Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anuubis

Zamieszcza historie od: 26 listopada 2016 - 20:16
Ostatnio: 8 sierpnia 2018 - 13:56
  • Historii na głównej: 12 z 12
  • Punktów za historie: 3251
  • Komentarzy: 36
  • Punktów za komentarze: 148
 

#76112

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W życiu to trzeba mieć szczęście...
Ja, niestety, w większości spraw życiowych walczę z koszmarnym pechem.
Przykład? Samochód.

Kupiłem sobie autko. Niemiec szlochał, jak sprzedawał. Żadna topowa marka, Opelek, ale w wersji OPC. Czyli mocny silnik, dołączany napęd na cztery łapy i kilka bajerów dla miłośników gadżetów.
Oczywiście używka, ale z niewielkim przebiegiem, potwierdzonym, słowem - brać, tankować i jeździć...

Po jakichś pięciu tysiącach kilometrów, na desce zapaliło się żółte światełko. Takie, co to zazwyczaj kłopoty w silniku lub osprzęcie zwiastuje. Pojechałem do serwisu firmowego, coby zdiagnozować usterkę. W drodze do serwisu dołączyły się inne niepokojące objawy w postaci wariactwa całkowitego elektroniki. Radio raz się włączało, raz gasło, klima sama wybierała sobie nastawy itp.
Zostawiłem wóz pod czujnym okiem serwisantów firmowych.
Za dwa dni odbiór. Co zrobili? Zresetowali komputer - usterki zniknęły. Samochód absolutnie zdrowy.
Po przejechaniu trzech kilometrów, kontrolka check wróciła.
Nie miałem czasu zawrócić do serwisu, pojechałem dalej.

Dzień później telefon z centrali, pytają, czy jestem zadowolony z usługi. No nie bardzo...
Co prawda, po resecie kompa, nie muszę już otwierać okien, żeby mieć klimatyzację, ale kontrolka drażni oczy nadal.
Załatwili, że mam wrócić i gratis podiagnozują dalej.
Tak uczyniłem.

Dowiedziałem się, że... mam rozciągnięty łańcuch rozrządu.
Usterka typowa dla tego silnika i grożąca rozwaleniem jednostki napędowej w drebiezgi. Ot, taki dowcip panów diagnostów...
Pytam, ile za naprawę. Osiem tysięcy za materiały, dwa za robociznę...

Kiedy oprzytomniałem, zacząłem szukać mechanika, który zrobi mi to za nieco bardziej ludzkie pieniądze.
Znalazłem. Warsztat cieszący się dobrą renomą, pełno klientów.
Znalazłem też zamienniki części za mniej, niż połowę ceny.
To był luty. Oddałem szerszenia do remontu. Wymieniono rozrząd. Wyjechałem z warsztatu.
Po trzystu kilometrach kontrolka wróciła.
Diagnoza: pękł napinacz nowiutkiego zestawu.
Reklamowałem. Odebrałem nowy rozrząd.
W dzień po odstawieniu samochodu, mechanik połamał się podczas jazdy na motocyklu.
Wrócił po trzech miesiącach. Okazało się, że oddając mi tamten zestaw do reklamacji, dorzucił doń śruby, których nowy nie zawierał. Dwa miechy czekania na dostawę z Niemiec...

Efekt finalny? Samochód odebrany pod koniec sierpnia.
Jedyne, co w tej historii dobre to to, że raz w życiu nie musiałem zmieniać opon na letnie. Bo oddałem zimą, odebrałem jesienią...

uslugi

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 209 (231)

#76085

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dużo czytam o niedobrych doktorach, którzy wyłudzają kasę w prywatnych gabinetach.
Tymczasem, to działalność usługowa, jak każda inna... Sprzedajemy swoją wiedzę, umiejętności, staramy się pomóc.
Wiem, że system jest zły. Że zmusza się nas wszystkich do płacenia składek na niedziałający ZUS, że są koszmarne kolejki do specjalistów. Tak nie powinno być.
Ale - niezależnie od zmian ekipy rządzącej - tak jest i pewnie będzie.
Toteż, prywata często ratuje cztery litery obywatelom. Ale...
Kilka scen z drugiej strony barykady.

1. Pacjent słabo zorientowany w czasie i realiach: przychodzi do gabinetu, na którym widnieje napis mojego wzrostu: "Gabinet prywatny". Przekaz raczej jasny, nieprawdaż? Od wejścia atakuje uszy słowotokiem o prędkości karabinu Vulcan, opowiada z przejęciem o każdym elemencie swych cierpień. Grzecznie słucham. Badam. Wypisuję dokumentację. Daję zalecenia. Na koniec, otrzymuję uśmiech triumfu i wyciągnięte w łapce skierowanie do poradni "państwowej". Ale to nie tu, tutaj trzeba zapłacić.
- Jak to??? To ja nie wiedziałem!!! Że napisane, że prywatny? Ale pan tu sam siedzi, to dlatego prywatny!!! Ja nie mam pieniędzy, tylko skierowanie!!!
Zazwyczaj w tym momencie przestaję Pacjenta uświadamiać. Bo widzę, że doskonale osiągnął swój cel. Że cała ta komedia jest zaplanowana.

2. Pacjent "lisek chytrusek": jeżeli za konsultację i badanie liczę stówę, a za USG tylko 70, od wejścia melduje: "ja tylko na USG". Posłusznie wykonuję. Zaczynam opisywać. I słyszę stertę pytań: co teraz, jak to leczyć, co wolno, czego nie - jednym słowem - pełna konsultacja za cenę samego badania... Mistrz tego stylu walki sam skorzystał dwukrotnie, potem przyprowadził babcię, na końcu stwierdził, że jestem niewiarygodny i idzie sobie (uff). Wrócił po pół roku, bo potwierdził bez wątpienia moje rozpoznanie (uff2).

3. Pacjent władca świata: umawia się na wizytę przez godzinę. Dręczy biedną rejestratorkę, opowiada szczegółowo, dlaczego musi mnie odwiedzić dokładnie o godzinie 16.34. Bo ma sprawy wagi najwyższej: golfa, fryzjera, musi zawieźć stolec pieska do badania itp... W końcu, sterroryzowana kobiecina znajduje możliwość takiej rejestracji. Przesuwa pół miasta, żeby Prezes był dokładnie tam, gdzie chce. Po czym, zainteresowany albo nie zgłasza się na wizytę, albo przychodzi spóźniony jedynie kwadrans. Jako, że przewiduję 20 minut na każdego ludka, czasu nie zostaje już na nic. I wtedy święte oburzenie: przecież on miał ważne sprawy! Piesek nie mógł się zdecydować, a trawa na polu golfowym była za długa!
A, z ostatniego tygodnia: fryzjerowi się przedłużyło, ale to artysta prawdziwy, musi wypić kawę w trakcie tworzenia arcydzieła, którego wygląd nasuwał mi skojarzenia z ofiarą huśtania się na linii wysokiego napięcia w deszczowy dzień...
Ja, oczywiście, artystą nie jestem. Nie potrafię przeobrazić Pani Prezesowej w kakadu po ataku tornada, więc nie należy mi się szacunek i punktualność...

4. Pacjent z problemem wypierania: "Od czego mnie te kolana tak bolą? Przecież w 1956 nie bolały...", "Co pan opowiada? Że schudnąć muszę???" Przecież ja NIC NIE JEM!!!"...
To ostatnie powtarza się z godną podziwu regularnością. Zazwyczaj oratorką jest niewiasta w wieku węgla brunatnego i o sylwetce lodołamacza. I co ja mam wtedy odpowiedzieć?
Prawdę - powiecie.
Ano, nie da się...
Raz jeden, używając naprawdę całego zasobu łagodności, delikatnie powiedziałem prawdę. Pani wyszła z kwaśnym uśmiechem, zapomniała zapłacić za wizytę, a potem obsmarowała mnie na portalu kontaktowym, wyrażając święte oburzenie moją bezczelnością...

I, na koniec, najlepsze.
Oddałem kiedyś samochód kumplowi, celem odpicowania. Kumpel ma taki warsztat, a ja lubię mojego szerszenia. Niestety, skorzystał z usług swojego kolegi, coby jedną część picowania wykonać. Już tego dnia dostałem od nieznanego mi gostka wiadomość. Domagał się kontaktu, celem przyspieszenia zabiegu swojej babci! Nie wnikam w fakt, że babcia leżała w zupełnie innym zakątku naszego kraju. Lobbyście odpowiedziałem grzecznie, że nie znam jego, jego babci i nie jestem w żaden sposób zainteresowany działaniami na ich rzecz, ani legalnymi, ani - tym bardziej - tym, co sobie wyobrażał.
Podziękował, przeprosił.
A potem podał się za mojego pacjenta i wystawił mi obrzydliwy paszkwil w ramach opinii, w miejscu, do którego zagląda mnóstwo pacjentów...
Portal, po mojej skardze, opinię usunął.

Powiecie: po co to robię?
Bo lubię kontakt z ludźmi. Chyba tylko dlatego.
Bo wyżyć się z tego nijak nie da - musiałbym siedzieć w gabinecie dniem i nocą, cały tydzień.
I tak to wygląda z drugiej strony. Piekielnie, nieprawdaż?

słuzba_zdrowia

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 270 (320)