W ubiegłą niedzielę była msza rocznicowa mojej zaprzyjaźnionej sąsiadki w intencji jej zdrowia.
Przypomniało mi się o tym, gdy byłam już w drodze do punktu bookcrossingu, aby "uwolnić" jakieś niepotrzebne już lektury młodej i nieco sensacji mojego (U)kochanego, wyeksmitowanej ze wzgardą z biblioteczki, z komentarzem,że suspensu w nich tyle co w dziełach polskich pozytywistów.
Ponieważ msza już się rozpoczęła, stwierdziłam, że nie będę się pchała do środka tylko wysłucham jej w chłodnej i mało zaludnionej kruchcie kościoła. Wypchana płócienną torbę z książkami postawiłam na murku przy kropielnicy, zasunąwszy starannie zameczek, żeby się zawartość nie wysypała.
Po komunii przyklęknęłam i na dłuższą chwilę zatopiłam się w modlitwie. Nagle zauważyłam upierścienioną na złoto łapkę chwytającą moja torbę. Szybko podniosłam się i złapałam za drugie ucho, zwracając się do krzepkiej 60-latki w typie działkowiczki:
Proszę zostawić tę torbę".
Na to ona: "Ja ja pierwsza zobaczyłam, więc jest moja!"
Daremnie usiłowałam kobiecie wytłumaczyć,że torba jest moja własnością, odstawioną dla wygody na murek. Nie pomógł nawet fakt, że powiedziałam co się znajduje w środku i odsunęłam zamek żeby mogła sama zobaczyć. Nic nie pomagało. Kobieta twardo ciągnęła torbę za ucho w stronę wyjścia, a mnie razem z nią (masa była po jej stronie), powtarzając, że ona tę torbę znalazła.
W sukurs przyszła mi pani z kiosku pod chórem, wychylając się z okienka i mówiąc z przyganą do książkowej kidnapperki:
"Jak Pani nie wstyd sięgać po cudzą własność i to do tego w kościele, na mszy świętej. Ja wszystko widziałam!"
Wtedy moja antagonistka wreszcie odpuściła i rączo opuściła kościół w swych ortopedycznych sandałkach.
Podziękowałam sprzedawczyni, doczekałam do końca mszy i dopiero kiedy odstawiłam książki do punktu bookrossingu wybuchnęłam szalonym śmiechem, bo dotarł do mnie bezsens całej sytuacji: przecież te książki i tak nie były mi potrzebne i puszczając z nimi babę wolno, oszczędziłabym sobie drogi i wysiłku.
Z drugiej jednak strony: torby szkoda.
Przypomniało mi się o tym, gdy byłam już w drodze do punktu bookcrossingu, aby "uwolnić" jakieś niepotrzebne już lektury młodej i nieco sensacji mojego (U)kochanego, wyeksmitowanej ze wzgardą z biblioteczki, z komentarzem,że suspensu w nich tyle co w dziełach polskich pozytywistów.
Ponieważ msza już się rozpoczęła, stwierdziłam, że nie będę się pchała do środka tylko wysłucham jej w chłodnej i mało zaludnionej kruchcie kościoła. Wypchana płócienną torbę z książkami postawiłam na murku przy kropielnicy, zasunąwszy starannie zameczek, żeby się zawartość nie wysypała.
Po komunii przyklęknęłam i na dłuższą chwilę zatopiłam się w modlitwie. Nagle zauważyłam upierścienioną na złoto łapkę chwytającą moja torbę. Szybko podniosłam się i złapałam za drugie ucho, zwracając się do krzepkiej 60-latki w typie działkowiczki:
Proszę zostawić tę torbę".
Na to ona: "Ja ja pierwsza zobaczyłam, więc jest moja!"
Daremnie usiłowałam kobiecie wytłumaczyć,że torba jest moja własnością, odstawioną dla wygody na murek. Nie pomógł nawet fakt, że powiedziałam co się znajduje w środku i odsunęłam zamek żeby mogła sama zobaczyć. Nic nie pomagało. Kobieta twardo ciągnęła torbę za ucho w stronę wyjścia, a mnie razem z nią (masa była po jej stronie), powtarzając, że ona tę torbę znalazła.
W sukurs przyszła mi pani z kiosku pod chórem, wychylając się z okienka i mówiąc z przyganą do książkowej kidnapperki:
"Jak Pani nie wstyd sięgać po cudzą własność i to do tego w kościele, na mszy świętej. Ja wszystko widziałam!"
Wtedy moja antagonistka wreszcie odpuściła i rączo opuściła kościół w swych ortopedycznych sandałkach.
Podziękowałam sprzedawczyni, doczekałam do końca mszy i dopiero kiedy odstawiłam książki do punktu bookrossingu wybuchnęłam szalonym śmiechem, bo dotarł do mnie bezsens całej sytuacji: przecież te książki i tak nie były mi potrzebne i puszczając z nimi babę wolno, oszczędziłabym sobie drogi i wysiłku.
Z drugiej jednak strony: torby szkoda.
próba zaboru mienia w kościele
Ocena:
361
(395)
Komentarze