Miał być komentarz do historii o sąsiadach kradnących owoce z działek, jest historia, jak to zwykle bywa.
Gdy mieszkaliśmy z rodziną na wsi jeszcze (do tej pory mieszkają tam dziadkowie) mieliśmy mały sad, gdzie rosły grusze, jabłonie, krzaczki porzeczki, agrestu i wiele innych, ogród typowo kwiatowo-drzewny, z sadzonkami, małymi kalinami, iglakami itp. oraz mały warzywnik, gdzie uprawialiśmy marchewski i inne pietruszki.
Rok w rok, gdy pojawiały się węgierki, kwitły róże czy koper się zazielenił, mieliśmy wędrówki dalszych i bliższych sąsiadów, nie raz i nie dwa zdarzało się, że ktoś z ulicy (mieszkaliśmy niedaleko drogi krajowej) potrafił na widok kwiatów czy owoców zatrzymać auto i zebrać sobie nasze plony w ilościach ręcz hurtowych.
Nie powiem, czasem ktoś przyszedł, czy znajomy czy obcy i spytał, czy może sobie coś zebrać i wtedy zawsze było pozwolenie, no bo ile brzoskwiń czy pietruszki da radę zjeść podczas sezonu czteroosobowa rodzina. Często się rodzinie rozdawało, sama latałam do starszej sąsiadki z wiadrami marchewki czy brzoskwiń, bo wiedzieliśmy, że jest sama i jej nie stać, a jednak dla zdrowia to warto owoce i warzywa jeść.
Nieważne jednak, czy ktoś pytał czy nie (zasze lepiej i grzeczniej spytać), nam nie ubywało i raczej rzadko coś się z kradzieżami owoców robiło, czasem, gdy się kogoś przyłapało, to mówiło się, czy spytać to nie łaska i delikatnie opieprzało, ale bez toczenia wojen.
Jedna sytuacja zmusiła jednak moich rodziców do założenia siatek i elektrycznego pastucha. Z góry się przyznaję, że nie pamiętam już, które dokładnie rośliny czy drzewa zostały ogołocone/pozrywane, bo nie ma to zbyt dużego związku, a ja byłam jeszcze dość mała.
Któregoś dnia, gdy tata wyszedł na zewnątrz na porannego papierosa, zobaczył, że ktoś, delikatnie ujmując, skorzystał sobie z naszych dóbr.
Z kilkunastu drzew, które mieliśmy w sadzie, poznikało większość owoców z dolnych i średnich gałęzi. Zostawione zostały tylko te, które rosły najwyżej. Zabrano nawet brzoskwinie, które dzień wcześniej były jeszcze twarde i nie do końca dojrzałe. Mniejsze gałązki i liście zostały oderwane i rzucone na trawę, większe gałęzie natomiast były połamane i "pogięte". Krzewy, na któych były już owoce zostały również zmaltretowane.
W ogródku kwiatowym wykopane zostały wszystkie krzaczki róż, ziemia była podeptana tak, że cebulki zostały poniszczone i nic z nich już by nie wyrosło. Większość kwiatów została pozrywana/pogięta/połamana/zadeptana.
Warzywnik wcale nie wyglądał lepiej, wszystko, co zdążyło wyrosnąć zostało wyrwane, wszędzie leżały korzenie i liście.
Do teraz pamiętam, jak moja babcia, ujrzawszy to wszystko popłakała się i zasłabła, bo bądź co bądź, wszystko pielęgnowała razem z nami.
Sprawa zgłoszona posterunkowemu, nie ma śladów, nic się zrobić nie da.
Po tamtym wydarzeniu, ogrodziliśmy całą działkę, na sad, ogród i warzywnik dodatkowo został założony osobny, elektryczny pastuch, a na furtce pojawiła się ogromna tabliczka "uwaga, wściekły pies".
Koniec historii? Niekoniecznie. Ludziom bardzo się nie spodobało nasze chronienie własności i od tamtej pory praktycznie co noc zaczęły dziać się rzeczy niespotykane: za ogrodzeniem lądowały śmieci, cegły, kamienie, na bramie wjazdowej pojawiały się malunki i wyzwiska, a na wsi zyskaliśmy miano "żydów, masonów i psów ogrodników" :)
A wystarczyło grzecznie nas poprosić.
Gdy mieszkaliśmy z rodziną na wsi jeszcze (do tej pory mieszkają tam dziadkowie) mieliśmy mały sad, gdzie rosły grusze, jabłonie, krzaczki porzeczki, agrestu i wiele innych, ogród typowo kwiatowo-drzewny, z sadzonkami, małymi kalinami, iglakami itp. oraz mały warzywnik, gdzie uprawialiśmy marchewski i inne pietruszki.
Rok w rok, gdy pojawiały się węgierki, kwitły róże czy koper się zazielenił, mieliśmy wędrówki dalszych i bliższych sąsiadów, nie raz i nie dwa zdarzało się, że ktoś z ulicy (mieszkaliśmy niedaleko drogi krajowej) potrafił na widok kwiatów czy owoców zatrzymać auto i zebrać sobie nasze plony w ilościach ręcz hurtowych.
Nie powiem, czasem ktoś przyszedł, czy znajomy czy obcy i spytał, czy może sobie coś zebrać i wtedy zawsze było pozwolenie, no bo ile brzoskwiń czy pietruszki da radę zjeść podczas sezonu czteroosobowa rodzina. Często się rodzinie rozdawało, sama latałam do starszej sąsiadki z wiadrami marchewki czy brzoskwiń, bo wiedzieliśmy, że jest sama i jej nie stać, a jednak dla zdrowia to warto owoce i warzywa jeść.
Nieważne jednak, czy ktoś pytał czy nie (zasze lepiej i grzeczniej spytać), nam nie ubywało i raczej rzadko coś się z kradzieżami owoców robiło, czasem, gdy się kogoś przyłapało, to mówiło się, czy spytać to nie łaska i delikatnie opieprzało, ale bez toczenia wojen.
Jedna sytuacja zmusiła jednak moich rodziców do założenia siatek i elektrycznego pastucha. Z góry się przyznaję, że nie pamiętam już, które dokładnie rośliny czy drzewa zostały ogołocone/pozrywane, bo nie ma to zbyt dużego związku, a ja byłam jeszcze dość mała.
Któregoś dnia, gdy tata wyszedł na zewnątrz na porannego papierosa, zobaczył, że ktoś, delikatnie ujmując, skorzystał sobie z naszych dóbr.
Z kilkunastu drzew, które mieliśmy w sadzie, poznikało większość owoców z dolnych i średnich gałęzi. Zostawione zostały tylko te, które rosły najwyżej. Zabrano nawet brzoskwinie, które dzień wcześniej były jeszcze twarde i nie do końca dojrzałe. Mniejsze gałązki i liście zostały oderwane i rzucone na trawę, większe gałęzie natomiast były połamane i "pogięte". Krzewy, na któych były już owoce zostały również zmaltretowane.
W ogródku kwiatowym wykopane zostały wszystkie krzaczki róż, ziemia była podeptana tak, że cebulki zostały poniszczone i nic z nich już by nie wyrosło. Większość kwiatów została pozrywana/pogięta/połamana/zadeptana.
Warzywnik wcale nie wyglądał lepiej, wszystko, co zdążyło wyrosnąć zostało wyrwane, wszędzie leżały korzenie i liście.
Do teraz pamiętam, jak moja babcia, ujrzawszy to wszystko popłakała się i zasłabła, bo bądź co bądź, wszystko pielęgnowała razem z nami.
Sprawa zgłoszona posterunkowemu, nie ma śladów, nic się zrobić nie da.
Po tamtym wydarzeniu, ogrodziliśmy całą działkę, na sad, ogród i warzywnik dodatkowo został założony osobny, elektryczny pastuch, a na furtce pojawiła się ogromna tabliczka "uwaga, wściekły pies".
Koniec historii? Niekoniecznie. Ludziom bardzo się nie spodobało nasze chronienie własności i od tamtej pory praktycznie co noc zaczęły dziać się rzeczy niespotykane: za ogrodzeniem lądowały śmieci, cegły, kamienie, na bramie wjazdowej pojawiały się malunki i wyzwiska, a na wsi zyskaliśmy miano "żydów, masonów i psów ogrodników" :)
A wystarczyło grzecznie nas poprosić.
ogrody
Ocena:
744
(782)
Komentarze