Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kilkanaście lat temu byłem ministrantem. Zimą - zgodnie z tradycją - jako ministrant brałem udział w okołoświątecznym odwiedzaniu domów po kolędzie wraz z księdzem. Z perspektywy czasu, teraz jako dorosły człowiek, uważam, że było to po prostu zwyczajnie niebezpieczne. Wszystkie opisane przeze mnie wydarzenia przedstawiają perspektywę ministranta z parafii, do której ja należałem, nie mam pewności, czy w innych było inaczej.
1) Sekretarka księdza - w weekend poprzedzający wizytę, ministrant przypisany grafikiem do danych bloków/budynków, był zobligowany samodzielnie (bez żadnego nadzoru ze strony księdza!) - wchodząc na klatkę i pukając od drzwi do drzwi ustalić, czy dane mieszkanie życzy sobie przyjąć księdza po kolędzie. Jeśli tak, wpisywało się +, nie -, zaś przy nieotwarciu drzwi 0. Ci bardziej odpowiedzialni rodzice chodzili wraz ze swoim dzieckiem, zaś niektórzy ministranci nawet w wieku 9-10 lat samotnie, pukając do nieznanych drzwi.
2) Sprawdzanie zer - w dzień wizyty, kiedy ksiądz udawał się do pierwszego mieszkania z kolędą, po wyjściu z danego mieszkania byliśmy zobligowani jeszcze raz sprawdzić, czy mieszkania pod którymi kryło się 0 nie otworzą drzwi i nie określą się, czy chcą przyjąć kolędę. Bywały groźne sytuacje - czasem zdarzało się, że drzwi otwierała jakaś osoba, która była źródłem nieprzyjemnych sytuacji (oskarżenia o kradzież czegoś sprzed mieszkania, czy podpici ludzie). Raz była nawet sytuacja kradzieży, dres kazał oddać ministrantom wszystkie otrzymane pieniądze pod groźbą pobicia. Zastanawiam się, kto byłby odpowiedzialny, gdyby takie dziecko zostało wciągnięte do mieszkania i skrzywdzone? Ksiądz, rodzice, czy parafia?
3) Oczekiwanie na klatce schodowej - po odmówieniu wspólnej modlitwy wraz z księdzem i po przyjęciu darów od odwiedzanych, byliśmy zobligowani czekać całość wizyty księdza na schodach na klatce schodowej. Jako, że była to zima, często było tam po prostu bardzo zimno, nie wspominam już o tym, że pod koniec dnia, kiedy pieniędzy było już uzbieranych całkiem sporo - było to niezbyt bezpieczne siedzieć z kilkoma stówami w kieszeni na obcej klatce schodowej. I to jeszcze mając 10 lat.
4) Połowa dla księdza - w trakcie wizyty księdza w ostatnim mieszkaniu, każdy z ministrantów musiał przeliczyć wszystkie zarobione przez nas w danym dniu pieniądze (chodzi o nasze drobniaki, które dawali nam ludzie, ksiądz swoje koperty trzymał w swojej torbie) i... połowę kwoty oddać księdzu. Niektórzy z nas byli jednak sprytni i przebiegli, jeśli zebrało się 300 złotych, mówili, że było 200 i oddawali mniej, niż było trzeba.
5) Wieszak księdza - wszystko, co ksiądz otrzymał - jakieś torby prezentowe, wina, różne inne drobiazgi otrzymane od wiernych (całe szczęście, że nie było tego dużo!) musieliśmy nosić my, jako ministranci.
Od tego czasu minęło już dobrych kilkanaście lat i mam ogromną nadzieję, że wszystkie sytuacje przeze mnie opisane to już przeszłość.
1) Sekretarka księdza - w weekend poprzedzający wizytę, ministrant przypisany grafikiem do danych bloków/budynków, był zobligowany samodzielnie (bez żadnego nadzoru ze strony księdza!) - wchodząc na klatkę i pukając od drzwi do drzwi ustalić, czy dane mieszkanie życzy sobie przyjąć księdza po kolędzie. Jeśli tak, wpisywało się +, nie -, zaś przy nieotwarciu drzwi 0. Ci bardziej odpowiedzialni rodzice chodzili wraz ze swoim dzieckiem, zaś niektórzy ministranci nawet w wieku 9-10 lat samotnie, pukając do nieznanych drzwi.
2) Sprawdzanie zer - w dzień wizyty, kiedy ksiądz udawał się do pierwszego mieszkania z kolędą, po wyjściu z danego mieszkania byliśmy zobligowani jeszcze raz sprawdzić, czy mieszkania pod którymi kryło się 0 nie otworzą drzwi i nie określą się, czy chcą przyjąć kolędę. Bywały groźne sytuacje - czasem zdarzało się, że drzwi otwierała jakaś osoba, która była źródłem nieprzyjemnych sytuacji (oskarżenia o kradzież czegoś sprzed mieszkania, czy podpici ludzie). Raz była nawet sytuacja kradzieży, dres kazał oddać ministrantom wszystkie otrzymane pieniądze pod groźbą pobicia. Zastanawiam się, kto byłby odpowiedzialny, gdyby takie dziecko zostało wciągnięte do mieszkania i skrzywdzone? Ksiądz, rodzice, czy parafia?
3) Oczekiwanie na klatce schodowej - po odmówieniu wspólnej modlitwy wraz z księdzem i po przyjęciu darów od odwiedzanych, byliśmy zobligowani czekać całość wizyty księdza na schodach na klatce schodowej. Jako, że była to zima, często było tam po prostu bardzo zimno, nie wspominam już o tym, że pod koniec dnia, kiedy pieniędzy było już uzbieranych całkiem sporo - było to niezbyt bezpieczne siedzieć z kilkoma stówami w kieszeni na obcej klatce schodowej. I to jeszcze mając 10 lat.
4) Połowa dla księdza - w trakcie wizyty księdza w ostatnim mieszkaniu, każdy z ministrantów musiał przeliczyć wszystkie zarobione przez nas w danym dniu pieniądze (chodzi o nasze drobniaki, które dawali nam ludzie, ksiądz swoje koperty trzymał w swojej torbie) i... połowę kwoty oddać księdzu. Niektórzy z nas byli jednak sprytni i przebiegli, jeśli zebrało się 300 złotych, mówili, że było 200 i oddawali mniej, niż było trzeba.
5) Wieszak księdza - wszystko, co ksiądz otrzymał - jakieś torby prezentowe, wina, różne inne drobiazgi otrzymane od wiernych (całe szczęście, że nie było tego dużo!) musieliśmy nosić my, jako ministranci.
Od tego czasu minęło już dobrych kilkanaście lat i mam ogromną nadzieję, że wszystkie sytuacje przeze mnie opisane to już przeszłość.
Ocena:
15
(17)
poczekalnia
Skomentuj
(7)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Miał być komentarz do historii BornToFeel #90760, ale wyszło troszkę przydługo i w trakcie pisania przypomniałem sobie również historię mojej siostry, którą też tutaj zamieszczam. Oczywiście za jej zgodą.
Ogólnie zachowania typu ukrywanie materiałów czy zagadnień od wykładowców to już chyba standardowa piekielność uczelniana. Jednak w moim przypadku głównym piekielnym był sam starosta. Ogólnie działało to tak, że gdy jakiś wykładowca ogłosił na zajęciach, że coś od niego dostaniemy to oczywiście starosta grzecznie nam to wysyłał. Jednak w większości przypadków prowadzący bez słowa wysyłali mu materiały i wtedy te trafiały tylko i wyłącznie do grupy jego najbliższych znajomych. Ze dwa razy była sytuacja, w której wykładowca bez słowa mu coś wysłał a na następnych zajęciach zapytał czy trafiło to do wszystkich. Wtedy tłumaczył się, że zapomniał, ale zaraz po zajęciach roześle ten mail.
Czy coś podejrzewaliśmy? Raczej nie. Starosta i jego grupka od początku mieli dość dobre oceny. Tak samo my jakoś dawaliśmy radę wspólnymi siłami zdawać egzaminy na zadowalającym poziomie, pomimo braku dodatkowych materiałów. Nigdy też nie doszło do sytuacji, w której cały rok, poza grupką znajomych starosty, zawaliłby jakiś egzamin. Aż do tego feralnego zaliczenia, na drugim semestrze, gdzie cała sprawa się rypła.
Był to egzamin z przedmiotu, który był tak zwanym zapychaczem. Poza tym był to przedmiot mocno teoretyczny a sam wykładowca traktował go dość poważnie przez co wykłady były nudne, ciężkie i przepełnione pisaniem stosów notatek. Spowodowało to sytuację, w której przed egzaminem, gdy wspólnie ze znajomymi staraliśmy się to jakoś ogarnąć, wyszło nam około 20 stron A4 litego tekstu. A to były tylko podstawy najważniejszych zagadnień. Na tej podstawie stwierdziliśmy, że mamy ważniejsze egzaminy i ten może sobie poczekać na drugi termin. I chyba nie tylko my tak pomyśleliśmy gdyż oprócz grupki starosty wszyscy od góry do dołu dostali same dwóje (no dobra trafiły się może dwie trójki :D). I tu już zaczęło mi coś świtać, ale wszelkie wątpliwości rozwiał sam wykładowca słowami:
"Proszę Państwa, ale co tutaj się stało? Przecież wysłałem wam czego możecie się tutaj spodziewać. Starałem się omijać najtrudniejsze zagadnienia, a tutaj taka porażka?"
Jeszcze tego samego dnia starosta oraz jego zastępca (też był w tej grupce) zostali zmienieni. Poza tym wszyscy, którzy byli w to zamieszani zostali odcięci od grupy na FB, na której dzieliliśmy się materiałami. I w sumie dużo na tym nie straciliśmy gdyż potem przeanalizowaliśmy wszystkie posty na grupie i wyszło, że ci bardziej pasożytowali na pracy innych niż dawali coś od siebie. Jednak oni stracili dość dużo bo w następnym semestrze okazało się, że ci 4-5tkowi studenci teraz ledwo lecą na trójach i czwórkach.
A teraz czas na historię mojej siostry o piekielnej i dość głupiej koleżance ze studiów. Roboczo nazwijmy ją Aniela. Cała sytuacja miała miejsce na pewnych ćwiczeniach. Zbliżała się sesja i pani profesor, która prowadziła te zajęcia zarządziła, że wyśle im pule tematów (po jednym dla każdego), z której mają sobie wybrać i napisać pracę na X znaków. Jedyny problem był taki, że starosta w tamtym momencie akurat był chory a jego zastępca był w drugiej grupie ćwiczeniowej, którą prowadził inny wykładowca. I tutaj pojawia się nasza Aniela, która oświadczyła, że ona bez problemu roześle tematy do wszystkich gdy te już będą gotowe.
A co zrobiła Aniela? Zanim wysłała listę tematów do wszystkich to wybrała sobie swój temat i usunęła go z listy. Następnie wysłała plik do swoich trzech przyjaciółek aby zrobiły to samo. I to jest ta piekielna część jej zachowania. Jak więc objawiła się jej głupota? Ano zamiast wysłać tak okrojoną listę do reszty studentów ta postanowiła dodatkowo delikatnie pozmieniać wszystkie tematy. Coś w stylu zamiast "Napisz referat o bitwie pod Grunwaldem" dała "Napisz referat o bitwie pod Wiedniem". Serio nie wiem co ona sobie myślała, że udupi resztę kolegów i tylko ona i jej przyjaciółki zdobędą zaliczenie? Nie wiem...
Co z tego wszystkiego wyszło? Ano już na starcie reszta studentów zauważyła, że Aniela i jej przyjaciółki podkradły sobie tematy. Dziewczyny dostały opierdziel, że tak się nie robi i wszyscy żyli sobie dalej. Zmiany w tematach były tak delikatne, ze nikt nie skapnął się, że były one ruszane, więc wszyscy spokojnie sobie pisali. Cała akcja zaczęła się w dniu oceniania prac. Oczywiście pani profesor od razu pokapowała się co tu się odwaliło i Aniela dostała srogi opiernicz przed całą grupą. Dalej sprawa obiła się również o dziekana, ale ostatecznie Anieli ze studiów nie wyrzucili, chociaż jej to groziło. Zamiast tego odeszła sama kilka miesięcy później. A reszta studentów dostała oceny za swoje prace i nie musieli nic dodatkowo zdawać.
Ogólnie zachowania typu ukrywanie materiałów czy zagadnień od wykładowców to już chyba standardowa piekielność uczelniana. Jednak w moim przypadku głównym piekielnym był sam starosta. Ogólnie działało to tak, że gdy jakiś wykładowca ogłosił na zajęciach, że coś od niego dostaniemy to oczywiście starosta grzecznie nam to wysyłał. Jednak w większości przypadków prowadzący bez słowa wysyłali mu materiały i wtedy te trafiały tylko i wyłącznie do grupy jego najbliższych znajomych. Ze dwa razy była sytuacja, w której wykładowca bez słowa mu coś wysłał a na następnych zajęciach zapytał czy trafiło to do wszystkich. Wtedy tłumaczył się, że zapomniał, ale zaraz po zajęciach roześle ten mail.
Czy coś podejrzewaliśmy? Raczej nie. Starosta i jego grupka od początku mieli dość dobre oceny. Tak samo my jakoś dawaliśmy radę wspólnymi siłami zdawać egzaminy na zadowalającym poziomie, pomimo braku dodatkowych materiałów. Nigdy też nie doszło do sytuacji, w której cały rok, poza grupką znajomych starosty, zawaliłby jakiś egzamin. Aż do tego feralnego zaliczenia, na drugim semestrze, gdzie cała sprawa się rypła.
Był to egzamin z przedmiotu, który był tak zwanym zapychaczem. Poza tym był to przedmiot mocno teoretyczny a sam wykładowca traktował go dość poważnie przez co wykłady były nudne, ciężkie i przepełnione pisaniem stosów notatek. Spowodowało to sytuację, w której przed egzaminem, gdy wspólnie ze znajomymi staraliśmy się to jakoś ogarnąć, wyszło nam około 20 stron A4 litego tekstu. A to były tylko podstawy najważniejszych zagadnień. Na tej podstawie stwierdziliśmy, że mamy ważniejsze egzaminy i ten może sobie poczekać na drugi termin. I chyba nie tylko my tak pomyśleliśmy gdyż oprócz grupki starosty wszyscy od góry do dołu dostali same dwóje (no dobra trafiły się może dwie trójki :D). I tu już zaczęło mi coś świtać, ale wszelkie wątpliwości rozwiał sam wykładowca słowami:
"Proszę Państwa, ale co tutaj się stało? Przecież wysłałem wam czego możecie się tutaj spodziewać. Starałem się omijać najtrudniejsze zagadnienia, a tutaj taka porażka?"
Jeszcze tego samego dnia starosta oraz jego zastępca (też był w tej grupce) zostali zmienieni. Poza tym wszyscy, którzy byli w to zamieszani zostali odcięci od grupy na FB, na której dzieliliśmy się materiałami. I w sumie dużo na tym nie straciliśmy gdyż potem przeanalizowaliśmy wszystkie posty na grupie i wyszło, że ci bardziej pasożytowali na pracy innych niż dawali coś od siebie. Jednak oni stracili dość dużo bo w następnym semestrze okazało się, że ci 4-5tkowi studenci teraz ledwo lecą na trójach i czwórkach.
A teraz czas na historię mojej siostry o piekielnej i dość głupiej koleżance ze studiów. Roboczo nazwijmy ją Aniela. Cała sytuacja miała miejsce na pewnych ćwiczeniach. Zbliżała się sesja i pani profesor, która prowadziła te zajęcia zarządziła, że wyśle im pule tematów (po jednym dla każdego), z której mają sobie wybrać i napisać pracę na X znaków. Jedyny problem był taki, że starosta w tamtym momencie akurat był chory a jego zastępca był w drugiej grupie ćwiczeniowej, którą prowadził inny wykładowca. I tutaj pojawia się nasza Aniela, która oświadczyła, że ona bez problemu roześle tematy do wszystkich gdy te już będą gotowe.
A co zrobiła Aniela? Zanim wysłała listę tematów do wszystkich to wybrała sobie swój temat i usunęła go z listy. Następnie wysłała plik do swoich trzech przyjaciółek aby zrobiły to samo. I to jest ta piekielna część jej zachowania. Jak więc objawiła się jej głupota? Ano zamiast wysłać tak okrojoną listę do reszty studentów ta postanowiła dodatkowo delikatnie pozmieniać wszystkie tematy. Coś w stylu zamiast "Napisz referat o bitwie pod Grunwaldem" dała "Napisz referat o bitwie pod Wiedniem". Serio nie wiem co ona sobie myślała, że udupi resztę kolegów i tylko ona i jej przyjaciółki zdobędą zaliczenie? Nie wiem...
Co z tego wszystkiego wyszło? Ano już na starcie reszta studentów zauważyła, że Aniela i jej przyjaciółki podkradły sobie tematy. Dziewczyny dostały opierdziel, że tak się nie robi i wszyscy żyli sobie dalej. Zmiany w tematach były tak delikatne, ze nikt nie skapnął się, że były one ruszane, więc wszyscy spokojnie sobie pisali. Cała akcja zaczęła się w dniu oceniania prac. Oczywiście pani profesor od razu pokapowała się co tu się odwaliło i Aniela dostała srogi opiernicz przed całą grupą. Dalej sprawa obiła się również o dziekana, ale ostatecznie Anieli ze studiów nie wyrzucili, chociaż jej to groziło. Zamiast tego odeszła sama kilka miesięcy później. A reszta studentów dostała oceny za swoje prace i nie musieli nic dodatkowo zdawać.
studia
Ocena:
26
(28)
poczekalnia
Skomentuj
(45)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ostatnio na obiedzie rodzinnym spotkałem się z kuzynką. Ta od słowa do słowa przechodzi do informacji:
- A wiesz, ostatnio pogorszyło się u nas na wsi. Musimy z koleżankami ustawiać dyżury, która będzie w danym dniu pilnować naszych dzieci jak będą się bawić na boisku/placu zabaw.
- Ale dlaczego?
- No bo do Piekiełkowa (sąsiednia wioska) wprowadził się pedofil.
Ja wielkie zdziwienie o co chodzi, więc jej mąż mi wyjaśnił, że:
* Facet był skazany za pedofilię i odbywał karę więzienia.
* Został wypuszczony szybciej o bodajże 2 lata, za dobre zachowanie.
* Ma stały nadzór policji przez najbliższe kilka lat (dłużej niż te pozostałe 2 odsiadki).
* Informacje o tym wszystkim poszły nie tylko po wsi, ale po całej gminie i okolicy.
* Mimo, że facet nie zrobił niczego złego (od wyjścia z więzienia), to i tak jest narażony ciągle na pogróżki i niszczenie jego mienia (wybite szyby, obrzucone drzwi jajkami czy co tam jeszcze).
W dalszej rozmowie przekonałem ich, że dopóki facet niczego złego nie zrobił (po odsiadce), to krzywdzenie go zdecydowanie mu nie pomoże w dalszej resocjalizacji. Pokazałem też, że to, co robi lokalna społeczność to samosąd, który nie powinien mieć miejsca.
Czy ich przekonałem? Szwagier gdzieś tam przyznał mi rację, kuzynka była nieco mniej przekonana.
Oczywiście, żeby nie było, nie zanegowałem dodatkowej opieki nad dziećmi (ale nie było to tematem dalszej rozmowy).
- A wiesz, ostatnio pogorszyło się u nas na wsi. Musimy z koleżankami ustawiać dyżury, która będzie w danym dniu pilnować naszych dzieci jak będą się bawić na boisku/placu zabaw.
- Ale dlaczego?
- No bo do Piekiełkowa (sąsiednia wioska) wprowadził się pedofil.
Ja wielkie zdziwienie o co chodzi, więc jej mąż mi wyjaśnił, że:
* Facet był skazany za pedofilię i odbywał karę więzienia.
* Został wypuszczony szybciej o bodajże 2 lata, za dobre zachowanie.
* Ma stały nadzór policji przez najbliższe kilka lat (dłużej niż te pozostałe 2 odsiadki).
* Informacje o tym wszystkim poszły nie tylko po wsi, ale po całej gminie i okolicy.
* Mimo, że facet nie zrobił niczego złego (od wyjścia z więzienia), to i tak jest narażony ciągle na pogróżki i niszczenie jego mienia (wybite szyby, obrzucone drzwi jajkami czy co tam jeszcze).
W dalszej rozmowie przekonałem ich, że dopóki facet niczego złego nie zrobił (po odsiadce), to krzywdzenie go zdecydowanie mu nie pomoże w dalszej resocjalizacji. Pokazałem też, że to, co robi lokalna społeczność to samosąd, który nie powinien mieć miejsca.
Czy ich przekonałem? Szwagier gdzieś tam przyznał mi rację, kuzynka była nieco mniej przekonana.
Oczywiście, żeby nie było, nie zanegowałem dodatkowej opieki nad dziećmi (ale nie było to tematem dalszej rozmowy).
Ocena:
14
(36)
poczekalnia
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia ze studiów.
Byłem ja sobie starostą podczas licencjatu, więc kontakt z wykładowcami itp. należał do moich obowiązków.
Koniec listopada/początek grudnia jeden z profesorów oznajmił, że po świętach czeka nas egzamin. Przy okazji obiecał wysłać mi na maila zagadnienia jakie mieliśmy przerobić, aby się przygotować.
Minęły plus/minus dwa tygodnie, wszyscy już powoli zbierają się do domów a zagadnień brak. Zadzwoniłem do Pana Profesora żeby się przypomnieć.
Nasza rozmowa wyglądała mniej-więcej tak. Nie pamiętam całości dokładnie, ale sens zachowany.
- Dzień dobry Panie Profesorze, z tej strony BornToFeel. Chciałem się przypomnieć w sprawie zagadnień na egzamin, który mamy mieć po świętach z wykładów.
- (Chwila ciszy) Ale na początku grudnia była u mnie w gabinecie Pana Koleżanka i zabrała te zagadnienia. Miała je przekazać reszcie grupy.
- Mhm. Rozumiem. Niestety tak się nie stało, dziękuję za informację, załatwię te sprawę z Koleżanką.
Napisałem do wspomnianej Koleżanki. Nie przepadałem a nią, właśnie przez takie akcje.
Upomniana wrzuciła zagadnienia na fejsbukową grupę naszego rocznika i niby na tym mogłoby się skończyć.
Na kolejnych wykładach Pan Profesor soczyście ochrzanił Koleżankę za nieudostępnienie owych zagadnień całemu rocznikowi.
Później, droga pantoflową, dotarła do mnie informacja (w którą jestem w stanie uwierzyć, patrząc przez pryzmat zachowania Koleżanki na przestrzeni całych studiów), że zagadnienia wysłała tylko swoim "psiapsi" i liczyła, iż to nie wyjdzie na jaw.
Byłem ja sobie starostą podczas licencjatu, więc kontakt z wykładowcami itp. należał do moich obowiązków.
Koniec listopada/początek grudnia jeden z profesorów oznajmił, że po świętach czeka nas egzamin. Przy okazji obiecał wysłać mi na maila zagadnienia jakie mieliśmy przerobić, aby się przygotować.
Minęły plus/minus dwa tygodnie, wszyscy już powoli zbierają się do domów a zagadnień brak. Zadzwoniłem do Pana Profesora żeby się przypomnieć.
Nasza rozmowa wyglądała mniej-więcej tak. Nie pamiętam całości dokładnie, ale sens zachowany.
- Dzień dobry Panie Profesorze, z tej strony BornToFeel. Chciałem się przypomnieć w sprawie zagadnień na egzamin, który mamy mieć po świętach z wykładów.
- (Chwila ciszy) Ale na początku grudnia była u mnie w gabinecie Pana Koleżanka i zabrała te zagadnienia. Miała je przekazać reszcie grupy.
- Mhm. Rozumiem. Niestety tak się nie stało, dziękuję za informację, załatwię te sprawę z Koleżanką.
Napisałem do wspomnianej Koleżanki. Nie przepadałem a nią, właśnie przez takie akcje.
Upomniana wrzuciła zagadnienia na fejsbukową grupę naszego rocznika i niby na tym mogłoby się skończyć.
Na kolejnych wykładach Pan Profesor soczyście ochrzanił Koleżankę za nieudostępnienie owych zagadnień całemu rocznikowi.
Później, droga pantoflową, dotarła do mnie informacja (w którą jestem w stanie uwierzyć, patrząc przez pryzmat zachowania Koleżanki na przestrzeni całych studiów), że zagadnienia wysłała tylko swoim "psiapsi" i liczyła, iż to nie wyjdzie na jaw.
studia
Ocena:
67
(67)
poczekalnia
Skomentuj
(7)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
W nawiązaniu do mojej poprzedniej historii o relacjach sąsiedzkich przytoczę jeszcze jeden problem.
Na początku warto dodać, że w mojej okolicy jest słaby zasięg, a szczególnie w środku budynku. Utrudnia to mocno korzystanie z internetu mobilnego i stąd światłowód w mieszkaniu to tak naprawdę jedyna sensowna opcja.
Całość instalacji znajduje się w tzw. pomieszczeniu elektrycznym na poziomie piwnicy. To pomieszczenie musi być otwarte z uwagi na wizyty techników od prądu czy właśnie od dostawców internetu. Niestety jakiegoś powodu technicy zostawiają czasem niezamkniętą szafę z całością instalacji.
Efekt jest taki, że co 2-3 miesiące tracimy na co najmniej 1-2 dni (a często tydzień-półtora) dostęp do internetu. Dlaczego? Nikogo jeszcze na tym nie przyłapałem, ale najprawdopodobniej ktoś w bliżej nieokreślonym celu grzebie w w/w szafie i... Łamie światłowody. Musimy wtedy czekać często długi czas, aż przyjedzie do nas technik, który akurat będzie dysponował dedykowaną spawarką.
Jest to o tyle męczące, że osiedle jest na skraju miasta i internet to nasze "okno na świat". Na samym osiedlu często nie ma czego robić (w tym też ciężko o miejsce na spacer) i wszędzie trzeba dojeżdżać – zwykle stojąc w korkach. Stąd też na co dzień pracuję zdalnie, a w takiej sytuacji muszę albo dojeżdżać do biura przez całe miasto (1h w jedną stronę) albo próbować pracować na 2 kreskach zasięgu na telefonie (udostępniając sobie z niego internet).
A wszystko to z tego względu, że technik nie potrafi zamknąć szafy, a jakiś idiota – trzymać rąk przy sobie...
Myślałem o rozwiązaniu typu montażu kamery, ale niestety do dziś nie udało się przegłosować ustawy o monitoringu – zbyt mała liczba głosów. Sąsiedzi mają na ogół większość problemów w poważaniu. No chyba, że akurat dotkną właśnie ich. Bo oczywiście nie tylko ja tracę tak internet :P
Dziś znowu się tak zdarzyło i ponownie siedzę na 2 kreskach zasięgu. Niedługo powinniśmy się przeprowadzić i na całe szczęście nowa okolica wydaje się być normalniejsza...
Na początku warto dodać, że w mojej okolicy jest słaby zasięg, a szczególnie w środku budynku. Utrudnia to mocno korzystanie z internetu mobilnego i stąd światłowód w mieszkaniu to tak naprawdę jedyna sensowna opcja.
Całość instalacji znajduje się w tzw. pomieszczeniu elektrycznym na poziomie piwnicy. To pomieszczenie musi być otwarte z uwagi na wizyty techników od prądu czy właśnie od dostawców internetu. Niestety jakiegoś powodu technicy zostawiają czasem niezamkniętą szafę z całością instalacji.
Efekt jest taki, że co 2-3 miesiące tracimy na co najmniej 1-2 dni (a często tydzień-półtora) dostęp do internetu. Dlaczego? Nikogo jeszcze na tym nie przyłapałem, ale najprawdopodobniej ktoś w bliżej nieokreślonym celu grzebie w w/w szafie i... Łamie światłowody. Musimy wtedy czekać często długi czas, aż przyjedzie do nas technik, który akurat będzie dysponował dedykowaną spawarką.
Jest to o tyle męczące, że osiedle jest na skraju miasta i internet to nasze "okno na świat". Na samym osiedlu często nie ma czego robić (w tym też ciężko o miejsce na spacer) i wszędzie trzeba dojeżdżać – zwykle stojąc w korkach. Stąd też na co dzień pracuję zdalnie, a w takiej sytuacji muszę albo dojeżdżać do biura przez całe miasto (1h w jedną stronę) albo próbować pracować na 2 kreskach zasięgu na telefonie (udostępniając sobie z niego internet).
A wszystko to z tego względu, że technik nie potrafi zamknąć szafy, a jakiś idiota – trzymać rąk przy sobie...
Myślałem o rozwiązaniu typu montażu kamery, ale niestety do dziś nie udało się przegłosować ustawy o monitoringu – zbyt mała liczba głosów. Sąsiedzi mają na ogół większość problemów w poważaniu. No chyba, że akurat dotkną właśnie ich. Bo oczywiście nie tylko ja tracę tak internet :P
Dziś znowu się tak zdarzyło i ponownie siedzę na 2 kreskach zasięgu. Niedługo powinniśmy się przeprowadzić i na całe szczęście nowa okolica wydaje się być normalniejsza...
Ocena:
36
(42)
poczekalnia
Skomentuj
(11)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Tak się stało, że zmarła mi babcia.
Już pomijając wszelakie problemy z organizacją pogrzebu przez parafię, to sam pogrzeb był czystym przejawem piekielności.
Wszyscy siedzą w żałobie i czekają na rozpoczęcie mszy, przed ołtarzem jest urna z wieńcami wokół. Nagle wchodzi ogromna grupa turystów i zaczynają zwiedzać kościół. Wtem z głośników zaczyna rozbrzmiewać przewodnik opowiadający o historii kościoła i miejscowości. Mama nie wytrzymała i poszła zapytać się co oni wyprawiają. Odpowiedź siostry zakonnej zwaliła ją z nóg:
-Nooo bo przyszli teraz zwiedzać i nie mają co z nimi zrobić.
Mama w szybkich żołnierskich słowach sprowadziła siostrę na ziemię i wyłączyli głośniki. Oczywiście byłoby za prosto gdyby na tym to się zakończyło.
Turyści głośno oznajmili swoje niezadowolenie i zaczęli przechodzić przez wieńce oraz bukiety kwiatów, często się potykając, tylko po to, aby podejść do ołtarza i zrobić zdjęcia.
Tego już było za wiele. Zaczęliśmy przeganiać wszystkie osoby, które podchodziły z telefonami, nie zawsze korzystając z społecznie akceptowalnych słów - człowiekiem jednak szarpała cała gama emocji w tym momencie.
Dopiero po jakimś czasie główny przewodnik zarządził wyjście "na moment" z kościoła, aby udać się do ruchomej szopki obok.
Już pomijając wszelakie problemy z organizacją pogrzebu przez parafię, to sam pogrzeb był czystym przejawem piekielności.
Wszyscy siedzą w żałobie i czekają na rozpoczęcie mszy, przed ołtarzem jest urna z wieńcami wokół. Nagle wchodzi ogromna grupa turystów i zaczynają zwiedzać kościół. Wtem z głośników zaczyna rozbrzmiewać przewodnik opowiadający o historii kościoła i miejscowości. Mama nie wytrzymała i poszła zapytać się co oni wyprawiają. Odpowiedź siostry zakonnej zwaliła ją z nóg:
-Nooo bo przyszli teraz zwiedzać i nie mają co z nimi zrobić.
Mama w szybkich żołnierskich słowach sprowadziła siostrę na ziemię i wyłączyli głośniki. Oczywiście byłoby za prosto gdyby na tym to się zakończyło.
Turyści głośno oznajmili swoje niezadowolenie i zaczęli przechodzić przez wieńce oraz bukiety kwiatów, często się potykając, tylko po to, aby podejść do ołtarza i zrobić zdjęcia.
Tego już było za wiele. Zaczęliśmy przeganiać wszystkie osoby, które podchodziły z telefonami, nie zawsze korzystając z społecznie akceptowalnych słów - człowiekiem jednak szarpała cała gama emocji w tym momencie.
Dopiero po jakimś czasie główny przewodnik zarządził wyjście "na moment" z kościoła, aby udać się do ruchomej szopki obok.
Ocena:
67
(71)
poczekalnia
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Zaczął boleć mnie ząb. Wizyt u dentysty w miarę przestrzegam- kontrola i odkamienianie raz w roku. Miałam swoją dobrą lekarkę na NFZ i zapisałam się do tej przychodni, będąc pewna, że nadal przyjmuje. Widniała na stronie, rejestratorka zapisała mnie na XX.YY o 16, które wypadało za 2 tygodnie- trudno, przetrzymam. Zwolniłam się chwilę z pracy i poszłam do gabinetu.
Na miejscu okazało się, że moja doktor już nie pracuje od 6 miesięcy i zamiast niej przyjmuje inna lekarka. Już od samego wejścia do gabinetu było nieprzyjemnie, bo według lekarki spóźniłam się 30 minut- u niej w kalendarzu byłam zapisana na 15:30, ja na kartce miałam 16, co jej pokazałam.
Najpierw powiedziała, że mam za dużo kamienia, aby ona cokolwiek widziała, więc zaczęła go ściągać. Sprawdziła mi wszystkie zęby i stwierdziła, że ona tu nie widzi nic, co mogło by mnie boleć. Powiedziała, że pewnie promieniuje mi od 8, bo ta krzywo rośnie. Powiedziałam jej, że u mnie dziury pojawiają się często między zębami, a z góry mam ząb czysty. Oburzyła się, że nie będzie mi zdrowego zęba rozwiercać, żeby sprawdzić czy coś od boku nie weszło. Zasugerowałam, że zawsze miałam robione zdjęcie. Ona nie widzi konieczności. Przypisała mi lek przeciwbólowy i wyprosiła z gabinetu.
Napisałam na nią skargę do placówki, która oczywiście pozostała nierozpoznana. Po lekach rzeczywistoście ząb przestał mnie boleć, ale na krótko. Po ok. 2 miesiącach od tamtej wizyty ból pojawił się znowu. Poszłam na prywatną wizytę, gdzie zrobiono mi zdjęcie i moje podejrzenia się sprawdziły. Od boku rozwijało mi się zapalenie. Dodatkowo lekarz stwierdził, że kamień nie został w żaden sposób dobrze ściągnięty, bo miałam go mnóstwo. Poprosiłam o wystawienie opinii, co lekarz ma zrobić w najbliższym czasie, bo chyba napiszę skargę do rzecznika praw pacjenta, aby zwrócono mi koszty tej wizyty, która tania nie była. Nie wiem czy to zadziała. Miał ktoś już taką sytuację?
Na miejscu okazało się, że moja doktor już nie pracuje od 6 miesięcy i zamiast niej przyjmuje inna lekarka. Już od samego wejścia do gabinetu było nieprzyjemnie, bo według lekarki spóźniłam się 30 minut- u niej w kalendarzu byłam zapisana na 15:30, ja na kartce miałam 16, co jej pokazałam.
Najpierw powiedziała, że mam za dużo kamienia, aby ona cokolwiek widziała, więc zaczęła go ściągać. Sprawdziła mi wszystkie zęby i stwierdziła, że ona tu nie widzi nic, co mogło by mnie boleć. Powiedziała, że pewnie promieniuje mi od 8, bo ta krzywo rośnie. Powiedziałam jej, że u mnie dziury pojawiają się często między zębami, a z góry mam ząb czysty. Oburzyła się, że nie będzie mi zdrowego zęba rozwiercać, żeby sprawdzić czy coś od boku nie weszło. Zasugerowałam, że zawsze miałam robione zdjęcie. Ona nie widzi konieczności. Przypisała mi lek przeciwbólowy i wyprosiła z gabinetu.
Napisałam na nią skargę do placówki, która oczywiście pozostała nierozpoznana. Po lekach rzeczywistoście ząb przestał mnie boleć, ale na krótko. Po ok. 2 miesiącach od tamtej wizyty ból pojawił się znowu. Poszłam na prywatną wizytę, gdzie zrobiono mi zdjęcie i moje podejrzenia się sprawdziły. Od boku rozwijało mi się zapalenie. Dodatkowo lekarz stwierdził, że kamień nie został w żaden sposób dobrze ściągnięty, bo miałam go mnóstwo. Poprosiłam o wystawienie opinii, co lekarz ma zrobić w najbliższym czasie, bo chyba napiszę skargę do rzecznika praw pacjenta, aby zwrócono mi koszty tej wizyty, która tania nie była. Nie wiem czy to zadziała. Miał ktoś już taką sytuację?
Ocena:
38
(44)
poczekalnia
Skomentuj
(30)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
W te wakacje musiałem wyjechać służbowo do Poznania na kilka tygodni. Stwierdziłem jednak, że trochę zaoszczędzę i nie będę się bawił w żadne hotele. Zamiast tego, za poleceniem znajomego, wynająłem na ten czas kawalerkę. No i mogę powiedzieć, że już nie mam znajomego :D
Samo mieszkanie było serio fajne. Drugie piętro, czyste, ładnie wyremontowane, z dobrze zaopatrzoną w sprzęt kuchnią, wygodne łóżko. Do tego w naprawdę dobrze skomunikowanej okolicy. Jedynym mankamentem był plac zabaw dosłownie za oknami.
I nie zrozumcie mnie źle. Ja nie mam nic do bawiących się dzieci. Niedaleko mojego domu jest plac zabaw i jak to na placu zabaw jest gwarno i radośnie. Jednak, gdy wraz z żoną zdarza nam się przesiadywać w parku, który jest tuż obok tego placu zabaw, to kompletnie nie przeszkadzają nam odgłosy, które z niego dochodzą. Natomiast tutaj, pomimo podobnej odległości od źródła hałasu, miałem dość po kilkunastu minutach.
Te dzieci się nie bawiły... One starały się wezwać Belzedupa, albo inne Cthulhu. To nie były krzyki, które normalnie emitują dzieci podczas zabawy, typu: "Raz, dwa, trzy! Za siebie!", czy coś w tym stylu. To były nieartykułowane krzyki i piski, które potrafiły trwać dobre 15 minut, by nagle zniknąć i po 5 minutach wrócić ze zdwojoną siłą. A nawet gdy "zabawa" się uspokajała to nie było tak, że robiło się jakoś mega ciszej. Bo i tak wtedy trzeba było wrzasnąć na cały regulator do kumpla, który stoi obok, że jest bambikiem i nie ma vdolców. I tak od 16 (albo i wcześniej, nie wiem, o tej godzinie wracałem do mieszkania) aż do 21 czy nawet 22.
I ktoś może powiedzieć, że mogłem przecież zamknąć okna. No niby mogłem, ale... Po pierwsze przy panujących wtedy temperaturach urządziłbym sobie niezłą saunę w tej kawalerce. Po drugie zamknięte okna coś tam dawały, ale piski i wrzaski nadal irytowały. A po trzecie czy to serio powinno tak wyglądać?
Przecież gdybym ja za dzieciaka ze znajomymi odstawił taki "koncert heavy metalowy" na podwórku to w kolejce do opierdzielenia nas, zaraz za naszymi rodzicami, stanęła by połowa naszego sąsiedztwa. A tutaj? Rodzice zwykle siedzieli sobie na ławeczkach mając gdzieś co się dzieje z ich pociechami. Raz zaobserwowałem sytuację gdzie dzieci postanowiły bawić się w rzucanie piaskiem. Na początku było zabawnie, ale po jakimś czasie dwójka dzieci zaczęła płakać, jednak rodzice mieli to gdzieś. Draka zaczęła się gdy jedna z dziewczynek albo dostała w głowę kamieniem albo piaskiem prosto w oczy i zaczęła wyć. I wtedy rozpoczęła się kakofonia płaczu dzieci i kłótni dorosłych. Po jakiś 20 minutach wszyscy rozeszli się do domu obrażeni i to był jedyny wieczór, w którym miałem względny spokój.
I tak dzieci są stworzone do generowania hałasu, zniszczenia i chaosu, ale to nie tak powinno wyglądać. Bardzo ciężko opisać w historii to co się działo na tym placu zabaw, ale uwierzcie mi to nie było normalne...
A co do kumpla, który polecił mi to mieszkanie. Aby go trochę usprawiedliwić, to w momencie, gdy on wynajmował tą kawalerkę to plac zabaw był nadal w budowie i nie zdawał sobie sprawy na co mnie skazuje :D
Samo mieszkanie było serio fajne. Drugie piętro, czyste, ładnie wyremontowane, z dobrze zaopatrzoną w sprzęt kuchnią, wygodne łóżko. Do tego w naprawdę dobrze skomunikowanej okolicy. Jedynym mankamentem był plac zabaw dosłownie za oknami.
I nie zrozumcie mnie źle. Ja nie mam nic do bawiących się dzieci. Niedaleko mojego domu jest plac zabaw i jak to na placu zabaw jest gwarno i radośnie. Jednak, gdy wraz z żoną zdarza nam się przesiadywać w parku, który jest tuż obok tego placu zabaw, to kompletnie nie przeszkadzają nam odgłosy, które z niego dochodzą. Natomiast tutaj, pomimo podobnej odległości od źródła hałasu, miałem dość po kilkunastu minutach.
Te dzieci się nie bawiły... One starały się wezwać Belzedupa, albo inne Cthulhu. To nie były krzyki, które normalnie emitują dzieci podczas zabawy, typu: "Raz, dwa, trzy! Za siebie!", czy coś w tym stylu. To były nieartykułowane krzyki i piski, które potrafiły trwać dobre 15 minut, by nagle zniknąć i po 5 minutach wrócić ze zdwojoną siłą. A nawet gdy "zabawa" się uspokajała to nie było tak, że robiło się jakoś mega ciszej. Bo i tak wtedy trzeba było wrzasnąć na cały regulator do kumpla, który stoi obok, że jest bambikiem i nie ma vdolców. I tak od 16 (albo i wcześniej, nie wiem, o tej godzinie wracałem do mieszkania) aż do 21 czy nawet 22.
I ktoś może powiedzieć, że mogłem przecież zamknąć okna. No niby mogłem, ale... Po pierwsze przy panujących wtedy temperaturach urządziłbym sobie niezłą saunę w tej kawalerce. Po drugie zamknięte okna coś tam dawały, ale piski i wrzaski nadal irytowały. A po trzecie czy to serio powinno tak wyglądać?
Przecież gdybym ja za dzieciaka ze znajomymi odstawił taki "koncert heavy metalowy" na podwórku to w kolejce do opierdzielenia nas, zaraz za naszymi rodzicami, stanęła by połowa naszego sąsiedztwa. A tutaj? Rodzice zwykle siedzieli sobie na ławeczkach mając gdzieś co się dzieje z ich pociechami. Raz zaobserwowałem sytuację gdzie dzieci postanowiły bawić się w rzucanie piaskiem. Na początku było zabawnie, ale po jakimś czasie dwójka dzieci zaczęła płakać, jednak rodzice mieli to gdzieś. Draka zaczęła się gdy jedna z dziewczynek albo dostała w głowę kamieniem albo piaskiem prosto w oczy i zaczęła wyć. I wtedy rozpoczęła się kakofonia płaczu dzieci i kłótni dorosłych. Po jakiś 20 minutach wszyscy rozeszli się do domu obrażeni i to był jedyny wieczór, w którym miałem względny spokój.
I tak dzieci są stworzone do generowania hałasu, zniszczenia i chaosu, ale to nie tak powinno wyglądać. Bardzo ciężko opisać w historii to co się działo na tym placu zabaw, ale uwierzcie mi to nie było normalne...
A co do kumpla, który polecił mi to mieszkanie. Aby go trochę usprawiedliwić, to w momencie, gdy on wynajmował tą kawalerkę to plac zabaw był nadal w budowie i nie zdawał sobie sprawy na co mnie skazuje :D
Ocena:
20
(52)
poczekalnia
Skomentuj
(16)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Byliśmy z mężem na wakacjach w jednym z krajów południowej Azji. Jakiś czas przed wyjazdem spytałam znajomych za pośrednictwem mediów społecznościowych, czy ktoś był tam może w ostatnim czasie i miałby jakieś "polecajki" i praktyczne wskazówki (co koniecznie zobaczyć, co odpuścić, na co uważać, itd.). Odezwał się do mnie wówczas mój bardzo dawny znajomy z Irlandii (18 lat temu przez krótki czas byliśmy parą, potem utrzymywaliśmy sporadyczny kontakt, który od czasu mojej wyprowadzki ograniczył do wymiany paru zdań raz na kilka lat. Okazało się, że razem z żoną i dwójką dzieci od 2 lat mieszka w tym kraju, w dodatku w miejscowości oddalonej pół godziny drogi od naszego hotelu.
Udzielił mi kilku praktycznych informacji i poinformował, że w sumie to oni z żoną prowadzą tam niewielki hotelik, więc jeśli nie mamy jeszcze noclegów, byłoby mu niezmiernie miło gościć nas u siebie, wyśle po nas swojego kierowcę itd. Podziękowałam, jako że hotel oraz transport z i na lotnisko mieliśmy już od dawna zaklepane, zresztą nie chcielibyśmy nadużywać gościnności (ani też pakować się w potencjalnie niezręczną sytuację). Znajomy oferował, że przez te 2 tygodnie, kiedy tam będziemy, on będzie całkowicie do naszej dyspozycji, wszędzie nas zawiezie i wszystko pokaże (tam jest potrzebny własny transport oraz miejscowy przewodnik, poza tym największe atrakcje znajdują się w głębi kraju, daleko od wybrzeża), ale ponownie nie chcieliśmy się narzucać, poza tym brzmiało to mało realnie, żeby facet, który pracuje - zdalnie, bo zdalnie - ale na cały etat, prowadzi pensjonat i zajmuje się dwójką dzieci, był w stanie rzucić wszystko na dwa tygodnie i być do naszej dyspozycji. Krakowskim targiem stanęło na tym, że jak już będziemy na miejscu i zorientujemy się w ofercie wycieczek od lokalnych organizatorów, zrobimy wspólny brainstorming i zdecydujemy, gdzie zabierze nas on, a co zwiedzimy bez niego.
Tuż przed naszym wyjazdem znajomy napisał, że ma dla nas fantastyczną wiadomość. Jakiś jego znajomy ma bardzo eleganckie domki w okolicy największych atrakcji turystycznych i on z nim dogadał, że możemy się tam zatrzymać na 3 dni. Mówię, że świetna sprawa i pytam, ile to będzie kosztowało. On na to, że nic, bo to jego znajomy, a my jesteśmy jego gośćmi, on wszystko bierze na siebie, ale jeśli chcemy, to możemy mu przywieźć jakąś dobrą whisky i będzie zadowolony. Ustaliliśmy, że w takim razie zwiedzanie okolic wybrzeża organizujemy sobie na własną rękę, a na wycieczkę wgłąb kraju bierze nas on. Jeszcze dopytałam, czy to na pewno nie będzie problem, on na to, że wręcz przeciwnie, cała przyjemność po jego stronie, bardzo miło będzie się zobaczyć po latach, pokazać nam jego nowy kraj i przy okazji samemu zobaczyć miejsca, których nie miał jeszcze okazji odwiedzić. Mąż był bardzo podekscytowany, ja studziłam jego zapał, mówiąc, że owszem, brzmi to świetnie, ale musimy pamiętać, że to jednak Irlandczyk, czyli "nikt nie da ci tyle, ile ja ci obiecam", a czy z tych obiecanek coś wyjdzie, to inna sprawa. Ten na to, że powinnam przestać wszędzie doszukiwać się problemów i mieć trochę więcej wiary w ludzi.
W czwartek nad ranem dolecieliśmy na miejsce. Odespaliśmy ponad 20-godzinną podróż i napisałam do kolegi, że jesteśmy. Ten napisał, że ma dobrą wiadomość - w sobotę uda mu się do nas przyjechać i zatrzyma się w naszym hotelu. Pokaże nam okolice, a wieczorem zjemy kolację, podrinkujemy i przegadamy program wycieczki.
Piątek spędziliśmy na plaży, bo jednak jeszcze trzymało nas zmęczenie, ale w sobotę chętnie byśmy już coś zobaczyli. W sobotę rano napisałam do kolegi, kiedy będzie. Odpisał koło 14, że zaszła pomyłka, przyjedzie dopiero jutro. Teraz widzi, że niechcąco napisał "sobota", podczas gdy miał na myśli niedzielę, za co bardzo przeprasza. Ale za to ma dobrą wiadomość - udało mu się zaklepać datę noclegu w tych domkach znajomego, możemy się tam zatrzymać albo z czwartku na piątek, albo z piątku na sobotę. Trochę szkoda, że jednak 2 dni zamiast 3, no ale nie będę roszczeniowa. Poza tym, jeśli odpowiednio wcześnie wyjedziemy, nadal uda nam się zobaczyć większość rzeczy.
W niedzielę rano ponownie napisałam do kolegi, kiedy będzie. Odpisał, że koło 18, bo coś tam coś tam, praca (w niedzielę?), coś tam coś tam. Czyli tyle wyszło z "pokażę wam okolicę", a my zamiast coś zobaczyć, kolejny dzień spędziliśmy na plaży (wycieczki trzeba rezerwować co najmniej dzień wcześniej i wyjechać bardzo wcześniej rano, bo o tej porze roku okno pogodowe kończy się koło 16). Przed 19 kolega napisał, że już jest i przysłał mi swój numer pokoju. Zaproponowałam spotkanie w lobby i pójście na kolacje. Odpisał, że będzie za 5 min, bo "musi się jeszcze tylko szybko ubrać". Zszedł na dół o 19:30 (irlandzki standard).
Zjedliśmy kolację, rozmowa bardzo dobrze się kleiła, przenieśliśmy się do baru. Tam ustaliliśmy program wyjazdu: wyjeżdżamy w czwartek koło 4 rano, żeby dojechać na miejsce zanim zrobi się gorąco, zwiedzamy A, B i C, jedziemy na nocleg, w piątek jedziemy zwiedzać X, Y i Z, a po powrocie on zaprasza do siebie, robimy grilla na plaży i poznamy przy okazji jego rodzinę. Wręczyliśmy mu butelkę whisky (żeby jej w czwartek nie wozić tam i z powrotem), podziękował, posiedzieliśmy jeszcze do 1, umówiliśmy się,że o 9 pójdziemy na śniadanie, po którym kolega zabierze nas na kilkugodzinną wycieczkę po okolicy, i poszliśmy spać.
Koło 9:30 przyszła wiadomość od kolegi: "Przepraszam, ale jednak nie dotrę na śniadanie. Może to spotkanie z tobą wywarło na mnie aż takie wrażenie, ale całą noc nie mogłem spać - miałem silne kołatanie serca i do tej pory ogromne zawroty głowy. Przed wyjazdem wpadnę się pożegnać". Powiedziałam do męża, że już się zaczyna jakaś ściema i jestem gotowa się założyć, że czwartkowy wyjazd nie dojdzie do skutku. On na to "daj mu szansę, może faktycznie wczoraj za dużo wypił i się źle poczuł. Po jakiejś godzinie kolega zajrzał się pożegnać. Jak na "całą noc źle się czułem" wyglądał wyjątkowo świeżo i rześko. Ale z "pokazania okolicy" oczywiście nic nie wyszło, a my kolejny dzień spędziliśmy na plaży. Po południu napisał, że był u lekarza, że to jakiś niegroźny wirus, za parę dni samo przejdzie i że widzimy się w czwartek.
We wtorek byliśmy na całodniowej wycieczce z lokalnym organizatorem. Wieczorem napisałam do kolegi, jak się czuje. Odpowiedział, że znacznie lepiej, wyjazd póki co wydaje mu się, że jest nadal aktualny, ale jutro jeszcze ostatecznie potwierdzi. W środę po południu nie było żadnych dalszych wieści, a my stwierdziliśmy, że jeśli mamy jechać, to trzeba się spakować i odpowiednio wcześnie iść spać, więc w pełni usankcjonowane społecznie będzie napisanie do niego o ostateczną decyzję w jedną albo drugą stronę. Odpisał późno wieczorem, że czuje się już bardzo dobrze, ale lekarz, u którego był w poniedziałek, dał mu tygodniowy zakaz prowadzenia samochodu, więc musimy przełożyć wycieczkę na przyszły wtorek (dzień naszego wyjazdu, o czym bardzo dobrze wiedział). Już było jasne, że cała propozycja wycieczki i pseudochoroba to jedna wielka ściema. Odpowiedziałam, że nie ma potrzeby, żeby się fatygował, zorganizujemy sobie wyjazd we własnym zakresie, ale ciekawi mnie jednak, dlaczego mówi mi o tym niby zakazie prowadzenia dopiero w środę wieczorem, a we wtorek potwierdzał, że wszystko jest aktualne, skoro podobno od poniedziałku wiedział, że nie?
Dowiedziałam się, że jestem podłą egoistką, która myśli tylko o sobie, wykorzystuje ludzi do własnych celów i chciałam odebrać jego żonie i dzieciom męża i ojca, na szczęście on w porę przejrzał na oczy i widzi z kim ma do czynienia, i że mogę zapomnieć, że do czegokolwiek między nami dojdzie. W T actual F? Nawet trudno powiedzieć, czy to jeszcze gaslight, czy też coś się mocno odkleiło temu misiu. Na tym kontakt się oczywiście urwał. Na szczęście zostało nam jeszcze klika dni pobytu, więc zdążyliśmy jeszcze zobaczyć większość tego, co chcieliśmy. W pośpiechu, ale zdążyliśmy. Z tym że zamiast spokojnie rozplanować zwiedzanie na 2 tygodnie, pierwszy tydzień siedzieliśmy jak ciołki i czekaliśmy, a w drugim wszystko na hurra.
Zastanawiam się, jaki jest cel czegoś takiego. Nikt go o nic nie prosił ani niczego od niego nie oczekiwał. Po co wyrywać się z deklaracjami, których nie ma się zamiaru realizować, roztaczać wizje i marnować ludziom czas? Zmarnował nam prawie pół pobytu i jeszcze butelkę whisky wyłudził. Pozostaje się tylko cieszyć, że nie zdecydowaliśmy się skorzystać z jego oferty noclegów, bo po wylądowaniu o 3 rano okazałoby się, że nikt nas nie odbierze z lotniska i nie mamy gdzie spać.
Udzielił mi kilku praktycznych informacji i poinformował, że w sumie to oni z żoną prowadzą tam niewielki hotelik, więc jeśli nie mamy jeszcze noclegów, byłoby mu niezmiernie miło gościć nas u siebie, wyśle po nas swojego kierowcę itd. Podziękowałam, jako że hotel oraz transport z i na lotnisko mieliśmy już od dawna zaklepane, zresztą nie chcielibyśmy nadużywać gościnności (ani też pakować się w potencjalnie niezręczną sytuację). Znajomy oferował, że przez te 2 tygodnie, kiedy tam będziemy, on będzie całkowicie do naszej dyspozycji, wszędzie nas zawiezie i wszystko pokaże (tam jest potrzebny własny transport oraz miejscowy przewodnik, poza tym największe atrakcje znajdują się w głębi kraju, daleko od wybrzeża), ale ponownie nie chcieliśmy się narzucać, poza tym brzmiało to mało realnie, żeby facet, który pracuje - zdalnie, bo zdalnie - ale na cały etat, prowadzi pensjonat i zajmuje się dwójką dzieci, był w stanie rzucić wszystko na dwa tygodnie i być do naszej dyspozycji. Krakowskim targiem stanęło na tym, że jak już będziemy na miejscu i zorientujemy się w ofercie wycieczek od lokalnych organizatorów, zrobimy wspólny brainstorming i zdecydujemy, gdzie zabierze nas on, a co zwiedzimy bez niego.
Tuż przed naszym wyjazdem znajomy napisał, że ma dla nas fantastyczną wiadomość. Jakiś jego znajomy ma bardzo eleganckie domki w okolicy największych atrakcji turystycznych i on z nim dogadał, że możemy się tam zatrzymać na 3 dni. Mówię, że świetna sprawa i pytam, ile to będzie kosztowało. On na to, że nic, bo to jego znajomy, a my jesteśmy jego gośćmi, on wszystko bierze na siebie, ale jeśli chcemy, to możemy mu przywieźć jakąś dobrą whisky i będzie zadowolony. Ustaliliśmy, że w takim razie zwiedzanie okolic wybrzeża organizujemy sobie na własną rękę, a na wycieczkę wgłąb kraju bierze nas on. Jeszcze dopytałam, czy to na pewno nie będzie problem, on na to, że wręcz przeciwnie, cała przyjemność po jego stronie, bardzo miło będzie się zobaczyć po latach, pokazać nam jego nowy kraj i przy okazji samemu zobaczyć miejsca, których nie miał jeszcze okazji odwiedzić. Mąż był bardzo podekscytowany, ja studziłam jego zapał, mówiąc, że owszem, brzmi to świetnie, ale musimy pamiętać, że to jednak Irlandczyk, czyli "nikt nie da ci tyle, ile ja ci obiecam", a czy z tych obiecanek coś wyjdzie, to inna sprawa. Ten na to, że powinnam przestać wszędzie doszukiwać się problemów i mieć trochę więcej wiary w ludzi.
W czwartek nad ranem dolecieliśmy na miejsce. Odespaliśmy ponad 20-godzinną podróż i napisałam do kolegi, że jesteśmy. Ten napisał, że ma dobrą wiadomość - w sobotę uda mu się do nas przyjechać i zatrzyma się w naszym hotelu. Pokaże nam okolice, a wieczorem zjemy kolację, podrinkujemy i przegadamy program wycieczki.
Piątek spędziliśmy na plaży, bo jednak jeszcze trzymało nas zmęczenie, ale w sobotę chętnie byśmy już coś zobaczyli. W sobotę rano napisałam do kolegi, kiedy będzie. Odpisał koło 14, że zaszła pomyłka, przyjedzie dopiero jutro. Teraz widzi, że niechcąco napisał "sobota", podczas gdy miał na myśli niedzielę, za co bardzo przeprasza. Ale za to ma dobrą wiadomość - udało mu się zaklepać datę noclegu w tych domkach znajomego, możemy się tam zatrzymać albo z czwartku na piątek, albo z piątku na sobotę. Trochę szkoda, że jednak 2 dni zamiast 3, no ale nie będę roszczeniowa. Poza tym, jeśli odpowiednio wcześnie wyjedziemy, nadal uda nam się zobaczyć większość rzeczy.
W niedzielę rano ponownie napisałam do kolegi, kiedy będzie. Odpisał, że koło 18, bo coś tam coś tam, praca (w niedzielę?), coś tam coś tam. Czyli tyle wyszło z "pokażę wam okolicę", a my zamiast coś zobaczyć, kolejny dzień spędziliśmy na plaży (wycieczki trzeba rezerwować co najmniej dzień wcześniej i wyjechać bardzo wcześniej rano, bo o tej porze roku okno pogodowe kończy się koło 16). Przed 19 kolega napisał, że już jest i przysłał mi swój numer pokoju. Zaproponowałam spotkanie w lobby i pójście na kolacje. Odpisał, że będzie za 5 min, bo "musi się jeszcze tylko szybko ubrać". Zszedł na dół o 19:30 (irlandzki standard).
Zjedliśmy kolację, rozmowa bardzo dobrze się kleiła, przenieśliśmy się do baru. Tam ustaliliśmy program wyjazdu: wyjeżdżamy w czwartek koło 4 rano, żeby dojechać na miejsce zanim zrobi się gorąco, zwiedzamy A, B i C, jedziemy na nocleg, w piątek jedziemy zwiedzać X, Y i Z, a po powrocie on zaprasza do siebie, robimy grilla na plaży i poznamy przy okazji jego rodzinę. Wręczyliśmy mu butelkę whisky (żeby jej w czwartek nie wozić tam i z powrotem), podziękował, posiedzieliśmy jeszcze do 1, umówiliśmy się,że o 9 pójdziemy na śniadanie, po którym kolega zabierze nas na kilkugodzinną wycieczkę po okolicy, i poszliśmy spać.
Koło 9:30 przyszła wiadomość od kolegi: "Przepraszam, ale jednak nie dotrę na śniadanie. Może to spotkanie z tobą wywarło na mnie aż takie wrażenie, ale całą noc nie mogłem spać - miałem silne kołatanie serca i do tej pory ogromne zawroty głowy. Przed wyjazdem wpadnę się pożegnać". Powiedziałam do męża, że już się zaczyna jakaś ściema i jestem gotowa się założyć, że czwartkowy wyjazd nie dojdzie do skutku. On na to "daj mu szansę, może faktycznie wczoraj za dużo wypił i się źle poczuł. Po jakiejś godzinie kolega zajrzał się pożegnać. Jak na "całą noc źle się czułem" wyglądał wyjątkowo świeżo i rześko. Ale z "pokazania okolicy" oczywiście nic nie wyszło, a my kolejny dzień spędziliśmy na plaży. Po południu napisał, że był u lekarza, że to jakiś niegroźny wirus, za parę dni samo przejdzie i że widzimy się w czwartek.
We wtorek byliśmy na całodniowej wycieczce z lokalnym organizatorem. Wieczorem napisałam do kolegi, jak się czuje. Odpowiedział, że znacznie lepiej, wyjazd póki co wydaje mu się, że jest nadal aktualny, ale jutro jeszcze ostatecznie potwierdzi. W środę po południu nie było żadnych dalszych wieści, a my stwierdziliśmy, że jeśli mamy jechać, to trzeba się spakować i odpowiednio wcześnie iść spać, więc w pełni usankcjonowane społecznie będzie napisanie do niego o ostateczną decyzję w jedną albo drugą stronę. Odpisał późno wieczorem, że czuje się już bardzo dobrze, ale lekarz, u którego był w poniedziałek, dał mu tygodniowy zakaz prowadzenia samochodu, więc musimy przełożyć wycieczkę na przyszły wtorek (dzień naszego wyjazdu, o czym bardzo dobrze wiedział). Już było jasne, że cała propozycja wycieczki i pseudochoroba to jedna wielka ściema. Odpowiedziałam, że nie ma potrzeby, żeby się fatygował, zorganizujemy sobie wyjazd we własnym zakresie, ale ciekawi mnie jednak, dlaczego mówi mi o tym niby zakazie prowadzenia dopiero w środę wieczorem, a we wtorek potwierdzał, że wszystko jest aktualne, skoro podobno od poniedziałku wiedział, że nie?
Dowiedziałam się, że jestem podłą egoistką, która myśli tylko o sobie, wykorzystuje ludzi do własnych celów i chciałam odebrać jego żonie i dzieciom męża i ojca, na szczęście on w porę przejrzał na oczy i widzi z kim ma do czynienia, i że mogę zapomnieć, że do czegokolwiek między nami dojdzie. W T actual F? Nawet trudno powiedzieć, czy to jeszcze gaslight, czy też coś się mocno odkleiło temu misiu. Na tym kontakt się oczywiście urwał. Na szczęście zostało nam jeszcze klika dni pobytu, więc zdążyliśmy jeszcze zobaczyć większość tego, co chcieliśmy. W pośpiechu, ale zdążyliśmy. Z tym że zamiast spokojnie rozplanować zwiedzanie na 2 tygodnie, pierwszy tydzień siedzieliśmy jak ciołki i czekaliśmy, a w drugim wszystko na hurra.
Zastanawiam się, jaki jest cel czegoś takiego. Nikt go o nic nie prosił ani niczego od niego nie oczekiwał. Po co wyrywać się z deklaracjami, których nie ma się zamiaru realizować, roztaczać wizje i marnować ludziom czas? Zmarnował nam prawie pół pobytu i jeszcze butelkę whisky wyłudził. Pozostaje się tylko cieszyć, że nie zdecydowaliśmy się skorzystać z jego oferty noclegów, bo po wylądowaniu o 3 rano okazałoby się, że nikt nas nie odbierze z lotniska i nie mamy gdzie spać.
Południowa Azja
Ocena:
85
(101)
poczekalnia
Skomentuj
(16)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Apropo historii z komunikacją miejską/biletami i podejściem do ludzi. Takie małe porównanie.
Byłam sobie w USA, w pewnym mieście, po którym planowałam poruszać się głównie metrem. Poczytałam, zaplanowałam, kupiłam kartę na metro. Ale raz byłam w okolicy, w której do metra było dość daleko, za to znalazłam przystanek autobusowy i po szybkim rzucie oka na rozkład wydawało mi się, że dojadę tam, gdzie potrzebuję. Ale nie miałam biletu... więc się pytam pani kierowcy, że nie mam biletu i czy można kupić u niej albo gdzieś indziej. Co usłyszałam?
"Don't worry, honey!" - po czym zaprosiła mnie, żebym wsiadała, zapytała się, gdzie chcę dojechać, potwierdziła, że tak, tam dojadę, a na właściwym przystanku dała mi znać, że tu powinnam wysiąść. A na koniec życzyła mi miłego dnia.
A około miesiąc przed tamtym wyjazdem tak mi się złożyło, że potrzebowałam skorzystać z komunikacji miejskiej w moim mieście. Nie korzystałam z niej dobrych parę lat, ale sytuacja wypadła mi nagle, na przystanek miałam najbliżej i akurat podjechał ten autobus, co potrzebowałam.
Wsiadłam, podeszłam do kierowcy z prośbą, czy mogę kupić bilet (na przystanku ani w okolicy nie było żadnego kiosku). Pan nieuprzejmym tonem odparł, że kierowca biletów nie sprzedaje. Zatem zapytałam się, jak mogę kupić bilet. Pan powiedział, że w autobusie są kasowniki, do których można użyć karty miejskiej, a na przystankach biletomaty. Ja na to, że takiej karty niestety nie mam, na tym przystanku biletomatu nie było, i jak w takim razie mogę zapłacić za przejazd. Na to kierowca pouczającym tonem stwierdził, że obowiązkiem pasażera jest posiadanie biletu a podróż planuje się z wyprzedzeniem, zatem jeśli nie mam biletu, to sugeruje, żebym opuściła pojazd, albo mogę jechać na własne ryzyko, ale w razie kontroli zapłacę mandat.
Wysiadłam, nie jestem gapowiczką. Ale w tym większym szoku byłam, gdy zostałam tak miło potraktowana w obcym kraju.
Byłam sobie w USA, w pewnym mieście, po którym planowałam poruszać się głównie metrem. Poczytałam, zaplanowałam, kupiłam kartę na metro. Ale raz byłam w okolicy, w której do metra było dość daleko, za to znalazłam przystanek autobusowy i po szybkim rzucie oka na rozkład wydawało mi się, że dojadę tam, gdzie potrzebuję. Ale nie miałam biletu... więc się pytam pani kierowcy, że nie mam biletu i czy można kupić u niej albo gdzieś indziej. Co usłyszałam?
"Don't worry, honey!" - po czym zaprosiła mnie, żebym wsiadała, zapytała się, gdzie chcę dojechać, potwierdziła, że tak, tam dojadę, a na właściwym przystanku dała mi znać, że tu powinnam wysiąść. A na koniec życzyła mi miłego dnia.
A około miesiąc przed tamtym wyjazdem tak mi się złożyło, że potrzebowałam skorzystać z komunikacji miejskiej w moim mieście. Nie korzystałam z niej dobrych parę lat, ale sytuacja wypadła mi nagle, na przystanek miałam najbliżej i akurat podjechał ten autobus, co potrzebowałam.
Wsiadłam, podeszłam do kierowcy z prośbą, czy mogę kupić bilet (na przystanku ani w okolicy nie było żadnego kiosku). Pan nieuprzejmym tonem odparł, że kierowca biletów nie sprzedaje. Zatem zapytałam się, jak mogę kupić bilet. Pan powiedział, że w autobusie są kasowniki, do których można użyć karty miejskiej, a na przystankach biletomaty. Ja na to, że takiej karty niestety nie mam, na tym przystanku biletomatu nie było, i jak w takim razie mogę zapłacić za przejazd. Na to kierowca pouczającym tonem stwierdził, że obowiązkiem pasażera jest posiadanie biletu a podróż planuje się z wyprzedzeniem, zatem jeśli nie mam biletu, to sugeruje, żebym opuściła pojazd, albo mogę jechać na własne ryzyko, ale w razie kontroli zapłacę mandat.
Wysiadłam, nie jestem gapowiczką. Ale w tym większym szoku byłam, gdy zostałam tak miło potraktowana w obcym kraju.
komunikacja miejska autobus mpk
Ocena:
33
(65)