Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Poczekalnia

Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia

#92105

przez ~Ingrapsh ·
| było | Do ulubionych
Odnośnie historii na głównej odnośnie odziedziczonego mieszkania po babci i uprzywilejowania.

Jestem bardzo uprzywilejowana w kontekście nieruchomości. Mam dom po dziadkach na wsi, który odziedziczyłam w wieku 17 lat oraz rodzice darowali mi z dożywociem ich mieszkanie (48 m2, dwa pokoje, kuchnia, balkon i długi korytarz- jakieś 10m2 z łazienką o pow. 3 m2). Mieszkają tam oczywiście i nie mam zamiaru tego zmieniać.


Jednak musiałam wziąć kredyt na swoje (a właściwe nasze, bo kredyt i własność wspólna) z mężem. Ile się nasłuchałam, że robimy głupotę i pytań dlaczego nie sprzedaliśmy domu po dziadkach.

Dom po dziadkach to leżąca pośrodku niczego chata, w wiosce gdzie są jeszcze 2 inne domy. Ruiną był on jeszcze za życia dziadka, ale on, rozwinięty alkoholik, nie pozwalał nam na remont. Musieliśmy tylko wymienić szambo, bo w pewne lato, wybiło i wyszło, że się gdzieś rozlewało.

Rodzice przyjęli spadek w moim imieniu, z myślą, że zaraz kończę 18 lat, to na studia będę mieć swoje mieszkanie. Zderzenie z rzeczywistością przyszło bardzo szybko. Mimo ogłoszenia, dużej działki, ładnej okolicy, chętnych było bardzo mało, a jeśli już to oferowali śmieszne ceny mniejsze niż 50 tysięcy. Tato stwierdził ambitnie, że on domek dziadkowy ogarnie i się tam przeprowadzą z mamą. Słowa, słowami, rzeczywistość rzeczywistością i już podczas pierwszej zimy, rodzice wrócili do swojego bloku (również na wsi).

Mi dom po dziadkach bardzo się podoba (przypomina z kształtu ten https://cdn.galleries.smcloud.net/t/galleries/gf-v1D6-NFyV-3zPV_domek-przed-remontem-1248x1040.jpg) i postanowiłam z niego zrobić bazę letniskową, bo jak wyżej - mimo lekkiego liftingu, nadal nikt nie był zainteresowany.

Jednak mieszkać gdzieś musiałam i nie zapowiadało się, że wrócę w rodzinne strony na coś więcej niż wakacje. Oczywiście gdy mówiłam znajomym o tym, że możemy wyjechać razem do dziadkowego domu na biwak, mówili, że mi się poszczęściło w życiu, że taki dom dostałam. Że to tylko drobne remonty. I gdy powiedziałam im, że te drobne remonty kosztowały nas już 60 tysięcy, a na wymianę czeka cała elektryka, która oszacowano na 25 tysięcy, to nadal twierdzili że to super i "ich kredyty wychodzą więcej".

Potem przyjeżdżali do mnie. I owszem, okolica pośród pól ma swoje uroki, ale pierwsze zderzenie z rzeczywistością padło już wieczorem, gdy okazało się, że najbliższy otwarty wieczorem sklep jest 15 km dalej, a pośród nas nie ma trzeźwej osoby. Bliżej bo tylko 8 km była piekarnia+ mini spożywczy otwarty do 17.

Po tym wyjeździe zrozumieli dlaczego zacisnęłam wtedy jeszcze z chłopakiem pasa i zbieraliśmy na wkład własny. Udało nam się kupić mieszkanie jeszcze w rozsądnych cenach w 2018 roku po 6 tysięcy za metr w wieku 27 lat. To były lata pełne wyrzeczeń, z których ci dalsi znajomi się wyśmiewali, bo moje i jego życie kręciło się wokół pracy i oszczędzania. Ale udało się! Oczywiście też dostałam krytykę tego że chcemy stałe oprocentowanie, bo ono pewnie spadnie (tu i doradcy i rodzina i ciotki- a wiemy jak to się skończyło).

I teraz bardzo wkurzają mnie ludzie, którzy właśnie rzucają mi, że jestem uprzywilejowana, bo mam mieszkanie w dużym mieście (1/2 mieszkania) i dom na wsi. Nikt nie patrzy się na kontekst położenia tego domu i kosztów jakie się z nim wiążą. Jednocześnie rodzice mogą do niego zaglądać bo dzieli ich ok 30km. Dlatego mam pewność że ktoś domu dogląda i mogę w niego inwestować. Oczywiście pada też to, że mogę sprzedać i gdy mówię, ze próbowałam przynajmniej 3 razy, to głosy cichły albo wręcz się opierały o to, że teraz jest moda na domy na wsi i na pewno sprzedam za przynajmniej 200 tysięcy!

Rzucam im, ze jak znajdą chętnego za tyle na kupno to im nawet 30% prowizji dam.

A na razie planujemy wakacje z dzieckiem na wsi ;)

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 26 (42)
poczekalnia

#92104

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj historia medyczna.

Mam syna. Obecnie 4 lata. Najmłodszego. Jakoś 2 lata temu młody dostał zapalenia ucha, szpital, drenaż wyszedł i wszystko super. Nie minęły dwa tygodnie syn przestaje chodzić. Co ma stanąć na nogi płacze, trzeba go wszędzie nosić. Lekarz rodzinny jak tylko zobaczył co się dzieje stwierdził że potrzebna jest diagnoza specjalisty i mamy udać się ze skierowaniem do szpitala.

Znowu szpital, 1,2,3 dzień leżenia, badań null, nurofen co 6 godzin.
Żona zła mówi do pani doktor, proszę zrobić jakieś badania. Usłyszała że panują nad sytuacja na razie obserwacja. Tydzień bez badań, wkurzyła się nie na żarty, mówi że jak tak ma wyglądać leczenie bez diagnozy to ona Nurofen może podawać w domu. Udało się zrobić prześwietlenie kolana, ale diagnozy nie ma. Wypisali do domu i kazali umówić się na wizytę w przychodni przy szpitalnej. Termin za miesiąc.

Młody dalej nie chodzi. Po domu porusza się rowerkiem, bądź raczkuje z pominięciem jednej nogi.

Na wizytę wybrałem się ja. Oczywiście kilka godzin czekania. Młody już zmęczony i znużony, wreszcie nasza kolej. W gabinecie dowiedziałem się że jest to zapalenie stawu (jakiego, może nazwa zapelnia, inna choroba?) brak odpowiedzi, to może potrwać 2 lata i utrzymujemy leczenie Nurofenem (dla przypomnienia Nurofen to lek przeciwbólowy i przeciwzapalny) i słowa Pani docent "Może nie powinnam tego mówić, ale proszę robić okłady z kapusty na kolano, kapusta pomaga". Na moje pytanie czy ona jest poważna. Czy może wreszcie dadzą jakieś normalne leki i czy ona uważa że w wieku 2 lat dziecko przestaje chodzić to dobrze wpływa na jego rozwój? Odpowiedziała tylko że kapusta ma działanie przeciwzapalne.

Zastosowaliśmy się do leczenia Pani DOCENT jednak na własną rękę szukaliśmy lekarza/lekarzy którzy pomogą dziecku. Kuzynka poleciła nam dwóch reumatologów jednego lokalnie, drugiego w Warszawie.

Tak trafiliśmy do innej Pani docent prywatnie, która przypisała nam leki i powiedziała że poprawa będzie widoczna po miesiącu, jeżeli dziecko przeziębi się, zachoruje należy przerwać leczenie. Ona nie postawi diagnozy, chociaż domyśla się co to jest bo już kilka razy szpital w którym leżeliśmy i do tej pory się leczyliśmy robił jej pod górkę. Jeżeli leczenie pomoże wtedy da diagnozę.


Po miesiącu cud, dziecko zaczyna powoli chodzić, nie jest to może pełna sprawność, jednak jakiś postęp. W między czasie umówiliśmy się do Pana Profesora do Warszawy.

Pan Profesor na wizycie spojrzał w USG z przed kilku miesięcy i od razu postawił diagnozę, wysłuchał naszej historii od zapalenia ucha, poprzez drugi szpital, leczenie kapustą, leczenie drugiej Pani docent i stwierdził że on nie uwierzy w tą kapustę. Jednak to była prawda. Stwierdził że po pierwszej Pani DOCENT nie spodziewał się leczenia znachorskiego, po drugiej nie spodziewał się tak dobrze dobranego leczenia które należy dokończyć. Nie spodziewał się ze względu na jej wiek i już od kilku lat nie uczestniczenia w sympozjach reumatologów. Dodatkowo powiedział że na cały kraj wykwalifikowanych reumatologów jest około 30-40 osób. Dodatkowo po naszej wizycie zarejestrował nas w szpitalu gdzie mieliśmy dokładne badanie i przypisane jeszcze lepsze leczenie.

Na koniec naszej pierwszej wizyty u Pana Profesora zapytałem go: "Jak dalej bym leczył dziecko u siebie w szpitalu i słuchał pierwszej Pani docent syn by dalej nie chodził?" W odpowiedzi usłyszałem że pewnie tak. Stwierdziłem że jak tak to pewnie jakiś abonament w warzywniaku by mi się przydał na kapustę jakbym miał go leczyć zgodnie z zaleceniami Pani docent to tylko się roześmiał i kazał nie żartować.

Teraz już jest wszystko w porządku, syn chodzi, skacze, tylko że przyjmuje cały czas leki żeby choroba nie wróciła bo będzie z nim na całe życie.

Zastanawia mnie tylko jedno, duże miasto w którym mieszkam, wojewódzkie a lekarz który jest najbardziej doświadczonym specjalistą (bo za taką podawała się Pani DOCENT) nakazuje leczenie kapustą zapaleń stawów i mówi że takie leczenie potrwa minimum 2 lata. 2 lata! Dla dziecka które samo ma 2 lata i to jest jeden z najbardziej aktywnych i rozwojowych okresów w życiu.

Pożaliłem się czas do pracy. Hej

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (46)
poczekalnia

#92102

przez ~JoseDenilis ·
| było | Do ulubionych
To będzie historia raczej w stylu czy to ja jestem zły?
Mam 19 lat, mieszkam z rodzicami, jestem na każde ich zawołanie, bo od ponad roku szukam pracy.
Kupiłem auto i dosłownie to paliwo które mam zatankowane, musi mi starczyć na cały miesiąc jazdy do pracy, którą dopiero zaczynam, ale odkąd mam auto, to prawie codziennie, cały czas wysyłają mnie żebym jechał, czy po chleb, jajka etc.
Czy jestem tym złym, za to że pytam czy mogą mi coś rzucić na paliwo? Ja rozumiem że rodzina, ale jak mi się paliwo skończy tydzień przed wypłatą, to nie będę mógł nawet dojechać do pracy.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 34 (40)
poczekalnia

#92101

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Szanowni czytelnicy, od teraz będę wrzucał po jednej historii, dla lepszego odbioru.


Retrospekcje z dzieciństwa #8

Temat: oszustwo nie popłaca


Na skraju osiedla było kilka domów wolnostojących. W jednym z nich mieszkał kolega, a w innym starszy pan o pseudonimie Toluś. Pewnego letniego dnia Toluś nas zagadał, pytając, czy chcemy zarobić.

- Być może. A co jest do zrobienia?

Toluś chciał, żebyśmy poszli na stare, opuszczone ogródki działkowe nieopodal, wykopali stamtąd jakieś krzaki (nie pamiętam już jakie) i przynieśli mu, bo chciał je sobie zasadzić w ogródku. Dał nam szpadel i powiedział, żebyśmy przynieśli tyle krzaków ile zdołamy. Za każdy miał nam zapłacić pewną kwotę, nie pamiętam już ile, ale opłacało się, bo poszliśmy.

Naznosiliśmy tych krzaków ponad 20. Gdy uznaliśmy, że wystarczy, zawołaliśmy Tolusia, a ten obejrzał i powiedział, że właściwie to weźmie tylko trzy i za tyle nam zapłaci, bo pozostałe są albo brzydkie, albo za małe, albo za duże, albo to, albo tamto, albo sramto. Powiedział, że zapłaci, pod warunkiem że wszystkie pozostałe krzaki wyniesiemy.

Natychmiast zrozumieliśmy, że było to oszustwo. Od początku chciał tylko trzy krzaki, ale wiedział, że po trzy za taką stawkę nie będzie nam chciało się iść, a więcej zapłacić nie miał zamiaru. Kwota za trzy krzaki urągała ludzkiej godności, więc obrzuciliśmy Tolusia wyzwiskami, pieniędzy nie wzięliśmy, a wszystkie krzaki zostawiliśmy tam gdzie były.

Kilka dni później, gdy Tolusia nie było w domu, wykarczowaliśmy mu ogródek do zera. Powyrywaliśmy wszystko, co tam rosło.

Jeszcze kilka dni później, by byliśmy u kolegi na posesji, Toluś nas wypatrzył i przyszedł z awanturą. Wyszedł ojciec kolegi, a był to człowiek, który - jak to się mówi - w tańcu się nie pi**doli.

Rozpoczął się krótki proces, w którym ojciec kolegi był sędzią. Toluś opowiedział swoją wersję, my swoją, a sędzia zawyrokował:

- Czyli zleciłeś chłopakom pracę, oni ją uczciwie wykonali, a ty ich oszukałeś? Jaki ty przykład dzieciom dajesz? Wyp***dalaj stąd, Toluś, bo ci zaraz nogi połamię.

Jak na swój wiek, Toluś oddalił się bardzo szybko. To nie wszystko, gdyż następnie ojciec kolegi zapytał nas, ile Toluś miał nam zapłacić za tę robotę, a następnie taką kwotę nam wypłacił.

retrospekcje dzieciństwo

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 45 (119)
poczekalnia

#92096

przez ~oneeyeblind ·
| było | Do ulubionych
Wszyscy zastanawiają, dlaczego nasza demografia leci na łeb na szyję i nie będę tu udowadniać tezy, że tego typu sytuacje jak zaraz opiszę, ma to jakiś wielki wpływ, ale uważam, że też robi swoje. Chodzi konkretne o ciągłe oceniane matek.
Mam kuzynkę, powiedzmy Anię. Ania w ciążę zaszła nieplanowaną mając 22 lat. Ze swoim ówczesnym chłopakiem, dziś mężem, dzięki pomocy rodziców mogli skończyć studia, wziąć ślub i generalnie cała sytuacja szczęśliwie nie namieszała im za bardzo w życiu.
Ania zawsze chciała mieć dzieci, więc z urodzin córki, Poli, bardzo się cieszyła i w dalszej perspektywie planowali kolejne dzieci. Ania jednak chciała gdzieś się zaczepić na dłużej w pracy, a nie zaraz zachodzić w drugą ciążę. Tu muszę dodać, że Pola jest w rodzinie ze strony Ani jedyną dziewczynką w swoim pokoleniu (oprócz tego jest, licząc jeszcze dzieci kuzynów Poli, kilkunastu chłopców), więc była traktowana jak księżniczka nie tylko przez rodziców, ale i rodziców Poli, ciotki, wujków itd. Pola to dziewczynka bardzo absorbująca i w moich oczach wręcz nieco rozpieszczona i zarozumiała. Obecnie chodzi już do szkoły, a Ania właśnie niedawno urodziła drugie dziecko, tym razem chłopca. Ania z mężem rozmawiali z Polą już na etapie planowania drugiego dziecka, w czasie ciąży i przygotowywali ją na narodziny rodzeństwa. Oboje starali się po porodzie, aby Pola nie czuła się zaniedbana czy odstawiona na drugi tor.
W każdym razie, gdy synek miał jakieś 2 miesiące, Ania miała urodziny i zaprosiła trochę rodziny. Większość do tej pory nie miała okazji zobaczyć małego. Przed imprezą, Ania rozmawiała z Polą, tłumaczyła, że na pewno wszyscy będą zainteresowani braciszkiem, no, ale taki jest przywilej najmłodszego członka rodziny i na pewno po pierwszej fali zainteresowania, również Pola będzie miała okazję być wypieszczona przez dziadków i wujostwo.
Gdy goście zaczęli się schodzić, faktycznie każdy chciał zobaczyć małego, porozmawiać z Anią. Obserowałam Polę i widziałam, że już chodzi naburmuszona, dostrzegł to zresztą jej tata, zachęcał ją, aby podeszła, porozmawiała, po prostu wciągnąć ją do towarzystwa. Pola jednak wolała chować się po kątach z naburmuszoną miną. Ania była naprawdę nieco wymęczona, bo tu mały, tu goście, tu jeszcze coś w kuchnii ogarnąć. Oczywiście, pomagaliśmy, ale wiadomo jak to jest - każdy chciał pogadać, o coś zapytać, złożyć życzenia.
Polusia w tym czasie pokazywała ciągle swoje fochy i choć Ania starała się odpowiadać na jej ciągłe próby zwrócenia na siebie uwagi, po prostu nie nadążała. W końcu Pola zamknęła się w swoim pokoju, kolejno chodzili do niej kolejni członkowie rodziny, ale ona nadal siedziała naburmuszona i nie chciała wyjść. I nagle zaczęły się przytyki w stronę Ani. Nie były to może jakoś bardzo niegrzeczne czy agresywne uwagi, ale drobne szpileczki w stylu, żeby teraz córci nie zaniedbała, bo widać, że mała cierpi, pewnie nikt jej nie poświęca uwagi i ogólnie cały koncert litowania się nad Polusią. Ania więc na swoich urodzinach musiała tłumaczyć, że nie, nie zaniedbują Poli, ale jest to dla niej nowa sytuacja, że nie jest gwiazdą na rodzinnych spotkaniach. Ja pozwoliłam sobie na przytyk pod adresem ciotek, mówiąc, że może gdyby nie to, że ciągle wszyscy się na niej skupiali (olewając czasem inne dzieci, bo Polusia to jedyna księżniczka, a reszta to "chłopaczyska"), to teraz łatwiej byłoby jej się obejść z całą sytuacją. Jedna z ciotek bardzo się oburzyła, że to w ogóle nie o to chodzi i ona pamięta, jak jej się brat urodził to ją też rodzice olali, bo mieli już ukochanego synka, o którym jej ojciec marzył.
No tak. Nie ma to jak dręczyć kogoś przez własne traumy. Efekt? Polusia w końcu dała się namówić, żeby usiąść ze wszystkimi przy stole. Ania i synek zeszli na dalszy plan. Polusia znów była gwiazdą.
Ja osobiście byłam tym zirytowana. Wszysycy bardzo łatwo ocenili, że Ania olewa córkę, że nie umie jej wytłumaczyć i o nią zadbać i biedna Polusia cierpi. A moim zdaniem po raz kolejny Polusia się przekonała, że fochami da się osiągnąć zamierzony efekt i skupić na sobie uwagę. Nie wróży to moim zdaniem dobrze na przyszłość...

rodzina

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 39 (61)
poczekalnia

#92097

przez ~targ ·
| było | Do ulubionych
Byłam dzisiaj z pięcioletnim synem na targu, gdzie nie ma regularnych, betonowych stanowisk, tylko sprzedawcy wystawiają stoliki, na których ustawiają towar. Niby jakieś alejki są w ten sposób wyznaczone, bo jedni staną bliżej, inni dalej, od frontu towar, a z tyłu samochód. Zwykle te stoliki się stykają, albo są ustawiane na tyle blisko, że od razu widać, że tutaj przejścia nie ma. Idziemy obok siebie, a w pewnym momencie on mówi "mama, siku". Odpowiadam "ok, idziemy do WC". On wie, gdzie ten przybytek się znajduje, więc od razu skręcił w lewo, gdzie było więcej przestrzeni. Niestety nie była to wąska alejka, po prostu sprzedający ustawili stoliki dalej od siebie. Ja za nim. Przeszliśmy ze trzy metry, stoi zaparkowany samochód, otwarte tylne drzwi, kupa plastikowych wieszaków, tektur i śmieci za nim, ciągnąca się od tych drzwi aż do drugiego auta. Gdyby nie te śmieci, byłoby na szerokość około półtora metra przejścia. Pierwsza myśl - wracać. Ale spojrzałam na syna i widzę, że nie wytrzyma i zsika się w majty, więc mówię "No dobra, jakoś przejedziemy. Dwa kroki dalej, za tymi śmieciami, zaczynała się kolejna alejka prowadząca do WC. Przechodzę nad tymi wieszakami, a nagle nadskakuje na mnie wąsaty jak stereotypowy Janusz sprzedawca z ryjem, czego tu idę. Mówię grzecznie, że przepraszam, syn wszedł tutaj, ja za nim. Próbujemy tylko przejść. A facet dalej drze na mnie ryja, że tędy się nie chodzi, to nie są żadne skróty i jestem taka i owaka. Uklonilam się w pas w dworskim stylu i powiedziałam z sarkazmem, że najmocniej szanownego pana przepraszam, gdyż rozumiem, że sam nigdy drogi nie pomylił, źle nie skręcił... Nie wiem czy dotarło, wc było ważniejsze, więc odpuściłam sobie dyskusje.

Skąd w ludziach tyle agresji? Czego on się spodziewał, że mu te plastikowe wieszaki przyszłam kraść? Nie było żadnych sznurków, zakazów przejścia... Ot, samochód i stolik z towarem przed nim, około metra przestrzeni zostawione wolne, dalej kolejny sprzedawca. Syn zapytał, dlaczego ten pan tak strasznie na nas krzyczał. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

targ

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 27 (41)
poczekalnia

#92098

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem o małżu mojej stękającej współpracowniczki. Tak wiem, jestem cham i prostak ( po niektórych komentarzach) . Ona dużo młodsza zapatrzona jak w obraz matki boskiej, on prawdopodobnie narcyz najwyższej kategorii, nie wiem ale pewnie podpowiecie . Codziennie rano dostarcza swą ukochaną do miejsca pracy , codziennie po czasie ( rekord godzina później bo korek był ) trasa zbieżna z moją w 90% ja nie mam korka, oni mają . Codziennie robi sobie kawusie bo nie zdążył wypić w domku ( filiżankę zostawia , ona też jej nie myje ) . My nazywamy go specjalistą. Zna się na spawaniu, stronach internetowych, lutowaniu, pozycjonowaniu, tirem jeździ tylko w klapkach, wrap master , angielski na poziomie C1 , prawie przeszedł w wojsku na emeryturę, robił światłowód w całym mieście i wszystkim kalibrował frezarki , był kierownikiem banku i w wielkiej firmie u nas na zadupiu zwalniał ludzi , to wszystko my musimy wysłuchać . Potem przyjeżdża po madam i musi wypić kawusie bo jeszcze nie zdążył tyle miał dziś spotkań . Chłop za mniej niż 80 za godzinę to z łóżka nie wstaje .....powiedzcie ludzie to normalne ? Czy to jakaś choroba ? Tylko moja czy jego ?

Praca

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 13 (45)
poczekalnia

#92092

przez ~AnielicaSalmonella ·
| było | Do ulubionych
Na temat obecności w szkole zagranicą.

Moja szkoła (odpowiednik gimnazjum, mniej więcej) miała obsesję na punkcie obecności uczniów. Obecność poniżej 97% była niedopuszczalna.

Dla przykładu, mieliśmy apel na temat nieobecności. Nauczycielka zaczęła opowiadać o tym jak wysłała swoją córkę do podstawówki, pomimo tego że jej córka była zasmarkana i niewyraźna. Apel się skończył się wiadomością, że jeśli czujemy się źle to mamy połknąć leki i iść do szkoły.

Cóż, katar to nie koniec świata. Odpływanie podczas zajęć również, bazując na tym, że nikt nie reagował kiedy część uczniów odpływała przez chorobę i ledwo co pisała z jednym okiem otwartym.

Jako wisienka na torcie, uzasadniona nieobecność była traktowana jak wagary.

Przegapiłam 5 dni nauki w ciągu jednego semestru. 3 dni przez sytuacje wyjątkową (sąd, biurokracja, papiery, itp) i szkoła została powiadomiona z tygodniowym wyprzedzeniem. Zdarzyło się na początku semestru. Miesiąc później, dostałam ostrego zatrucie pokarmowe i skończyłam mieszkając w łazience na 2 dni. Szkoła została powiadomiona z samego rana. Tak to nie przegapiłam ani jednego dnia i miałam nawet 100% obecność przez półtorej roku. Kiedy mój żołądek i jelita wróciły do normy, od razu wróciłam do szkoły.

No i zostałam zabrana z jednej lekcji i wychowawczej. Podczas angielskiego, zostałam wezwana na rozmowę. Poszłam, a tam stali inni uczniowie. Dostaliśmy monolog od kogoś na kształt wice-dyrektora na temat naszej okropnej obecności. W dużym skrócie brzmiała tak:

"Rozumiem, że macie swoje powody co do bycia nieobecnym w szkole, ale przegapiliście 5 lub więcej dni nauki. Jesteście teraz w grupie ryzyka i będą konsekwencje jeśli przegapicie chociaż jeden dzień. Nie chcemy wytaczać konsekwencji, więc chodźcie do szkoły".

Tak minęła moja lekcja angielskiego. Dzień mijał spokojnie aż do wychowawczej. Przyszła pracownica z pytaniem czy może ze mną porozmawiać. Wychowawczyni dała zgodę, więc wyszłam z klasy. Zgadnijcie co chciała ode mnie? Zapytała się mnie czy byłoby możliwe gdybym chodziła do szkoły do końca semestru, bo będą problemy jeśli przegapię chociażby dzień.

Byłam bliska zapytania jej się czy wie dlaczego mnie nie było wczoraj i przedwczoraj, ale ugryzłam się w język.

Tak minęła mi 1/3 dnia szkolnego, wszystko przez fakt że nie potrafiłam przełożyć zatrucia pokarmowego na weekend czy na święta.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 40 (52)
poczekalnia

#92093

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj będzie o aspirujących do miana celebryty czy influencera czy jak to tam się pisze.

Mam w rodzinie Anie, bardzo ładną dziewczynę która tam aspiruję do grona influencerskiego. Ma tam ileś tysięcy obserwujących na socjalach, tańczyła w jakiś teledyskach, jakieś pokazy czy tam sesje zdjęciowe.

Podczas świąt spotkaliśmy się przy stole także z Anią i od słowa do słowa wyszło że znowu wyjeżdżam na serwisy za granicę, a dokładnie do Francji. Jak tylko aspirująca celebrytka to usłyszała oczy jej się zaświeciły i już zaczęła mnie urabiać czy może ze mną jechać. W sumie nie widziałem przeciwwskazań, dla mnie to też raźniej zawsze jest do kogo się odezwać. Dodatkowo już raz ze mną wyjechała i żadnych piekielności nie było. Zaśmiałem się tylko żeby zapytała moją żonę czy się zgadza i tak temat się zakończył.

Kilka dni przed wyjazdem poinformowałem ją że wyjeżdżamy tego i tego i mniej więcej będziemy 6-7 dni bo mamy prawie każde większe miasto we Francji do objechania. Poinformowałem ją także, jak ta moja praca wygląda i że to ona ma się dostosować, bo ja jestem w pracy a nie na wakacjach. Oczywiście na wszystko się zgodziła.

Dodatkowo umówiliśmy się na regularne dawanie znać co i jak u niej, w celach bezpieczeństwa. Wiadomo ładna dziewczyna.

W woli wyjaśnienia, moja trasówka zaczyna się od Calais później Lille, Reims, Paryż, zachodnie wybrzeże że tak się wyrażę południe i powrót przez Lyon i Metz. Ogólnie zwiedzam 15 punktów i w niektórych spędzam tylko 2-3h i uciekam dalej żeby zrobić to jak najszybciej.

Wyjechaliśmy w sobotę wieczorem, żeby dojechać do Calais jeszcze w sensownych godzinach w niedzielę. Pozwiedzaliśmy, porobiłem jej sporo fotek w celach dokumentalnych. W niedzielę wieczorem poinformowałem ją że ja na obiekcie musze być już o 7, ona może spokojnie spać i po 9 przyjadę po nią na Hotel i ruszymy dalej.

W poniedziałek dzwonie do niej że już wyjeżdżam niech zaraz schodzi bo będę za 10 minut. Cóż ona dopiero wstała ona musi się umalować, coś zjeść. Mówię żeby szybko szła coś zjeść, a umaluję się w aucie bo czas goni. Obsuwa ponad półgodziny. Pojechaliśmy dalej. W Lille wysadziłem ją bliżej centrum, poinstruowałem żeby na siebie uważała i jak coś się dzieje dawała znać bo Francja to trochę niebezpieczny kraj obecnie. Umówiliśmy się że jak będę kończył robotę zadzwonię i ona powie gdzie jest bądź podjedzie Boltem czy Uberem żeby było szybciej. Dzwonie po około 2 godzinach , że w sumie zaraz kończę i możemy jechać dalej. Na to celebrytka, że ona dopiero na kawkę weszła do fancy kafeterii i musze jej dać z 20 minut. Wkurzyłem się i mówię daj adres ja podjadę i jedziemy dalej. Kolejna obsuwa też pół godziny. W miedzy czasie jakiś wypadek na autostradzie i mój plan zaczyna się sypać z powodu braku czasu. Zrobiliśmy Reims i ruszyliśmy w stronę Paryża. Podczas jazdy do Paryże informuje Anne że śpimy około 20km od Paryża bo w stolicy Francji hotel kosztuje sporo. Wkurzyła się bo chciała pokazać widok z okna na Paryż swoim obserwującym, "Jak nie śpimy w Paryżu to chociaż pojedzmy wieczorem połazić". Pojechaliśmy, jednak to już była noc a nie wieczór, zrobiłem jej zdjęcie pod wieżą Eiffla, z dwie uliczki też obfotografowała i zaczęli przy nas kręcić się jakieś nieprzyjemne typki o hebanowym kolorze skóry. Cóż wziąłem blond włosą istotę i zabrałem do Hotelu.

We wtorek budzę się, a dziewczę już się maluje bo jedzie ze mną bo ona musi Paryż za dnia zobaczyć. Myślałem że będę musiał księżniczkę budzić, jednak sama dała rade wstać. Umówiliśmy się że ją podrzucę do centrum, ale później musi dojechać we wskazane miejsce jak dam znać, bo ja w godzinach szczytu nie chce się przebijać do centrum. Generalnie w Paryżu mam dwie lokalizacje, po dwóch różnych stronach miasta. Podrzuciłem ją do centrum, poinformowałem żeby tylko na siebie uważała bo wczoraj już mieliśmy przygody. Po około 7-8 godzinach dzwonie do niej żeby już się zbierała tu i tu bo ja kończe robotę, protokół napisać i jedziemy dalej. Zaczęła jęczeć żeby po nią przyjechać. Wkurzyłem się i ją obsztorcowałem że nie tak się umawialiśmy i jak nie przyjedzie sam jadę dalej. Przyjechała i to nawet na czas. W samochodzie poinformowałem ją że ja tu pracuje i nie tak się umawialiśmy. Zgodziła się i pojechaliśmy dalej. Wpadliśmy jeszcze na chwile do Cean, tutaj akurat mój punkt do serwisu jest w ścisłym centrum to była że tak powiem na miejscu.

W środę i czwartek zwiedziliśmy zachodnie wybrzeże oraz południe Francji przy granicy z Hiszpanią i tego dnia obyło się bez piekielności z powodu mniejszych miast. W sumie była jedna, codziennie chciała wychodzić wieczorem po pracy na miasto w którym nocowaliśmy w celu lepszych fotek, bo kto inny robi to lepiej wychodzą. Ja wiek bliżej 40 niż dalej ona 21 lat. Ja pracujący, ona zwiedzającą. Tutaj zaoponowałem, chciałem odpocząć. Obraziła się.

Na piątek miałem zaplanowaną większą akcje serwisową w Marsylii. Poinformowałem Anię że tutaj ma na bank około 8h zwiedzania a może być i tak że będziemy tutaj i tak nocować. Zeszło mi nawet więcej niż planowałem i dzwonie do celebrytki gdzie jest bo w sumie ja już bym uderzył do hotelu i jutro dwa ostatnie punkty i będziemy wracać. Na co Anna informuje mnie że w Marsylii nie było co robić, zwiedziła do południa prawie wszystko i ona pojechała do Cannes. Zamurowało mnie. "No wzięłam sobie pociąg ogarnęłam i jestem już z 2 godziny w Cannes, jest pięknie." Tutaj to już się WKUR*ŁEM. Bo to teraz ja będę musiał gnać do Cannes i ją odbierać. Jadąc zadzwoniłem do jej ojca, osoby której ona słucha i do żony, bo to druga osoba której Anna słucha. Jak dojechałem już była pełna skruchy. Jednak złość mi tak szybko nie przechodzi. Ostatnie dwa dni wyjazdu były takie jak powinny być od początku.

Kurczę jak ktoś Ci robi że tak się wyrażę "Dobrze" i zabiera Cię na wyjazd a ty w sumie opłacasz sobie tylko ten czas co sama sobie go ogarniasz to powinnaś się chyba dostosować co?

Wyjazdy służbowo rodzinne

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 61 (81)
poczekalnia

#92090

przez ~CoJaTuRobie ·
| było | Do ulubionych
Porozmawiajmy o podwójnych standardach. Rok 2018, w moim rodzinnym mieście doszło do wypadku drogowego, ze zgonem dziecka w tle. Mieszkańcy postanowili zorganizować protest, polegający na zablokowaniu głównej drogi. W godzinach szczytu, więc część osób wyraziła swoją dezaprobatę w sieci. Nic dziwnego, jeśli spóźnienie do pracy skutkowało naganą, upomnieniem, konsekwencjami finansowymi, koniecznością zostania po godzinach, jakby nie patrzeć: nie ze swojej winy. Na tych ludzi spłynął hejt, nie tylko w przestrzeni wirtualnej.
Ja poruszyłam ten temat, przy okazji jednego ze spotkań towarzyskich, wiedząc, że kilka obecnych wtedy osob, brało udzial w tym proteście. Podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami, refleksjami i równiez bólami (akurat wracałam z pracy, w zatłoczonym busie bez klimy, przy upale 30+), a także stwierdzeniem, e uczestnicy protestu powinni wypłacać odszkodowania za stracony czas z własnej kieszeni. Gdyby mogli, rzuciliby mnie lwom na pożarcie. Zaczęło się spokojnie, od "nie masz dzieci, więc nie zrozumiesz", a skończyło na rozpoznaniu medycznym: "jesteś niedo***na, jeśli praca jest dla ciebie ważniejsza od życia dziecka" i "jesteś psychopatką".
Opuściłam spotkanie, znajomość się nieco urwała, do wczoraj.
Teraz ci sami ludzie blokujący wtedy ruch, wylewają pomyje na ostatnie pokolenie i ich protest w Warszawie, mówiąc o utrudnianiu życia ludziom, świętych krowach itd. Nie byłabym sobą, gdybym nie wypomniała hipokryzji kilku osobom, co skończyło się zablokowaniem.

Warszawa Piekiełko Małomiasteczkowo

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 32 (52)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni