Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#82000

przez ~nietakaznowunormalna ·
| było | Do ulubionych
Witajcie,

chciałam Wam opowiedzieć o tym, z czym spotkałam na wymarzonym dla mnie kierunku studiów.

Kierunek jaki sobie wybrałam był jednym z niewielu humanistycznych bardzo obleganych na rekrutacji, przynajmniej w moim roczniku.

Niestety z powodu matury (a raczej zmian Ministerstwa Edukacji) ani ja, ani moi koledzy z rocznika nie mieliśmy tak dużo punktów co roczniki poprzednie i następne. Dostałam się na studia zaoczne. Do podjęcia nauki była potrzebna opinia z Medycyny Pracy, którą dostałam od ręki bez żadnego "ale".

Na pierwszym roku było nas przeszło 300. Najpierw obiecano nam, że zajęcia tylko w soboty i niedziele, przy czym 1-2 weekendy wolne. W praktyce nie mogłam podjąć pracy w pełnym wymiarze, bo:
- zajęcia zaczynały się w piątki o 12, kończyły często o 22 w niedzielę, przy czym sobota mogła być całkowicie wolna;
- dziekanat czynny w czwartki i piątki do 12;
- część zajęć trzeba było odbyć tylko w środy lub czwartki bez względu na "rozkład" zjazdów, także w godzinach późno-wieczornych;
- egzaminy były ze studentami dziennymi, których było 4-krotnie mniej niż nas...

Jednak to wszystko można było przeboleć. Nie po to płaciło się przeszło 2 tysiące za semestr i pracowało nocami by zrezygnować, bo ktoś robi nam pod górkę. Ale ludzie się wykruszali...

- biblioteka kierunkowa otwarta tylko do czwartku;
- wypożyczalnia sprzętu specjalistycznego tylko do czwartku;
- spotkania z promotorami tylko do czwartku;
- poprawianie egzaminów tylko z dziennymi - do czwartku;
- pozostałe egzaminy tylko dla nas do czwartku... przy czym wybierzcie sobie dzień: wtorek czy środa...

Spałam na uczelni. Jadłam chleb z pasztetem i zapijałam go tragicznie kiepską kawą lub czekoladą z automatu. Raz jedna z wykładowczyń (która nie miała z nami zajęć) zapytała się nawet, czy jestem zdrowa, bo spałam na poduszce zrobionej z torby na laptopa, przykryta kurtką. Ale wtedy przechodził inny profesor i powiedział, że czekamy na egzamin u niego. Była 8 rano, egzamin zaczynał się o 11, a kończył... ostatni ludzie podobno wychodzili po 23.

Przed drugim rokiem została nas mniej niż połowa. Jedna dziewczyna przestała chodzić na zajęcia i poprawiła maturę... na nowych warunkach. Wskoczyła na dzienne. My w nieco ponad setkę walczyliśmy dalej.

Sporo ludzi przeprowadziło się do miasta, gdzie znajdowała się uczelnia, żeby w ogóle być na bieżąco. Przynajmniej w 2 mieszkaniach żyło naraz 6-8 osób na 30 metrach. W weekendy takie mieszkania zamieniały się w obozy dla uchodźców. Pracowali, załatwiali notatki. Dziewczyna, która wskoczyła na dzienne dzieliła się z nami notatkami. Jako jedyna z całych dziennych. Była tam jako jedna z dwóch z naszego rocznika.

Ludzie nadal się wykruszali. Zostawali najlepsi, albo raczej najbardziej zagorzali... + ci, których było na to stać, bo rodzice dawali. Była taka grupa około 10 dziewczyn, które w "okienkach" wyskakiwały sobie na zakupy do miasta, bo nie miały się w co ubrać. Jak zgnoić resztę studentów? Wystarczy pokazać rachunek na kilka tysięcy i metki z ubrań... które się ubrało na kolejne wykłady.

Dziewczyny miały też swoje "dojścia" do materiałów. Gdy nikt nie znał odpowiedzi na pytanie z egzaminu, bo to zagadnienie nie pojawiło się ani w podręczniku ani na zajęciach, to one już ją miały w swoich telefonach.

Część z nich była też bardzo agresywna. Pamiętam tak, jakby to było wczoraj:
głosowanie, czy przyjmiemy dziewczynę z innej uczelni do grupy. Wystarczyło do tego podnieść rękę. Jedna z tych ww. dziewczyn była "szefem" całej szajki i otoczyła się nieśmiałymi dziewczynami ze średnio zamożnych rodzin. Głosowanie odbywało się w zbyt małej sali i cała ta grupka stała. Gdy jedna z tych nieśmiałych podniosła rękę, że jest za przyjęciem nowej do grupy tamta ją tak mocno walnęła w głowę, że dziewczyna odbiła się od biurka. Na szczęście okulary były całe, ale nos już nie całkiem... na następnych zajęciach wycierała krew. Miała spuchnięty cały nos. I siny. Na innych zajęciach pojawiła się w ciemnych okularach. Z resztą nie ona jedyna "chorowała". Ci z nas, którzy mogli, to im pomagali w miarę możliwości. Nawet pewnie wiele z Was nie wie jak można ładnie zamalować siniaki... bo o skargach na uczelni już nie dało się zwyczajnie mówić.

Na przerwach tworzyły się grupy. Nie było kujonów. No może "jeden" na te ponad 100 osób, ale dziewczyna ewidentnie miała opłacone oceny. Zostawiała pustą kartkę i dostawała 5. "Ale ja nic nie umiałam", "a jaką dałaś odpowiedź w 31 pytaniu"... ale ona nie zadawała się z grupą "karierowiczek". Po prostu była głupia. Wszystko ktoś robił za nią i wszyscy z roku to widzieli i chcieli temu przeciwdziałać. Skończyło się na spotkaniu roku z opiekunem w... to chyba był czwartek. Usprawiedliwień z pracy nie tolerowano. Trwało to ok. 20 minut i usłyszeliśmy, że ona na te oceny zapracowała.

Z wykładowcami też było różnie. Jedni rozumieli, próbowali dostosować spotkania z nami, zajęcia, wykłady w terminach zjazdów. Ale takich osób było dosłownie kilka. Przy czym jedna wyglądała jak bezdomna i pachniała tak samo. Inna została wylana podobno za picie. Ale po prostu sama może zrezygnowała? Nie wiem na prawdę.

Dość sporo było doktorantów. Mimo wszystko ich błędy, jakie popełniali w czasie swojej pracy zawodowej (jaką nam przedstawiali), to są rzeczy, o których wiem, że nie dość, że nie powinnam mówić, to wręcz mi nie wolno. Błędy bywały tak kategoryczne, że powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności przed sądem.

Sam dziekan wydziału palił papierosów tyle, że dotychczas nie poznałam drugiej osoby, które by tyle paliła. Wykład trwający 3 godziny miał 6-10 przerw na papierosa. Wtedy wychodził na zewnątrz. W czasie egzaminu w jego gabinecie przerwy były co studenta, czyli co 5-7 minut. Po wyjściu stamtąd pachniało się tak, jakby spędziło się nad ogniskiem godzinę. Okno otwarte na oścież, ale i tak wszystko śmierdziało. Po egzaminach u niego po prostu człowiek czuł, że musi się wykąpać.

W końcu ja też zrezygnowałam z tych studiów. Z tego co wiem to z całego naszego roku studia te skończyło niecałe 20 osób.

Zastanawiacie się co to był za kierunek?

Psychologia.

Dlatego mówię Wam całkiem szczerze, że jeśli macie wątpliwości - jakiekolwiek - co do tego, że psycholog dobrze prowadzi Wasz przypadek, a tym bardziej Waszego dziecka - zrezygnujcie z niego. Znajdźcie innego. Można znaleźć dobrego psychologa. Poradźcie się nawet anonimowo na forum. Sama szukałam dla znajomej i z polecenia okazał się super. Mnie życie nauczyło, że z większością tych, którzy zdają ten kierunek, po prostu nie chcę być porównywana. Ale są też tacy psychologowie, którzy są warci polecenia. Niestety cała ta reszta psuje im opinię, a uczelnie wcale nie pomagają.

Polska uczelnia psychologia psycholog wariat szaleniec kasa forsa pieniądze studia

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (18)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…