Na religii, w liceum, ksiądz poruszył temat homoseksualizmu. Podejrzewałem się o "skłonności" już wcześniej (ciekawe, ile osób przestało czytać w tym momencie;) choć nie chciałem tego do siebie dopuszczać. A ksiądz mówił, że można z tego wyjść przy pomocy rozmowy, modlitwy, terapii...
Kilka tygodni mnie nosiło by z nim porozmawiać, bo naprawdę nie chciałem być "taki", i miałem nadzieję, że pojawił się ktoś kto mógłby mi pomóc. W końcu po którejś religii spytałem, czy możemy pogadać na osobności. Usiedliśmy w klasie.
- Co masz za problem, Kuba?
- No.. tak, yyym, ten... - zupełnie nie wiedziałem jak zacząć, wstydziłem się nawet spojrzeć księdzu w oczy, błądziłem wzrokiem po ścianach, zresztą nigdy nie umiałem się dobrze wypowiadać, a temat nie ułatwiał sprawy.
- Spokojnie. - chwycił moją dłoń. - Po prostu powiedz co ci leży na sercu, coś zaradzimy - uśmiechnął się.
Odetchnąłem, zamknąłem oczy i jednym tchem, trochę nieskładnie powiedziałem, że chyba interesuję się chłopakami, opowiedziałem, że jeden kolega mnie kiedyś skrzywdził, i to jest na pewno jego wina, i chcę się z tego wyleczyć i jak to zrobić?
Ksiądz cofnął swoją rękę jeszcze zanim skończyłem mówić. I rozpoczął tyradę:
- Nie można tak mówić, otrząśnij się! Nie można tak obrzydliwie grzeszyć, nawet myślą! To się Bogu nie podoba! Nie zwalaj winy na kogoś! - krzyczał i machał łapami - To ciężki grzech, choroba! Nie można tak!
W to się nie chcę mocno wgłębiać, ale muszę napisać, bo to było najpiekielniejsze: powinienem się wyspowiadać z tego, co ten kolega mi robił, bo jak tego nie zrobiłem, to bierzmowanie i wszystkie spowiedzi mam nieważne od tamtej pory.
Nic nie mówiłem, nie wypomniałem mu, że nic co mówi nie pokrywa się to z tym, co prawił na lekcji, bo uruchomił się mój, jak to nazywam, mechanizm obronny - czyli milczenie, zamarcie w bezruchu i mina pokerzysty (do tej pory tak mam, świetne na awanturujących się klientów).
Cóż. Wstałem i wyszedłem. Nie ma to jak pomoc... Tyle dobrego, że nikomu nie wygadał.
Kilka tygodni mnie nosiło by z nim porozmawiać, bo naprawdę nie chciałem być "taki", i miałem nadzieję, że pojawił się ktoś kto mógłby mi pomóc. W końcu po którejś religii spytałem, czy możemy pogadać na osobności. Usiedliśmy w klasie.
- Co masz za problem, Kuba?
- No.. tak, yyym, ten... - zupełnie nie wiedziałem jak zacząć, wstydziłem się nawet spojrzeć księdzu w oczy, błądziłem wzrokiem po ścianach, zresztą nigdy nie umiałem się dobrze wypowiadać, a temat nie ułatwiał sprawy.
- Spokojnie. - chwycił moją dłoń. - Po prostu powiedz co ci leży na sercu, coś zaradzimy - uśmiechnął się.
Odetchnąłem, zamknąłem oczy i jednym tchem, trochę nieskładnie powiedziałem, że chyba interesuję się chłopakami, opowiedziałem, że jeden kolega mnie kiedyś skrzywdził, i to jest na pewno jego wina, i chcę się z tego wyleczyć i jak to zrobić?
Ksiądz cofnął swoją rękę jeszcze zanim skończyłem mówić. I rozpoczął tyradę:
- Nie można tak mówić, otrząśnij się! Nie można tak obrzydliwie grzeszyć, nawet myślą! To się Bogu nie podoba! Nie zwalaj winy na kogoś! - krzyczał i machał łapami - To ciężki grzech, choroba! Nie można tak!
W to się nie chcę mocno wgłębiać, ale muszę napisać, bo to było najpiekielniejsze: powinienem się wyspowiadać z tego, co ten kolega mi robił, bo jak tego nie zrobiłem, to bierzmowanie i wszystkie spowiedzi mam nieważne od tamtej pory.
Nic nie mówiłem, nie wypomniałem mu, że nic co mówi nie pokrywa się to z tym, co prawił na lekcji, bo uruchomił się mój, jak to nazywam, mechanizm obronny - czyli milczenie, zamarcie w bezruchu i mina pokerzysty (do tej pory tak mam, świetne na awanturujących się klientów).
Cóż. Wstałem i wyszedłem. Nie ma to jak pomoc... Tyle dobrego, że nikomu nie wygadał.
księża
Ocena:
841
(1121)
Komentarze