Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Właśnie wróciłem z komisariatu, gdzie przez ponad dwie godziny byłem bezprawnie przetrzymywany w kajdankach jak jakiś bandyta.
Wyszedłem dzisiaj około godziny 20 pobiegać. Po niecałej godzinie postanowiłem zrobić sobie przerwę. Usiadłem na ławce w parku i obserwowałem kaczki drzemiące nad stawem, gdy podeszła do mnie para policjantów. Główne skrzypce grał tutaj pan policjant, bo jego koleżanka przez całą interwencję nie odezwała się ani słowem.
Policjant: Dobry wieczór. Dowodzik, otwieramy plecak, kieszenie na drugą stronę.
Ja: Słucham?
Policjant: Problemy ze słuchem? Dowód i proszę się tutaj szybko okazać.
W tym momencie włączyłem nagrywanie w telefonie.
Ja: Jasne, tylko czy mógłby się pan wylegitymować i powiedzieć, na jakiej podstawie to zatrzymanie?
Policjant: Z artykułu 15.
Ja: Z upoważnienia artykułu 15, ale na jakiej podstawie?
Policjant: Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, jaka to poważna sprawa.
Ja: No właśnie staram się dowiedzieć, bo siedzenie na ławce chyba nie jest przestępstwem.
Policjant: Wylegitymuje się pan?
Ja: Jeśli pan się przedstawi i wyjaśni, dlaczego…
Policjant: Czyli nie chce pan współpracować?
Ja: Oczywiście, że chcę, ale…
Policjant: Proszę się odwrócić, rączki do tyłu…
W tym momencie zostałem zakuty w kajdanki i przewieziony na komisariat. Na miejscu posadzono mnie w pokoju z biurkiem i dwoma krzesłami. Siedziałem tam sam prawie dwie godziny, zanim przyszła do mnie inna policjantka z plikiem papierów. Wyjaśniłem całe zajście i pokazałem nagranie. Poinformowano mnie, że w parku, w którym odpoczywałem, doszło do napaści na tle seksualnym oraz że mogę złożyć zażalenie. I tyle. Ani przepraszam, ani choćby pocałuj mnie w dupę.
Gdy chciałem złożyć zażalenie na miejscu, kazano mi wyjść, bo sprawa jest już zamknięta.
Mam dość mocno poranione nadgarstki, bo kajdanki, w których siedziałem, były zapięte bardzo ciasno. Nie pozwolono mi też do nikogo zadzwonić. Gdy sadzano mnie w tym pokoju, poinformowano mnie, że za pięć minut ktoś do mnie przyjdzie i będę mógł zadzwonić. Tak jak wspomniałem – siedziałem tam dwie godziny, a żona dzwoniła do mnie z dziesięć razy, ale nie mogłem odebrać.
Ktoś może powiedzieć, że sam jestem sobie winien. Ale czy wymaganie, by policja działała zgodnie z prawem, to aż tak dużo? Ich zasranym obowiązkiem jest się wylegitymować i podać przyczynę zatrzymania. Czy jestem jakimś wróżbitą, żeby wiedzieć, że jakiś gnój zgwałcił kobietę w tym parku? Gdyby ten pożal się Boże policjant dopełnił swoich obowiązków i poinformował mnie o sytuacji, to bez problemu podałbym im wszystkie dane i zgodził się na przeszukanie.
Wyszedłem dzisiaj około godziny 20 pobiegać. Po niecałej godzinie postanowiłem zrobić sobie przerwę. Usiadłem na ławce w parku i obserwowałem kaczki drzemiące nad stawem, gdy podeszła do mnie para policjantów. Główne skrzypce grał tutaj pan policjant, bo jego koleżanka przez całą interwencję nie odezwała się ani słowem.
Policjant: Dobry wieczór. Dowodzik, otwieramy plecak, kieszenie na drugą stronę.
Ja: Słucham?
Policjant: Problemy ze słuchem? Dowód i proszę się tutaj szybko okazać.
W tym momencie włączyłem nagrywanie w telefonie.
Ja: Jasne, tylko czy mógłby się pan wylegitymować i powiedzieć, na jakiej podstawie to zatrzymanie?
Policjant: Z artykułu 15.
Ja: Z upoważnienia artykułu 15, ale na jakiej podstawie?
Policjant: Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, jaka to poważna sprawa.
Ja: No właśnie staram się dowiedzieć, bo siedzenie na ławce chyba nie jest przestępstwem.
Policjant: Wylegitymuje się pan?
Ja: Jeśli pan się przedstawi i wyjaśni, dlaczego…
Policjant: Czyli nie chce pan współpracować?
Ja: Oczywiście, że chcę, ale…
Policjant: Proszę się odwrócić, rączki do tyłu…
W tym momencie zostałem zakuty w kajdanki i przewieziony na komisariat. Na miejscu posadzono mnie w pokoju z biurkiem i dwoma krzesłami. Siedziałem tam sam prawie dwie godziny, zanim przyszła do mnie inna policjantka z plikiem papierów. Wyjaśniłem całe zajście i pokazałem nagranie. Poinformowano mnie, że w parku, w którym odpoczywałem, doszło do napaści na tle seksualnym oraz że mogę złożyć zażalenie. I tyle. Ani przepraszam, ani choćby pocałuj mnie w dupę.
Gdy chciałem złożyć zażalenie na miejscu, kazano mi wyjść, bo sprawa jest już zamknięta.
Mam dość mocno poranione nadgarstki, bo kajdanki, w których siedziałem, były zapięte bardzo ciasno. Nie pozwolono mi też do nikogo zadzwonić. Gdy sadzano mnie w tym pokoju, poinformowano mnie, że za pięć minut ktoś do mnie przyjdzie i będę mógł zadzwonić. Tak jak wspomniałem – siedziałem tam dwie godziny, a żona dzwoniła do mnie z dziesięć razy, ale nie mogłem odebrać.
Ktoś może powiedzieć, że sam jestem sobie winien. Ale czy wymaganie, by policja działała zgodnie z prawem, to aż tak dużo? Ich zasranym obowiązkiem jest się wylegitymować i podać przyczynę zatrzymania. Czy jestem jakimś wróżbitą, żeby wiedzieć, że jakiś gnój zgwałcił kobietę w tym parku? Gdyby ten pożal się Boże policjant dopełnił swoich obowiązków i poinformował mnie o sytuacji, to bez problemu podałbym im wszystkie dane i zgodził się na przeszukanie.
policja
Ocena:
6
(6)
poczekalnia
Skomentuj
(10)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Zaszłam w ciążę. Początkowo czułam się naprawdę dobrze. Poranne mdłości? Bóle pleców? Wahania nastrojów? Nope. Poza okazjonalnym ciągnięciem piersi prawie nie czułam, że w tej ciąży jestem.
Minęło kilka miesięcy, przyszło lato. Pracuję hybrydowo. Dojazd do biura mam niestety długi, dojeżdżać muszę w godzinach szczytu, więc autobusy są zwykle zapchane, w dodatku lubią sobie przyjeżdżać takie bez klimy. Szybko się okazało, że podróż takim środkiem komunikacji miejskiej sprawia, że jest mi niedobrze. Spóźniłam się do pracy, bo musiałam z autobusu wychodzić, iść pieszo albo na szybko zamawiać Uber czy inny dojazd, co też nie zawsze się udawało, bo rano mają wzięcie. Zaczęłam w końcu jeździć samymi Uberami, ale wychodziły naprawdę ogromne koszty.
Uznałam więc, że może udałoby się przejść na pracę w pełni zdalną. Złożyłam wniosek do kadr, ale został on odrzucony z informacją, że w firmie nie ma takiej możliwości dla nikogo, że skoro mam pracę hybrydową to obowiązek udzielenia ciężarnej pracy zdalnej jest spełniony i ogólnie nie bo nie i koniec. Zaznaczę tutaj od razu, że wszystkie obowiązki, które wykonywałam dało się robić w pełni zdalnie. W firmie jest kilka działów, które mają obowiązki wymagające okazjonalnych wizyt w biurze, ale to nie jest nasz dział. Po prostu "góra" się uparła, że nie chce dawać ludziom pracy film zdalnej i weź tu człowieku kop się z koniem.
Mimo wszystko ogólnie swoją pracę lubię i chciałam ją wykonywać jeszcze przez kilka następnych miesięcy. W domu czułam się dobrze, byłam w stanie pracować, więc decyzja "góry" wydawała mi się irracjonalna. I wtedy popełniłam w swoim życiu błąd. Napisałam (na szczęście anonimowo) na paru grupkach z poradami prawnymi na Facebooku. Niby wiem, że grupki na Facebooku to często siedlisko hejterów, ale zamroczyło mnie i uznałam, że może ktoś mi udzieli jakiejś porady prawnej, czy mogę jednak jakoś "zmusić" pracodawcę do udzielenia mi tej pracy 100% zdalnej.
Co ja się naczytałam... Że jak mi warunki pracy nie pasują, to mam zmienić pracę (pomijając fakt, że naprawdę lubię swoją pracę i nie chciałabym jej zmieniać to już widzę, jak ktoś by chętnie przyjął do innej pracy kobietę w widocznej ciąży...). To że mi jest niedobrze w podróżach to nie wina pracodawcy i jestem roszczeniowa, że chcę więcej pracy z domu z takiego powodu. Że mam sobie zrobić prawo jazdy i jeździć autem (swoją drogą próbowałam parę lat wcześniej, ale nie zdałam egzaminu kilka razy, więc zrezygnowałam - nie wiem skąd w narodzie takie przekonanie, że prawo jazdy to rozwiązanie wszystkich problemów, skoro najwyraźniej jeżdżę źle i stanowiłabym na drodze zagrożenie to czy naprawdę ci ludzie chcą, żebym do tego auta wsiadała?), ogólnie posypały się reakcje "haha", a porad faktycznie prawnych i merytorycznych było praktycznie zero.
Koniec końców stanęło na tym, że po rozmowie z lekarzem i mojej opowieści o tym, jak źle się czuję w dojazdach, wystawił mi L4 i do pracy przestałam jeździć. Miałam trochę wyrzutów sumienia, bo naprawdę czułam, że w domu byłabym w stanie pracę wykonywać tak przynajmniej do siódmego miesiąca. Ale cóż, zdrowie moje i dziecka było dla mnie ważniejsze.
Koniec końców polityka firmy jest piekielna głównie dla samej firmy, bo pracownica ze sporym doświadczeniem przestała wykonywać swoje obowiązki szybciej niż by sama chciała. Najbardziej piekielny był ten ludzki hejt, te głupie niechciane komentarze, tak jakbym sama sobie wybrała, że będzie mi się robić niedobrze.
Ale też sporo się nauczyłam o życiu. Kiedyś sama nie rozumiałam kobiet, które szybko idą na L4. Zawsze miałam takie podejście, że ciąża to nie choroba. Po tym jak sama znalazłam się w tak głupiej sytuacji patrzę teraz trochę innym okiem na wszystko.
Minęło kilka miesięcy, przyszło lato. Pracuję hybrydowo. Dojazd do biura mam niestety długi, dojeżdżać muszę w godzinach szczytu, więc autobusy są zwykle zapchane, w dodatku lubią sobie przyjeżdżać takie bez klimy. Szybko się okazało, że podróż takim środkiem komunikacji miejskiej sprawia, że jest mi niedobrze. Spóźniłam się do pracy, bo musiałam z autobusu wychodzić, iść pieszo albo na szybko zamawiać Uber czy inny dojazd, co też nie zawsze się udawało, bo rano mają wzięcie. Zaczęłam w końcu jeździć samymi Uberami, ale wychodziły naprawdę ogromne koszty.
Uznałam więc, że może udałoby się przejść na pracę w pełni zdalną. Złożyłam wniosek do kadr, ale został on odrzucony z informacją, że w firmie nie ma takiej możliwości dla nikogo, że skoro mam pracę hybrydową to obowiązek udzielenia ciężarnej pracy zdalnej jest spełniony i ogólnie nie bo nie i koniec. Zaznaczę tutaj od razu, że wszystkie obowiązki, które wykonywałam dało się robić w pełni zdalnie. W firmie jest kilka działów, które mają obowiązki wymagające okazjonalnych wizyt w biurze, ale to nie jest nasz dział. Po prostu "góra" się uparła, że nie chce dawać ludziom pracy film zdalnej i weź tu człowieku kop się z koniem.
Mimo wszystko ogólnie swoją pracę lubię i chciałam ją wykonywać jeszcze przez kilka następnych miesięcy. W domu czułam się dobrze, byłam w stanie pracować, więc decyzja "góry" wydawała mi się irracjonalna. I wtedy popełniłam w swoim życiu błąd. Napisałam (na szczęście anonimowo) na paru grupkach z poradami prawnymi na Facebooku. Niby wiem, że grupki na Facebooku to często siedlisko hejterów, ale zamroczyło mnie i uznałam, że może ktoś mi udzieli jakiejś porady prawnej, czy mogę jednak jakoś "zmusić" pracodawcę do udzielenia mi tej pracy 100% zdalnej.
Co ja się naczytałam... Że jak mi warunki pracy nie pasują, to mam zmienić pracę (pomijając fakt, że naprawdę lubię swoją pracę i nie chciałabym jej zmieniać to już widzę, jak ktoś by chętnie przyjął do innej pracy kobietę w widocznej ciąży...). To że mi jest niedobrze w podróżach to nie wina pracodawcy i jestem roszczeniowa, że chcę więcej pracy z domu z takiego powodu. Że mam sobie zrobić prawo jazdy i jeździć autem (swoją drogą próbowałam parę lat wcześniej, ale nie zdałam egzaminu kilka razy, więc zrezygnowałam - nie wiem skąd w narodzie takie przekonanie, że prawo jazdy to rozwiązanie wszystkich problemów, skoro najwyraźniej jeżdżę źle i stanowiłabym na drodze zagrożenie to czy naprawdę ci ludzie chcą, żebym do tego auta wsiadała?), ogólnie posypały się reakcje "haha", a porad faktycznie prawnych i merytorycznych było praktycznie zero.
Koniec końców stanęło na tym, że po rozmowie z lekarzem i mojej opowieści o tym, jak źle się czuję w dojazdach, wystawił mi L4 i do pracy przestałam jeździć. Miałam trochę wyrzutów sumienia, bo naprawdę czułam, że w domu byłabym w stanie pracę wykonywać tak przynajmniej do siódmego miesiąca. Ale cóż, zdrowie moje i dziecka było dla mnie ważniejsze.
Koniec końców polityka firmy jest piekielna głównie dla samej firmy, bo pracownica ze sporym doświadczeniem przestała wykonywać swoje obowiązki szybciej niż by sama chciała. Najbardziej piekielny był ten ludzki hejt, te głupie niechciane komentarze, tak jakbym sama sobie wybrała, że będzie mi się robić niedobrze.
Ale też sporo się nauczyłam o życiu. Kiedyś sama nie rozumiałam kobiet, które szybko idą na L4. Zawsze miałam takie podejście, że ciąża to nie choroba. Po tym jak sama znalazłam się w tak głupiej sytuacji patrzę teraz trochę innym okiem na wszystko.
Praca internet
Ocena:
51
(53)
poczekalnia
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dzisiaj krótka refleksja nad tym, jak człowiek stał się niewolnikiem systemów informatycznych.
Moja dobra znajoma, Niemka, opowiedziała mi ostatnio taką oto historię.
Mama znajomej, dalej zwana mamą, przyjmuje na stałe lek na receptę. Nie ma to wielkiego znaczenia, o jaki lek chodzi, jednak lek ten jest dobrem deficytowym i ciężko dostępnym stacjonarnie. Z tego względu mama często zamawia go z apteki internetowej. Nigdy nie było żadnego problemu, ot, wysyłała skan recepty i lek był jej wysyłany zwykłą paczką.
Co ważne, recepta jest oczywiście wystawiana na jej dane, jednak jako adresat podany jest jej mąż, a to z tego względu, że ona pracuje w biurze, mąż zaś w domu, a bywało, że kurierzy widząc, że adresatem jest kobieta nie wydawali paczki jej mężowi, choć adres był ten sam.
Za którymś razem mama standardowo zamówiła paczkę, jako adresata wpisując męża. I nie wiadomo co się zadziało, ale apteka inaczej niż zwykle zamiast standardowej paczki wysłała paczkę z potwierdzeniem tożsamości (w skrócie nawet odbierając paczkę w domu, mama musiałaby pokazać dowód osobisty). Jedna pracownica apteki stwierdziła, że musiał to być błąd, druga twierdziła, że zmieniły się przepisy.
Mniejsza o większość. Mąż zadzwonił do mamy mówiąc, że kurier odmówił wydania mu paczki, bo jego dane nie zgadzają się z danymi, które miał potwierdzić. Paczka została przekierowana do odbioru w placówce pocztowej.
Następnego dnia oboje wybrali się do tej placówki celem odebrania paczki. Najpierw mąż podał awizo i swój dowód. Pracownica poczty stwierdziła, że dane nie zgadzają się, bo odbiorcą ma być inna osoba (mama). Mama więc pokazała swój dowód. Na co pani stwierdziła, że ona paczki nie wyda, bo adresat jest inny niż dane do potwierdzenia. Mama pokazuje, że przecież jest, że pokazuje dowód i że widać, że to ona jest osobą, która ma potwiedzić swoją tożsamość. Pani uparcie powtarza, że jej system pokazuje, że dane się nie zgadzają. Wywiązał się taki dialog.
M: Proszę pani, przecież jesteśmy oboje, mąż adresat i ja, osoba, która ma się wylegitymować. To co się nie zgadza?
P: Bo to powinna być jedna i ta sama osoba, inaczej system mi tego nie puści
M: Jakim cudem system więc dopuścił możliwość nadania takiej paczki?
P: Yyy, no ja nie wiem
M: Pani rozumie, że w tej paczce są ważne dla mnie leki?
P: Yyyy, ja pani nic nie poradzę, system mi tego nie puści
M: Więc to teraz?
P: Nic, paczka tu poleży 7 dni i wróci do adresta
M: Ale pani rozumie absurd tej sytuacji
P: Nie wiem, proszę pani, tak mi system pokazuje
Tak też mama spędziła kolejny tydzień próbując wyjaśnić sytuację i dowiedzieć się, kiedy otrzyma lek, który musi brać codziennie.Miała jeszcze pewien zapas, ale bała się, że będzie się to ciągnąć tygodniami, a lek nie był dostępny stacjonarnie Mama dzwoniła też na infolinię firmy kurierskiej, gdzie powiedziano jej, że generalnie można system obejść i pani z okienka mogła po prostu poprosić przełożonego o zatwierdzenie "niedopuszczalnej" procedury, do której należałoby spisać protokół i zrobić kopie dowodów obojga. Miała jeszcze pewien zapas, ale bała się, że będzie się to ciągnąć tygodniami, a lek nie był dostępny stacjonarnie
Pytanie, kto był piekielny? Apteka, która nadała paczkę, której dostarczenie praktycznie nie miało szans powodzenia? Ktoś kto wymyślił system, w którym można nadać paczkę, której jednak nie można dostarczyć? Pani z okienka, która wykazała się tumiwisizmem i nie okazała nawet minimum dobrej woli i chęci rozwiązania problemu, bo jej coś wyskoczyło w komputerze. I tak sobie pomyślałam, że tak się cieszymy z powszechnej cyfryzacji, ale gdzieś w tym wszystkim umyka czasem zwykły ludzki rozsądek i myślenie...
Moja dobra znajoma, Niemka, opowiedziała mi ostatnio taką oto historię.
Mama znajomej, dalej zwana mamą, przyjmuje na stałe lek na receptę. Nie ma to wielkiego znaczenia, o jaki lek chodzi, jednak lek ten jest dobrem deficytowym i ciężko dostępnym stacjonarnie. Z tego względu mama często zamawia go z apteki internetowej. Nigdy nie było żadnego problemu, ot, wysyłała skan recepty i lek był jej wysyłany zwykłą paczką.
Co ważne, recepta jest oczywiście wystawiana na jej dane, jednak jako adresat podany jest jej mąż, a to z tego względu, że ona pracuje w biurze, mąż zaś w domu, a bywało, że kurierzy widząc, że adresatem jest kobieta nie wydawali paczki jej mężowi, choć adres był ten sam.
Za którymś razem mama standardowo zamówiła paczkę, jako adresata wpisując męża. I nie wiadomo co się zadziało, ale apteka inaczej niż zwykle zamiast standardowej paczki wysłała paczkę z potwierdzeniem tożsamości (w skrócie nawet odbierając paczkę w domu, mama musiałaby pokazać dowód osobisty). Jedna pracownica apteki stwierdziła, że musiał to być błąd, druga twierdziła, że zmieniły się przepisy.
Mniejsza o większość. Mąż zadzwonił do mamy mówiąc, że kurier odmówił wydania mu paczki, bo jego dane nie zgadzają się z danymi, które miał potwierdzić. Paczka została przekierowana do odbioru w placówce pocztowej.
Następnego dnia oboje wybrali się do tej placówki celem odebrania paczki. Najpierw mąż podał awizo i swój dowód. Pracownica poczty stwierdziła, że dane nie zgadzają się, bo odbiorcą ma być inna osoba (mama). Mama więc pokazała swój dowód. Na co pani stwierdziła, że ona paczki nie wyda, bo adresat jest inny niż dane do potwierdzenia. Mama pokazuje, że przecież jest, że pokazuje dowód i że widać, że to ona jest osobą, która ma potwiedzić swoją tożsamość. Pani uparcie powtarza, że jej system pokazuje, że dane się nie zgadzają. Wywiązał się taki dialog.
M: Proszę pani, przecież jesteśmy oboje, mąż adresat i ja, osoba, która ma się wylegitymować. To co się nie zgadza?
P: Bo to powinna być jedna i ta sama osoba, inaczej system mi tego nie puści
M: Jakim cudem system więc dopuścił możliwość nadania takiej paczki?
P: Yyy, no ja nie wiem
M: Pani rozumie, że w tej paczce są ważne dla mnie leki?
P: Yyyy, ja pani nic nie poradzę, system mi tego nie puści
M: Więc to teraz?
P: Nic, paczka tu poleży 7 dni i wróci do adresta
M: Ale pani rozumie absurd tej sytuacji
P: Nie wiem, proszę pani, tak mi system pokazuje
Tak też mama spędziła kolejny tydzień próbując wyjaśnić sytuację i dowiedzieć się, kiedy otrzyma lek, który musi brać codziennie.Miała jeszcze pewien zapas, ale bała się, że będzie się to ciągnąć tygodniami, a lek nie był dostępny stacjonarnie Mama dzwoniła też na infolinię firmy kurierskiej, gdzie powiedziano jej, że generalnie można system obejść i pani z okienka mogła po prostu poprosić przełożonego o zatwierdzenie "niedopuszczalnej" procedury, do której należałoby spisać protokół i zrobić kopie dowodów obojga. Miała jeszcze pewien zapas, ale bała się, że będzie się to ciągnąć tygodniami, a lek nie był dostępny stacjonarnie
Pytanie, kto był piekielny? Apteka, która nadała paczkę, której dostarczenie praktycznie nie miało szans powodzenia? Ktoś kto wymyślił system, w którym można nadać paczkę, której jednak nie można dostarczyć? Pani z okienka, która wykazała się tumiwisizmem i nie okazała nawet minimum dobrej woli i chęci rozwiązania problemu, bo jej coś wyskoczyło w komputerze. I tak sobie pomyślałam, że tak się cieszymy z powszechnej cyfryzacji, ale gdzieś w tym wszystkim umyka czasem zwykły ludzki rozsądek i myślenie...
apteka kurier system
Ocena:
43
(45)
poczekalnia
Skomentuj
(15)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Lekarz z tej historii może nie był wybitnie piekielny, ale na pewno nie do końca profesjonalny.
Słowem wstępu, w loterii genetycznej poza łatwo psującymi się zębami i słabymi paznokciami wylosowałam też ciekawy atrybut w postaci bardzo dużych i ciemnych kręgów pod oczami. Nie wynikają z niewyspania czy niedoborów, po prostu są, od zawsze.
Akcja: coroczne badania medycyny pracy. Wszystkie testy i wizyty odhaczone, zmierzam do gabinetu lekarza orzecznika. Podaję papiery, siadam. Pan przegląda dokumentację.
I zerka. Tak dziwnie.
Przegląda dalej.
Znowu zerka.
- Rozumiem, że ten makijaż to tak specjalnie, tak?
Huh? Nie przypominam sobie niczego kontrowersyjnego w moim porannym wyborze kosmetyków, więc wstaję (na przeciwko mnie wisiało lustro), zerkam. Może oczy mi łzawiły i zostałam przez przypadek szopem? Może nieopatrznie pacnęłam się gdzieś szczoteczką od maskary i chodzę tak cały dzień? Ale nie, po kontroli wszystko ok.
- Ale o co konkretnie chodzi? Według mnie wszystko jest w porządku.
- Wie pani, wygląda pani jakby, za przeproszeniem, ktoś pani przywalił.
Aha. No tak.
Uspokoiłam pana, że tak mam i że nawet korektor nie pomaga (jak widać).
No i niby wszystko ok, ale z drugiej strony strach z domu bez makijażu wychodzić, bo jeszcze pomyślą, że facet mnie bije :D
Słowem wstępu, w loterii genetycznej poza łatwo psującymi się zębami i słabymi paznokciami wylosowałam też ciekawy atrybut w postaci bardzo dużych i ciemnych kręgów pod oczami. Nie wynikają z niewyspania czy niedoborów, po prostu są, od zawsze.
Akcja: coroczne badania medycyny pracy. Wszystkie testy i wizyty odhaczone, zmierzam do gabinetu lekarza orzecznika. Podaję papiery, siadam. Pan przegląda dokumentację.
I zerka. Tak dziwnie.
Przegląda dalej.
Znowu zerka.
- Rozumiem, że ten makijaż to tak specjalnie, tak?
Huh? Nie przypominam sobie niczego kontrowersyjnego w moim porannym wyborze kosmetyków, więc wstaję (na przeciwko mnie wisiało lustro), zerkam. Może oczy mi łzawiły i zostałam przez przypadek szopem? Może nieopatrznie pacnęłam się gdzieś szczoteczką od maskary i chodzę tak cały dzień? Ale nie, po kontroli wszystko ok.
- Ale o co konkretnie chodzi? Według mnie wszystko jest w porządku.
- Wie pani, wygląda pani jakby, za przeproszeniem, ktoś pani przywalił.
Aha. No tak.
Uspokoiłam pana, że tak mam i że nawet korektor nie pomaga (jak widać).
No i niby wszystko ok, ale z drugiej strony strach z domu bez makijażu wychodzić, bo jeszcze pomyślą, że facet mnie bije :D
słuzba_zdrowia
Ocena:
28
(40)
poczekalnia
Skomentuj
(13)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Od trzech lat nie piję alkoholu. Zaczęło się od ciąży, gdzie ani ja, ani mój mąż nie piliśmy (ja ze względu oczywistych, on w geście solidarności). I po ciąży i narodzinach córki jakoś nas nie ciągło do procentów. O tym,że nie pijemy, wie całe nasze otoczenie.
Mimo to nadal dostajemy na prezenty wino, wódkę czy whisky. Puszczamy je dalej w obieg, bo jedyny moment gdy wykorzystujemy alkohol to do pączków (nie piją wtedy tłuszczu- 1 kieliszek wódki i koniec)lub 100 ml wina do spaghetti bolognese/ lasagne. Uważam takie prezenty za marnowanie czyiś pieniędzy i wolałabym już dostać tę bombonierkę niż kolejną butelkę, która będzie musiała stać w szafie, aż będę mogła ją przekazać komuś kto alkohol pije.
Do tego jesteśmy nakłaniani do picia. Dotyczy to głównie starszego pokolenia, bo Ci, którzy są w naszym wieku, raczej już podchodzą do tego "aha, okej". Ile za to się nasłuchaliśmy o tym, że to jest wyjątkowa okazja/od kieliszka wina nic nam nie będzie/ alkohol też działa prozdrowotnie. No i niby w żartach padło, że kto nie pije ten donosi. Potem już mniej żartobliwe, że od urodzenia córki nam coś odbiło i wystarczy, że jedno z nas będzie trzeźwe, to nam jej opieka nie zabierze.
Parę razy chciano nas też wykorzystać jako kierowców. Wyobraźcie sobie, mamy 2-letnie dziecko, ale w myśl niektórych wujków/ciotek, nie stanowi to przeszkody, abyśmy mogli odwieźć ich do domu z imprezy rodzinnej. Ostatni przykład - 80 urodziny babci mojego męża. Córka leje się już nam przez ręce, czekamy na dziadków, bo obiecaliśmy ich odwieźć- mamy ich dom po drodze. Sama solenizantka chciała wykorzystać naszą córkę jako pretekst do szybkiego opuszczenia własnej imprezy, bo nie miała na nią ochoty. A tu z każdej strony babcia słyszy, że zaprasza się ją na rozchodniaczka. Gdy babcia dotarła już do auta, przyszedł wujek męża i poważnym tonem zakomunikował, że jak już zostawimy dziadków i dziecko u nich (rozumiecie, dziadkowie 80+ mają ogarniać małe dziecko do snu), to dobrze by było ich odwieźć do Piekiełkowa- zupełnie w inną stronę niż do nas, bo i on i ciotka się napili. Ciotka miała być kierowcą.
Stanowczo odmówiliśmy i po odwiezieniu dziadków, wróciliśmy do siebie. Po 21 mąż dostaje telefon od swojej matki, że ma w tej chwili przyjechać, bo obiecał wujkowi, że my ich odwieziemy, a impreza się już kończy. Mąż odpowiedział, że na nic takiego się nie umawiał i nie będzie specjalnie jechał ponad 40 km, żeby robić za kierowcę. Teściowa się obraziła i ostatecznie wujostwo spało u nich na kanapie.
I zanim ktoś nam zarzuci, że nic nam by to nie szkodziło - już raz się zaproponowaliśmy chrzestnej męża i jej facetowi, że ich podrzucimy. Nie dość, że nie dostaliśmy zwrotu za paliwo (co obiecała chrzestna), to jeszcze pretensje, że już ich chcemy z takiej fajnej imprezy zabierać. Mąż przyjechał na miejsce, a tam oprócz chrzestnej i jej faceta, na podwozkę czekała jej koleżanka i mąż. I tak mąż zamiast mieć trasę szybką i komfortową, odwoził najpierw rzeczoną koleżankę do wioski, gdzie są dosłownie 3 domy, a potem chrzestną. Bilans? Zamiast 50 km, zrobił prawie 70. Wtedy powiedzieliśmy, że nigdy więcej.
Skończmy w końcu z tą kulturą picia na każdą okazję i na umór.
Mimo to nadal dostajemy na prezenty wino, wódkę czy whisky. Puszczamy je dalej w obieg, bo jedyny moment gdy wykorzystujemy alkohol to do pączków (nie piją wtedy tłuszczu- 1 kieliszek wódki i koniec)lub 100 ml wina do spaghetti bolognese/ lasagne. Uważam takie prezenty za marnowanie czyiś pieniędzy i wolałabym już dostać tę bombonierkę niż kolejną butelkę, która będzie musiała stać w szafie, aż będę mogła ją przekazać komuś kto alkohol pije.
Do tego jesteśmy nakłaniani do picia. Dotyczy to głównie starszego pokolenia, bo Ci, którzy są w naszym wieku, raczej już podchodzą do tego "aha, okej". Ile za to się nasłuchaliśmy o tym, że to jest wyjątkowa okazja/od kieliszka wina nic nam nie będzie/ alkohol też działa prozdrowotnie. No i niby w żartach padło, że kto nie pije ten donosi. Potem już mniej żartobliwe, że od urodzenia córki nam coś odbiło i wystarczy, że jedno z nas będzie trzeźwe, to nam jej opieka nie zabierze.
Parę razy chciano nas też wykorzystać jako kierowców. Wyobraźcie sobie, mamy 2-letnie dziecko, ale w myśl niektórych wujków/ciotek, nie stanowi to przeszkody, abyśmy mogli odwieźć ich do domu z imprezy rodzinnej. Ostatni przykład - 80 urodziny babci mojego męża. Córka leje się już nam przez ręce, czekamy na dziadków, bo obiecaliśmy ich odwieźć- mamy ich dom po drodze. Sama solenizantka chciała wykorzystać naszą córkę jako pretekst do szybkiego opuszczenia własnej imprezy, bo nie miała na nią ochoty. A tu z każdej strony babcia słyszy, że zaprasza się ją na rozchodniaczka. Gdy babcia dotarła już do auta, przyszedł wujek męża i poważnym tonem zakomunikował, że jak już zostawimy dziadków i dziecko u nich (rozumiecie, dziadkowie 80+ mają ogarniać małe dziecko do snu), to dobrze by było ich odwieźć do Piekiełkowa- zupełnie w inną stronę niż do nas, bo i on i ciotka się napili. Ciotka miała być kierowcą.
Stanowczo odmówiliśmy i po odwiezieniu dziadków, wróciliśmy do siebie. Po 21 mąż dostaje telefon od swojej matki, że ma w tej chwili przyjechać, bo obiecał wujkowi, że my ich odwieziemy, a impreza się już kończy. Mąż odpowiedział, że na nic takiego się nie umawiał i nie będzie specjalnie jechał ponad 40 km, żeby robić za kierowcę. Teściowa się obraziła i ostatecznie wujostwo spało u nich na kanapie.
I zanim ktoś nam zarzuci, że nic nam by to nie szkodziło - już raz się zaproponowaliśmy chrzestnej męża i jej facetowi, że ich podrzucimy. Nie dość, że nie dostaliśmy zwrotu za paliwo (co obiecała chrzestna), to jeszcze pretensje, że już ich chcemy z takiej fajnej imprezy zabierać. Mąż przyjechał na miejsce, a tam oprócz chrzestnej i jej faceta, na podwozkę czekała jej koleżanka i mąż. I tak mąż zamiast mieć trasę szybką i komfortową, odwoził najpierw rzeczoną koleżankę do wioski, gdzie są dosłownie 3 domy, a potem chrzestną. Bilans? Zamiast 50 km, zrobił prawie 70. Wtedy powiedzieliśmy, że nigdy więcej.
Skończmy w końcu z tą kulturą picia na każdą okazję i na umór.
Ocena:
82
(94)
poczekalnia
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Tak, jak pisałem w poprzednim poście z przyczyn żałobnych musiałem się udać do Suwałk. Oczywiście bilety kupowałem na stronie PKP. I tu zaskoczenie. Z mojej podwarszawskiej wiochy bilet do stolicy kosztuje (ze zniżką dla seniora) niecałe 9 złotych - 24 km. z Warszawy do Suwałk IC (ponad 300 km) 29 złotych. Z Białegostoku do Warszawy IC (190 km) 14 złotych. Nie szukałem zniżki dla seniora żeby nie robić wiochy. Nie mam nic przeciwko promocjom, ale chyba kogoś tu pogięło . . A tak z innej beczki, to sobie dokładnie obejrzałem dworzec kolejowy w Suwałkach, Dawniej miasto wojewódzkie, pociągi IC w rozkładzie, w tym międzynarodowy do Wilna. Sypiący się barak z carskiej czerwonej cegły, kasa nieczynna, poczekalnia przez którą wiatr wieje i zero obsługi. Szkoda.
Ocena:
20
(40)
poczekalnia
Skomentuj
(34)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Jestem przedsiębiorcą i pracodawcą. Od 5 lat prowadzę firmę transportowa i próbuję swoich sil w budowlance.
Wiecie co jest najtrudniejszym elementem mojej pracy? Rekrutacja pracowników. Wielu powie, ze pewnie mało place, a to nieprawda. O wiele bardziej denerwuje mnie roszczeniowość pracowników, ktorzy ledwo cos potrafią, a żądają kokosów.
Może najpierw kilka słów ode mnie w kwestii transportu. Jeżdżę tylko na kontraktach wiec zarabiam większe pieniądze niż firmy pod spedycja lub na giełdzie. Po za tym, nie wymieniam floty „tirów” co 2-3 lata, bo wole mieć stałych kierowców i więcej im zapłacić niż co 2 miesiące tracić koszty na rekrutacje następnych kierowców choć w związku z powiększaniem floty, co kilka miesięcy musze taka rekrutacje prowadzić o ile nie jestem w stanie znaleźć kierowcy z polecenia. Dla zobrazowania sytuacji, na forach i ogłoszeniach kierowcy oferuje się dniówki w kwocie 400-600 zł. w transporcie międzynarodowym. U mnie kierowcy zarabiają kwoty ok. 50% wyższe i mogą liczyć na dodatkowe benefity po osiągnieciu pewnego stażu w firmie, ale szczegółów nie zdradzam, bo za dużo pisania. Cale wynagrodzenie jest wyliczane na podstawie danych z karty kierowcy. Samo posiadanie kat. C+E nie robi na mnie wrażenia. Kandydat ma udowodnić, ze jest w stanie zabezpieczyć prawidłowo różnego rodzaju ładunki, prowadzić bezpiecznie i ekonomicznie zestaw oraz optymalnie wykorzystać swój czas pracy. Oczywiście nie oznacza, ze nie zatrudniam osób bez doświadczenia. Już samo CV bardzo dużo mówi o kandydacie, bo 80% ląduje w koszu.
Czas na rekrutacje. Pracownicy nie mieli krewnych godnych polecenia, trzeba szukać na rynku. Ogłoszenie zamieszczone na dwóch popularnych portalach i stronie internetowej firmy. Tu zaczynam pierwsza selekcje osób, bo CV wyślą tylko osoby, które czytają ze zrozumieniem. Mowa o wynagrodzeniu, bo nie wpisze dokładnej kwoty jaka kierowca zarabia, żeby nie było potem pretensji o kwotę wypłaty. Po 5-7 dniach, które przeznaczam na napływ CV, przystępuje do ich przeglądania. Na ok. 70-120 CV, zostanie mi maks. 20-25. Pozostałe odpadają ze względu na adres e-mail (przyjmuje tylko CV z oficjalnym e-mailem, np. imie.nazwisko@portal.pl), odległość (nie preferuje kierowców, którzy maja 300-400 km do firmy) lub kilka innych kwestii.
Ok, zostało mi 20 CV. Umawiam się z kandydatami telefonicznie na rozmowę i dla bezpieczeństwa wysyłam powiadomienie e-mailem. Dziś przedstawię kandydata nr 2 i przebieg jego spotkania. Dlaczego nie kandydat nr 1? Z prostej przyczyny, ze nie stawił się na umówione spotkanie, czego bardzo nie lubię i dana osoba nie ma żadnych szans, żeby w przyszłości zdobyć prace.
Kandydat nr 2, przychodzi punktualnie. Ubrany w ładna koszule i jeansy. Mimo, ze ubiega się o prace jako kierowca, kandydat zyska u mnie punkt rekrutacji, jeśli ubiorem pokaże, ze zależy mu na tej pracy. Odpowiedni ubiór na rozmowę mówi mi tez jak pracownik traktuje pracodawcę, firmowy sprzęt i samego siebie, ale nie wymagam garnituru na stanowisku kierowcy.
Mimo wszystko, rozmowę zaczynam od doświadczenia zawodowego. Kandydat pracował w trzech firmach w ciągu dwóch lat. Pytam o powody zakończenia współpracy u wszystkich pracodawców. Pracownik zrobił się blady na twarzy i duka, ze został zwolniony za lekkie przeginanie tachografu. Nie chce mi się w to wierzyć, bo sam tez jeździłem i zdarzało mi się przekroczyć czas pracy lub jazdy i nie do końca pokrywało mi się to z opinia jaka uzyskałem od pracodawców wiec poprosiłem o okazanie karty kierowcy i dokonałem odczytu danych. Lekkie przeginanie okazało się poważnymi naruszeniami czasu pracy kierowcy, np.: ciągła jazda bez odpoczynku przez 6h, wykonywanie tylko 10 lub 20 minut przerwy, skracanie odpoczynków o 2-3h, praca po 18h i niestety przyłapanie przez służby za jazdę na magnesie. Dane z karty pokrywały się z telefonicznymi opiniami. Już na tym etapie wiem, ze nie zatrudnię kandydata, ale z ciekawości zapytałem o jego oczekiwania finansowe. Odpowiedz niemal zwaliła mnie z nóg: 600 zł. za dzień pracy, służbowe auto do użytku prywatnego i 30 dni płatnego urlopu w roku.
Wiecie co jest najtrudniejszym elementem mojej pracy? Rekrutacja pracowników. Wielu powie, ze pewnie mało place, a to nieprawda. O wiele bardziej denerwuje mnie roszczeniowość pracowników, ktorzy ledwo cos potrafią, a żądają kokosów.
Może najpierw kilka słów ode mnie w kwestii transportu. Jeżdżę tylko na kontraktach wiec zarabiam większe pieniądze niż firmy pod spedycja lub na giełdzie. Po za tym, nie wymieniam floty „tirów” co 2-3 lata, bo wole mieć stałych kierowców i więcej im zapłacić niż co 2 miesiące tracić koszty na rekrutacje następnych kierowców choć w związku z powiększaniem floty, co kilka miesięcy musze taka rekrutacje prowadzić o ile nie jestem w stanie znaleźć kierowcy z polecenia. Dla zobrazowania sytuacji, na forach i ogłoszeniach kierowcy oferuje się dniówki w kwocie 400-600 zł. w transporcie międzynarodowym. U mnie kierowcy zarabiają kwoty ok. 50% wyższe i mogą liczyć na dodatkowe benefity po osiągnieciu pewnego stażu w firmie, ale szczegółów nie zdradzam, bo za dużo pisania. Cale wynagrodzenie jest wyliczane na podstawie danych z karty kierowcy. Samo posiadanie kat. C+E nie robi na mnie wrażenia. Kandydat ma udowodnić, ze jest w stanie zabezpieczyć prawidłowo różnego rodzaju ładunki, prowadzić bezpiecznie i ekonomicznie zestaw oraz optymalnie wykorzystać swój czas pracy. Oczywiście nie oznacza, ze nie zatrudniam osób bez doświadczenia. Już samo CV bardzo dużo mówi o kandydacie, bo 80% ląduje w koszu.
Czas na rekrutacje. Pracownicy nie mieli krewnych godnych polecenia, trzeba szukać na rynku. Ogłoszenie zamieszczone na dwóch popularnych portalach i stronie internetowej firmy. Tu zaczynam pierwsza selekcje osób, bo CV wyślą tylko osoby, które czytają ze zrozumieniem. Mowa o wynagrodzeniu, bo nie wpisze dokładnej kwoty jaka kierowca zarabia, żeby nie było potem pretensji o kwotę wypłaty. Po 5-7 dniach, które przeznaczam na napływ CV, przystępuje do ich przeglądania. Na ok. 70-120 CV, zostanie mi maks. 20-25. Pozostałe odpadają ze względu na adres e-mail (przyjmuje tylko CV z oficjalnym e-mailem, np. imie.nazwisko@portal.pl), odległość (nie preferuje kierowców, którzy maja 300-400 km do firmy) lub kilka innych kwestii.
Ok, zostało mi 20 CV. Umawiam się z kandydatami telefonicznie na rozmowę i dla bezpieczeństwa wysyłam powiadomienie e-mailem. Dziś przedstawię kandydata nr 2 i przebieg jego spotkania. Dlaczego nie kandydat nr 1? Z prostej przyczyny, ze nie stawił się na umówione spotkanie, czego bardzo nie lubię i dana osoba nie ma żadnych szans, żeby w przyszłości zdobyć prace.
Kandydat nr 2, przychodzi punktualnie. Ubrany w ładna koszule i jeansy. Mimo, ze ubiega się o prace jako kierowca, kandydat zyska u mnie punkt rekrutacji, jeśli ubiorem pokaże, ze zależy mu na tej pracy. Odpowiedni ubiór na rozmowę mówi mi tez jak pracownik traktuje pracodawcę, firmowy sprzęt i samego siebie, ale nie wymagam garnituru na stanowisku kierowcy.
Mimo wszystko, rozmowę zaczynam od doświadczenia zawodowego. Kandydat pracował w trzech firmach w ciągu dwóch lat. Pytam o powody zakończenia współpracy u wszystkich pracodawców. Pracownik zrobił się blady na twarzy i duka, ze został zwolniony za lekkie przeginanie tachografu. Nie chce mi się w to wierzyć, bo sam tez jeździłem i zdarzało mi się przekroczyć czas pracy lub jazdy i nie do końca pokrywało mi się to z opinia jaka uzyskałem od pracodawców wiec poprosiłem o okazanie karty kierowcy i dokonałem odczytu danych. Lekkie przeginanie okazało się poważnymi naruszeniami czasu pracy kierowcy, np.: ciągła jazda bez odpoczynku przez 6h, wykonywanie tylko 10 lub 20 minut przerwy, skracanie odpoczynków o 2-3h, praca po 18h i niestety przyłapanie przez służby za jazdę na magnesie. Dane z karty pokrywały się z telefonicznymi opiniami. Już na tym etapie wiem, ze nie zatrudnię kandydata, ale z ciekawości zapytałem o jego oczekiwania finansowe. Odpowiedz niemal zwaliła mnie z nóg: 600 zł. za dzień pracy, służbowe auto do użytku prywatnego i 30 dni płatnego urlopu w roku.
Praca tir oferta pracy wymagania
Ocena:
23
(41)
poczekalnia
Skomentuj
(7)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Konczy mi sie umowa telefoniczna i jesli jej nie przedluze, mam te same warunki na okres nieokreslony. Mi to pasuje, bo place 25 zl miesiecznie, mam sporo internetu i ogolnie jest ok.
Dzwoni konsultant nr 1:
- proponuje mi to co juz mam, z ta roznica, ze bede miec polowe obecnego internetu i placic 5 zl wiecej. Wysmialam go
- konsultant nr 2 sam sie zegna, gdy mowie, ze nie jestem zainteresowana niczym drozszym
- konsultant nr 3 proponuje mi to samo co nr 2 tylko w tej samej cenie. Wysmiany po raz kolejny
Nie jestem zainteresowana nowym telefonem, ani rewolucyjna oferta. Jakby mi zaproponowali, te warunki, ktore mam w tej samej cenie, to sie zgodze.
Ale, zeby proponowac gorzej i drozej? Play sie nigdy nie zmieni.
Dzwoni konsultant nr 1:
- proponuje mi to co juz mam, z ta roznica, ze bede miec polowe obecnego internetu i placic 5 zl wiecej. Wysmialam go
- konsultant nr 2 sam sie zegna, gdy mowie, ze nie jestem zainteresowana niczym drozszym
- konsultant nr 3 proponuje mi to samo co nr 2 tylko w tej samej cenie. Wysmiany po raz kolejny
Nie jestem zainteresowana nowym telefonem, ani rewolucyjna oferta. Jakby mi zaproponowali, te warunki, ktore mam w tej samej cenie, to sie zgodze.
Ale, zeby proponowac gorzej i drozej? Play sie nigdy nie zmieni.
Ocena:
49
(53)
poczekalnia
Skomentuj
(13)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
O piekielności bardziej sytuacji, bo winić nikogo nie mogę za to, jak ułożone jest prawo.
Kupiłam jakiś czas temu grzejnik. Rzeczony grzejnik po dwóch miesiącach normalnego użytkowania postanowił się popsuć. I to jak! Najzwyczajniej w świecie skubaniec zaczął się palić. Konkretniej to panel sterowania zaskwierczał, zadymił i całe szczęście, że byłam obok, to zdążyłam dziada odciąć od prądu. Nie chcę myśleć co by było, gdyby ta awaria zdarzyła się w nocy... Ja wiem, chciałam ciepło, to dostałam ciepło.
Ale do brzegu. Zgłosiłam reklamację, została przyjęta z prośbą o dostarczenie urządzenia. Jako oczekiwany sposób rozwiązania określiłam zwrot pieniędzy - musiałam kupić pilnie nowy grzejnik, bo średnio widziało mi się życie przez przynajmniej dwa tygodnie w zimnym.
Po ustawowych 14 dniach otrzymałam informację - grzejnik można sobie odebrać po naprawie. Ale hola hola, ja nie tak chciałam! Podzwoniłam, napisałam, niestety się nie da się. Jest zwrot po naprawie i sklep ewentualnie może mi na swój koszt urządzenie odesłać kurierem.
Nie wiem, kto jest tu piekielny, ale grzejnik przyszedł dziś, oczywiście bez jakiegokolwiek protokołu naprawy czy choćby pieczątki w karcie gwarancyjnej, i tak sobie dumam dlaczego jako poszkodowana w ramach zadośćuczynienia mam teraz dwa urządzenia, z czego jedno zbędne i jestem ładnych kilka stów w plecy...
Kupiłam jakiś czas temu grzejnik. Rzeczony grzejnik po dwóch miesiącach normalnego użytkowania postanowił się popsuć. I to jak! Najzwyczajniej w świecie skubaniec zaczął się palić. Konkretniej to panel sterowania zaskwierczał, zadymił i całe szczęście, że byłam obok, to zdążyłam dziada odciąć od prądu. Nie chcę myśleć co by było, gdyby ta awaria zdarzyła się w nocy... Ja wiem, chciałam ciepło, to dostałam ciepło.
Ale do brzegu. Zgłosiłam reklamację, została przyjęta z prośbą o dostarczenie urządzenia. Jako oczekiwany sposób rozwiązania określiłam zwrot pieniędzy - musiałam kupić pilnie nowy grzejnik, bo średnio widziało mi się życie przez przynajmniej dwa tygodnie w zimnym.
Po ustawowych 14 dniach otrzymałam informację - grzejnik można sobie odebrać po naprawie. Ale hola hola, ja nie tak chciałam! Podzwoniłam, napisałam, niestety się nie da się. Jest zwrot po naprawie i sklep ewentualnie może mi na swój koszt urządzenie odesłać kurierem.
Nie wiem, kto jest tu piekielny, ale grzejnik przyszedł dziś, oczywiście bez jakiegokolwiek protokołu naprawy czy choćby pieczątki w karcie gwarancyjnej, i tak sobie dumam dlaczego jako poszkodowana w ramach zadośćuczynienia mam teraz dwa urządzenia, z czego jedno zbędne i jestem ładnych kilka stów w plecy...
market niepolski ale urządzenie produkcji polskiej
Ocena:
27
(43)
poczekalnia
Skomentuj
(12)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Jakiś czas temu wyszłam za mąż. Byłam dość młoda i głupia, a on... Nie wiem... Początki wiadomo, były burzliwe, docieraliśmy się. Małżeństwo nasze miało wzloty i upadki. Im dalej w las, tym więcej upadków. Podczas wzlotow pojawiła się córka, upadki zaczęły się coraz częściej, no ale dziecko... Dziecko rosło, ja zdobyłam wymarzony zawód i tak sobie żyłam, patrząc na powolny upadek. Próbowałam siebie zmienić, zachowanie, wygląd, więcej zarabiać, zmienić dom. Nawet poszłam do psychologa, chciałam go namówić na terapię ale ciągle nic. Wiecznie gdzieś leciał, był niedostępny, nie miał czasu ( nie, to nie było związane z pracą ani rodzina) No cóż, w końcu poprostu zaczęliśmy żyć obok siebie i tyle, nawet nie kłóciliśmy się bo i po co? Ja zrobiłam dziś obiad, on jutro albo były tosty, dziecię jadło w szkole i u babci wiec nic strasznego. Ja zapłaciłam rachunki albo on, co za różnica? Zwykle ja bo tylko ja o tym pamiętałam. Znajomi podsuwali mi pomysły: wyjazd, prezent, rozstanie w sypialni, kusa bielizna. Ktokolwiek miał pomysł ten coś proponował. Któregoś dnia stary kolega po fachu rzucił: odejdź od niego na próbę, dziecię duże, Ty coś wynajmij udaj, że odchodzisz niech się obudzi. Ja spróbowałem i u mnie zadziałało.- Hmmm... No dobra, mówię koniec, wyprowadzam się, dziecko zabieram, pozew dostaniesz poczta... i wiecie co? Tak, podpisał papiery rozwodowe.
Polska
Ocena:
25
(55)