zaszczurzony ♂
Zamieszcza historie od: | 1 czerwca 2011 - 18:23 |
Ostatnio: | 3 maja 2018 - 22:59 |
Gadu-gadu: | 11909198 |
O sobie: |
Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam: |
- Historii na głównej: 151 z 163
- Punktów za historie: 165072
- Komentarzy: 1824
- Punktów za komentarze: 17158
Ja mam nieszczęście jeździć na karetce S, czyli w zestawie: kierowca (który nie jest ratownikiem), dwóch ratowników i lekarz pogotowia. Nieprzyjemność pracy w tym zespole wynika z wiecznie nieszczęśliwego lekarza, który jeździ z nami najczęściej (mamy jeszcze jednego, bardzo miłego doktora, ale on rzadko jeździ na naszej zmianie). Lekarz ten jest istną zmorą wszystkich współpracowników, ponieważ jest święcie przekonany o tym, że jedynie on w całym pogotowiu kończył studia medyczne. Opiszę Wam jedną z sytuacji z doktorkiem.
Wezwanie do zawału. Pacjentką jest bardzo otyła kobieta, ale młoda, bo ledwo po 30. Wtargaliśmy się na trzecie piętro w kamienicy w składzie ja, kolega ratownik i lekarz. Na dzień dobry lekarz odepchnął kolegę od pacjentki komentując go: ty się nie znasz. Byliśmy przyzwyczajeni do tego typu zagrań ze strony doktorka i komentarzy pokroju: ratownicy są jak dzieci, wszędzie się za mną ciągną albo (do pacjentów/ich rodzin) ja nie wiem, każą tym ratownikom jeździć na karetkach, a oni jeżdżą i tylko się gapią, a najlepsze, że za to im jeszcze płacą (ciekawe jak mamy zrobić cokolwiek, skoro lekarz nas nie dopuszcza...)! Najciekawsze jest to, że ludzie często się zgadzają z doktorkiem i chętnie bluzgają na nas, jakie to z nas, ratowników, darmozjady. ;)
Prawdziwe trudności zaczęły się przy potrzebie zaniesienia pacjentki do karetki. O ile w drodze na schody mogliśmy "postawić nosze na nogi" (czyli wyciągnąć kółka) to przy znoszeniu ze schodów zaczęły się prawdziwe... schody. Ja i kolega ratownik we dwóch ważyliśmy pewnie znacznie mniej niż ta kobieta, więc, zapewne w skrajnej desperacji, poprosiliśmy lekarza, aby nam pomógł...
- Co wy sobie myślicie!? NIEUKI! Ja kończyłem studia żeby LECZYĆ, a nie żeby DŹWIGAĆ! Trzeba było iść na medycynę! To byście leczyli, a nie harowali jak fizole! Do tego się nadajecie, do kopania rowów i dźwigania!
No tak... A ja dwa lata studium, trzy lata licencjatu i dwa lata magisterki robiłem pewnie na kierunku administracji* i tylko po to, żeby pracować fizycznie... Ten lekarz nie rozumie, że kierunek medyczny to nie tylko kierunek lekarski.
Mimo długich studiów wiem, że żadne lata nauki nie zwalniają mnie od pomocy moim pacjentom, których może nie leczę, ale ratuję (logiczne - stąd wzięła się nazwa mojego zawodu). Poleciałem szybko na dół poprosić kierowcę, aby nam pomógł - ciekawostka: kierowca NIE MA OBOWIĄZKU wybiegać poza swoją pracę czyli kierowanie pojazdem z zachowaniem szczególnej ostrożności. Miał pełne prawo się nie zgodzić, a jednak nam pomógł... W przeciwieństwie do lekarza, który na widok kierowcy ochoczo rozgadał się na temat pracy fizycznej, którą MUSIMY wykonywać bo się nie chciało nam uczyć...
Można by zgłosić niesfornego doktora, domagać się zwolnienia, zmiany... Ale niestety polityka jest polityką i będą woleli zatrudnić dziesięciu ratowników na naszej miejsce niż zmienić jednego lekarza...
* Ja oczywiście nie mam nic do osób studiujących administrację!
W dzień mieliśmy bardzo dużo wyjazdów, środek zimy, strasznie marzliśmy. W stacji też dość chłodno. Zjechaliśmy z wezwania ok. 2 w nocy, rozłożyłem sobie karimatę i śpiwór pod kaloryferem bo musiałem chwilę odpocząć. Poczułem się tak błogo, było tak cieplutko, a tu nagle alarm. Kolega wpada do takiego naszego pokoju wypoczynkowego, że mam się zrywać bo jedziemy ze strażą. Taki wpółśpiący wparowałem do karetki i jedziemy. Nie mogłem się po drodze obudzić, zrobiło mi się tak zimno...
Dojechaliśmy, podbiega do mnie strażak z "naszej" jednostki i coś do mnie krzyczy, niestety niewiele usłyszałem bo strażacy nie wyłączyli gwizdków co skutecznie wszystko zagłuszało, ale wskazywał coś na jeden z samochodów i udało mi się usłyszeć, że krzyczy coś o kobiecie za kierownicą. Zrozumiałem, że mam jej pomóc.
Zabrałem walizkę, po drodze widziałem, że koledzy strażacy wyciągają chłopaka z drugiego auta, które wjechało w słup i już obok stoją ratownicy z drugiej karetki. Na miejscu wypadku były tylko te dwa samochody. Podbiegłem do wskazanego przez jednego ze strażaków. Otworzyłem drzwi kierowcy, przedstawiłem się, wyprowadziłem kobietę z auta, położyłem na noszach, założyłem kołnierz, zacząłem badać próbując w międzyczasie dowiedzieć się od kobiety co się stało - nic ona milczy. Zacząłem mierzyć jej ciśnienie. Spojrzałem w bok, a koło mnie stał jeden ze strażaków. Zirytowany mówię do niego:
-Kurde, weź coś zrób z tym autem, wyłącz akumulator, nawet radio gra! Rusz się, a nie stoisz i się gapisz! Cholerni strażacy...
Na co strażak, wgapiając się nadal w moje poczyniania, z wyjątkowym spokojem odparł:
-Ale ten samochód nie brał udziału w wypadku...
W jednym momencie obudziłem się całkowicie. Spojrzałem na przerażoną kobietę, która nadal nie wydusiła z siebie ani słowa. Obok kumple pakowali już poszkodowanego do karetki.
Koniec końców okazało się, że kobieta jest w takim szoku, że i tak trzeba było zabrać ją do szpitala bo dostała duszności i silnych ataków paniki. W ostateczności wyszło na jaw, że ona była powodem wypadku tego chłopaka (zajechała mu drogę).
Ale ja na wszelki wypadek już nigdy nie spałem pod kaloryferem... Żeby przypadkiem znów taki błogi stan mnie nie dopadł...
Pamiętam swoje początki ze szczurami. Mało obyty jeszcze byłem, nie znałem dobrego weterynarza - wtedy jeszcze myślałem: wet to wet, każdy się nada. Jak się okazało, nie każdy, większość nadaje się tylko do piesków i kotków lub w ogóle nie nadaje się do niczego. Miałem wtedy dwa szczury, jeden zaczął mi kichać i prychać to w te pędy do doktora, a że "nasz" (od kotów i fretek) był poza zasięgiem (urlop) to poszukiwanie innego.
Znaleźliśmy.
Doktor obadał, posłuchał, zamyślił się... "To serce" - padła odpowiedź. Kichanie od serca? No, ale to doktor w końcu... Trzeba zaufać, kto się zna jak nie on? Wet przytargał jakieś tabletki - "jedna dziennie" rzucił. Spojrzałem z niedowierzaniem na to opakowanie.
-Jedna? CAŁA jedna dziennie?
-Tak. Zgnieść i z wodą podać.
-Absolutnie nie chcę podważać pana diagnozy, ale czy cała tabletka dla małego szczura to nie za dużo? - tabletka wielkości mojego paznokcia, jak fretki do weta woziłem to góra pół takiej na raz mogły dostać... A szczur, ze dwa razy mniejszy, całą?
-Tak, całą podać. Z wodą.
Spakowałem szczura, zapłaciłem, podziękowałem, wyszedłem.
I na wszelki wypadek zahaczyłem profilaktycznie o inny gabinet weterynaryjny. Okazało się, że szczuras nie serce, a oskrzela chore miał... Chodziliśmy przez kilka dni na zastrzyki i wydobrzał. Do dziś ze szczurami chodzę tylko do tego weterynarza.
Jeszcze dodał, że gdybym podał te tabletki, które dostaliśmy, to by w takiej dawce na zdrowe serce w godzinę szczur padł. A tabletki, że nam niepotrzebne, daliśmy panu i za to mieliśmy darmową wizytę. :)
Weterynarz
Pewnego razu, gdy byłem na zakupach poczytałem sobie te kartki z ogłoszeniami. Było tam jedno, które mnie zainteresowało. Ponieważ od dawna myślałem o poszukaniu adopcji fretek, zauważyłem ofertę o następującej treści:
"Oddam w dobre ręce dwie tchórzofretki. Wiek dwa lata. Telefon..."
Zadzwoniłem, umówiłem się, pojechałem do zoologicznego oczywiście cały fretkowy osprzęt zakupić. Poszedłem na miejsce, okazało się, że to dwa bloki ode mnie. Pani miła, pokazała fretki, mieszkanko miała faktycznie małe, mówiła, że bardzo dużo pracuje i nie ma ani czasu ani miejsca na zwierzęta. Wypytała mnie jeszcze o warunki, czy mam inne zwierzęta i tak dalej. Wszystko było dobrze do momentu aż poprosiłem o umowę adopcyjną... Tu pani się zwiesiła. Zaczęła mówić, że nie, to nie jest konieczne, że ona zna mnie z widzenia (ja tam widziałem ją pierwszy raz), że wie, że kupuje w tym i tym sklepie i tak dalej. Jednak nauczony doświadczeniem z kilku poprzednich adopcji uparłem się na umowę adopcyjną. Poszedłem do domu, poszukałem takowej i przyszedłem po tchórzofretki raz jeszcze. Pani niechętnie ale podpisała umowę, choć cały czas mnie zapewniała, że to niepotrzebne, nigdy się nie przyda i tak dalej. Generalnie było widać, że koniecznie chciała uniknąć podpisywania tej umowy.
Frety zabrałem do siebie. Po dwóch dniach z samiutkiego rana dzwonek do drzwi. Nieco zaspany zwlokłem się i otworzyłem, a tam dwóch przedstawicieli władzy razem z panią od fretek.
- On UKRADŁ moje fretki! - I wskazuje na mnie.
Zrobiło się zamieszanie. Nie wiedziałem o co chodzi... Panowie policjanci oczywiście twardo po stronie zgłaszającej. Chcą mnie na posterunek, każą się ubierać i pakować fretki w transporter. W końcu zabrano mnie na posterunek takiego wpół śpiącego, ubranego byle jak , żebym przedstawił swoją wersję wydarzeń.
Zacząłem pokazywać, że mam umowę adopcyjną to mi powiedziano, że obie strony powinny takową posiadać... Ale przecież ta pani dostała również taką umowę! Ale ona zapiera się, że nie, że była na spacerze z nimi, a ja sobie je przywłaszczyłem. Pokazuję, że to podpis tej pani, ona zaczęła podpisywać się na kartce zupełnie inaczej i upierała się, że ona tak się podpisuje. Sytuacja zaczęła robić się niefajna, wszyscy przeciwko mnie. Mam umowę, ale okazuje się, że niewiele jest warta. Nie znam się kompletnie na prawie, więc zacząłem się zastanawiać co teraz ze mną będzie. Policjant coraz bardziej się irytował, kazał się przyznać bo "on nie ma czasu".
W końcu ta babka rzuciła, że "już nie chce tych fretek" i że przypomina sobie, że "być może" jednak posiada taką umowę i nawet możliwe, że to jej podpis był... Spędziłem tam jeszcze trochę czasu i puszczono mnie do domu. Po kilku miesiącach przyszło zawiadomienie o umorzeniu sprawy.
Teraz jestem właścicielem dwóch tchórzofretek - Wreda i Freda. Ciekawe czy pani po prostu się odwidziało i chciała fretki z powrotem, a później stwierdziła, że za dużo zachodu o dwa zwierzaki?
Adopcje
Pewnego pięknego dnia wracałem ze służby w pracy zmęczony, zirytowany zachowaniem różnych pacjentów i dostaję telefon, histeryczny wręcz, że muszę jechać kupić karmę dla jej piesków i łup słuchawką. Próbuję się dodzwonić, dowiedzieć jaka to karma, bo ja zielony w tym temacie. Nic, telefon głuchy. To myślę sobie: poradzę się fachowej obsługi w zoologicznym.
Pojechałem, podchodzę do lady i rozmowa (przyznam, że też byłem nieco nieprzytomny po 16h służby):
-Dzień dobry, karmę suchą, 15kg proszę.
-Dzień dobry. Jakie ma pan zwierzątko?
-Ja? Szczury, koty i fretki.
-To karma dla kotków ma być?
-Nie! Dla psów!
-To pan koty karmą dla psów karmi? Tak nie wolno!
-Nie, to dla teściowej!
-To pan kupuje psią karmę DLA TEŚCIOWEJ? - Tu zrobiła oczy jak pięć złotych.
-Nie, nie. Proszę pani, teściowa moja psy ma, chora jest i po karmę mnie wysłała.
-Ah! Myślałam, że pan karmi swoją teściową psią karmą! - Kompletnie nie wiem skąd jej się taki wniosek wysunął! - Jaka to ma być karma?
-No nie wiem... Psia jakaś?
-Ale jaka?
-Proszę pani, ja się na psach nie znam. No... Dobra jakaś?
Tu się zaczęło jakie to pieski, ile piesków, w jakim wieku - tak jakbym to wszystko wiedział. W akcie desperacji wydzwaniałem do teściowej, podpytać o nazwę karmy jaką używała... Nic, telefon głuchy.
-Proszę pana, ja panu nie sprzedam karmy, jak pan nie wie jaką!
-Jak może mi pani nie sprzedać. Niech mi pani da KTÓRĄKOLWIEK.
-Nie dam panu, bo pan psy zatruje!
-To macie karmy, które TRUJĄ psy!?
Pani się zmieszała i nie odpowiedziała mi na pytanie...
Na wszelki wypadek powoli wycofałem się ze sklepu... Jeszcze by i mnie otruli...
Zoologiczny
Znów historia z Anukiem. Lubię czytać na świeżym powietrzu, więc czasami biorę, któregoś ze szczurów i wybieram się do parku. Siadamy gdzieś pod drzewkiem i rozkoszujemy otaczającą nas aurą. Pewnego razu byłem w najlepsze wciągnięty w książkę, zerkając tylko kątem oka na Anuka. Nagle podchodzi chłopak, nachyla się, podnosi Anuka i... odchodzi. Zszokowany podniosłem wzrok znad książki i zacząłem:
-Eeemmm... Przepraszam?
-Słucham?
-Zdaje się, że to mój zwierz.
-Nie, coś się panu musiało pomylić, ten szczur jest mój!
-Nie, dam sobie głowę uciąć, że ten szczur należy do mnie.
-Tak? A jaki masz niby dowód na to?
-Eeemmm... Posiadam książeczkę zdrowia od weterynarza...
-Pokaż!
-No nie uwierzy pan, ale nie noszę takich rzeczy przy sobie.
-A więc ten szczur jest mój!
Sytuacja wydawała mi się absurdalna i byłem przekonany, że to jakiś "wysłannik" moich znajomych, którzy gdzieś stoją i bawią się w najlepsze. Jednak kiedy szczurozłodziej się nie zatrzymywał, zerwałem się i podążyłem za nim. Zauważyłem, że chodnikiem idzie dwóch policjantów, podbiegłem i powiedziałem chyba najgłupszą rzecz jaka przyszła mi do głowy:
-Chciałbym zgłosić... PORWANIE!
Policjanci zareagowali nerwowo, zaprowadziłem ich do szczurrabusia. Najpierw był śmiech, że to porwanie dotyczy gryzonia, a później musiałem udowadniać, że "toto" jest moje. Po fanatycznych zapewnieniach w końcu mi uwierzyli i oddali nieszczęśnika. Spisali moje dane i pozwolili się oddalić.
Absurdalność tej sytuacji docierała do mnie jeszcze przez kilka chwil. Następnego dnia kupiłem smycz dla gryzoni i teraz w parku trzymam szczury na smyczy...
Park
Tym razem będzie to historia z Trabantem.
Tego dnia ja i Trabant postanowiliśmy nawiedzić okoliczny sklep spożywczy w poszukiwaniu pestek słonecznika i dyni. Pracownicy sklepu znają mnie i moje szczury, więc często zdarza się, że gdy ja robię zakupy ktoś z pracowników bierze szczura, z którym akurat jestem i bawi się z nim. Ta historyjka jest tak głupia, że aż śmieszna.
Dotarliśmy do sklepu i od progu przywitał nas nowy pracownik, którego wcześniej nie znałem. Rzucił:
- Dzień dobry! Nie mogłem się doczekać kiedy pana poznam, wszyscy pracownicy mówią o pana szczurach! Czy mógłbym ja dziś z tym szczurem posiedzieć?
Nie widziałem przeciwwskazań. W końcu od lat tam przychodzę z różnymi szczurami i pracownicy zawsze chętnie się nimi zajmowali (zaznaczę, że nigdy ich o to nie prosiłem). Obiegłem sklep, zrobiłem potrzebne nam zakupy. I idę do pracownika po Trabanta, a on jakby pierwszy raz mnie widział:
P - Dzień dobry, w czym mogę pomóc?
Ja - Przyszedłem odebrać szczura.
P - Jakiego szczura?
Ja - No zaoferował pan opiekę nad moim szczurem, to był pan?
P - Nie! Absolutnie nie! Szczur w sklepie?! NIGDY!
Byłem w lekkim szoku, czyżbym pomylił pracowników?
Ja - W takim razie mogę rozmawiać z pracownikiem, który jakieś 10 minut temu zamiatał podłogę przy wejściu?
P - To byłem ja! Ale nie widziałem żeby pan przychodził z jakimś zwierzęciem!
Przepychanka słowna trwała dobre 20 minut. Zacząłem się denerwować nie na żarty. Po głowie krążyły mi myśli, że może Trabantowi coś się stało i teraz ten pan nie chce się przyznać, a może Trabant leży gdzieś i cierpi albo już nie żyje? Do tej pory rozmowa odbywała się na spokojnie, ale po pół godzinie walki zacząłem krzyczeć, czym zainteresował się ochroniarz, który mnie znał (i zresztą nie raz też brał - jak lubił nazywać Trabanta - "szczura obronnego" na obchód po sklepie). Ochroniarz zaczął tłumaczyć, że na pewno przyszedłem ze szczurem i domagać się odpowiedzi na pytanie: gdzie on teraz jest.
W końcu zacząłem grozić policją, ale to nic nie dało. Pan nadal w zaparte, że on żadnego szczura nigdy nie brał. Aż w pewnym momencie... Z zaplecza wyszedł, jakby nigdy nic, Trabant! Był lekko zakrwawiony na grzbiecie (było to widać, ponieważ Trabant jest odmiany fuzz, czyli prawie wcale nie ma sierści). Ochroniarz poleciał zobaczyć na zaplecze czy są gdzieś jakieś plamy po krwi żeby określić co mu się stało. Żadnych plam nie znalazł, ale za to odszukał karton, szczelnie zamknięty, z wygryzioną dziurą...
Okazało się, że sprytny pan sprzedawca widząc tak nietypowego (według niego - dla mnie fuzz, dumbo to wcale nie taki nietypowy szczur) zwierza pomyślał, że mógłby go sprzedać za korzystną cenę, jednak nie pomyślał, że szczur przegryzie karton i ucieknie.
Nie wiem jak mogło mu wpaść do głowy, że wmówi mi na siłę, że ja wcale z żadnym szczurem nie przyszedłem... Pomysłowość niektórych nigdy nie przestanie mnie zadziwiać!
Jak było do przewidzenia więcej tego pana tam nie widziałem, a Trabantowi nic nie było, po prostu przy ucieczce otarł swój grzbiet o karton, a że skórę ma bardzo delikatną, to trochę go podrapało.
Sklep spożywczy
Historia ta będzie dotyczyła Anuka. Anuk - bardzo leniwy, ogromny i grubaśny szczur, uwielbia leżeć na szyi zawinięty jak szalik, ale gdy się czegoś wystraszy chowa się natychmiast do kaptura (jeśli akurat posiadam) lub za bluzkę. Tego dnia wybraliśmy się załatwić kilka spraw w zoologicznych, więc nie widziałem problemu, dla którego Anuk nie mógłby mi towarzyszyć, tym bardziej, że panie z zoologicznego za nim przepadają.
Siedziałem na podwójnym miejscu, tuż przy drzwiach, od strony okna, obok mnie siedzenie wolne. Szczuras leżał w swojej ulubionej pozycji na moim karku i spał, a przez kolor swojego futra zlewał się trochę z kolorem bluzy (z kapturem), którą miałem na sobie. Na którymś przystanku wsiadła kobieta, na oko 40 letnia, odstawiona, w futerku i przysiadła się do mnie. Szczerze mówiąc nie zwróciłem na nią uwagi do momentu aż... wydarła mi się do ucha! Ale tak, że podskoczyłem ze strachu, nie mówiąc o szczurasie, który z przerażenia poleciał do kaptura. Kobieta zerwała się z siedzenia i zaczęła krzyczeć:
- Szczur! To szczur! On ma SZCZURA!
Ludzie najwyraźniej nie zwrócili wcześniej uwagi na "szalik" owinięty wokół mojej szyi, bo zaczęli patrzeć na kobietę jak na wariatkę. Ja w szoku, nadal nie wiedziałem co odpowiedzieć. Współpasażerowie zaczęli mi się bacznie przyglądać - szczura ni widu, ni słychu. Kobieta się nie poddawała:
- On wniósł SZCZURA do autobusu!
Wszyscy przyglądają mi się uważnie, szczura nie widać, bo zakopał się w głębokim kapturze, który dodatkowo wnętrze miał podobnego koloru co Anukowe futro. W końcu po kilku sekundach krzyków jakiś mężczyzna patrząc na tę kobietę popukał się w czoło. Kobieta w końcu skorzystała z okazji, że właśnie zatrzymaliśmy się na przystanku i opuściła pojazd rzucając jeszcze: banda idiotów.
Przez resztę podróżny miałem nieubłagane myśli na temat swojej piekielności. I czułem wzrok współpasażerów lustrujących moją osobę w poszukiwaniu piekielnego stwora... Anuk był tak przerażony, że wyszedł z kaptura dopiero w sklepie zoologicznym, gdzie dostał się w ręce pań ekspedientek.
Od tamtej pory w autobusie zawsze pytam kogoś, kto ma się do mnie dosiąść lub ja mam się dosiąść do niego, czy nie przeszkadza mu szczur żeby nie było znów niespodzianki...
Autobus
Tego dnia nie spodziewałem się niczego szczególnego bo miałem akurat służbę na P. Ale dostaliśmy wezwanie jako pomocnicza do wypadku samochodowego, ponieważ wszystkie S'ki były w rozjeździe.
Wracaliśmy karetką z tego wypadku, na sygnale, wioząc pacjenta no w nie najlepszym stanie i spieszyło się nam bo bez operacji facet miałby problem. Dojeżdżamy do ronda, samochody o dziwo zjeżdżają nam z drogi (co wcale nie jest takim częstym i oczywistym zjawiskiem) i widzimy, że z lewej pędzi osobówka, widzi nas z pewnością, a już na tysiąc procent nas słyszy, ale jedzie - wyglądało to tak jakby miał nadzieję, że zdąży przed nami. Kierowca widząc, że ten nie ustąpi pojazdowi uprzywilejowanemu zaczął hamować. Niestety było za późno... Rąbnął nam prosto w bok. Karetka wylądowała na boku, osobówka obok na słupie. Z okolicznych samochodów powyskakiwali ludzie. Niektórzy popatrzeć, niektórzy pomóc. Zrobił się okropny korek na całym rondzie. Ja i kolega ratownik pozbieraliśmy się, on zajął się pacjentem, a ja poleciałem zobaczyć co z kierowcą, który całe uderzenie przyjął na siebie. Pacjentowi nic się nie stało, ale nasz kierowca był w średnim stanie. Zabezpieczyliśmy jego stan tym co z karetki udało się uratować. W między czasie kolega poszedł zobaczyć co z kierowca osobówki, a ten... wyskoczył na mojego kolegę, że JEMU SIĘ SPIESZYŁO! A MY CO!? ... Byliśmy w szoku, spowodował wypadek, zagrożenie życia nie tylko swojego, ale i nas wszystkich, a on jeszcze zaczął na nas się drzeć. Uznaliśmy, że jest w szoku, kolega próbował dać mu coś na uspokojenie, facet się miotał, rzucał z pięściami w stronę kolegi, ludzie wokół zaczęli krzyczeć - ogólnie zrobiło się ogromne zamieszanie. Sytuację zobaczył nieoznakowany wóz policyjny i podjechali - wezwane przez nas służby jeszcze nie dotarły. Próbowali wyciszyć i uspokoić tłum, ale atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa. Sprawca zaczął rzucać się z rękoma na policjantów, którzy nie chcieli go puścić na spotkanie, na które tak się spieszył. Później zaczęła się awantura, że MY mu zniszczyliśmy tym wypadkiem telefon, że teraz MUSIMY mu dać inny bo on musi zadzwonić, że jacyś idioci wjechali mu pod samochód i spowodowali wypadek. W końcu nadjechały karetki, zapakowaliśmy naszego kierowce, który był już w bardzo kiepskim stanie i zaczął tracić przytomność. Agresywny facet został w końcu wepchnięty do karetki, podano mu środki uspokajające i dopiero zawieziono do szpitala. Ratownicy z trzeciej karetki zaczęli krzyczeć na nas po co żeśmy tyle służb wzywali... Nie docierało do nich, że ja i kolega też możemy mieć urazy wewnętrzne (przy takim wypadku to możliwe) i prawie odmówili zabrania nas do szpitala... Po drodze jeszcze nasłuchaliśmy się jacy to nieodpowiedzialni jesteśmy (dodam, ze mówili to gówniarze kończący licencjat kiedy ja i mój kolega -studiowaliśmy razem- mamy już prawie 10 lat praktyki zawodowej za sobą), że oni sobie wypoczywali (na służbie!?) i musieli nagle po nas jechać... My już nerwowi, w końcu zaczęła się awantura w tej karetce, mój kolega zaczął krzyczeć, że smarkacze nie będą go pouczać. Oczywiście później napisaliśmy na nich skargę, nie wiemy czy jeszcze pracują - ale takie osoby nie powinny pracować w tym zawodzie, skoro tak traktują kolegów z branży to jakby traktowali zwykłego pacjenta niezwiązanego z medycyną? W szpitalu się okazało, że mam złamane trzy żebra, a mojemu koledze grozi pęknięcie śledziony.
Historia skończyła się tak, że najpierw nas oskarżono o spowodowanie wypadku, ponieważ wzięli zeznania tylko od kierowcy osobówki, później jak już przyjęli zeznania świadków i nasze okazało się, że jednak to nie my. Tamten facet do samego końca uważał, że to nasza wina... A jako kare dostał kilka klat w zawieszeniu i odebrali mu prawo jazdy... Przypominając sobie takie i podobne historie z pracy mam wrażenie, że ludzie jednak nie myślą...
Pogotowie
Piekielna była kierowniczka i klient...
Moja dziewczyna w wyniku nieszczęśliwego wypadku straciła dwa palce, a właściwie to cały mały palec i pół serdecznego u lewej ręki.
Przez długi czas ukrywała ten fakt przed "światem", ale później udało nam się przetłumaczyć jej, że to wcale nie ujmuje jej urody. Zaczęła studia w innym mieście, znalazła pracę w sklepie, była bardzo zadowolona bo szefowej nie przeszkadzał jej "defekt". Wszystko było pięknie, aż pewnego razu dzwoni do mnie zapłakana...
Pracowała na kasie, gdzie nie dało się ukryć faktu braku półtora palca, ale ludzie albo nie zwracali uwagi albo grzecznie pytali co się stało. Do czasu.
Przyszedł klient, wyglądał na eleganckiego starszego pana (no ok 50-60 lat). Po skasowaniu zakupów chyba dopiero zauważył, że kasjerka nie ma niecałych dwóch palców i się zaczęło...
Najpierw zaczął krzyczeć, że nie chce tych zakupów już skoro kasowało go "takie coś", a następnie zaczął insynuować, że na miejscu mojej dziewczyny nie pokazywał by "tego" ludziom. Zrobiło się zamieszanie, przyleciała kierowniczka i zaczęła... przepraszać klienta!
Kilka dni później moja dziewczyna dostała wypowiedzenie z tytułu niedopełniania obowiązków.
Nie żałowała bo i tak zamierzała odejść z tej pracy, ale niesmak pozostał i znów przez wiele miesięcy musieliśmy ją upewniać, że jest piękną kobietą nawet bez tych palców...
Sklep