Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#18307

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Alive2011 przypomniała mi jeszcze jedno niemiłe zdarzenie z babcią w roli głównej...

Zdarzyło się to 30 kwietnia 2008r. Pamiętam tak dobrze, bo kilka dni później, zaraz po majowym weekendzie, miałam matury. Posiadałam wtedy 3 koty - jedną starszą kotkę, drugą - tą, której kotki zostały uśpione po urodzeniu (już wysterylizowana) oraz 2-letniego kocura imieniem Gucio, bardzo ze mną związanego.

Miesiąc wcześniej Gucio zachorował na grzybicę skóry - wygląda to tak, że w pewnych miejscach robią się na kocie łyse plamy, mogą pojawiać się strupy (bo kot się drapie). Młodsza kotka zaraziła się od niego, więc oba zabierałam do weterynarza. O ile kocica wyszła z tego bardzo szybko, to kuracja Gucia trwała dłużej i była dość kosztowna. Wtedy miałam już trochę swojego grosza (ale i tak za mało), a dodatkowo wspomagał mnie chłopak i razem opiekowaliśmy się kotem.

Pamiętnego 30 kwietnia pojechałam z rodzicami na zakupy. Wróciliśmy po jakichś 2 godzinkach i zaczęłam szukać Gucia, żeby go wysmarować maściami od weterynarza (trzeba to było robić systematycznie). Najpierw się nie przejęłam, że go nie ma, bo był to kot domowo-wychodzący, więc czasem zapuszczał się gdzieś dalej, ale tylko w okolice, które znał. Kiedy po paru godzinach nadal go nie było, zaczęliśmy się martwić, bo na tak długo nie znikał. Zapytałam babci czy go nie widziała i okazało się, że owszem... Jak wyszłam z domu, to zadzwoniła do mojej ciotki i powiedziała, żeby wywiozła Gucia na działki za miastem! Ciotka niewiele myśląc przyjechała, wpakowała kota w samochód i wywiozła.

Szlag mnie jasny trafił. Natychmiast wsiadłam w samochód i pojechałam go szukać - wołałam, szukałam - nic...

Po powrocie do domu (zapłakana) zrobiłam taką awanturę, że chyba cała dzielnica musiała mnie słyszeć. Okazało się, że babcia stwierdziła, że to bez sensu wydawać tyle pieniędzy na leczenie kota (zaznaczam, że ona grosza na to nie dała). Ponadto sądziła, że on nas wszystkich jeszcze pozaraża (g*wno prawda), a pewnie i tak niedługo zdechnie, więc po co w ogóle leczyć. Nie liczył się fakt, że to już końcówka terapii, kilka stów zostawionych u weterynarza i więcej wydatków by nie było (miał tylko dokończyć opakowanie maści).

Tak oto straciłam kolejnego kota. Można by powiedzieć, że babcia nieco się "poprawiła", bo topić i uśmiercać go już nie chciała (może dlatego, że był dorosły). Tak czy inaczej bardzo to przeżyłam, bo byłam do niego przywiązana i się nim opiekowałam od małego kociaka. W końcu cały weekend majowy przepłakałam, a do matur nie uczyłam się nic. W ogóle mi nie zależało. Babcia i tym razem stwierdziła, że o co ten problem - w końcu "nic się nie stało"...

Na pewno odezwą się zwolennicy teorii, że "wypuszczenie" (och, nazwijmy rzecz po imieniu: wyrzucenie) kota gdzieś za miastem nie jest niczym złym i że sobie poradzi "bo to kot". Dziwnym trafem porzucenie psa w lesie jest bez wyjątku krytykowane i tacy ludzie są niemal linczowani. A w czym ten kot taki lepszy, że sobie poradzi? Całe życie nie polował, dostawał jedzenie, spał z ludźmi w ciepłym łóżku i przywiązał się zarówno do tych ludzi, jak i do miejsca, w którym mieszkał (ponoć pies przywiązuje się do człowieka, a kot do miejsca - nie wiem ile w tym prawdy, ale tak się mówi). Taki kot na pewno przeżywa szok i cierpi, a ludzie wmawiając sobie, że na pewno będzie z nim dobrze, po prostu zagłuszają swoje sumienie i zrzucają z siebie poczucie winy.

rodzinny dom, niestety...

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (260)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…