Dwa miesiące temu przygarnęliśmy kota. Przy pierwszym przeglądzie full wypas okazało się, że zwierzak ma dość duży kamień/kryształ w pęcherzu. Weterynarz od razu wdrożył leczenie, przepisał specjalistyczną karmę rozpuszczającą kryształy i kazał zgłaszać się gdy tylko coś złego zacznie się dziać.
Kilka dni temu kot zaczął posikiwać krwią. Najpierw do kuwety, potem w innnych miejscach (m. in. w jego ulubionym miejscu do spania - na naszym łóżku). Decyzja o kolejnej wizycie u weta z samego rana. Narzeczony niestety musiał iść sam gdyż ja pracowałam.
Po kilku godzinach od wizyty dzwonię do narzeczonego wypytać się co i jak. Akurat zbierał się do pracy więc przypomniałam mu, żeby zamknął drzwi do sypialni. Koci mocz z krwią bardzo ciężko doprać, zniszczyły nam się w ten sposób już dwa prześcieradła. Nie chciałam po prostu kolejnego kłopotu. Podobno kot nie bardzo się przejął tym zakazem i ograniczeniem jego kociej wolności, padł na parapet w salonie i spał.
Rozmowę z narzeczonym podsłuchała moja koleżanka z pracy. I się zaczęło.
Okazało się, że jestem "jakaś nienormalna"! Jak mogę zamykać drzwi przed schorowanym kotem, robię mu tylko przykrość i niepotrzebny stres.
Przyczepiła się też do samego leczenia kocura. Weterynarze to konowały, zdrajcy, oszuści, Żydzi, Masoni i Reptilianie. Zrobią wszystko, by wyciągnąć jak najwięcej kasy i trują zwierzęta.
Acha.
Nasz kot dostał No-Spę w zastrzyku (aby mógł się wysikać i całkiem go nie przytkało) oraz antybiotyk. Oczywiście wg koleżanki, kota powinnam leczyć żurawiną, tabletkami moczopędnymi dla ludzi oraz naparami z pokrzywy. Nie wiem, nie znam się. Możliwe, że ktoś leczy kota w ten sposób. Ja natomiast ufam lekarzowi weterynarii.
Opierdziel dostałam również za karmę. Przed przygarnięciem kota zaznajomiłam się z BARFem, stwierdziłam jednak, że mnie nie stać i nie mogłabym poświęcić tyle czasu na przygotowywanie pokarmu dla kota w ten sposób. Tym bardziej teraz gdy kot ma problemy z pęcherzem (i najprawdopodobniej również z nerkami), BARF raczej odpada.
Koleżanka trajkotała jeszcze przez dobrą godzinę. Wysyłała mi linki do stron o kotach, artykułów o niedobrych chytrych weterynarzach i plastiku znajdowanym w karmach dla zwierząt.
Kotu nie dzieje się krzywda, po kilku dniach problem minął. Będzie najprawdopodobniej nawracać, więc stąd specjalna dieta i obserwacja zwierzaka. Staram się dbać o kocura, czytam artykuły oraz fora właścicieli kotów. Uczę się na doświadczeniach innych, wiem na co zwrócić uwagę.
Doceniam troskę koleżanki. Ale sposób, w jaki przedstawiła mi swój punkt widzenia tylko mnie zniechęcił, miałam jej serdecznie dość.
Zdaję sobie sprawę, że wielu weterynarzy wykonuje swoją pracę tylko dla zysku. Że należy uważać i niektóre kwestie związane ze zdrowiem zwierzęcia najlepiej skonsultować z kilkoma lekarzami. Ale zakładanie, że wszyscy są tacy sami i to jeden wielki weterynaryjny spisek, jest po prosu chore.
Kilka dni temu kot zaczął posikiwać krwią. Najpierw do kuwety, potem w innnych miejscach (m. in. w jego ulubionym miejscu do spania - na naszym łóżku). Decyzja o kolejnej wizycie u weta z samego rana. Narzeczony niestety musiał iść sam gdyż ja pracowałam.
Po kilku godzinach od wizyty dzwonię do narzeczonego wypytać się co i jak. Akurat zbierał się do pracy więc przypomniałam mu, żeby zamknął drzwi do sypialni. Koci mocz z krwią bardzo ciężko doprać, zniszczyły nam się w ten sposób już dwa prześcieradła. Nie chciałam po prostu kolejnego kłopotu. Podobno kot nie bardzo się przejął tym zakazem i ograniczeniem jego kociej wolności, padł na parapet w salonie i spał.
Rozmowę z narzeczonym podsłuchała moja koleżanka z pracy. I się zaczęło.
Okazało się, że jestem "jakaś nienormalna"! Jak mogę zamykać drzwi przed schorowanym kotem, robię mu tylko przykrość i niepotrzebny stres.
Przyczepiła się też do samego leczenia kocura. Weterynarze to konowały, zdrajcy, oszuści, Żydzi, Masoni i Reptilianie. Zrobią wszystko, by wyciągnąć jak najwięcej kasy i trują zwierzęta.
Acha.
Nasz kot dostał No-Spę w zastrzyku (aby mógł się wysikać i całkiem go nie przytkało) oraz antybiotyk. Oczywiście wg koleżanki, kota powinnam leczyć żurawiną, tabletkami moczopędnymi dla ludzi oraz naparami z pokrzywy. Nie wiem, nie znam się. Możliwe, że ktoś leczy kota w ten sposób. Ja natomiast ufam lekarzowi weterynarii.
Opierdziel dostałam również za karmę. Przed przygarnięciem kota zaznajomiłam się z BARFem, stwierdziłam jednak, że mnie nie stać i nie mogłabym poświęcić tyle czasu na przygotowywanie pokarmu dla kota w ten sposób. Tym bardziej teraz gdy kot ma problemy z pęcherzem (i najprawdopodobniej również z nerkami), BARF raczej odpada.
Koleżanka trajkotała jeszcze przez dobrą godzinę. Wysyłała mi linki do stron o kotach, artykułów o niedobrych chytrych weterynarzach i plastiku znajdowanym w karmach dla zwierząt.
Kotu nie dzieje się krzywda, po kilku dniach problem minął. Będzie najprawdopodobniej nawracać, więc stąd specjalna dieta i obserwacja zwierzaka. Staram się dbać o kocura, czytam artykuły oraz fora właścicieli kotów. Uczę się na doświadczeniach innych, wiem na co zwrócić uwagę.
Doceniam troskę koleżanki. Ale sposób, w jaki przedstawiła mi swój punkt widzenia tylko mnie zniechęcił, miałam jej serdecznie dość.
Zdaję sobie sprawę, że wielu weterynarzy wykonuje swoją pracę tylko dla zysku. Że należy uważać i niektóre kwestie związane ze zdrowiem zwierzęcia najlepiej skonsultować z kilkoma lekarzami. Ale zakładanie, że wszyscy są tacy sami i to jeden wielki weterynaryjny spisek, jest po prosu chore.
praca weterynarz
Ocena:
153
(215)
Komentarze