Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

AlexPlayer

Zamieszcza historie od: 10 marca 2011 - 21:41
Ostatnio: 27 października 2023 - 21:29
  • Historii na głównej: 16 z 25
  • Punktów za historie: 7289
  • Komentarzy: 277
  • Punktów za komentarze: 2122
 

#63696

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zachciało mi się iść do pracy. Mało tego! Zachciało mi się iść do pracy w swoim zawodzie! No ale łatwo nie ma - pracodawcy wymagają pewnych dodatkowych uprawnień, więc chcąc - nie chcąc zapisałam się na studia podyplomowe. Sprawa jest prosta: płacę 1500 za semestr (a semestry są dwa), co drugi weekend chodzę na zajęcia z których nic, absolutnie nic nie wynoszę, a na koniec piszę pracę dyplomową, której nikt nie przeczyta i już mam zdobyte interesujące mnie uprawnienia.

I wszystko szło pięknie: ja w wymaganym czasie dzielnie stawiałam się na zajęciach. Prowadzący te zajęcia dzielnie prowadzili (różnie przedmioty, różne zakresy materiału, ale wszyscy dzielnie gadają dokładnie to samo). Trzeba robić prezentację - robię, trzeba przynieść kredki - przynoszę, trzeba napisać egzamin - piszę. No raz dwa i jak nic będzie po wszystkim.
No ale! Nie ma przecież tak łatwo. Na jednych zajęciach pojawić się nie mogłam: pies miał sraczkę, chłop po operacji ledwie się rusza, no nie zostawię chłopaków samych. Ale że przedmiot o wdzięcznej nazwie, której przezornie tu nie wymienię, na studiach już miałam, a do tej pory wszyscy prowadzący oceny jak się tylko dało przepisywali - myślę naiwnie, że i mi się uda załatwić wpis od ręki i tyle. No i pewnie by się tak stało, gdyby nie prowadząca zajęcia pani profesor...

Już podczas trwania tych zajęć, na których nie dane mi było się zjawić, doniesiono mi, że mam przerąbane. Ja oraz 10 innych osób, które się nie pojawiły. Pani profesor ocen nie przepisuje - trudno, liczyłam się i z tą opcją. A potem to już było tylko gorzej.

Pani profesor - specjalistka w swojej dziedzinie - wygląda jak potwór z najstraszniejszego koszmaru, a charakter ma również w tym klimacie. Ufarbowana na rudo, brwi pierdyknięte nierówno kredką i zoperowana twarz - ewidentnie w sposób nieudany, gdyż pani profesor ma jeden policzek wyżej od drugiego. Jest z wyglądu tak przerażająca, że aż się nie da od niej oderwać wzroku. Żeby przypieczętować swój szatański image - pani profesor zachowuje się również jak szatan.

Ustalmy jedną rzecz - na studia podyplomowe idą dorośli ludzie: po trzydziestce, czterdziestce, pięćdziesiątce, nie jakieś szczyle. Ale pani profesor zdaje się o tym nie wiedzieć. Wyśmiewa, poniża, upokarza na zajęciach każdego, kto jej się nie spodoba (Jedna kobieta na zajęciach usłyszała, że z niej to już nic nie będzie...). Cały czas zarzuca tekstami o braku kultury w grupie, chamstwie, szokujących zachowaniach (nikt ze strachu nic nie mówi i nikt nic nie robi złego). Wrzeszczy, piszczy, albo milknie krzywiąc się paskudnie. Terror. Normalny terror.

Zajęcia z panią profesor odbywały się dwukrotnie i aby dostać zaliczenie trzeba było mieć obydwie obecności. Idę więc do pani profesor, dowiedzieć się w jakim terminie zajęcia mam odrobić. Pani podaje termin. Zajęcia się nie odbywają - w ogóle takich zajęć w tym dniu ta pani nie miała. Ale to nic, lubimy się przejechać na uczelnię w niedzielę rano ot tak.
Idę więc pytać drugi raz - kiedy mogę zajęcia odrobić? Ano nie mogę. Nie w tym semestrze. Może w następnym. A może dopiero w przyszłym roku. I nie, nie ma innego sposobu na zdobycie wpisu. To nic, że przedmiot miałam już kiedyś. To nic, że nie mogłam być na zajęciach. To nic, że proszę o umożliwienie mi zaliczenia ("Pani chyba żartuje, że ja będę pani poświęcać swój bezcenny czas"! - tyle usłyszałam). Nie! I koniec. 10 osób nie wie co ma robić. Zaliczanie tego w przyszłym roku nie jest możliwe, nikt nam o tyle nie przedłuży sesji. Zresztą zaliczenie tego w tak odległym terminie opóźni nam też zdobycie uprawnień. Czekają nas negocjacje w dziekanacie - może oni wymyślą jak przedmiot zaliczyć.

I powiem wam tyle: jestem w szoku. Że z takim chamstwem można się odnosić nie tyle do studenta, co do człowieka. Że ktoś tej pani płaci za uczenie nas, a ona jest z nami ewidentnie jak za karę. Że można mieć tyle radości, ze sprawiania ludziom problemów. Że można poniżać kogoś, kogo powinno się nauczać.
Biedna, biedna i prawdopodobnie bardzo nieszczęśliwa kobieta.

Uczelnia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 473 (597)
zarchiwizowany

#57642

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Studia wyższe nie są obowiązkowe. Oczywiste? Chyba nie dla wszystkich.

Miałam dziś jak co środę zajęcia z niesamowitą Panią Doktor B. Cudowna kobieta, która zaraża entuzjazmem do swojego przedmiotu, prowadzi ćwiczenia i wykłady z taką pasją, że niektórzy studenci mają impuls wstać i za nią podążać, nie ważne gdzie, ważne że z Nią!
Ale nie wszyscy.
Pani Doktor B. od wielu wielu lat prowadzi zajęcia dla studentów I roku naszego kierunku. To taki wstępniak do dalszych zajęć z niektórych dziedzin, takie wprowadzenie mające dać studentom grunt, aby dalej działać. Doktor B. mimo, że niezwykle życzliwa wszystkim studentom, swoje też wymagać musi. W ciągu semestru zajęć z nią są kolokwia, z których słabe wyniki nominują studenta do pisania tak zwanego "kombajnu": sprawdzianu ze wszystkiego, który trzeba zdać, aby być dopuszczonym do egzaminu. Trudna sprawa, ja osobiście pisałam niesławnego "kombajna" koło 8 razy - i na dobre mi to w sumie wyszło - wiedzę miałam na pewno ugruntowaną. Przeszkoda na studiach jak każda inna.
Pogadałam, pogadałam, ale do czego zmierzam? A no do tego, że byłam dziś świadkiem ataku studentów I roku na Panią Doktor B. Obsiedli ją jak muchy i dawaj się wykłócać o oceny. Scena iście dantejska. Ale najbardziej zapadła mi w pamięć pewna wyfiokowana niewiasta, która z pretensją i totalnym fochem, zaczęła się wykłócać w sposób po prostu chamski: "Ale jak to nie zdałam? Wszystko napisałam! Musiała się pani pomylić! I to jeszcze jak? Ja? Jedyna na roku? Nie zdałam? Ja pracuję! Nie mam czasu się uczyć!" I w tym tonie dalej nawija. A jak się okazało, że zabrakło jej punktu? No to dopiero się obraziła!
Wryło mnie w ziemię. Piąty rok siedzę na tym wydziale, ale jeszcze nie widziałam, żeby ktoś się tak odnosił do prowadzącego, i to jeszcze nie byle jakiego, ale takiego, który naprawdę swoje życie poświęca studentom. Nie zawsze się prowadzących lubi, nie zawsze szanuje, ale mimo wszystko - to są ludzie, do których trzeba się odzywać w sposób kulturalny, na poziomie. To nie jest podstawówka! Jedna cizia z drugą nie musi tu wcale być, skoro jak widać, niekoniecznie jej się to podoba.
Ja wiem, że teraz studiować może każdy. Ja wiem, że pewnie 3/4 studentów nie chce wiedzy - chce papierka, ale jak słucham co te dzieci gadają w windach, jakie pierdoły zaprzątają ich modnie przycięte główki na korytarzach, a na deser widzę atak jakiejś pustej lalki na naprawdę wspaniałego człowieka, to jest mi przykro. Przykro i wstyd.

Uniwersytet

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 237 (377)
zarchiwizowany

#55236

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nadchodzi taki czas w życiu każdej kury domowej (przynajmniej raz w tygodniu), że trzeba zrobić gar zupy. Jak zupa, to jakieś mięso do niej, żeby wywar miał sens i aromat wprawiając sąsiadów zapachem w zachwyt i osłupienie.
No i powiem wam szczerze, że jak dziś się dobrałam do wczoraj zakupionych porcji rosołowych, to faktycznie osłupienie u sąsiadów mogło być - smród taki, że mi łzy pociekły, a mój pies chyba nagle stał się wegetarianinem. Masakra.
Ja wiem, że grzbiety to ryzykowna zabawa. Ja wiem, że drób się szybko psuje, ale świeże mięso czy kości wyjęte z wora i przechowywane w chłodzie to moim zdaniem dobę powinny spokojnie wytrzymać, i do tej pory wytrzymywały. No nic. To nie jest aż taki pieniądz, pójdę do mięsnego pod blokiem i kupię nowe porcje. A market, w którym zakupy zrobiłam wczoraj w kwestii mięsa będę już omijać szerokim łukiem, bo to nie pierwszy raz kiedy coś ze świeżością takich produktów u nich nie tak.
No to zamiast obierać warzywa na zupę grzeję do sieciowego mięsnego po porcje. Baba żywcem wzięta z PRL-u odbiera ode mnie zamówienie na 3 grzbiety, po czym stara się upchnąć każdy do malutkiego woreczka. No i to się musiało źle skończyć - jedna porcja ląduje na ziemi. I ja jednak jestem jakaś głupia, bo naprawdę byłam przekonana, że ona ją wyrzuci. Zapłaciłam, spakowałam się i wychodzę. Nie będzie dla was zaskoczeniem, że babsko nie wyrzuciło porcji, tylko gdy zebrałam się do wyjścia wrzuciło mięso z powrotem do pojemnika w lodówce?
I teraz pytanie: dlaczego nie zareagowałam? Nie wiem. Po prostu nie mam pojęcia. Może dlatego, że nie miałam już siły się z głupim babskiem kłócić, a może dlatego, że i tak by tego nie wyrzuciła i ktoś to kupi. Nie wiem, ale wiem, że muszę szukać zakupowych alternatyw. Bo i market i ten sklep są w kwestii mięsa dla mnie skreślone.

Market i sklep mięsny

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 15 (47)

#52210

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Komary.
Tną Was komary? Kupujecie środki, które mają Was przed nimi chronić? To uwaga! Piekielność!

Każdy ma takie wrażenie, że jak kupi najdroższy środek, to będzie najlepiej chroniony, więc kupuje Off (około 12 zł). Oprócz Offa jest dużo tańszy Autan (około 7 zł). Ale ale! Można kupić w marketach również Offa za 10 zł. Super!
I wszystko było by ok, gdyby nie fakt, że Off za 10 zł jest niczym innym, jak Autanem za 7 zł przykrytym etykietką Offa za 12 zł!
Firma, która rozprowadza Off, to dokładnie ta sama firma, która produkuje Autan. Ba! Oba specyfiki mają dokładnie tę samą ilość tego samego środka czynnego przeciwdziałającego komarom. Dwa identyczne środki w różnej cenie, plus trzeci w innej etykietce.

Uwaga na Autany oklejone etykietką Offa. Nie uwierzyłabym, gdybym sama z Offa nie zdarła etykietki, pod spodem widząc środek znacznie tańszy.

Markety

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (628)
zarchiwizowany

#50247

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Obraził się dzisiaj na mnie jakiś pan...

Wracałam z psem z kontrolnej wizyty u weterynarza. Wsiadłam z nim do tramwaju, ludzi sporo, ale wyszukałam miejsce, żebym i ja mogła jakoś pewnie stanąć, i pies się wygodnie położyć. Fafąg rozłożył się akurat idealnie przy ostatnim siedzeniu, na którym siedział sobie jakiś, właściwie niczym nie wyróżniający się pan. Zanim zdążyłam pewniej chwycić się rurki, łapsko faceta już czochrało psa po głowie, a sam chłopina zaczął się dzielić ze mną swoimi przemyśleniami na temat psów zadając przy tym milion pytań:

"A ile on je? Bo mój syn takiego chce, ale ja wolę owczarka, to mamy owczarka. A oczy to ma normalne? A w jakim kolorze? (tu musiałam interweniować bo zaczął psu przy gałach grzebać). A tu ma pani psa mojego (pokazuje fotkę z komórki). Ale łapę to ma! A nie zimno mu? Bo mój to jest po policyjnym psie, mądry, a ten? ...."

I tak dalej. Przy czym pan bardzo niewyraźnie mówił i co chwilę dawał mi znak, że mam się nachylić, a oddech miał naprawdę morderczy. No ale pan sobie gada, a ja mimo że mam go dość - grzecznie odpowiadam.

Ale gdy chłop, najpierw zapytał się mnie, czy wiem jak pies pije, a następnie zaczął prezentować możliwe metody - zwątpiłam:

P: Bo ja to w telewizji widziałem, że pies nie pije tak jak wszyscy myślą, że pije, tylko inaczej.
J: No to ja nie wiem co pan za telewizję ogląda...
P: (pukając się w głowę) Pani! Bo ja mojemu to piwo daje, żeby to sprawdzać, bo on tak tą pianę liże i wtedy widać jak pije!
J: A pana weterynarz wie, że pan psa piwem poi?
P: A co to szkodzi?
J: Ludziom piwo szkodzi, to i psom pewnie też może zaszkodzić...

No i się chłop zapowietrzył, spurpurowiał, i słowa już obrażony nie powiedział. Parę razy nawet otwierał paszczę, żeby moje skandaliczne słowa skomentować, ale zrezygnowany tylko kolejne razy machał ręką. Chwilę potem wysiadł, ale nie korzystał z wyjścia koło mnie, mimo że miał bliżej.

I żeby nie było: lubię piwo!

Tramwaj KZK GOP

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (52)

#47714

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W październiku ubiegłego roku byłam na konferencji. Jednym z punktów programu był spacer po terenie Roztoczańskiego Parku Narodowego, a konkretnie wejście na niewielką, ale bardzo urokliwą Bukową Górę, która jest objęta ochroną ścisłą.

Kilkunastoosobowa grupa studentów do której należałam, miała wątpliwą przyjemność wyruszyć pod górkę w tym samym czasie, co wycieczka grupy emerytów. Chciał - nie chciał przemieszaliśmy się. I nie byłoby w tym nic piekielnego, gdyby nie fakt, że staruszkowie na widok dobrodziejstw lasu dostali autentycznego kociokwiku. Dla niezorientowanych - na obszarze objętym ochroną ścisłą jest absolutny zakaz schodzenia ze szlaku, o czym przypomina każdy przewodnik, oraz tablice informacyjne znajdujące się przy wejściu do parku.

Wyobraźcie sobie bandę seniorów o kulach, laskach, wspieranych niekiedy przez młodszych opiekunów, którzy gdy tylko zobaczyli ogrom gigantycznych grzybów rosnących wzdłuż trasy, jak w amoku rzucili się by je wszystkie wyzbierać. Rozpierzchli się po obydwu stronach szlaku, wyciągnęli siateczki jednorazowe i rozpoczęli żniwa. Nie zapomnę widoku starszej pani, którą jej młodsza towarzyszka właściwie niosła od grzyba do grzyba...

Gdy minął nam pierwszy szok, podjęliśmy próby zwracania staruszkom uwagi, że to co robią jest nie tylko niewłaściwe, ale najzwyczajniej w świecie karalne. Część udawała, że nas nie słyszy, część przed nami uciekała, a część zgrywała idiotów ("grzyby? jakie grzyby? nie mam żadnych grzybów!" powiedziała jedna pani trzymając w dłoni przeźroczystą siateczkę wypełnioną grzybami). No po prostu nic nie docierało, nawet straszenie mandatami, które za nieprzestrzeganie regulaminu parku się należą.

W tym wypadku, starsi nie stanowili przykładu. A powinni.

park narodowy

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 651 (769)
zarchiwizowany

#43765

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zdarzyło się tu już parę historii na temat błędów w leczeniu, złych diagnoz, niekompetencji i lekarzy, i weterynarzy. Moja historia ma pokazać, że każdą decyzję o jakimś inwazyjnym czy ciężkim leczeniu należy konsultować.

Dog niemiecki jaki jest, każdy widzi - wielki, a co za tym idzie ma szerokie spektrum możliwości chorowania na różne przypadłości przypisane m.in. tej olbrzymiej rasie.
Co roku z moim chłopem i Fafikiem wybieramy się na WWW - wielką wizytę weterynaryjną, która jest połączeniem szczepień i ogólnego przeglądu podwozia i nadwozia. Niestety ze względu na zmianę miejsca zamieszkania, rok temu wybraliśmy się nie do naszego stałego weterynarza, a do pana prowadzącego gabinet w bloku obok.
Nowy pan weterynarz dosłownie w drzwiach nas witał wprowadzając do gabinetu, który z powodzeniem mógłby być studiem reklamowym jednej ze znanych marek psich karm. Zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, pan nas poinformował, że pies ma ciężko chore oczy. Operacja! Jak nic! Po czym za pomocą podręczników, gestykulacji, kropli wkrapianych do psich oczu, które następnie po podświetleniu lampą wypłynęły psim nosem - tylko że zielone, zaczął nam tłumaczyć na czym polega psia przypadłość o wdzięcznej nazwie entropium, często u dogów spotykanym. Nie powiem, wystraszyliśmy się, po pierwsze że Faf jest cierpiący, a po drugie, że czekać go ma operacja, a dla dogów jakikolwiek zabieg pod narkozą to duże niebezpieczeństwo. Szczepienie pan wykonał i już nas chciał na operację umawiać, omawiać koszta i ogólnie planować działania, ale ładnie podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, że się odezwiemy.
Postanowiliśmy się jednak nie śpieszyć, skonsultować to z kimś jeszcze. Pierwsza psa obejrzała moja koleżanka kończąca właśnie studia weterynaryjne - nie za bardzo widziała, gdzie to nieszczęsne entropium jest. No ale ona się diagnozy nie podejmuje, bo jeszcze mało wie. Zrozumiałe.
Czas płynął, pies się trzymał, aż dotrwaliśmy do kolejnej WWW - tym razem odbyliśmy wycieczkę do naszego pierwszego weterynarza. I cóż on powiedział? Fafikowe oczy są zdrowe.

Dzięki temu, że nie nie zaufaliśmy panu weterynarzowi gwiazdorowi reklamy psiej karmy, że sami staraliśmy się zgłębić temat, zasięgnąć opinii a przede wszystkim nie dać się wystraszyć i zwariować, oszczędziliśmy psu realnego bólu.

Katowicki weterynarz

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 78 (144)

#42044

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio czytałam tu historię o pomyleniu Lublina z Lubinem. Ja słyszałam o zamianie dwóch kurortów: nadmorskiego i górskiego.

Znajomy ma przy jednej z głównych ulic budynek - na dole znajdują się lokale gastronomiczne, a u góry pokoje gościnne. Zjawia się w niego starszy pan mówiąc, że on ma tu od dziś wykupiony pobyt w sanatorium. Właściciel w ciężkim szoku próbuje tłumaczyć, że to niemożliwe. Facet nie ustępuje, bo ma skierowanie. W końcu właściciel przybytku prosi o to skierowanie. Ulica się zgadza, numer budynku też, tylko że tu jest Ustronie Morskie, a facet ma sanatorium w Ustroniu - tym w górach. Potem się chłopina tłumaczył, że poprosił w kasie PKP bilet do Ustronia to mu dali - tylko że nie do tego...

A druga sytuacja była trochę trudniejsza, bo nie do tego Ustronia trafiły dwa autokary dzieciaków gdzieś z centralnej Polski na kolonie. Na szczęście udało się je przenocować i następnego dnia bez dalszych problemów odesłać w góry.

kurorty

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 608 (656)

#40724

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam psa. Bardzo dużego psa. No dobra - gigantycznego psa. A że mieszkam obecnie dość daleko od rodzinnych stron, na wszelkiego rodzaju święta i wakacje udaję się do domu w jedenastogodzinną podróż pociągiem.

Ze względu na obecność psa, staram się planować podróż tak, aby stacja na której wsiadam była początkową (jeżeli wsiadam do przedziału z psem jako pierwsza, każda kolejna osoba dosiadająca się godzi się na obecność psa, natomiast jeżeli ja się z psem próbuję do kogoś dosiąść - muszę najpierw uzyskać jego zgodę). Żeby unikać na trasie wszelkiego rodzaju nieporozumień, już dawno zaznajomiłam się z regulaminem różnych przewoźników dotyczących przewozu zwierząt. Wiem co mi wolno, czego nie i jakie są prawa moje oraz mojego maleństwa. Żeby wszystko było jasne dodam jeszcze, że mój pies we wszelkiego rodzaju środkach komunikacji publicznej zachowuje się wzorowo - do pociągu wsiada i przesypia bite jedenaście godzin. Naprawdę często go ludzie nie zauważają (nie wiem jak można nie zauważyć 80 kilogramowego sierściucha leżącego na podłodze no ale dobra :)).

Pod koniec wakacji wracałam do siebie nie tylko z psem. W sumie było nas czworo plus zwierzak. Pociąg nocny, stacja początkowa, czyli cała podróż zapowiadała się naprawdę przyjemnie. Problemem stał się fakt, że był to pociąg z miejscówkami, i gdy wreszcie doczekaliśmy się podstawienia naszego środka transportu, okazało się że do przedziału, w którym mieliśmy miejsca, wpakowano również panią z dwoma córkami - na moje oko koło 7 i może 12 lat. I nie byłoby żadnego problemu (7 osób w przedziale plus zwierz pod nogami), gdyby nie fakt, że młodsza z dziewczynek miała bardzo silną alergię na psią sierść.
Cóż robić? Zostałam z psem na peronie, i wysłałam swojego chłopaka, żeby załatwił jakoś sprawę z konduktorem. Wrócił po chwili wściekły i mówi, że go konduktor spławił. No cóż, idę ja - żeby nie było wątpliwości, że problem jest sporej "wagi", zabieram ze sobą psa. Dialog wyglądał mniej więcej tak (J - ja, K - konduktor):

J - Dzień dobry!
K - A... To pani z tym psem...
J - Tak to ja. Proszę pana jest problem, do przedziału w którym mam miejsce przydzielono też dziewczynkę z alergią, mógłby pan coś z tym zrobić?
K - Nie.
J - Jak to nie?
K - Nie i już. Nie mam takiej możliwości.
J - Jak to pan nie ma? Proszę mnie albo tej pani znaleźć inny przedział.
K - Wie pani na ilu stacjach pośrednich zatrzymuje się ten pociąg? Ja tą panią gdzieś posadzę a potem tam wejdą inni ludzie i co?
J - A wie pan że istnieje ogólnopolski system rezerwacji miejscówek w tym urządzeniu, które ma pan na ręce i może pan sprawdzić, jakie miejsca są jeszcze wolne?
K - Niech pies jedzie na korytarzu.
J - Nie proszę pana. Pies nie będzie jechał na korytarzu, pies ma bilet ważny z moim biletem i ma prawo znajdować się tam gdzie ja. Poza tym jak pan widzi, ludzi chodzących nad nim do WC? I jeszcze myśli pan, że jak dziewczynka ma silną alergię to coś da, że pies będzie obok gdy drzwi od przedziału będą otwarte?
K - Nie interesuje mnie to.
K - A ja uważam, że powinno interesować. Zgodnie z regulaminem przewozu Pańskiej firmy, w momencie gdy następuje tego typu sytuacja, ma Pan obowiązek wskazać mi albo tej Pani inny przedział.
K - Jestem teraz zajęty.
J - Ale ja mam czas!
K - Zaraz tam przyjdę.

Wróciłam pod pociąg na wysokości przedziału i czekam na buca. W tym momencie piekielna okazała się również Pani Matka (PM), choć ją akurat jestem w stanie zrozumieć, bo podobno stała na dworcu od rana czekając na ten wieczorny pociąg i była bez sił.

PM - Czemu Pani sobie nie znajdzie innego przedziału?
J - Proszę Pani, tu są miejscówki, nie mogę ot tak zmienić przedziału. Zaraz przyjdzie Konduktor i prawdopodobnie wskaże Pani nowe miejsce.
PM - To niech Pani idzie! Z tym psem!
J - Łatwiej Panią z dziećmi przenieść, niż naszą czwórkę z psem, a moi koledzy zaniosą Pani bagaże gdzie trzeba.
PM - Pani nie ma serca! Ja mam chorą córkę! Ja cały rok odkładałam na sanatorium! (tu nastąpił płacz).
J - Proszę Pani, byłam, próbowałam załatwić, może niech teraz Pani pójdzie, może konduktor potraktuje Panią poważniej.
PM - Pani woli psa od dziecka!
J - No bardzo mi przykro, ale tak, wolę mojego psa od Pani dziecka!

W tym momencie pojawił się konduktor. Otworzył dla Pani nowy przedział. Chłopcy przenieśli jej bagaże. Dla niej komfortowo, dla nas również. Właściwie wszyscy na tym skorzystali.

I teraz pytanie - czy ten bucowaty konduktor nie mógł tak od razu? Nie mógł powiedzieć, że teraz jest zajęty ale zaraz się tym zajmie? Oszczędziłby nerwów mnie, tej biednej zmęczonej kobiecie, i sobie też prawdopodobnie. Podróż zepsuła się zanim się zaczęła. Ogólnie pozostał jakiś niesmak. Dużo jeżdżę pociągami, taki cham - olewacz konduktor jeszcze mi się nie trafił. I mam nadzieję, że nie trafi więcej. A znajomość przepisów się naprawdę przydaje...

PKP

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 548 (666)

#28488

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ksiądz, jaki jest, każdy widzi...

Już od ładnych paru lat zaliczam się do grupy niewierzących-niepraktykujących. W kościele bywam przy okazji ślubów, chrzcin, pogrzebów. I właśnie kilka lat temu odbył się ostatni pogrzeb na jakim byłam - pogrzeb mojego ojca. Ale nie o nim tu będzie mowa, ale o księdzu proboszczu który pogrzeb niestety jako jedyny w parafii prowadził.

Wyobraźcie sobie sytuację: msza, konkretnie wcześniej wspomniany pogrzeb, na dobrą sprawę cały wiejski kościół pełen żałobników, w pierwszych ławkach najbliższa rodzina na czele z matką zmarłego (a moją babcią) lamentującą w rozdzierający serce sposób, bo właśnie chowa do ziemi jedynego syna... I na to wszystko ksiądz na ambonie, zadowolony, uśmiechnięty, wyglądający jakby był lekko na haju, zaczyna gadać coś o oczkach na kostkach do gry, a następnie o tym, że ludzie mają słabości i Michael Jackson ma słabości, do małych dzieci szczególnie, i nie wolno im (tym słabościom) się poddawać... I w ten deseń ciągnie z 15 minut, przy czym ja jako wtedy późna nastolatka, zamiast skupić się na bólu i cierpieniu związanym z tym wydarzeniem, stałam jak ten dekiel z rozdziawioną paszczą, za bardzo zszokowana tym co się dzieje, żeby usta zamknąć.

Oczywiście że to nie koniec wrażeń!

Wyobraźcie sobie kolejną scenę: cmentarz, żałobnicy, trumna nad grobem, a nad tą trumną wisi moja babcia, która tylko dzięki interwencji dwóch moich kuzynów nie wpada do grobu, chociaż bardzo by chciała podążyć tam gdzie jej syn. I znowu na to wszystko ksiądz, klepie formułki jak z karabinu (śpieszy mu się: zimno, mokro, pada, błoto i te sprawy...), w końcu wręcza mojej babci łopatkę, żeby posypała trumnę piachem, lecz zanim babcia zdąży to zrobić, kończy obrzędy i ucieka w podskokach między innymi nagrobkami. Ale ale! Jak kończy! Ksiądz z takim samym głosem i uśmiechem jak Krzysiu Ibisz w reklamie szamponu oznajmia:
- Serdeczne podziękowania dla Zieleni Miejskiej za przygotowanie pogrzebu!
I nie wiedziałam czy go gonić i mu w********ć, czy pacnąć śladami babci w to błocko i już tak zostać...

wieś

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 475 (645)