Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

hejt2010

Zamieszcza historie od: 23 sierpnia 2012 - 17:17
Ostatnio: 4 czerwca 2020 - 14:54
  • Historii na głównej: 6 z 7
  • Punktów za historie: 4281
  • Komentarzy: 11
  • Punktów za komentarze: 65
 

#72741

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Złamałem palca u ręki.

Piątek rano, pogoda w miarę ładna, więc postanowiłem pobiegać. Biegam więc sobie jak normalny ludź, jest las, w lesie ścieżka dość popularna i do pobiegania i na rower i na spacer. Tak więc biegnę i na drodze widzę butelkę po tigerze czy też innym tym podobnym czymś. Jako, że nienawidzę śmiecenia w lesie postanowiłem podnieść i wywalić do kosza, który de facto jest całe 10 metrów dalej....
Schylam się więc w biegu, za butelkę łapę, a tu niespodzianka.

Otóż jakiś "dowcipniś" zalał butelkę cementem, a jakby tego było mało przymocował za pomocą tzw. wkrętów do wystającego korzenia....
Pies trącał mój palec, zrośnie się, ale jak pisałem miejsce dość popularne wśród ludzi na rower, a często dla rodzin z dziećmi, taki szkrab plus ta butelka i nieszczęście gotowe....
Debili podobno nie sieją, sami się rodzą


W komentarzach pojawiły się pytania jak złamałem palec. Już tłumaczę.
Podczas biegu schyliłem się po butelkę, dość zamaszystym ruchem chciałem podnieść ją z ziemi nie przerywając biegu. Butelka posiadała cement w środku więc była dość twarda, a dodatkowo przymocowana do podłoża, palec trafił na cement i był łaskaw się złamać. Tyle.

las

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (230)

#72445

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o tym jak dałem w łapę panu kontrolerowi biletów parkingowych, a raczej jak ów jegomość łapówkę tą ode mnie wyłudził, wycyganił - jak kto woli :-)

A więc po kolei. Mieszkam na stałe za granicą, a dokładnie w Norwegii, historia ta miała miejsce w święta, kiedy odwiedzałem rodzinkę w Polsce. Wybrałem się na zakupu do Dużego miasta w którym bilet parkingowy kupuję się w tzw. parkometrze czy jakoś podobnie, różnie ludzie na te ustrojstwa mówią:-) Co istotne maszynka ta nie przyjmuje banknotów, a jedynie bilon i karty. Bilonu nie posiadałem, a karty mojej tego typu sprzęty nie wiedzieć czemu nie chcą akceptować. Wiem moja wina, mogłem pomyśleć zanim jechałem na te zakupy. Ale cóż, samochód zaparkowany, bilonu jak i innego rodzaju gotówki brak, najbliższy bankomat daleko, przestawiać samochodu nie miałem zamiaru (znalezienie miejsca w tej okolicy graniczy z cudem), a kontroler pewnie już czai się gdzieś za rogiem.

Nagle mnie olśniło, a mianowicie przypomniało mi się, że po ostatniej wizycie u teściów w Szwecji (tak mam żonę rodowitą Szwedkę), zostały mi gdzieś jakieś ichniejsze korony, a że w pobliżu jest kantor, postanowiłem wymienić i opłacić parking. Wte pędy więc z powrotem do samochodu szukać kasiory.

Nie zdążyłem nawet otworzyć drzwi, a tu koło mnie zmaterializował się kontroler i słusznie zauważył, że nie posiadam za szybą biletu parkingowego. Tłumaczę więc sytuację, mówię chłopu, że idę do kantoru zamienić i zaraz kupię ten nieszczęsny bilet. Nie wierzy. Tłumaczę znowu, na potwierdzenie wyciągam 20 koron i mówię po raz wtóry, że już lecę wymienić, bo nie mam jak inaczej zapłacić. Facet patrzy na mnie, na banknot, na parkometr, znów na mnie, po czym wydobywa złotych polskich dwa i mówi to ja panu zamienię, po czym łap za banknot i poszedł. Ja zbaraniałem.

Postałem chwilę w osłupieniu, kupiłem bilet i poszedłem na zakupy. Nie wiem co chciał pan kontroler osiągnąć, w każdym razie, chciałbym zobaczyć jego minę, kiedy pójdzie to zmienić i dowie się, że wziął 8 zł łapówki minus tą dwójkę, którą rzucił mi na parking.

Łapówki:-)

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (243)

#46729

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rodzina moja, z racji tego, że zamieszkuje w miejscowość turystycznej, od dawien dawna prowadzi tzw. "agroturystykę".
Jako że domki są drewniane, co kilka lat wymagają odświeżenia, to znaczy: malowania, czyszczenia dachu itd. Dawniej ta niewątpliwa przyjemność przypadała w udziale mi i reszcie braci.
Z racji tego, że owa tania siła robocza podorastała i rozjechała się w świat, zeszłego lata ojciec postanowił dać zarobić miejscowym z gatunku "Wszystko-pijących byle żeby kopało", aczkolwiek robotę wykonujących porządnie.

I tu będzie właśnie o jednym z owych panów.

Byłem wtedy nawet w domu, a nawet spałem, jako że godzina była coś koło 6 rano. Obudził mnie jeden z braci, szturcha, kopie i mówi "chodź bo mi nie uwierzysz" (jego szczęście, że nic ciężkiego pod ręką nie miałem, ale jak się okazało warto było wstać). Zły jak cholera wstaję, idę za nim na balkon i czekam na poznanie powodu, dla którego menda mnie obudziła.

Tutaj muszę opisać jak wyglądają wspomniane wyżej domki dla turystów, a dokładnie chodzi o dachy. Z jednej strony dość strome, z drugiej bardziej łagodne.

Brat pokazuje na jeden z domków, patrzę no i siedzi chłopina na dachu, coś tam dłubie. Dokładnie to widziałem nogi, bo resztę zastawiał komin, ale w dalszym ciągu nie rozumiałem o co w tym wszystkim chodzi. Nawet w duszy pochwaliłem chłopa, że gorliwy i do roboty bladym świtem przyszedł. Ale jak się okazało, był on tak gorliwy, że poprzedniego dnia nawet do domu nie poszedł. Zmęczony pracą jak również tym co w niej spożył, usnął biedak na dachu. Reszta ekipy również zmęczona, idąc do domów nie zauważyła braku jednego z towarzyszy.

Co tu piekielnego?
Otóż to, że amator spania na świeżym powietrzu, miał straszny lęk wysokości, po trzeźwemu w życiu na dach by nie wszedł, więc zaraz po przebudzeniu i ocenie sytuacji uczepił się kurczowo komina i tak siedział. Dobrze, że nas coś tknęło z bratem i poszliśmy sprawdzić czy wszystko z nim w porządku.

Akcja ściągnięcia tego pana z dachu trwała dobre 2 godziny, z racji tego, że kategorycznie odmawiał puszczenia komina.
Co pomogło? Ano przyszła reszta brygady, najpierw śmiała się i śmiała, potem ich wódz krzyknął:
- Maniek!! Schodź bo wypijemy bez ciebie!
No i Maniek się przemógł.

Że ja zamiast sterczeć na drabinie i namawiać go do puszczenia tego komina, nie wpadłem na tak genialny pomysł....
To się nazywa dar przekonywania.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1043 (1103)

#44623

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już kiedyś pisałem, mieszkam na stałe w Norwegii, gdzie prowadzę firmę budowlaną. Tak, więc pewnego dnia zmuszony byłem zatrudnić nowego "kierowcę-zaopatrzeniowca". Co prawda na początku każdej roboty materiały przywozi ciężarówka, ale kto na budowie pracował ten wie, że wiecznie czegoś brakuje. Raz jest to paczka gwoździ, raz worek cementu, lub coś w ten deseń.

Wymagań dużych chyba nie miałem... znaczy tak mi się zdawało :) A czego wymagałem?
-Prawo jazdy kat B, posiadane min 3 lata.
-Znajomość miasta (nie chodziło mi o znajomość, każdej ulicy, wystarczyło ogólne pojęcie gdzie co jest).
-Komunikatywnie norweski lub angielski.
-Doświadczenie mile widziane, aczkolwiek wiecie jak to jest z doświadczeniem, więc ostatecznie niech będzie, że nie wymagane.

Malarza, murarza, itd. można przyjąć na podstawie CV, praktycznie bez kontaktu osobistego. Wiadomo, jak nie umie to chłopaki zaraz zauważą i sprawa jasna. Ale z kierowcą to już inna bajka, przecież nie posadzę koło niego instruktora żeby go uczył. Zatem rozmowy osobiste, tak się złożyło, że sam je prowadziłem.
CV było mnóstwo, ciężko ocenić człowieka na podstawie papierka, więc 20 najlepszych poszło dalej i zostali zaproszeni na tzw. rozmowę o pracę.

No i tu się zaczyna, oczywiście w każdym CV wszystko ładnie, pięknie. Ale do rzeczy, Najciekawsze przypadki opisując postaram się podzielić na grupy.

I tu najlepsza moim zdaniem na początek:
1. Miasto zna, mówi nawet nie źle, prawo jazdy-brak - bo on nie wiedział, że trzeba (w ogłoszeniu jak byk "kierowca").
2. Również brak prawa jazdy - w Polsce jeździł bez.
3. Miasta nie zna, języka się uczy (od 2 tyg), prawka nie ma (robi).
4. Prawo jazdy posiada, miasto chyba zna, język średnio-nawalony jak biszkopt - na pytanie jak tu dotarł - samochodem.
To byli chyba najlepsi pretendenci na kierowców, ale idźmy dalej:
5. Znajomość miasta wg. tego co pisze w CV ideał. Zapytany jak dojechać na dzielnicę, w której obecnie się znajdujemy, prowadzi mnie na drugi koniec miasta.
6. Miasto i język - zero.
7. Niby ok, ale może pracować tylko do 13 i to co drugi dzień.

Reszta była w miarę w porządku, ja się tylko pytam w jakim celu powyżsi delikwenci, tracili swój i mój czas? Skoro w ogłoszeniu dokładnie było napisane co jest wymagane...

zagranica

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 482 (552)

#43833

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z czasów zamierzchłych.
Były to wakacje roku 2004, a cała rzecz działa się w nadmorskiej miejscowości na literę P.

Otóż ja i jeden z moich braci, prezent na tzw. 18-stkę dostaliśmy wspólny, z racji tego że pomimo prawie 12 miesięcy różnicy, jesteśmy z tego samego roku (Ja - początek stycznia, on - koniec grudnia), a poza tym tak chcieliśmy. A prezent ten to nie było byle co. Był to motor i to nie pierwszy lepszy, tylko piękna Yamaha XJ 600n. Radości końca nie było, a wakacyjną porą postanowiliśmy ruszyć tym właśnie motorem praktycznie przez całą Polskę nad nasze piękne morze.

Dotarliśmy bez przygód. Po zakwaterowaniu motorek poszedł na parking strzeżony na okres pobytu coby nas nie korciło na jazdę, że tak powiem "pod wpływem". Tu zaznaczam, że takich pomysłów raczej nie miewaliśmy, ale jak to się mówi: lepiej dmuchać na zimne. Aha i tu jeszcze jedno - brat był w drużynie pływackiej, ja trenowałem sztuki walki, zresztą trenuje od 10 roku życia, najpierw kyokushin-kai potem tajski boks, ale wiek 19 lat to czas już poważniejszych zawodów, itd. Także okazji, żeby się z bratem wspólnie napić było raczej niewiele, bo albo on trenuje do zawodów, albo ja i tak w kółko. Więc na tym wyjeździe postanowiliśmy to, że tak powiem nadgonić.

No to poszli w tango:) Plan dnia: wstać o 14, zjeść, plaża, browar, wieczorem dyskoteka i tak prawie cały czas. W międzyczasie przypadkowo spotkaliśmy moich trzech kumpli z muay thai, będących tu w tym samym celu co i my, więc potem już z nimi kontynuowaliśmy wczasy. Po tygodniu się nudzi jedno i to samo. Na szczęście któryś z nas wyczytał że 20 coś klocków dalej jest miasteczko, w którym oprócz knajp, można coś innego zobaczyć. Jakieś muzeum, oceanarium, coś tam jeszcze.

Decyzja: jedziemy, no więc po śniadanku grzecznie na autobus i dawaj. Muzeum, potem oceanarium, obiad. Jedząc słyszeliśmy jak ktoś niemiłosiernie pali czymś gumę gdzieś na zewnątrz.
Pojedzone, wychodzimy, smród spalonej gumy czuć bardzo dobrze, dymek w powietrzu, o jest i sprawca. Teraz motor stoi już na podnóżkach, a on siedzi na nim bajeruje i jakąś laskę. Dobra, jego sprawa, jak go stać na nowe opony i mu motoru nie szkoda to niech szaleje.
Mijamy typa, a brat mówi:
-Ty zobacz Yamaszka jak nasza.
Spojrzenie na numery, oczy jak 5 zł.
-Ty kur...a, to nasza...

Naprawdę niewiele myśląc podszedłem złapałem kolesia za fraki i po prostu zrzuciłem na ziemię. Głęboko w dup...e mając jego dalszy los, zająłem się motorem.
Łup!!! Dostałem.. cóż, chłopina miał pecha, zanim zdążył drugi raz się zamachnąć, jego facjata zaliczyła spotkanie z butem rozmiaru 46 i znowu wylądował na ziemi, tym razem z rozbitą kichawą.

Nie był on tam jak się okazało sam, bo na pomoc ruszyła grupka kolegów z gatunku: dres to nie ubiór, dres to stan umysłu. Wywiązało się między nimi a nami regularne mordobicie. Mimo, że jestem osobą spokojną, zaczepki nie szukającą, pobić się nie pozwolę. Radosną zabawę zakończyła interwencja dzielnych stróżów prawa, w wyniku czego nasz piątka + chyba 3 dresików (reszta się ulotniła) wylądowała na komisariacie. Niestety w zamieszaniu ulotnił się również amator cudzej własności wraz z motorem...

Po spisaniu zeznań jako, że ani dresiki, ani my w związku z awanturą żadnych żalów nie mieliśmy (tamci poszli za kolegami, więc nawet za bardzo nie wiedzieli o co poszło), a że tam takie zajścia to podobno codzienność, skończyło się na po 200zł za zakłócanie porządku czy jakoś tak i do widzenia. Gorzej z motorem. Policjanci stwierdzili, że to nie ich rejon, a poza tym mają tu jakiś festyn i czasu brak.
Zadzwonili, na posterunek w miasteczku P, tamci wysłali patrol, który stwierdził że motor na miejscu. Fakt, że od całej awantury do tego czasu minęło dobre 3 godz. Kazali wracać i tam prawdy dochodzić.

No to pędem na autobus i w drogę. Na miejscu biegiem na parkingi i wtf?? Motor rzeczywiście stoi, właściciel z pyskiem, że mu tu policję nasyłamy, a on biedny, prawy obywatel nie wie czemu...
W tej chwili najpierw słychać głos:
-Ty ojciec dawaj montujemy te kable zanim te sku.....syny wrócą.
Następnie zza rogu domku wychodzi nie kto inny, a nasz niedawno poznany przyjaciel.
Co się okazało: Tatuś potrafił, że tak powiem, uruchamiać różne pojazdy, niekoniecznie za pomocą kluczyka. A synek co fajniejsze stało to brał i na podryw po okolicy jeździł.

Tu się zaczęło. Na przemian tatuś z synkiem prosić, żeby nie zgłaszać bo synek zawiasy ma i siedzieć pójdzie, że on tak tylko raz (nabił 240 km).
Patrzę na stacyjkę, kable jakieś wiszą, opona zjechana, ale zgoda. Pojedziemy do warsztatu, jeśli pokryją koszty naprawy (oczywiście z góry) to sprawy nie będzie.

Nie był to widocznie pierwszy raz, bo mechanik tylko zobaczył to towarzystwo i już wiedział o co chodzi.
Ale dobra. Wycena, Tatuś wybulił, motor będzie na pojutrze.
Synek, kiedy zobaczył, że mu się upiecze, znów przybrał postawę małpy z dwoma arbuzami pod pachami i tym pięknym krokiem oddalił się wraz ojczulkiem.

Koniec? Nie.
Wieczorem dzwoni mechanik czy możemy szybko do warsztatu podejść. Na miejscu zastajemy: synka ponownie, znów z miną zbitego psa.
Otóż co wymyślił jego przebiegły mózg.
Poszedł baran do warsztatu, że niby go po motor przysłaliśmy bo potrzebny, a my pijani.
Tłumaczenie:
-No co, stary i tak zapłacił, a ja się już z dupą umówiłem to se wezmę, rano oddam...

Wakacje

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 930 (992)

#41648

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po części zawinił tutaj trochę mój wygląd. A więc, jak to się mówi część, a nawet większa część moich włosów parę lat temu postanowiła pójść własną drogą, ot taka rodzinna przypadłość. W żadne cudowne płyny, szampony itd nie wierzę, więc od pewnego czasu strzygę się maszynką typu mach 3 na tak zwane zero.Do tego dochodzi połączenie 195 cm wzrostu + 110 kilo wagi.

Ale do rzeczy. Zdarzyło się to plus minus rok temu, kiedy akurat byłem w kraju. Mój najmłodszy brat zaczynał naukę w technikum i co ważne dla historii w tym samym które ja sam skończyłem. Tak, więc z racji tego że do szkoły jakieś 30 km a na dworze picno, postanowiłem młodego do szkoły podrzucić, a przy okazji zobaczyć się z kumplem z ławki, który teraz uczy tam bodajże rysunku technicznego.

Dojeżdżamy pod szkołę, młody już na chodniku rzuca mi stały tekst czyli "Nie masz czasem 2-3 dychy bezrobotne?". Cóż zrobić, serce mam dobre, więc daje mu kasę, po bratersku lekko ręką przez łepetynę i wchodzimy do szkoły. Z kolegą się zobaczyłem do domu wróciłem.

Po południu telefon. Dzwoni pani pedagog szkolna w celu wezwania rodzica w trybie natychmiastowym, to jest jutro do szkoły, bo jak nie to ta sprawa się skończy dużo bardziej nieprzyjemnie. Matula tłumaczy, że nie może bo pracuje, ojciec w delegacji, ale że brat akurat w domu to czy może on (w sensie ja) podjechać. Łaskawie się pani Pedagog zgodziła, także na drugi dzień rano młodego znowu w samochód i w drogę. Mały zarzekał się całą drogę, że nie wie o co chodzi.

Dojechaliśmy, chcemy wchodzić, a tu wypada owa pedagog i z tekstem, że policja już jedzie, młody się może w szkole nie pokazywać bo został wywalony. Zaczynam coś tłumaczyć, nie zdążyłem zdania dokończyć, jak usłyszałem, że z dilerami ona nie rozmawia i koniec. Drzwi zamknęła, klucz przekręciła. Przyznam, że zbaraniałem.

Komenda jest dwie ulice dalej, więc panowie przyjechali za chwilę. Wtedy wypada rzeczona wyżej pani i od razu do policjantów żeby obu nas aresztować bo bandyty. Wczoraj sama widziała jak dawałem małemu prochy pod szkołą, a potem jeszcze nauczyciela zastraszałem. A jak ona chciała z matką rozmawiać, to znowu ten bandyta przyszedł tu cytuje "pewnie żeby mnie uciszyć".
Afera się zrobiła, wyleciała dyrekcja i połowa nauczycieli w tym mój znajomy, którego miałem wczoraj zastraszać. Po chyba pół godziny tłumaczenia dotarło do pani pedagog, że brat nie diler, nie prochy, tylko 30 zł i nie zastraszał tylko rozmawiał.

Jej argument obronny brzmiał: No bo przecież takim samochodem to żaden uczciwy człowiek nie jeździ, zobaczcie jak on wygląda i od nowa Polska Ludowa, że może i brat, ale też na pewno bandyta i tak w koło Macieju.

Finał był taki, że dla świętego spokoju dałem się panom policjantom obszukać. Pedagog już nie pracuje.

A ten słynny bandyto-wóz to hummer H2, kupiony po wielkiej okazji od znajomego.

I ja się pytam jak tacy ludzie dostają pracę pedagoga szkolnego?

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1010 (1082)
zarchiwizowany

#38363

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Posiadam firmę ogólnobudowlaną, działającą od 6 lat w norwegi.
Na pracę nie narzekam, zlecenia zawsze mam, a nawet jest ich na tyle, że zatrudniam ok 30-40 ludzi. Wiadomo, ludzi dużo, roboty dużo, sam tego nie ogarnę i nie dopilnuje, dlatego nad każdą brygadą czuwa tzw. brygadzista a nad brygadzistami kierownik. Do tej pory funkcje tą pełnił niejaki pan Stefan, znajomy jeszcze z Polski, człowiek uczciwy, fachowiec dobry. Niestety zdrowie nie dopisało i byłem zmuszony szukać kogoś na jego miejsce. Ogłoszenia poszły również na polskich stronach. CV było sporo, Pan Stefan w ramach ostatniej przysługi wstępnie je przejrzał, wybrał 3 najbardziej interesujące i odesłał do mnie. Tak, więc biorę pierwsze do ręki i......
gęba znajoma , nazwisko też: ,,Gross" , ale ni cholery nie wiem skąd. Czytam: wieloletnie doświadczenie jako kierownik budowlany i tu spis najważniejszych budów. W tym momencie przebłysk pamięci.

7 lat temu. Mielno. Ja świeżo upieczony technik budownictwa,
Dorabiam u wujka na budowach, w sumie to dzięki niemu mam co mam, ale mniejsza z tym. Wujek wysłał mnie i 3 chłopaków do obsadzenia marmurowych parapetów we właśnie wykańczanym apartamentowcu, którego właścicielem była jakowaś niemiecka firma gdzie kierownikiem był nie kto inny a niejaki Pan Gross, polak co prawda, jednak przy panach prezesach grał 99% niemca. A przekonany że niemieckiego nikt nie zna po reszcie polaków jeździł jak chciał.A więc obsadzamy parapety i w pewnym momencie wpada pad Gross z drugim panem Prezesem niemcem.Stanął przy nas i po szwabsku narzeka, że lenie, partacze, złodzieje i bóg wie co jeszcze i co on biedny tu ma z tymi polakami to szok. Na nieszczęście pana Grosa, niemiecki znam ponieważ uczyłem sie go od szkoły podstawowej
, więc wstałem i spytał grzecznie co ma do nas i co nie podoba się mu w naszej pracy. Wtedy poleciała seria wyzwisk z jego strony, zakończył na tym, że taka polska świnia,złodziej, cham itd. to nie będzie nawet na tej budowie zamiatał i oczywiście z roboty wypieprzył. Na szczęscie obowiązywał nas kontrakt więc wujek robote dokończył;.

A więc czytam owo CV w momencie banan na twarzy. Dzwonie do sekretarki i każę umówić pana Grossa i jeszcze jednego pana na jutro na jednej z budów. Nie zmieniłem sie bardzo przez te lata, a z racji wzrostu i budowy ciała ludzie dość łatwo mnie zapamiętują. Może sie mi zdawało ale zobaczyłem coś dziwnego w wyrazie twarzy pana Grosa. Może poznał może nie. Więc rozmawiamy spytany o narodowość oczywiście polak, spytany co sądzi o polakach stwierdził że lepszych fachowców i uczciwszych ludzi nie zna.Ok, więc zabieram go na obiekt wołam chłopaków ( było ich z 15) stajemy koło okna i mówię:
Panowie to jest pan ...... Gross, który ubiega się o stanowisko waszego kierownika.
(Tu wyżej wymieniony pan napuszył się jak paw)
Na tej akurat budowie oprócz moich chłopaków robiły jeszcze dwie brygady z innych firm(również polacy) zainteresowani przyszli zobaczyć co się dzieję.
więc mówię dalej: Panowie zapamiętajcie sobie jedno

,,Taka niemiecka świnia, cham i jełop" na mojej budowie nie będzie nawet toi toji opróżniał


Wyraz twarzy Pana Grossa i śmiech chłopaków.......bezcenny

zagranica

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (296)

1