Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#74666

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja kuzynka jest z zawodu genetykiem.

Kiedy miała naście lat, wyjechała z rodzicami za granicę. Tam zaczęła też studia, a że system edukacyjny w tym kraju jest troszkę inny niż u nas, to wcześnie zdobyła doktorat. Gdyby studiowała w Polsce, to zajęłoby jej to jakieś 3 lata dłużej. Po studiach odbyła jakieś staże w dużych koncernach, firmach farmaceutycznych czy czymś podobnym (nie wiem dokładnie gdzie, ale wiem, że było międzynarodowo), zaczęła nawet prace w jednej z tych firm.

Niestety jej rodzice zmarli nagle, w bardzo małym odstępie czasu. Dziewczyna postanowiła wrócić na jakiś czas do Polski, do jedynej rodziny jaka jej została. Po powrocie do rodzinnego miasta, zaczęła (od "niechcenia" - nie była pewna czy chce zostać na stałe, wiedziała że za granicą ma lepsze perspektywy na rozwój) szukać pracy w zawodzie.
Jedna z polskich wytworni leków szukała pracownika do badań genetycznych w nowo otwartej filii. Zgłosiła się i od razu została zaproszona na rozmowę. Para, która się z nią spotkała nawet nie zajrzała do CV. Powiedzieli, że kuzynka będzie mogła prowadzić własne badania, że będzie miała liczne premie i nagrody, że będzie miała świetne warunki do pracy badawczej itp.

Kiedy kuzynka zapytała się co z dojazdem (laboratorium było połączone z fabryką i do jej rodzinnego miasta było 80 km, żadne autobusy czy pociągi nie kursowały, ogólnie kompletne zadupie), dowiedziała się, że firma gwarantuje dojazd dla pracowników. Czyli cud, miód, malina.
Kiedy przyszło do podpisywania umowy okazało się, że jej wynagrodzenie to jakaś 1/3 tego co dostawała NA STAŻU, kiedy pracowała za granicą, dodatkowo nie dostawałaby nawet tyle, ponieważ firma planowała zatrudnić ją na pół etatu. Dojazd na koszt firmy owszem jest, ale tylko dla pracowników na cały etat. Premie i nagrody tak samo.

"Świetne warunki do pracy" okazały się malutkim laboratorium, bez okien i wentylacji gdzie miałyby pracować jeszcze dwie osoby: dziewczyny zaraz po studiach. Kuzynka twierdziła, że blat roboczy miałby problemy z pomieszczeniem trzech mikroskopów, nie mówiąc już o innych przyrządach.
Kiedy powiedziała tej miłej parze, że nie jest zainteresowana i na zdziwione spojrzenia wprost powiedziała, że to jej się po prostu nie opłaca (na sama benzynę wydawałaby miesięcznie prawie równowartość swojej pensji), usłyszała że jest pannicą z wygórowanymi oczekiwaniami, że przecież nikt jej zaraz po studiach (jak by było, gdyby uczyła się w Polsce) nie zatrudni za cały etat, że co ona sobie myśli, przecież to niepowtarzalna okazja na rozwój i zdobycie niezbędnego doświadczenia w zawodzie. Odpowiedziała zgodnie z prawdą, że doświadczenie to ona już ma i gdyby para łaskawie zajrzała do CV to by sama zobaczyła, że nie jest to jej pierwsza praca.

W rozmowie ze mną kuzynka powiedziała, że tak naprawdę szukali kogoś kto mógłby dać im "cudowne lekarstwo na raka" i potem, gdy ta osoba spełni oczekiwania ją zwolnić, bo już im się nie przyda. Stwierdziła, że z jej rozmów z kolegami wynikało, że dla niektórych polskich firm jest to norma: szukać świeżo upieczonego, zdolnego studenta genetyki/farmacji/biotechnologii/informatyki itp., który ma głowę pełną nowatorskich pomysłów, dać mu jakąś minimalną pensję i kiedy tylko student ("nabuzowany" tym, że ma pierwszą pracę i to od razu w dużej firmie) da im coś, co mogą sprzedawać z wielkimi zyskami, od razu go zwalniają, żeby przypadkiem nie zażądał podwyżki.

Puenty nie ma- pomimo, że usłyszałam tą historię jakiś miesiąc temu, nadal nie wiem co powinnam myśleć o polskich Januszach biznesu.

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 248 (284)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…