Dzisiaj nie o pierdołach. Będzie długo i poważnie.
Historia piekielna jak jasna kurka i sto milicjantów.
Wyobraźcie sobie skarpę, na szczycie której stoi płot, a sama skarpa jest umocniona skalniakiem od strony drogi. Tak wygląda zachodnia granica naszego podwórza.
Istotnym szczegółem jest to, że od północy buduje sobie dom nasz nowy sąsiad.
W zeszłym roku zainwestowaliśmy grube pieniądze w żywopłot i namęczyliśmy się ździebko przy sadzeniu, podlewaniu i ogólnej pielęgnacji. Na te zabiegi też oczywiście poszła kasa.
Byliśmy bardzo zadowoleni z efektu. Do grudnia.
Jak co roku, złapaliśmy sezonówkę przy sprzedaży fajerwerków. Przez kilka tygodni praktycznie nie było nas w domu, a o spacerach po podwórzu, po kilkugodzinnym staniu na mrozie, nie było mowy. Dlatego nie zauważyliśmy pewnych symptomów, które objawiały się wbitymi w ziemię i pomalowanymi pomarańczowym sprejem kijkami. Na naszej posesji.
W Święta mieliśmy przerwę w handlowaniu i w końcu znalazł się czas na spacer połączony z podziwianiem naszych włości...
I tu nas wzięła ku*wica połączona z depresją i chęcią przebicia kogoś tępymi widłami. Oto co zastaliśmy:
- skalniak rozpie*dolony w drobny mak, praktycznie śladu po nim nie zostało,
- żywopłot... część naszych tujek wyrwana i porozrzucana, część zakopana głęboko pod ziemią,
- równy trawnik zamienił się w gruzowisko,
- długa linia przekopanej ziemi, ciągnąca się wzdłuż płotu.
Pierwsza myśl, to żeby się nie pieprzyć i od razu dzwonić po wiedźmina. Ale po dwóch melisach stwierdziliśmy, że idziemy zrobić wywiad środowiskowy "co tu się ku*wa mać wydarzyło!?"
Sąsiadka wiedziała. Energetycy kładli u nas kabel pod ziemią. Podłączali nowemu sąsiadowi prąd.
"Pani Candela, a gbury to były jakieś, nie stąd, z Trójmiasta, nawet "dzień dobry" nie odpowiedzieli".
Czyli w skrócie: banda gburowatych energetyków, pod naszą nieobecność, od kilku dni szlajała nam się po posesji, nie raczyli ni zapukać, ni zapytać o zgodę, ani nawet wysłać listownego powiadomienia, że będą u nas coś robić! Po prostu weszli jak do siebie, zrobili mocno inwazyjny w estetykę podwórza rozpie*dol i poszli. Ot, normalny dzień w Polsce -.-"
Dokumenty w łapkę i z przekleństwem na pysku biegiem zrobić awanturę u energetyków, w gminie i w Starostwie.
I kurna, kolejna miła niespodzianka, bo tam zastał nas jeszcze większy burdel niż na podwórzu.
Okazało się, że mają jakieś swoje mapki, na podstawie pierworysu z '64 roku, że niby po naszej posesji biegnie sobie droga. Kij, że nasz dom i wszystkie papiery są z pierwszej dekady dwudziestego wieku. Kij, że ta ich wyimaginowana droga biegnie centralnie przez trzy, ponad stuletnie drzewa. I przez wiekową pompę wodną. Oni tu mają papiery, guano im możemy zrobić.
Szybkie ksero tej ich "mapy" i biegiem do geodetów. I ich komentarz:
"Paaanie, ten papier to jakiś gówniarz na kolanie w kiblu przed geografią rysował..."
Nie będę opisywać wszystkich przepychanek, bo się rozciągnie to wszystko w trzytomową powieść.
Krótko: panowie energetycy łaskawie przyjechali naprawić nam kilkudziesięciometrowy skalniak. Przyjechali, ułożyli połowę wysokości tego co było, na odcinku siedmiu metrów i pojechali. Po kolejnym telefonie z opieprzem, "przemiła pani" stwierdziła, że chcemy wyłudzić usługę i lepiej, żebyśmy się cieszyli z tego, co jest, przecież nawet przywieźli kupę swoich kamieni. Co się stało z naszymi poprzednimi kamieniami - nie wiadomo.
Następnym krokiem było wymuszenie na gminie pokrycia kosztów wyznaczenia rzeczywistej i niepodważalnej jednej, jedynej wersji granicy wzdłuż drogi. Oczywiście wyszło na nasze, od początku to my mieliśmy rację (granice tam, gdzie płoty).
Co miłego: panowie geodeci, w przeciwieństwie do energetyków, poinformowali listownie właścicieli wszystkich posesji, graniczących z drogą, że tego i tego dnia będą prace i proszę być w domu.
Da się? Da się.
Granice już się uprawomocniły, teraz będziemy walczyć o odszkodowanie, dzierżawę, czy co tam jeszcze może tym gburom krwi napsuć.
Aha, i w niedalekiej przyszłości planujemy zainwestować w tresurę dwóch, dużych psów. Żeby zażarcie broniły podwórza pod naszą nieobecność. Tak na wszelki wypadek...
Historia piekielna jak jasna kurka i sto milicjantów.
Wyobraźcie sobie skarpę, na szczycie której stoi płot, a sama skarpa jest umocniona skalniakiem od strony drogi. Tak wygląda zachodnia granica naszego podwórza.
Istotnym szczegółem jest to, że od północy buduje sobie dom nasz nowy sąsiad.
W zeszłym roku zainwestowaliśmy grube pieniądze w żywopłot i namęczyliśmy się ździebko przy sadzeniu, podlewaniu i ogólnej pielęgnacji. Na te zabiegi też oczywiście poszła kasa.
Byliśmy bardzo zadowoleni z efektu. Do grudnia.
Jak co roku, złapaliśmy sezonówkę przy sprzedaży fajerwerków. Przez kilka tygodni praktycznie nie było nas w domu, a o spacerach po podwórzu, po kilkugodzinnym staniu na mrozie, nie było mowy. Dlatego nie zauważyliśmy pewnych symptomów, które objawiały się wbitymi w ziemię i pomalowanymi pomarańczowym sprejem kijkami. Na naszej posesji.
W Święta mieliśmy przerwę w handlowaniu i w końcu znalazł się czas na spacer połączony z podziwianiem naszych włości...
I tu nas wzięła ku*wica połączona z depresją i chęcią przebicia kogoś tępymi widłami. Oto co zastaliśmy:
- skalniak rozpie*dolony w drobny mak, praktycznie śladu po nim nie zostało,
- żywopłot... część naszych tujek wyrwana i porozrzucana, część zakopana głęboko pod ziemią,
- równy trawnik zamienił się w gruzowisko,
- długa linia przekopanej ziemi, ciągnąca się wzdłuż płotu.
Pierwsza myśl, to żeby się nie pieprzyć i od razu dzwonić po wiedźmina. Ale po dwóch melisach stwierdziliśmy, że idziemy zrobić wywiad środowiskowy "co tu się ku*wa mać wydarzyło!?"
Sąsiadka wiedziała. Energetycy kładli u nas kabel pod ziemią. Podłączali nowemu sąsiadowi prąd.
"Pani Candela, a gbury to były jakieś, nie stąd, z Trójmiasta, nawet "dzień dobry" nie odpowiedzieli".
Czyli w skrócie: banda gburowatych energetyków, pod naszą nieobecność, od kilku dni szlajała nam się po posesji, nie raczyli ni zapukać, ni zapytać o zgodę, ani nawet wysłać listownego powiadomienia, że będą u nas coś robić! Po prostu weszli jak do siebie, zrobili mocno inwazyjny w estetykę podwórza rozpie*dol i poszli. Ot, normalny dzień w Polsce -.-"
Dokumenty w łapkę i z przekleństwem na pysku biegiem zrobić awanturę u energetyków, w gminie i w Starostwie.
I kurna, kolejna miła niespodzianka, bo tam zastał nas jeszcze większy burdel niż na podwórzu.
Okazało się, że mają jakieś swoje mapki, na podstawie pierworysu z '64 roku, że niby po naszej posesji biegnie sobie droga. Kij, że nasz dom i wszystkie papiery są z pierwszej dekady dwudziestego wieku. Kij, że ta ich wyimaginowana droga biegnie centralnie przez trzy, ponad stuletnie drzewa. I przez wiekową pompę wodną. Oni tu mają papiery, guano im możemy zrobić.
Szybkie ksero tej ich "mapy" i biegiem do geodetów. I ich komentarz:
"Paaanie, ten papier to jakiś gówniarz na kolanie w kiblu przed geografią rysował..."
Nie będę opisywać wszystkich przepychanek, bo się rozciągnie to wszystko w trzytomową powieść.
Krótko: panowie energetycy łaskawie przyjechali naprawić nam kilkudziesięciometrowy skalniak. Przyjechali, ułożyli połowę wysokości tego co było, na odcinku siedmiu metrów i pojechali. Po kolejnym telefonie z opieprzem, "przemiła pani" stwierdziła, że chcemy wyłudzić usługę i lepiej, żebyśmy się cieszyli z tego, co jest, przecież nawet przywieźli kupę swoich kamieni. Co się stało z naszymi poprzednimi kamieniami - nie wiadomo.
Następnym krokiem było wymuszenie na gminie pokrycia kosztów wyznaczenia rzeczywistej i niepodważalnej jednej, jedynej wersji granicy wzdłuż drogi. Oczywiście wyszło na nasze, od początku to my mieliśmy rację (granice tam, gdzie płoty).
Co miłego: panowie geodeci, w przeciwieństwie do energetyków, poinformowali listownie właścicieli wszystkich posesji, graniczących z drogą, że tego i tego dnia będą prace i proszę być w domu.
Da się? Da się.
Granice już się uprawomocniły, teraz będziemy walczyć o odszkodowanie, dzierżawę, czy co tam jeszcze może tym gburom krwi napsuć.
Aha, i w niedalekiej przyszłości planujemy zainwestować w tresurę dwóch, dużych psów. Żeby zażarcie broniły podwórza pod naszą nieobecność. Tak na wszelki wypadek...
Ocena:
380
(410)
Komentarze