Pojawiały się historie o współlokatorach, którzy całe swoje życie poświęcali hodowli pleśni, brudu i wszelakich żyjątek na naczyniach swoich i współlokatorów, a także na powierzchniach wspólnych. Dlatego moja historia będzie pewnym zaskoczeniem, gdyż jest o Pani Pedant (PP).
PP jest moją współlokatorką (poza nami mieszka jeszcze jedna dziewczyna). Dosłownie nie znosi brudu. I okej, rozumiem, ja też nie lubię, jak moje jedzenie zaczyna mówić, a śmieci już wynajdują koło, ale uznaję lekki nieład.
Dochodziło w naszych kontaktach do absurdów takich jak to, że położone krzywo moje buty były przedmiotem awantury, bo nie stały w rządku. To nic, że nie przeszkadzały. I tak było źle.
Szczytem, po którym PP przestała się do mnie odzywać, był dzień, kiedy przygotowałam sobie obiadek - zwykły schabowy z ziemniakami i surówką. Wiadomo, że przy obiedzie zostaje lekki syf, ale idzie go ogarnąć w 10 min. Jednak, jako że musiałam lecieć na zajęcia, zmywanie zostawiłam na później.
Kiedy wróciłam, PP od progu zaczęła mnie jechać za to, że musiała zmywać moje garnki (tak, moje prywatne garnki - każdy ma swoje) oraz talerze i po mnie wynosić śmieci, bo zostawiłam burdel.
Aha, burdelem były garnki i mój talerz oraz obierki w śmietniku. Wkurzyłam się, bo nie będzie mnie PP rozstawiała po kątach. Nie miałam zamiaru przystosować się do jej najczystszego trybu życia, gdzie kubek po herbacie to hasiok totalny.
Wspominałam o naszej innej współlokatorce. Również z nią PP nie gada, bo - uwaga - współlokatorka ma nieporządek w jej prywatnym pokoju.
PP ujrzała go, jak współlokatorka zostawiła drzwi otwarte i od razu rzeczona dostała reprymendę, że przez jej syfienie w domu zalegną się karaczany. Nie muszę chyba dodawać, że chodziło tylko o zwyczajny, codzienny nieporządek?
Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy PP nie cierpi na jakąś chorobę psychiczną, bo takie zachowanie nie jest normalne.
PP jest moją współlokatorką (poza nami mieszka jeszcze jedna dziewczyna). Dosłownie nie znosi brudu. I okej, rozumiem, ja też nie lubię, jak moje jedzenie zaczyna mówić, a śmieci już wynajdują koło, ale uznaję lekki nieład.
Dochodziło w naszych kontaktach do absurdów takich jak to, że położone krzywo moje buty były przedmiotem awantury, bo nie stały w rządku. To nic, że nie przeszkadzały. I tak było źle.
Szczytem, po którym PP przestała się do mnie odzywać, był dzień, kiedy przygotowałam sobie obiadek - zwykły schabowy z ziemniakami i surówką. Wiadomo, że przy obiedzie zostaje lekki syf, ale idzie go ogarnąć w 10 min. Jednak, jako że musiałam lecieć na zajęcia, zmywanie zostawiłam na później.
Kiedy wróciłam, PP od progu zaczęła mnie jechać za to, że musiała zmywać moje garnki (tak, moje prywatne garnki - każdy ma swoje) oraz talerze i po mnie wynosić śmieci, bo zostawiłam burdel.
Aha, burdelem były garnki i mój talerz oraz obierki w śmietniku. Wkurzyłam się, bo nie będzie mnie PP rozstawiała po kątach. Nie miałam zamiaru przystosować się do jej najczystszego trybu życia, gdzie kubek po herbacie to hasiok totalny.
Wspominałam o naszej innej współlokatorce. Również z nią PP nie gada, bo - uwaga - współlokatorka ma nieporządek w jej prywatnym pokoju.
PP ujrzała go, jak współlokatorka zostawiła drzwi otwarte i od razu rzeczona dostała reprymendę, że przez jej syfienie w domu zalegną się karaczany. Nie muszę chyba dodawać, że chodziło tylko o zwyczajny, codzienny nieporządek?
Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy PP nie cierpi na jakąś chorobę psychiczną, bo takie zachowanie nie jest normalne.
najem współlokatorzy
Ocena:
259
(275)
Komentarze