Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#58173

przez Konto usunięte ·
| było | Do ulubionych
Pracowałem kiedyś jako sprzedawca w pewnym sklepie z drobną elektroniką i komputerami. Mieliśmy na zapleczu mały, ale dobrze wyposażony serwis, więc praca była. Pewnego pięknego dnia dołączył do nas straszliwie spłoszony chłopaczek, o jakże przedziwnym imieniu Antoine (fantazja rodzielki), o posturze wygłodzonego szkieletu, jąkający się, wystraszony, straszliwie biednie, chociaż czysto ubrany. Szef go wziął chyba z litości, ale nie tylko miał całkiem niezłą wiedzę, ale sobie nawet radził. Ochrzczony Antusiem stał się integralną częścią ekipy. Tylko od początku dziwnie się zachowywał. Najpierw poprosił o zamykaną szafeczkę - wcisnął do niej masę papierów i zamknął na głucho, denerwując się, jak ktoś o nie pytał. Potem jak tylko ktoś wchodził do sklepu, natychmiast cichł i sowiał wystraszony, głębiej wciskając się w biurko. Pracował coraz więcej, aż w końcu siedział całe dwanaście godzin jak sklep był otwarty, wychodząc z wyraźną niechęcią. Za każdym razem jak była praca na noc (zlecenia), to Antuś był pierwszy w kolejce. Zaczęliśmy podejrzewać, że naraził się jakiemuś dilerowi...
Któregoś dnia przyszedł do sklepu dobrze ubrany jegomość o posturze szafy, i od progu zażądał wydania "tego szczura". Usłyszeliśmy z zaplecza huk i krzyk Antusia, na co jegomość ruszył, roztrącił nas i wpadł na zaplecze, a tam... nikogo nie było. Antuś zwiał przez zakratowane okno, skacząc pewnie, z pierwszego piętra. No cóż, był wystarczająco chudy, żeby się zmieścić. Udało nam się z szefem wyciągnąć wyraźnie rozwścieczonego gościa z zaplecza, wezwaliśmy policję, ale zanim raczyli przyjechać - jegomościa nie było. Antuś pojawił się dwa dni później, w poszarpanym ubraniu, cały potłuczony, grzecznie przeprosił i poprosił o... możliwość zamieszkania w sklepie.

Tutaj powiem, że w sumie było tam sporo miejsca - sklep był w długim pomieszczeniu i dosyć wysokim, co pozwoliło zbudować antresolę służącą za magazyn. W sraczyku mieliśmy prysznic, więc warunki ku temu były. Szef wziął Antusia na bok i po dłuższej rozmowie się zgodził. Zamontowaliśmy przeciwwłamaniowe drzwi na zaplecze, materac z lampką na antresoli i chłopak tak sobie pomieszkiwał. Pracował tak, że nam się głupio robiło, ale wyraźnie się rozpogodził, żartował z nami i w ogóle się odmienił. Czasem znikał na dzień-dwa, ale szef tylko wzruszał ramionami.
Trwało to może z pół roku. Mieliśmy kilka wizyt owego jegomościa, ale natychmiast ktoś chwytał za słuchawkę i dzwonił na policję, więc mieliśmy spokój. No i któregoś dnia kolega przyszedł rano do sklepu, gdzie zamiast Antusia przywitała go cisza. Antuś leżał grzecznie w swoim łóżeczku - zmarł we śnie.
W trakcie całego cyrku, który nastąpił później, otworzyliśmy szafeczkę z jego dokumentami, a szef dopowiedział resztę.
Antoine pochodził z bardzo (nowo)bogatej rodziny. Ojciec (ów krewki jegomość) z góry stwierdził, że jego dzieci się pracą parać nie będą, bo są wystarczająco bogaci, by nie zniżać się do plebsu. Ewentualnie mogą być stanowiska dyrektorskie, czy raczej prezesowskie i w tą stronę została skierowana edukacja pociech. Antuś się z tym nie zgadzał, jako, że miał smykałkę do majsterkowania, był świetnym samoukiem, zamykał się w pokoju i "inżynierzył". Konflikt z ojcem wpędził go w depresję, próby samobójcze, na co został... wyrzucony z domu (na szczęście w okolicach matury). Dawał sobie jednak radę, dopóki nie dowiedział się, że jego aparycja szkieletora jest dziełem raka. Ugiął więc karku i poszedł błagać ojca o pomoc. Ten sprał go i wyrzucił ponownie za drzwi, ze słowami że "w mojej rodzinie raka nie ma, zawsze podejrzewałem, że matka się sk...wiła, a rak to potwierdza. Won, sku...nu!". W tym momencie zamieszkał u nas w sklepie. Pół roku później, nie mówiąc nikomu ani słowa, że jest chory - zmarł. W szafce były niewykupione recepty na bardzo drogie leki oraz wyniki badań. I list pożegnalny do mamy, w którym pisał, że boi się tatusia, bo jest surowy.

Chodzę co roku na grób Antusia i za każdym rozmazuję się jak dziecko. Nikt poza naszą czwórką ze sklepu i starszą kobieciną, u której pomieszkiwał, nie przyszedł na pogrzeb.

Jestem absolutnie pewien, że byli synem i ojcem. Czupryna, kolor oczu, kształt twarzy, wszystko takie samo. Jakim piekielnym trzeba być, żeby odrzucić własne dziecko, bo jego zainteresowanie nie pasują do własnych ambicji? I odmówić pomocy temu ciężko choremu dziecku?

rak tatuś sklep

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 455 (665)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…