chłopaki mieli wielki problem żeby mu pomóc, bo oprócz tego, że wyklinał ich, a wokół biegała jego rozhisteryzowana dziewczyna, to jeszcze chłopak rzucał się strasznie. W końcu w trakcie walki po prostu usnął. Dopiero wtedy dali radę położyć go na nosze i zanieść do karetki.
3. Zmiana kolegów.
Sylwester 2005/06. Wezwanie do silnego bólu w klatce piersiowej i utrat przytomności. Jadą. Na miejscu okazuje się, że pani ma ogromne bóle głowy, a wiedziała, że jak tak powie to nie przyjedziemy... Nie wiedziała niestety, że w takich przypadkach trzeba wezwać policję i kobieta dostała mandat za nieuzasadnione wezwanie pogotowia.
4. Moja zmiana.
Sylwester 2003/04. Wezwanie do duszącego się 9-latka. Dyspozytorka instruuje matkę dziecka co ma robić kiedy my już jedziemy na miejsce. Na miejscu okazuje się jednak, że dziecko niczym się nie dusi, połknęło tylko jakąś petardę (korsarza małego) i matka bała się, że wybuchnie mu w brzuchu... Zabraliśmy młodego do szpitala żeby prześwietlili mu wnętrzności.
W innym wpisie opisze najgłupsze wezwania jakie pamiętam.
Sylwestrowe pogotowie.
Ta historia miała miejsce w czasach, kiedy byłem na trzecim roku studiów. Dostałem wtedy swoją pierwszą pracę jako ratownik. Miałem właśnie wtedy taki czas, w którym obawiałem się o swoje kompetencje, od których zależy życie innych ludzi.
Dostaliśmy wezwanie do faceta, który wpadł pod tramwaj. Wtedy jeszcze nie jeździły Ski, tylko Rki czyli tzw. reanimacyjne w składzie ratownik, lekarz i kierowca (najczęściej też ratownik, jak było w naszym przypadku). Byłem okropnie zdenerwowany, na dworze ciemno, ciemno, a radio co chwilę podawali, że mamy się spieszyć bo facet się nie ruszą, ktoś podobno sprawdził i nie oddycha, ale nikt nie podjął się pierwszej pomocy, bo za dużo krwi. Dojechaliśmy na miejsce, dopadliśmy do tego gościa. Jako, że byłem osoba uczącą się to spełniałem taką rolę podaj to, przynieś tamto. Faktycznie, facet mooocno krwawił. Jak "odzyskaliśmy" go to pędem do karetki. W karetce wszystko zalane krwią, tamowaliśmy czym się dało. Im bliżej szpitala tym mocniej się staraliśmy. Jedziemy tak szybko, że z tyłu nami lekko rzucało aż, zwłaszcza mnie, bo nie miałem takiego obycia w utrzymywaniu się bez trzymanki w pędzącym pojeździe. I jesteśmy już naprawdę niedaleko, mała uliczka po drodze i... nagle karetka się zatrzymuje. I to gwałtownie. Pytamy co się stało, dlaczego stoimy, a kierowca do nas, że jakiś idiota stoi na drodze, z boku zaparkowane samochodu i nie da się ominąć. Niewiele myśląc wyskoczyłem z tej karetki, okrwawiony, z przerażeniem i wkur... wkurzeniem w oczach i dopadłem do tego samochodu, otworzyłem drzwi i krzyczę:
-Panie, ku*wa! Co pan najlepszego odpier*alasz!?
-Eee, myślałem, że chcecie sobie drogę skrócić i dlatego na sygnale - widać było w jego oczach strach po tym jak zobaczył mnie wpół czerwonego.
-Spie*dalaj pan stąd!
W ten sposób straciliśmy ponad minutę. Facet zmarł przed dojazdem do szpitala, na miejscu jeszcze próbowano go odratować, niestety utrata krwi była zbyt duża. Pluję sobie w brodę, że nie spisałem z nerwów numerów rejestracyjnych tego samochodu. Podaliśmy policji opis wozu i kierowcy, niestety stwierdzili, że "po takim opisie nic nie zrobią".
Wtedy pierwszy raz spotkałem się z głupotą ludzką, która przeszkadza zespołom karetek w pracy. Oczywiście za śmierć pacjenta nas prokuratura ganiała. To był mój pierwszy zgon i nie zapomnę go do końca życia. Tak samo widoku tego gościa w samochodzie, który nie zjechał karetce z drogi bo myślał, że "chcemy sobie tę drogę skrócić"...
Nie wiem skąd w ludziach to przekonanie, że jak jedzie straż, policja lub karetka to "chcą sobie skrócić drogę" albo "nie chce im się stać w korkach"... A "najfajniejsze" jest to, że jak na miejsce wezwania dojeżdżamy długo to jeszcze ludzie na nas krzyczą, że całe 10 minut minęło... Niestety, karetki nie latają i jeżeli ktoś Was kiedyś nie ustąpi takiemu pojazdowi drogi niech pamięta, że możemy jechać do Waszych domów...
Pogotowie
Mam dobrego kolegę, który jeździ na karetkach T w innej stacji pogotowia niż ja, ale że szef jest jego znajomym to jak ma coś do załatwienia i poprosi mnie o zastępstwo to nie ma problemu. Taka sytuacja miała miejsce również ostatnio.
Ponieważ praca na karetce T wygląda z lekka inaczej zazwyczaj się tam potwornie nudzę. Naszym zadaniem było dowożenie ludzi na dializy, na rehabilitacje, do szpitali na umówione zabiegi jeśli nie miał kto odwieźć i z zabiegów/dializ/rehabilitacji do domu - takie różne taksówkowe sprawy.
Odbieraliśmy (ja i kierowca) pewną starowinkę ze szpitala. Naszym zadaniem było odwieźć babunię pod dom i "wręczyć" rodzinie pilnując, aby cało dotarła do mieszkania. Po drodze kilka rzeczy mnie rozśmieszyło.
J - ja, S - staruszka, K - kierowca.
S - Doktór zapisał mi coś do kupienia. Jakieś lekarstwo. Czy mogę u Was kupić?
J - Nie proszę pani, nie prowadzimy sprzedaży leków.
S - Ale tyle tu tego macie, ja odkupię.
J - Niestety, to niemożliwe. Jesteśmy z tego rozliczani.
Po chwili.
S - Do apteki można by podjechać...
J - Nie robimy takich rzeczy...
K - Można zrobić dla pani wyjątek i tak apteka po drodze jest.
Zajechaliśmy, zrealizowałem starowince recepty. Wsiadam do karetki.
S - A może byś połowę kosztów pokrył?
J - Słucham?? - byłem pewien, że nie dosłyszałem.
S - No za te moje lekarstwa, bo doktór dużo tego ponapisywał.
J - Ale ja nie chcę pokrywać pani leków. To nie jest mój obowiązek.
S - Ale ja mam taką małą emeryturkę...
J - Przykro mi, ale to nie upoważnia pani do takich rzeczy jak refundacja leków przez ratowników...
Tu babunia zmieniła nieco ton.
S - Ale wy jesteście służba zdrowia! To powinniście działać dla dobra mojego zdrowia!
J - Zdrowia tak, ale nie finansów.
S - Jak możecie mi w ogóle odmawiać! Ja taką małą emeryturę mam. Pan (do kierowcy) pewno też mi nie pomoże! SŁUŻBA ZDROWIA WY JESTEŚCIE!?
Nie kontynuowałem bo nie było sensu. Starowinka do końca trasy krzyczała na nas, że jesteśmy wyrodną służbą zdrowia skoro my szastamy jej pieniędzmi i jeszcze nie chce jej oddać... Nie poczuwałem się do refundacji recept staruszki bo niby z jakiego powodu? Na miejscu zeszła po panią jakaś dziewczyna, na oko sporo młodsza ode mnie. Mieliśmy nadzieję, że ona wytłumaczy staruszce, że wcale nie mamy obowiązku płacić za jej recepty. Niestety...
S - Wyobraź sobie, że musiałam zapłacić za CAŁĄ receptę? A oni mi nie dali nic!
D - JAK TO, NIE ZAPŁACILIŚCIE ZA TE LEKI!?
Z kierowcą spojrzeliśmy na siebie, poprosiliśmy o pokwitowanie "dostarczenia" starowinki do domu i szybko uciekliśmy.
Jeszcze by kazały do mieszkania się dołożyć... ;)
Karetka Transportowa :)
Jednego dnia moja dziewczyna (studiująca w innym mieście) wysłała mi rano wiadomość, że wieczorem przyjedzie i spędzimy sobie wspólnie wieczór (nie widzieliśmy się wtedy długi czas). Tego dnia od rana byłem w OSP, więc cały dzień chodziłem i gadałem wszystkim o wieczornym spotkaniu.
Nadszedł wieczór, otwieram wino ze swoją dziewczyną ;) jest miło, pięknie i nagle.... pikpikpikpik! Ja, no cóż, niewiele myśląc przeskoczyłem przez stół wywalając wszystko na nim i odebrałem pager. Wkurzyłem się bo wypiłem lampkę wina i nie mogłem jechać. Dziewczyna się obraziła, a ja do rana łaziłem w kółko zachodząc w głowę co się mogło palić.
Rano dowiedziałem się, że koledzy chcieli mnie podkurzyć i pojechali na sygnale ściągnąć z drzewa kota. :) Luba jak się o tym dowiedziała okazała się tym faktem tak rozbawiona (w przeciwieństwie do mnie), że mi odpuściła grzechy zeszłej nocy. ;)
OSP
Pierwszy problem był już pod domem. Wyleciała jego matka, która powinna jechać z nami z racji, że chłopak jest niepełnoletni, z malutką dziewczynką na rękach. Zaczęła tłumaczyć, że nie przyjechała jeszcze opiekunka i syn sam musi jechać. Kilka telefonów czy w ogóle tak możemy - ja nieobeznany z karetkach T bo bardzo rzadko jeżdżę, kierowca, który jeździ na co dzień twierdzi, że samego niepełnoletniego nie można - w końcu po usilnych błaganiach matki razem z szefem ustalamy, że pani da nam na piśmie, że syn z powodów takich i takich nie może być w towarzystwie opiekuna prawnego i takie tam.
Wychodzi chłopak. Na oko skrzyżowanie punka z emo - takie stereotypowe zmieszanie tych dwóch kultur. W ustach guma. Kazałem mu wypluć - wiadomo, karetka podskoczy na jakimś wyboju, chłopak gumę połknie, wina nasza bo nie dopilnowaliśmy. Chłopak, że nie, nie wypluje i koniec. Matka zaczyna go błagać(!), że idziemy im na rękę, żeby nie robił znowu kłopotów. Wszystko trwało niemiłosiernie długo, zaczęliśmy się niecierpliwić. W radio co chwilę pytanie czy już, czy wracamy, bo czekają następni. Matka prawie na skraju załamania wnet przed chłopakiem klęka, "synkuje" i "kochaniuje" mu. W końcu jakimś cudem udaje nam się nastolatka wpakować do karetki bez gumy do żucia.
Jednak nie mieliśmy najmniejszych nadziei, że to koniec kłopotów. W karetce chłopak zaczął siarczyście kląć. Bóg wie na co, bo raz na państwo wstrętne i wredne, a raz na służbę zdrowia, za chwilę na wyrodną matkę. Koniecznie chciał nas przekonać o niesłuszności idei państwa. Próbowaliśmy nie reagować, ale przekleństwa aż piły w uszy. Po chwili do wulgaryzmów dołączyło machanie rękoma, próbowałem go uspokoić, ale zanim się udało zdążył zahaczyć i wyrwać rurkę od tlenu. Na szczęście żadnego poważnego zepsucia nie dokonał.
Przekazując go pielęgniarkom słyszeliśmy jak to źle go traktowaliśmy i deprawowaliśmy po drodze. Jedna z studentek powiedziała nam, że on zawsze się tak zachowuje, a matka nie daje sobie z nim rady.
Nie dziwię się. Jak była gotowa przed nim klęknąć zamiast rozkazać... I nawet nie chcę wiedzieć na kogo ten młody wyrośnie... Bo być może na któregoś z tych polityków, na których teraz narzeka.
Karetka Transportowa :)