Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Szukaj


 

Znalazłem 1000 takich historii

#90678

przez ~Matkapsychopatka ·
| Do ulubionych
Kto tu jest piekielny? Bo ja już odchodzę od zmysłów i może faktycznie to ja!

W skrócie: mieszkam z mężem i dwójką dzieci (nastolatek i 4letnia dziołcha) w bloku. A nad nami samotna matka.
Ze wszystkimi sąsiadami się dogadujemy, rozmawiamy, jak coś komuś nie pasuje to dyskutujemy i wspólnie dochodzimy do rozwiązania problemu. Starszym sąsiadom wnosimy zakupy, innym podlewamy rośliny podczas ich nieobecności i jakoś to się kręci.

Nad nami mieszka kobieta, która sama wychowuje dziecko. Znaliśmy jej męża, który kilka lat temu po kolejnej awanturze się wyprowadził. Facet był fajny, spokojny, zaangażowany. Ale jej zawsze coś nie pasowało. Ledwo chłop wrócił z pracy do domu a jej krzyki było słychać na całej klatce. Tak że facet się spakował i widzieliśmy go tylko kilka razy jak próbował się z dzieckiem zobaczyć. Od tamtej pory mieszka tylko ona i dziecko.

I teraz do brzegu. Mój mąż dużo pracuje, ja zresztą też. Żeby pogodzić to z wychowywaniem dzieci to zdarza się, że któreś z nas pracuje w weekendy (oboje pracujemy zdalnie). Mój nastolatek chodzi już do szkoły, po szkole idzie sam na dodatkowe zajęcia, odrabia lekcje itd. Dużo czasu spędza na dworze, a w weekend albo szaleje ze znajomymi albo wyskoczy gdzieś z nami. Młoda chodzi do przedszkola a po przedszkolu raczej jesteśmy na dworze - chyba, że choroba albo oberwanie chmury. Deszcz nam nie straszny bo kalosze mamy i lubimy kałuże. Staramy się dzieciom zapewniać czas aktywnie, ale potrafią też się nudzić czy bawić same. W weekendy też idziemy na rower, rolki, do parku, czy cokolwiek. W domu zakaz biegania, rzucania, skakania. Można potańczyć, pośpiewać, klocki pobudować. Od biegania jest podwórko - pod nami mieszka rodzina z 3 dzieci i też mają podobne zasady, nigdy się nie skarżyli żeby nas było słychać.

Natomiast sąsiadka z góry non stop siedzi z dzieckiem w domu. Zawozi je do przedszkola, odbiera i tyle. Popołudnia w domu, całe weekendy siedzą w domu. Niezależnie od pogody. Dziecko jest już bardzo otyłe przez brak ruchu, w mieszkaniu sufit mi się trzęsie bo dziecko non stop biega od ściany do ściany i skacze. Dodatkowo tak jak matka, chodzi z pięty. Zbliża się koniec wakacji a oni nigdzie nie byli, całe dnie siedzą w domu, TV na full i bieganie od ściany do ściany. Już kilka lat temu proponowałam sąsiadce że wezmę jej dziecko na spacer, żeby dała znać. Proponowałam to też później. Zawsze "nie" i koniec. No OK, może nie lubi sąsiadów czy coś. Furtka była otwarta.

Tak jak wspominałam - pracujemy z domu, w weekendy też. Kiedy któreś z nas pracuje w weekend to drugie zabiera gdzieś dzieci. Choćby na plac zabaw niedaleko bloku. A u sąsiadki na górze tupanie od rana do nocy. Któregoś razu nie wytrzymałam i poszłam do niej na górę, żeby poprosić o nie skakanie. Sąsiadka zareagowała bardzo agresywnie, krzykiem, że może robić sobie co chce i nie obchodzi jej że coś mi przeszkadza. W sumie przez kilka lat byliśmy u niej 3 razy prosić o nie granie piłką w domu, nie skakanie przez cały dzień. Za każdym razem krzyk, agresja i wyzwiska że to ja jestem zła bo się czepiam. Wydaje mi się, że 3 prośby (!) w 6lat to chyba nie jest dużo...

Sama mam dzieci, w domu układają klocki, czasem coś spadnie, jak się chce czymś pochwalić to też potrafi przebić przez całą chałupę z wrzaskiem, ale to są pojedyncze sytuacje. Dzieci potrzebują podwórka, przyjaciół, socjalizacji. Wychodzę z dziećmi, mąż też. Kolegujemy się z ludźmi w bloku. A sąsiadka z góry izoluje (więzi!) to dziecko. Piękna pogoda była całe wakacje i nigdzie nie wyszły. Spacer robią tylko po lody do pobliskiej Żabki i 10 minut i są w domu. Szkoda mi tego dziecka - jest jak dzikus. Ani spaceru, ani placu zabaw, ani rolek, roweru - nic...

Coś z tym robić? Nic? Wydziwiam? Przesadzam? Ciężko wytrzymać w mieszkaniu, pracować czy odrabiać lekcje jak sufit się trzęsie jakby ktoś tam POGO urządzał.

Blok mieszkanie Leszno

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (180)

#91118

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Posiadam mieszkanie w Warszawie. Nie jest duże, ale znajduje się w świetnej lokalizacji. Mieszkanie wykończone w wysokim standardzie. Zachciało mi się je wynająć.

Pierwszy wynajmujący – młoda dziewczyna, żadnych problemów, ale musiała zrezygnować po roku. Znów wstawiłam ogłoszenie i znaleźli się ONI. Małżeństwo. Przy spotkaniu wszystko super, chcą wynająć. Ok, notariusz załatwiony, wszystko podpisane. Minął rok, wszystko było super. Zdecydowali się na przedłużenie na kolejny rok. Po jakimś czasie zdecydowałam, że chcę sprzedać nieruchomość. Poinformowałam wynajmujących. Niby wszystko pięknie, ale gdyby tak było nie pisałabym tutaj.

Zaczęło się od tego, że chciałam zrobić zdjęcia mieszkania by je wystawić. Fotograf umówiony agentka również, dzwonię do wynajmujących, a oni, że mogą dopiero w połowie następnego miesiąca. Już coś mi nie pasowało, dlatego mówię: proszę mi zostawić klucze ja sama wejdę. Proszę również posprzątać ogarnąć, tak żeby można było zrobić zdjęcia. Państwo dali klucze i zaczęło się. Weszłam do mieszkania dzień przed tym, jak były umówione zdjęcia, to co zastałam to było coś tak okropnego, że chciało mi się wymiotować.

Mieszkanie brudne, zdewastowane, dziury w ścianach, szafki obrypane, lustro brudne, łazienka wyglądała jakby nikt jej nie mył od co najmniej roku. Dzwonię do państwa, nie odbierają, po czym oddzwaniają i mówią, że oni dostali w takim stanie mieszkanie. No zaczęłam się śmiać i mówię: podpisali państwo protokół zdawczo-odbiorczy tam jest napisane, że mieszkanie było w bardzo, bardzo dobrym stanie, a podpisali to państwo. W tym wypadku złożyłam wypowiedzenie umowy do końca miesiąca, które państwo podpisali. Niby pięknie i koniec prawda?

No ale niestety przyszedł czas zapłaty. Za miesiąc pieniędzy nie ma na koncie więc dzwonię do państwa. Pan mówi, że oczywiście już zostały wysłane. Wchodzę następnego dnia na konto, pieniędzy nie ma. Dzwonię do państwa, piszę, zero odpowiedzi. Pod koniec dnia dostaje wiadomość, że oni z żoną zdecydowali, że oni z kaucji zapłacą ostatni miesiąc. No już nie powiem wkurzyłam się, bo usłyszałam, że przecież zapłacili. W takim wypadku stwierdziłam, że składam im wypowiedzenie umowy natychmiastowe, czyli dwa tygodnie, no ale kontakt państwem się urwał. Przestali odbierać telefony, odpisywać na wiadomości. W końcu się wkurzyłam poszłam do mieszkania rano. Pukam, dzwonię domofonem nikt nie odbiera a wiem, że są w środku. W końcu powiedziałam, że w takim wypadku pójdę do pana pracodawcy. Facet się przestraszył wyszedł, nie wpuścił mnie do mieszkania tylko poszedł pod windę, gdzie podpisał dokumenty.

No ale byłoby zbyt pięknie. Po dwóch dniach dostaje na maila skan pisma, gdzie twierdzą, że zostali zmuszeni do podpisania tego i oni się nie wyprowadzą. Dodatkowo zaczęli mówić, że my ch nachodzimy i nękamy telefonami. No nie powiem sytuacja się zaogniła, ale im odesłałam pismo, gdzie napisałam, że w ostatnim dniu miesiąca o godzinie 18:00 przyjdę po zdanie mieszkania i proszę uregulowanie zaległości w płatności, bo kaucja jest w kwestii wynajmującego i tak dalej i tak dalej.

No i przychodzi dzień ostatni miesiąca. Wchodzę do mieszkania, państwo mnie z tego mieszkania wyrzucają, mówiąc, że oni będą teraz nosić rzeczy. Wyszłam, ale po chwili stwierdziłam, że jednak chciałabym być w mieszkaniu, żeby nic mojego nie zabrali. Dzwonię domofonem, państwo nie odbierają, nie otwierają w ogóle udają, że ich nie ma. Przyszedł ojciec pani wynajmującej, który zatrzasnął nam drzwi przed nosem, po czym uchylił je oświadczył, że oni jeszcze dwie godziny tu będą i zatrzasnął drzwi po raz kolejny.

Podniosło mi się ciśnienie, mówię, że dzwonię po policję. Pan uchylił znowu drzwi zaczął krzyczeć: "szybciej, bo dzwoni po policję!". Potem chciał je znowu zamknąć, ale że ja się już zdenerwowałam, chciałam naprzeć na te drzwi razem z moją mamą. Pan zaczął tymi drzwiami nas uderzać nie chciał nas wpuścić. Udało nam się wejść do mieszkania. To co zastałam w mieszkaniu, to jest coś niepojętego już, pomijając, że mieszkanie jest brudne, ale kanapa, którą dostali cała zniszczona, szafki zniszczone. Wynajmujący sobie wykombinowali, że oni z kaucji zapłacą za mieszkanie, bo mieli świadomość tego, że jej nie odzyskają, nie podpisali oczywiście zdania mieszkania.

Przyjechała policja ale niestety nie mogła nic zrobić. Wynajmujący zaczęli wymyślać, że my ich nachodzimy, że byłyśmy agresywne. Na szczęście był z nami świadek, który powiedział, jak było.

Koniec końców będę musiała przygotować pismo do sądu, gdzie obciąża wynajmujących płatnością za wszystkie zniszczone rzeczy, ale powiedziałam sobie, że nigdy więcej wynajmowania komukolwiek mieszkania

Warszawa mieszkanie

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (169)

#91105

przez ~Elevenmood ·
| Do ulubionych
Będzie o karmie.

Moja koleżanka ze studiów kupiła szeregowiec na wsi pod dużym ośrodkiem miejskim. Całe 120 m2 i garaż na jeden samochód. Do tego ogródek 50 m2. Zapłaciła za niego coś około 650k. Swoją pracę i centrum życiowe ma w samym centrum dużego miasta. Podobnie jej mąż.

W tym czasie ja również zaczęłam rozglądać się za czymś swoim. Ja postawiłam wraz z mężem na miasto. Oboje żyliśmy wcześniej na wsi i myśląc o dziecku, nie chcieliśmy go skazywać na wieczne dojazdy i życie w samochodzie, czego sami doświadczyliśmy. Kupiliśmy mieszkanie 75 m2 za cenę jeszcze wtedy niską, bo 6k/m2, czyli za mieszkanie 450k i do tego dwa miejsca postojowe po 30k każde.

Nasza decyzja została przez tę koleżankę wyśmiana. W jej mniemaniu zmarnowaliśmy dużo pieniędzy na klatkę w kurniku, bez zieleni i świętego spokoju. Dziecko będzie od małego wdychało spaliny, a nasze mikroskopijne 4 pokoje, nie wystarczą nam przy 2 dzieci (gdzie zatrzymujemy się na 1, o czym wiedziała). Ona kupiła szeregowiec taniej niż my nasze mieszkanie i my powinniśmy zrobić tak samo, bo zmarnujemy życiową szansę na własny dom. W mieszkaniu nigdy się przecież nie poczujemy jak u siebie, bo mamy sąsiadów obok.
No generalnie byliśmy głupi, bo zamiast szeregowca pod miastem, woleliśmy mieszkanie w bloku.
Obok bloku mamy park, szkołę i przedszkole, co było dla nas priorytetem. Ja jej decyzji nie negowałam, bo to jej sprawa.

Nasz kontakt, głównie przez to, że nasi mężowie się zaprzyjaźnili, nie poluźnił się. W podobnym czasie zaszłyśmy w ciążę. Po porodzie zaczęły się problemy z lokalizacją domu koleżanki.

Gdy spotkaliśmy się na kawie po raz pierwszy od narodzin dzieci, zaczęła marudzić, że do sklepu musi jechać autem, a pakowanie syna jest upierdliwe, w dodatku on nie lubi jeździć autem. Do najbliższego sklepu ma 2 km, a drogi nadal nie wybudowano, mimo że obiecano i gdy popada, zamienia się w błoto. Pytała sobie jak ja sobie z tym radzę, to ze szczerością powiedziałam, że do Żabki zjeżdżam windą po prostu, a większe zakupy zamawiamy z dostawą. Spytałam się czy może nie ma takiej opcji- okazuje się, że jej osiedle jest już poza strefą dostaw.

Gdy wróciłam do pracy, udało mi się zapisać córę do żłobka ulice dalej. Rano zaliczałam więc spacer, albo mąż gdy pracował z domu, prowadził Młodą spacerowo.

Koleżanka do pracy wróciła później niż ja i tu uderzyła ją rzeczywistość - brak dofinansowania na żłobek od miasta. Tym sposobem zamiast mieć żłobek pod pracą, najpierw jechała do tego w jej gminie, a potem do pracy.

Jej mąż zaczął coś przebąkiwać, że jednak miasto to chyba byłby lepszy wybór. Koleżanka za to się oburzyła, że nie, bo tu ma własny kawałek trawnika (z tym się zgadzam i z chęcią wymieniłabym mój balkon na mieszkanie parterowe z ogródkiem).

Wczoraj, gdy spotkaliśmy się u nich, usłyszeliśmy, że jednak dom sprzedają, bo to za dużo obowiązków. Spytali się czy nie wiemy coś o mieszkaniu na sprzedaż w naszej okolicy. Od naszego zakupu minęło prawie 8 lat i uświadomiliśmy ich, że teraz u nas cena za M2 wynosi już około 11.500,00 zł. Oni są gotowi nawet dobrać kredyt, byle z tej okolicy wyjść.

I wiecie co, jej męża mi szkoda, bo to naprawdę fajny facet. Gdyby nie on, pewnie z tą koleżanką dawno zerwałabym kontakt, ale trochę głupio zapraszać tylko jedną osobę na kawę. Teraz mają duży problem do rozwiązania, bo już nie ukrywają, że tęsknią do miasta i opcji dojazdu tramwajem do pracy, zamiast ciągłego przywiązania do auta.

Według mnie, jeśli dom nie spełnia ich potrzeb, dobrą decyzją będzie zmiana lokalizacji. Mnie po dzieciństwie na wsi, wieś zwyczajnie zmęczyła i z chęcią wrócę na nią na emeryturę, gdy już będę mieć całą dobę do zagospodarowania i bez dziecka w przedszkolu. Co jednak my się nasłuchaliśmy o naszej głupocie i kurniku, to nasze.

mieszkanie dom

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (169)

#91092

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znalazłam losowo historię o dziewczynie, która ze starego osiedla przeprowadziła się na nowe i wreszcie nie boi się wyjść z psem bo wszystkie chodzą na smyczach.

Zainspirowało mnie to bo ja mam dokładnie odwrotnie. Z nowego "elitarnego", zamkniętego i chronionego przeprowadziłam się na stare, prl-owskie, przeszło 50-letnie osiedle. I wreszcie mogę wyjść normalnie z psem. Na tym nowym większość psów puszczana była luzem, a im pies był większy tym większa była pewność, że będzie luzem. Na smyczach chodziły tylko te małe, jak mój, których właściciele bali się je puszczać.

Mój pies był notorycznie atakowany przez owczarka niemieckiego, którego właścicielka zupełnie nad nim panowała oraz przez wyżła, którego właściciel za każdym razem z daleka krzyczał "łagodny jest, nic nie zrobi" a potem biegł rozdzielać psy.

Teraz, na starym osiedlu, psy luzem spotykam sporadycznie, a jeżeli już to są doskonale ułożone psy, wracające na zawołanie.
Zalet starego osiedla widzę więcej, np. mentalność ludzi. Tu z każdym mogę zamienić dwa słowa, a przynajmniej ludzie się uśmiechają do siebie. Tam ludzie mieli "kije w odwłokach" i trudno było się dogadać. O awanturach sąsiedzkich o każda głupotę można by książkę napisać. Może to takie specyficzne miejsce było?

Nawet samo mieszkanie wydaje się bardzo różnić od poprzedniego. Teraz mieszkam w starej płycie. Mieszkanie jest ciepłe i słoneczne. W tym roku jeszcze ani razu nie odkręciłam kaloryferów i cały czas mam ok. 20 st. W nowym budownictwie okna były małe i mieszkanie wydawało mi się ciemne (to relatywne odczucie oczywiście), a żeby utrzymać 20 stopni to wszystkie kaloryfery były odkręcane nieomal do końca, przy porównywalnej zeszłorocznej zimie. A popękane ściany to norma.

Minus widzę natomiast jeden zasadniczy. W tamtym bloku, w jednej klatce na 12 mieszkań paliła 1 osoba. Problem smrodu dymu tytoniowego na klatce w zasadzie nie istniał. Teraz na 10 mieszkań nie palę chyba tylko ja. Zejście z drugiego piętra to czasem bieg na wdechu bo aż oczy łzawią.

Nie chcę tu gloryfikować starej płyty, ale mieszkanie w nowej cegle dało mi porządnie w kość pod prawie każdym względem. Młode pokolenie zasiedlające nowe osiedla to są już zdecydowanie inni ludzie.

Chyba za stara już jestem :

mieszkanie osiedle

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (119)

#90911

przez ~Kradziejkajednazla ·
| Do ulubionych
Będzie krótko.

Według mojej kuzynki i ciotki, ukradłam im mieszkanie po babci. Rozgadują po rodzinie, że chciały mnie podać do sądu, ale ja spaliłam wszystkie dowody. Powinnam im oddać połowę wartości mieszkania, bo ciotka w końcu była córką babci.

Mieszkanie po babci miałam przepisane jeszcze za jej życia w ramach za opiekę do końca. Specjalnie szukałam mieszkania do wynajęcia w okolicy osiedla babci, abym mogła być blisko niej. Razem z narzeczonym przynosiliśmy jej zakupy, sprzątaliśmy, jeździliśmy do lekarza. Niestety zbyt późno zdiagnozowano u niej raka i dosłownie 2 miesiące po diagnozie, babcia zmarła. Babcia mieszkała w małej kawalerce z osobną kuchnią - metraż 35 M2. Nie pozwalała zrobić żadnego remontu, bo ostatni remont wykonywany był przez dziadka przed jego śmiercią i babcia czuła przez to jego ducha. Dziadek zmarł gdy miałam 2 lata, w chwili śmieci babci, lat miałam 27.

Zrobiliśmy remont i przeprowadziliśmy się do babci. Mieszkanie w jednym z 5 największych miast Polski, jego wartość wzrosła po remoncie. Wtedy ciotka i kuzynka o babci sobie przypomniały, bo mieszkanie można spieniężyć za około 400-500 tysięcy. A gdy babcia umierała byłam z nią ja, narzeczony i mój tato. Taka córka i wnuczka.

mieszkanie spadek

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (217)

#90461

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o mojej własnej głupocie i jak nie wynajmować mieszkań jako biedny student.

Sytuacja rozpoczyna się w momencie, gdy zerwałam z ówczesnym partnerem i na gwałt potrzebowałam chwilowego lokum, które mogłabym w dość szybkim czasie bez problemu zmienić. Spadła mi (jak wtedy myślałam) gwiazdka z nieba - mieszkanie z koleżankami z roku, w dość dobrze skomunikowanej dzielnicy. W dodatku z niskim czynszem i możliwością posiadania zwierząt. Ideał.

Standard mieszkania był bardzo średni, do tego stopnia, że już w czasach PRL był uważany za generalnie słaby. Walające się po szafkach rzeczy właścicieli, zapadające się łóżka, blaty wołające o pomstę do nieba czy nawet ogólnie panujący brud, który był efektem wieloletniego zaniedbania. Moje usilne starania doczyszczenia chociaż skrawka kafelków w kuchni nie przynosiły efektu. Poddałam się w momencie gdy jedna ze współlokatorek poinformowała mnie, że plamy były, są i będą. Właścicielka nie podpisała umowy, jednakże poprosiła o niską kaucję, która nie wynosiła nawet połowy czynszu. Już wtedy powinna zapalić mi się lampka, ale przecież koleżanki mieszkają już tak kolejny rok i nie ma problemów. Czego zatem mogłabym się bać?

W mieszkaniu spędziłam łącznie 10 miesięcy. W międzyczasie koleżanka, z którą miałam dobry kontakt wyprowadziła się i na jej miejsce weszła znajoma ze studiów. Moje marzenia o szybkiej wyprowadzce jakoś rozeszły się kiedy dostałam pracę marzeń i zaczęłam spędzać cały boży dzień poza miejscem zamieszkania. Lokum służyło mi bardziej jako przechowalnia i noclegownia niż dom. Potrzeba zmienienia zamieszkania wynikła przez konflikt z drugą ze współlokatorek (zwana dalej Marlenką), która postanowiła organizować imprezy w środku tygodnia i zaniechać sprzątania. Sytuacja ta sama w sobie jest materiałem na inną historię. Problemy z właścicielką rozpoczęły się w momencie zdania mieszkania.

Nauczona doświadczeniem i wyniesioną z domu przyzwoitością posprzątałam mieszkanie na tyle ile mogłam zostawiając je w lepszym stanie niż zastałam. Dodatkowo pokusiłam się o wrócenie i dokładne "dosprzątanie" pokoju jak i przestawienia mebli w oryginalne miejsca. Wysłałam zdjęcie pokoju w celu potwierdzenia oficjalnego zdania pokoju, gdyż właścicielka była zbyt zajęta aby osobiście zjawić się na miejscu. Moje starania były dla właścicielki ewidentnie zbyt małe, gdyż 2 tygodnie po wyprowadzce otrzymałam wiadomość o "najgorszym syfie jakim widziała w całej historii wynajmowania tego mieszkania".

Syfem okazał się kamień w muszli klozetowej, plamy na kafelkach oraz zniszczone dwa taborety. Zniszczenia te powstały zanim nawet pomyślałam o wprowadzeniu się tam, niestety Marlenka wskazała mojego psa jako przyczynę wszelkiego zła (pomimo faktu, iż w mieszkaniu przebywał pies współlokatorki zarówno mieszkającej przede mną jak i tej, która niedawno się wprowadziła. Na jakiej podstawie zostało stwierdzone, że ze wszystkich psów był to właśnie mój (który tak właściwie nie przebywał w mieszkaniu z racji możliwości przebywania ze mną w pracy)? Nie wiem. Być może testy DNA przeprowadzone na plamie z kafelków.

Moje dobre sumienie postanowiło wziąć odpowiedzialność za taborety, które faktycznie mogły zostać zniszczone przez psa (nie tylko mojego). Zaoferowałam zapewnienie dwóch innych taboretów, oczywiście z uwzględnieniem stanu w jakim były przed moją wprowadzką. Było to jednak niewystarczające, ponieważ każdy mój argument spotykał się ze ścianą i tłumaczeniem "Marlenka powiedziała...". Marlenka sama nie grzeszyła inteligencją, gdyż otwarcie przyznała właścicielce, że z racji konfliktu nie sprzątała w mieszkaniu. Nie wpłynęło to jednak na osąd właścicielki, która obarczyła jedynie mnie kosztami za "powstałe" szkody, pomimo zauważenia iż było to w części wspólnej, z której korzystała każda z nas. Właścicielka nie przejmowała się również faktem iż dwie inne współlokatorki poświadczyły, że wady o których mówi powstały już przed moją jak i ich wprowadzką. Rozmowa nie przynosiła skutku, na mój jeden argument właścicielka dorzucała 3 swoje. Jeden bardziej bezsensowny od drugiego, wracając przy tym do kwestii, które wytłumaczyłam w rozmowie już 5 razy. Nie pomogły również zdjęcia wykonane bezpośrednio przed zdaniem mieszkania.

Dobrotliwa właścicielka postanowiła nie tylko nie oddawać mi kaucji za zniszczenia, których nie dokonałam i których nie miała jak udowodnić, ale również zaprosiła mnie na wspólne sprzątanie mieszkania, w którym nie przebywałam od 2 tygodni. Biorąc pod uwagę, że Marlenka została sama w mieszkaniu (druga współlokatorka także opuściła to mieszkanie przez imprezową duszę Marlenki) cały powstały nieporządek był wynikiem jej zawrotnego trybu życia.

Na chwilę obecną nie dość, że zostałam bez kaucji i z nerwami to dodatkowo właścicielka obarczyć mnie chce kosztem wymiany muszli klozetowej i innymi zniszczeniami, które przypomniały jej się w ciągu 3 dni.

Niech nikt nie zrozumie mnie w tym momencie źle - jestem w pełni świadoma swoich błędów. Utrata kaucji nie boli mnie tak jak świadomość sprowadzenia mnie do meliniarza i syfiarza za 300zł. Znajduję się w tak komfortowej sytuacji, że kwota ta mnie zaboli, ale nie sprawi, że będę cierpiała. Z rozmów z poprzednimi mieszkankami tego lokum dowiedziałam się, że to nie pierwsza sytuacja, w której właścicielka zabiera kaucję, bo tak. Szkoda tylko, że kaucje biednych studentów zasilają jej budżet na egzotyczne wycieczki.

Ktoś wie jak zgłosić nieuczciwego wynajmującego do Urzędu Skarbowego?

mieszkanie wynajem współlokatorzy kaucja

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (155)

#90137

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzwonek do drzwi w środku dnia (akurat miałem wolne). Otwieram, a tam listonosz. Daje mi awizo.

Ja: A gdzie paczka?
Listonosz: Myślałem, że nikogo nie będzie, to nie brałem.
J: - Ale jestem, co teraz?
L: - To Pan po 19:00, jak wrócę z rejonu, pójdzie na pocztę, to Panu wydadzą.
J: - Nie, to Pan teraz zadzwoni na pocztę, że będę za 10 minut.
Udało się.

Poczta/mieszkanie

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (163)

#89818

przez ~Mordehaj ·
| Do ulubionych
Historia sprzed dosłownie kilkunastu minut.

Dziś mam wolne, więc siedziałem w domu. Wraz ze mną córka (chora, więc nie poszło do szkoły) i teściowa, która z nami mieszka. W pewnym momencie dzwonek do drzwi, poszła otworzyć teściowa. Po chwili przyszła do mnie i powiedziała, że to jakiś gość z elektrowni, będzie coś dłubał przy liczniku i na kilka minut będzie musiał wyłączyć prąd. Ponieważ akurat pracowałem na komputerze stacjonarnym, szybko zapisałem postęp i rozpocząłem zamykanie systemu. Nie zdążyłem... Po około minucie prądu już nie było.

Poszedłem na klatkę schodową i widzę pana dłubiącego w skrzynce. Zapytałem go, czy zdaje sobie sprawę, że powyłączanie urządzeń, takich jak na przykład komputer, nie polega na wyciągnięciu wtyczki z kontaktu, bo urządzenie potrzebuje nieco czasu, by się bezpiecznie wyłączyć.
- A skąd pan żeś wyszedł?
- Z mieszkania numer 4.
- No przecież byłem i powiedziałem, że wyłączam prąd.
- Był pan, ale ile pan mi dał czasu na wyłączenie urządzeń?
- Przecież byłem i mówiłem, że wyłączę.

Rozmowa ze ścianą... W ogóle nie trybił, o co mam pretensje i oczywiście ja jestem cham, bo mam do niego pretensje nie wiadomo o co, bo (co za niespodziewany argument) on przecież przyszedł i powiedział, że wyłączy.

W ogóle mam ostatnio szczęście do fachowców przysyłanych do mojej kamienicy. Jakiś czas temu odwiedzili nas kominiarze, którzy tak przeczyścili przewód kominowy, że cug w piecu był, a po ich wizycie już nie. Jakoś miesiąc wcześniej sprawdzałem, wszystko było w porządku, ciągnęło aż miło. Kilka dni temu chcieliśmy delikatnie napalić i wybraliśmy piecem papieża. Habemus papam, zadymiony cały pokój. Jakim cudem?

Otóż okazało się, że kominiarze ze spółdzielni czyścili kominy (nie było o tym fakcie informacji, dowiedziałem się po incydencie dymowym, gdy rozmawiałem z sąsiadem), ale wychodzi na to, że nie pofatygowali się, by wybrać z dołu przewodu kominowego sadzę, która opadła podczas ich pracy. W efekcie zatkali dolne ujście przewodu i skutkiem ich pracy było jego zatkanie. Przed ich wizytą był drożny, po już nie.
Dlaczego nie wybrali sadzy? Nie wiem. Dolne ujście przewodu jest dostępne, nie ma żadnego kłopotu z dojściem do niego. Oczywiście regulamin wspólnoty zabrania samodzielnego wykonywania jakichkolwiek czynności (nawet wymiany żarówki w korytarzu), więc teraz by wybrać sadzę powinienem zadzwonić do zarządcy, by ten... no nie wiem, chyba przysłał kominiarzy.

własne mieszkanie

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (165)

#89577

przez ~mlodaroszczeniowa ·
| Do ulubionych
Znacie gadanie starszych osób, które mówią o tym, że młodzi są roszczeniowi bo (...), a kiedyś tak się żyło i to było normą.

Właśnie pod artykułem dotyczącym przepełnionych w Polsce mieszkań, znalazłam kilka takich komentarzy, że kiedyś w jednym domu mieszkali dziadkowie, rodzice i dzieci, a teraz młodym jest za wygodnie. Do napisania tej historii zmotywował mnie w szczególności ten komentarz: "Ja z moimi dziećmi mieszkałam na 40 m2 w 5 osób i wszyscy ten czas dobrze wspominajom i byliśmy zżyci, a nie jak teraz każdy zamknięty w swoim pokoju i nie chce z nikim rozmawiać".

Mieszkałam w podobnych warunkach. Co prawda mieliśmy aż niecałe 50 m2, na które składał się duży pokój, mały pokój, kuchnia oraz łazienka i długi przedpokój. W dużym pokoju żyli rodzice, w małym ja z 2 rodzeństwa. Pomiędzy mną, a bratem były 2 lata różnicy- on był najstarszym dzieckiem, a pomiędzy mną, a najmłodszą siostrą, różnicy było już 8 lat. Siostra, czego rodzice nie ukrywają, była wpadką. I chociaż mamy z rodzeństwem w miarę normalne kontakty, tak nie wspominam czasu mojego dorastania za dobrze.

Rodzice głównie siedzieli w kuchni, bo brat w dużym pokoju odrabiał lekcje. Ja siedziałam w małym pokoju. Między nami biegała siostra, bo jak to dziecko, jeszcze obowiązków szkolnych nie miała. Nauka w takich warunkach była ciężka.

Jak chcieliśmy zaprosić znajomych do domu, to musieliśmy to ustalać wcześniej i tylko na weekend, tak abym ja mogła zająć nasz pokój, a brat z siostrą i rodzicami posiedzieć w dużym pokoju. Gorzej gdy przychodziło do jakiegoś szkolnego projektu- wtedy zazwyczaj mówiłam, że u mnie nie ma warunków i chodziłam do znajomych, co też denerwowało ich rodziców, bo przez 6 lat podstawówki, nie robiliśmy projektu praktycznie nigdy u mnie, bo jak się tu skupić, gdy siostra chce koniecznie z nami siedzieć i ryczy w niebogłosy, a my potrzebowaliśmy ciszy i skupienia.

Jak to kobieta, dostałam też okres. Okresy miałam bardzo obfite i parę razy musiałam jakoś przemykać do łazienki przed bratem, bo dosłownie całe krocze miałam w krwi. Dla mnie to było krępujące, dla brata i krępujące i obrzydliwe. I już wiem, że ktoś napisze, że okres jest normalną sprawą i nikogo nie powinien brzydzić, czy wstydzić, tak miałam wtedy 13 lat, brat 15. Wtedy inaczej pojmuje się swoją seksualność i naturę. A do tego siostra, która potrafiła powiedzieć, że się posikałam na czerwono.

Inna sprawa, to ukrócenie naszych pasji do takich, które zajmują mało miejsca. Chciałam grać na gitarze- nie ma na nią miejsca. Brat zapisał się do kółka rekonstrukcyjnego- nie miał gdzie trzymać łuku i strzał. Piwnica zapchana 5 rowerami, bo akurat często jeździliśmy na rowerowe wycieczki całą paką. Szafy to ciuchy, książki do szkoły, jakieś zabawki Młodej (które wcześniej były nasze), pościele etc. Przynajmniej mieszkanie w tych warunkach nauczyło mnie dbania o porządek, bo gdy był bałagan, nie dało się żyć.

Jak chciałam mieć chwilę dla siebie to szłam na spacer, bo innym pomieszczeniem w domu gdzie był spokój, była łazienka. Nie można było jej długo blokować, bo przecież tam była tylko toaleta. Gorzej było zimą.

I co? Przeżyć przeżyłam. Ale nie miałam jak zadbać o swój komfort psychiczny. O kłótniach z rodzeństwem, które w tym środowisku były naturalne, bo nikt nie miał swojej przestrzeni, też się trochę na nas odbiły. Dlatego, gdy słyszę, że kiedyś tak się żyło i nikt nie miał problemu, a teraz młodzi wydziwiają, to coś mnie w środku ściska.

mieszkanie młodzi

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 197 (217)

#89004

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewna pani kupiła mieszkanie.

Zapłaciła zadatek czy zaliczkę, nie ma to tutaj znaczenia, na konto obecnego właściciela mieszkania, jakie podał w umowie przedwstępnej podpisanej u notariusza. Przyszło do podpisania umowy właściwej.

I nagle właściciel oświadcza, że w kwocie brakuje tego, co było zaliczką. Konsternacja, bo w końcu cena mieszkania była już na umowie przedwstępnej, więc nie może zmienić zdania. Ale on twierdzi, że wcale tej zaliczki nie otrzymał. Niech sprawdzą jego konto, nie dostał. Zamieszanie w cholerę, pani kupująca pokazuje potwierdzenie z konta i resztę dokumentów, żona właściciela zerka na numer konta, który pan podał w umowie przedwstępnej, sprawdza, no nie ich konto chyba, ale kto by znał konto na pamięć.

Sprawdzają dalej, wcale nawet nie jest w ich banku. Konto całkiem inne. Żona nagle się wobec męża agresywna zrobiła i mówi: wyjaśnij w tej chwili, co zrobiłeś? Nie, on nie powie, w zasadzie się obraził, odszedł z wk...wioną żoną na stronę, ale zbyt dyskretni nie byli. I słyszą zebrani, jak pan mówi do żony: "I po co się wtrącasz?? Już ją miałem, kilkaset tysięcy byśmy górką mieli!" Żona na to: "Jakie miałeś?!??? Tak jak miałeś Kowalskiego?? Urząd skarbowy? Gminę??".

Atmosfera zgęstniała. Kupująca odmówiła dalszych czynności do wyjaśnienia o co chodzi, a najchętniej to by zaliczkę nazad dostała, bo teraz się już boi, notariusz zresztą też już nie chciał.

Żona właściciela poprosiła notariusza o poradę prawną w tej sprawie, chociaż nie wiem po co notariusza, bo bardziej by chyba inny specjalista się tu przydał.

Sytuacja wyglądała tak: Pan wiele lat temu pracował w firmie. Wykonywał swoje obowiązki znał się na swojej robocie, miał odpały, był dość barwny charakterologicznie, ale nieszkodliwie. Potem zdarzyły się dwie rzeczy. Umarł jego ojciec, który zostawił mu drogą chatę w spadku i firma, w której pracował pan, zbankrutowała. Przyjaciel pana, pracujący z nim, zaproponował spółkę, w którą pan wniósł pieniądze i wiedzę na temat przedmiotu, przyjaciel pana umiejętność zajmowania się biznesem.

I git, obaj panowie wykonali swoją część umowy, powstała całkiem dochodowa firma. Sprawy załatwiał przyjaciel, pan zajmował się sednem firmy. Do czasu, kiedy pan zaczął się wtrącać, uznał że jest gotowy, a ogólnie to będzie lepszy od przyjaciela, a przynajmniej będzie równoległy. Niestety, pan miał ewidentny problem z szeroko pojętymi cwaniakami. Wszyscy mamy w końcu z nimi problem, ale jego polegał na tym, ze stanowili dla niego wzór radzenia sobie w życiu. Cwaniakują i żyją jak pączki w maśle. On też tak chce.

Nie znam szczegółów, ale skończyło się na tym, że przyjaciel miał dość, poprosił o wykupienie go i poszedł sobie. Pan uznał, że teraz to rozwinie skrzydła! Cwaniakując. I cwaniakował. Na przykład przyjmował towar od dostawcy i udawał, ze podpisywał przyjęcie, a pisał tam cokolwiek i uważał, ze to go zwalnia z zapłaty, bo przecież nie mają jak mu udowodnić, że przyjął. No genialnie to załatwił! Albo wysyłał towar do odbiorcy, ale nie cały, a skoro odbiorca już otworzył karton, to jak mu udowodnią, ze nie cały był ten karton? No Machiavelli biznesu!

Gorzej, że zaczął też tak z Urzędem Skarbowym i innymi instytucjami. A te tego nie lubią. Samo miganie się od zapłaty to jeszcze ujdzie, ale jak ktoś na chama usiłuje robić z nich idiotów, to już nie podarują. Było gorzej i gorzej, firma podupadała, stracił wiarygodność na rynku, długi się piętrzyły, w końcu musiał się dogadać z wierzycielami, którzy pozwolili mu sprzedać mieszkanie, zanim zrobi to komornik, żeby dostał pełną kwotę (to już załatwiała jego żona, bo jakby on załatwił, to hohohoho).

I nadeszła chwila sprzedaży mieszkania. Wymyślił sobie ten cwaniak nad cwaniakami tak: otworzył konto bankowe na chwilę, dostał zaliczkę, wypłacił kasę i konto zamknął. I uznał, że nikt nie dojdzie co się stało. I złapał frajerkę! Ha, geniusz zbrodni.

Notariusz rozłożył ręce, bo co on może? Żona raczej nie potrzebowała prawnika, tylko psychiatry. Albo nie wiem kogo. Mieszkanie zostało sprzedane, ale myślę, ze do czasu przekazania własności, wpisu do księgi i takich tam, kupująca miała kilka nocy nieprzespanych.

mieszkanie sprzedaż

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (179)