Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#69629

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Gdybym pisała to tuż po całym zdarzeniu, tekst byłby pewnie trochę mocniejszy, ale odczekałam swoje, emocje opadły i powstało to:

Posiadam dziecko, więc urodzić wcześniej musiałam. Moje perypetie dotyczące lekarzy "prowadzących" wylądowały w archiwum, więc zapewne mało piekielne były.

Rodzić chciałam w domu, ale pech chciał, że położną, którą wybrałam (i która odbierała siostrę mojego męża) trafiła akurat żałoba. Zmarł jej mąż, więc stwierdziłam, że miesiąc po takiej tragedii nie będę jej zawracać głowy. I to był bardo duży błąd.

Rodzić poszłam do bardzo dobrego szpitala, gdzie ordynatorem był mój prowadzący (od połowy ciąży). Początek był piękny. Mój Młody nie spieszył się na świat (już 2 tygodnie był "zasiedziały"), więc z panem doktorem uzgodniliśmy termin na cesarkę i wszystko mogłoby być pięknie. Ale karma to suka. Zaczęłam mieć skurcze o 3 w nocy, kiedy mój prowadzący pojechał na urlop (2-dniowy). Zostawił mnie pod opieką innego lekarza, na wszelki wypadek i stwierdził, że jakby coś się działo to mamy dzwonić.

Skurcze o 3 w nocy to nie makabra, poczekałam aż obudzi się ktoś z prawem jazdy, żeby zawieźć mnie na porodówkę i wykonałam szybki telefon do męża, że chyba musi wracać z delegacji (ponieważ mąż musiał wyjechać, spędzałam czas u mamy i mojego brata). Brat zawiózł mnie do szpitala i tu nastąpił... cyrk.

Zbadano mnie (ojej, rozwarcie na 2 cm, no i co ja mam z panią zrobić?) i na moją informację, że z wątpliwościami do ordynatora zapraszam, położono na przed - porodówce. Przy okazji miałam dane zaobserwować piękną akcję pań położnych, kiedy jedna z dziewczyn podłączona do KTG krzyknęła, że przestało "pikać". Zleciały się wszystkie i to w tempie ekspresowym, zgarnęły ją na wózek leżący i zawiozły na dalsze badania. Serce rośnie, cudny szpital.

Dojechał mój mąż, skurcze już konkretne, kazano nam (mi) dużo chodzić, więc zapierdzielamy po korytarzu (z przerwami na moje skurcze, bo wtedy zjadam ściany). Tak upłynął poranek i wieczór - dzień pierwszy.

Przed nocą zbadana zostałam, dostałam jakiś zastrzyk, ale byłam już w stanie, kiedy było mi wszystko jedno, męża odesłano i nakazano mu przyjść jutro lub "na telefon", a ja co 3 minuty konsumowałam ściany w samotności. Wciąż byłam pełna zrozumienia, nie ja jedna rodziłam, nie ja jedna nie przespałam 2 nocy z tego powodu... czekam. Przeczekałam tak noc... i poranek... przyjechał mąż. Pochodziliśmy, nastał wieczór, dostałam zastrzyk. Kolejna noc. Kolejny dzień...

O 13 dostajemy informację "idziemy rodzić"... No, ok, bez badania, bez niczego. Ja już byłam na etapie chodzenia po ścianach (ponad 38 h ze skurczami, zero snu). Pokoje do rodzenia - full wypas. Piękne, kolorowe łóżka, piłki, ściany w pozytywnych kolorach. Pani położna, którą pierwszy raz widziałam na oczy podpięła mi kroplówkę. Na moje słabe pytanie "co to?", odpowiedziała, że to taki standard. Elektrolity. Szkoda, że nie dodała, że z boku dopięła mi oksytocynę, na którą się nie zgodziłam we wcześniejszym wywiadzie. Podpięła mnie pod KTG i kazała leżeć na boku. Po czym wyszła.

Do dziś męża mego po piętach całuję, że był wtedy ze mną. Po 5 minutach zaczęłam wymiotować. Nieprzerwanie. Mąż podstawiał mi "nerkę", która była za mała. Pamiętam, jak wycierał moje wymiociny z mojej koszuli, łóżka porodowego, podłogi. I nie miał szans zdążyć. Gdyby go tam nie było leżałabym zarzygana, póki "położna" by się nie objawiła. A objawiła się po godzinie. Nakrzyczała na mnie, że nie leżę na boku. Na moje stwierdzenie, że na boku strasznie wymiotuję, odpowiedziała "dobrze, oksytocyna działa". Mojego "ale ja nie godziłam się na oksytocynę, jaka oksytocyna???!!!" chyba już nie słyszała, bo wyszła. Mąż został sam z moją treścią żołądkową, bo ja już odpływałam.

W pewnym momencie było już tak źle, że pomiędzy skurczami traciłam przytomność. Za którymś razem KTG wyświetliło linię ciągłą. Mąż zerwał się, pamiętając moją opowieść o położnych biegnących do dziewczyny z "tym samym". Znalazł "naszą" położną, przy kawie, wykrzyczał co się dzieje, na co ta stwierdziła "to się zawiesza czasem, trzasnąć z boku trzeba", po czy wróciła do kawy. Mi było już wszystko jedno. Pamiętam, że próbowałam klękać przy łóżku, chodzić, ale nie byłam w stanie (około 40 godzina porodu - licząc od poważnych skurczy). Traciłam przytomność, poprosiłam męża, żeby znalazł szefową położnych i ją przyprowadził.

Przyszła sceptycznie nastawiona (jak się później okazało - była informowana, że wszystko idzie, ale powoli), popatrzyła na mnie, powiedziała "O matko boska" i wybiegła. Wróciła z lekarzem, docucili mnie, zbadali. Lekarz zapytał "Pani Jezebel, co pani powie na cesarkę?". Pamiętam, że odpowiedziałam "dobijcie mnie". Po 40 godzinach miałam 9 cm rozwarcia. To znaczy, że jeszcze chwila, a Młody wszedłby w kanał rodny. A to skończyłoby się porodem kleszczowym lub próżniowym, bo ja, po 40 godzinach, nie miałabym sił na przepchnięcie go dalej. (cesarka jest możliwa tylko do momentu, kiedy dziecko przebywa w macicy).

Jak później się dowiedziałam - dobra położna potrafiłaby rozmasować mnie tak, że urodziłabym siłami natury już dawno. Jeśli zaglądałaby chociaż co godzinę - wiedziałaby, co się dzieje i, że trzeba mi pomóc. Podłączenie mi oksytocyny było niezgodne z prawem. Wcześniejszy zastrzyk, który dostałam, był lekiem rozkurczowym "bo jej w nocy nie chciało się przyjmować porodu". Wyleciała. Z wilczym biletem. I nawet nie życzę jej źle, bo mój syn śpi obok. Uważajcie. Nawet na te dobre szpitale. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 546 (666)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…