Kiedyś znajomy instruktor z OSK powiedział mi, że "Wiesz jak najłatwiej wkurzyć innych na drodze? Jechać zgodnie z przepisami". I właśnie o kilku piekielnych sytuacjach z dróg będę pisał. Przytoczę własne przykłady i doświadczenia.
1. Ogólny pośpiech. Ile razy byłem wyprzedzany na podwójnej ciągłej albo poganiany to nie zliczę. Wracałem z Krakowa drogą A4 na Katowice. Godzina 3:30, mgła, pada deszcz ze śniegiem, a ja jadę prawym pasem po pustej jezdni. Wjechałem w obszar robót drogowych. Po prawej betonowe zapory i po lewej również. Ktoś wymyślił, że w tamtym miejscu postawi znak z ograniczeniem do 60 km/h. Jako, że warunki były ciężkie, a ja sam zmęczony to nie kłóciłem się- jadę 60. I we wstecznym lusterku widzę jak zbliża się do mnie TIR. Już z daleka mruga na mnie długimi światłami. Po czym dojeżdża mi na zderzak, dalej mruga długimi i zaczyna trąbić. Nie sprawiło to, że jechałem szybciej. Jechaliśmy tak przez 5 minut, gdzie towarzyszył mi oślepiający blask i dźwięk klaksonu. Mam jedno pytanie: Po co? I tak zjeżdżałem na najbliższym zjeździe, a nawet jeśli to sam bym go puścił przy odpowiedniej okazji. Inna sytuacja: dojeżdżamy do świateł na skrzyżowaniu. Jestem na pasie do jazdy na wprost. Pas obok mnie do jazdy w lewo jest pusty. Światła zmieniają się na czerwone, a za skrzyżowaniem, jakieś 20 metrów, znajduje się przejazd kolejowy. I na tym przejeździe zaczynają opuszczać się rogatki. Nagle z lewej wyprzedza mnie z dużą prędkością pick-up. Wjeżdża na czerwonym świetle na skrzyżowanie i czym prędzej żeby zdążyć pod zaporami kolejowymi. Scena jak z filmu akcji. Ponawiam pytanie: Po co? Poczekałby 5 minut i tak jak ja bezpiecznie by przejechał.
2. Użytkowanie świateł. Nie oszukujmy się- prowadzenie pojazdu to czynność wymagająca skupienia i ciągłego dostosowywania się do warunków. Jest to więc ciągła aktywność za kierownicą. A dużo osób zapomina, że trzeba też włączyć/wyłączyć odpowiednie światła na drodze zależnie od okoliczności. O oślepiających w nocy kierowcach jadących na długich tylko wspominam dla zasady. Ale ostatnio przy ciężkiej ulewie, w terenie niezabudowanym, na rondzie o tragicznej widoczności, wymusiłem pierwszeństwo. Czy widziałem samochód nadjeżdżający z mojej lewej strony? Absolutnie nie- jechał on na światłach dziennych, które w tamtych warunkach absolutnie nic nie dawały. Zwyczajnie go nie zauważyłem dopóki nie zatrąbił. A i tak musiałem się dokładnie rozejrzeć, żeby go dostrzec. I światła przeciwmgłowe- wydaje mi się, że zupełnie nie potrafimy z nich korzystać. W Polsce obowiązkowe są te z tyłu (z przodu opcjonalnie). Ale do czego one służą? I tutaj już często nie znamy odpowiedzi. Są one po to, żebyśmy my byli widoczni na drodze. Nie są one dla nas, a dla innych. I nic mnie tak nie wkurza jak jazda za kimś, szczególnie w nocy. Kiedy osoba przede mną wjeżdża w delikatną mgłę i zaświecą te światła z tyłu. Klasyk: Po co? Światła z tyłu są po to, żeby auto dojeżdżające nas widziało. Jeśli jadę za Tobą już kilka kilometrów albo do Ciebie dojechałem to już wiem, że tam jesteś. Jak wjedziemy w mgłę to ja nagle nie zapomnę, że jedziesz przede mną. Więc proszę- nie ślep tymi światłami kiedy już wiem, że jesteś.
3. Zasada prawej ręki, a przyzwyczajenie do znaków. Sytuacja częsta na parkingach pod marketami gdzie nie ma znaków wskazujących pierwszeństwo. Wydaje mi się, że ludzie zapomnieli jak jeździ się na skrzyżowaniach równorzędnych. Więc skręcam sobie w prawo na takim parkingu, a we mnie wjeżdża inny samochód [O]soba prowadząca pojazd wysiada i od razu na mnie krzyczy, że nie potrafię jeździć.
O- I jak jeździsz? Jak skręcasz to trzeba mnie przepuścić!
Ja- Otóż nie! Tutaj obowiązuje najbardziej podstawowa zasada pierwszeństwa na drodze- zasada prawej ręki. To Ty wjechałaś we mnie!
O- Ale ja jechałam prosto!
Ja- No to tłumaczę, że ja skręcając w prawo miałem pierwszeństwo przed Tobą!
Osoba nie dała się przekonać więc na własne życzenie wezwała policję. A ta z kolei tylko potwierdziła moje słowa. Podobna sytuacja wydarzyła mi się na dużym skrzyżowaniu w dużym mieście. Na początku są trzy pasy ale środkówy jest wyłączony z użytku i jest tam wysepka. Skrajny lewy jest do jazdy w lewo, a skrajny prawy do jazdy prosto. Po wjechaniu na skrzyżowanie pas wyłączony z ruchu staje się już normalnym pasem do poruszania i też służy do skrętu w lewo. I ja jako osoba wjeżdżającą na ten pas z prawej strony mam pierwszeństwo nad osobą z lewej strony też wjeżdżającą na ten pas. Po ostatniej stłuczce usłyszałem jednak taką mądrość: Skoro najpierw jechałem pasem "na wprost", a tamta osoba pasem "w lewo" to ona ma pierwszeństwo zajęcia tego środkowego pasa, bo on też jest "w lewo". Tutaj znowu policja musiała naprostować zasady ruchu drogowego.
Dużo podróżuje samochodem po Polsce, więc i dużo mi się uzbierało opowieści. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony moim stylem pisania- jestem instruktorem i tak już mam, że piszę to jak podręcznik do nauki jazdy. Trzymajcie się i bądźcie bezpieczni na drodze!
1. Ogólny pośpiech. Ile razy byłem wyprzedzany na podwójnej ciągłej albo poganiany to nie zliczę. Wracałem z Krakowa drogą A4 na Katowice. Godzina 3:30, mgła, pada deszcz ze śniegiem, a ja jadę prawym pasem po pustej jezdni. Wjechałem w obszar robót drogowych. Po prawej betonowe zapory i po lewej również. Ktoś wymyślił, że w tamtym miejscu postawi znak z ograniczeniem do 60 km/h. Jako, że warunki były ciężkie, a ja sam zmęczony to nie kłóciłem się- jadę 60. I we wstecznym lusterku widzę jak zbliża się do mnie TIR. Już z daleka mruga na mnie długimi światłami. Po czym dojeżdża mi na zderzak, dalej mruga długimi i zaczyna trąbić. Nie sprawiło to, że jechałem szybciej. Jechaliśmy tak przez 5 minut, gdzie towarzyszył mi oślepiający blask i dźwięk klaksonu. Mam jedno pytanie: Po co? I tak zjeżdżałem na najbliższym zjeździe, a nawet jeśli to sam bym go puścił przy odpowiedniej okazji. Inna sytuacja: dojeżdżamy do świateł na skrzyżowaniu. Jestem na pasie do jazdy na wprost. Pas obok mnie do jazdy w lewo jest pusty. Światła zmieniają się na czerwone, a za skrzyżowaniem, jakieś 20 metrów, znajduje się przejazd kolejowy. I na tym przejeździe zaczynają opuszczać się rogatki. Nagle z lewej wyprzedza mnie z dużą prędkością pick-up. Wjeżdża na czerwonym świetle na skrzyżowanie i czym prędzej żeby zdążyć pod zaporami kolejowymi. Scena jak z filmu akcji. Ponawiam pytanie: Po co? Poczekałby 5 minut i tak jak ja bezpiecznie by przejechał.
2. Użytkowanie świateł. Nie oszukujmy się- prowadzenie pojazdu to czynność wymagająca skupienia i ciągłego dostosowywania się do warunków. Jest to więc ciągła aktywność za kierownicą. A dużo osób zapomina, że trzeba też włączyć/wyłączyć odpowiednie światła na drodze zależnie od okoliczności. O oślepiających w nocy kierowcach jadących na długich tylko wspominam dla zasady. Ale ostatnio przy ciężkiej ulewie, w terenie niezabudowanym, na rondzie o tragicznej widoczności, wymusiłem pierwszeństwo. Czy widziałem samochód nadjeżdżający z mojej lewej strony? Absolutnie nie- jechał on na światłach dziennych, które w tamtych warunkach absolutnie nic nie dawały. Zwyczajnie go nie zauważyłem dopóki nie zatrąbił. A i tak musiałem się dokładnie rozejrzeć, żeby go dostrzec. I światła przeciwmgłowe- wydaje mi się, że zupełnie nie potrafimy z nich korzystać. W Polsce obowiązkowe są te z tyłu (z przodu opcjonalnie). Ale do czego one służą? I tutaj już często nie znamy odpowiedzi. Są one po to, żebyśmy my byli widoczni na drodze. Nie są one dla nas, a dla innych. I nic mnie tak nie wkurza jak jazda za kimś, szczególnie w nocy. Kiedy osoba przede mną wjeżdża w delikatną mgłę i zaświecą te światła z tyłu. Klasyk: Po co? Światła z tyłu są po to, żeby auto dojeżdżające nas widziało. Jeśli jadę za Tobą już kilka kilometrów albo do Ciebie dojechałem to już wiem, że tam jesteś. Jak wjedziemy w mgłę to ja nagle nie zapomnę, że jedziesz przede mną. Więc proszę- nie ślep tymi światłami kiedy już wiem, że jesteś.
3. Zasada prawej ręki, a przyzwyczajenie do znaków. Sytuacja częsta na parkingach pod marketami gdzie nie ma znaków wskazujących pierwszeństwo. Wydaje mi się, że ludzie zapomnieli jak jeździ się na skrzyżowaniach równorzędnych. Więc skręcam sobie w prawo na takim parkingu, a we mnie wjeżdża inny samochód [O]soba prowadząca pojazd wysiada i od razu na mnie krzyczy, że nie potrafię jeździć.
O- I jak jeździsz? Jak skręcasz to trzeba mnie przepuścić!
Ja- Otóż nie! Tutaj obowiązuje najbardziej podstawowa zasada pierwszeństwa na drodze- zasada prawej ręki. To Ty wjechałaś we mnie!
O- Ale ja jechałam prosto!
Ja- No to tłumaczę, że ja skręcając w prawo miałem pierwszeństwo przed Tobą!
Osoba nie dała się przekonać więc na własne życzenie wezwała policję. A ta z kolei tylko potwierdziła moje słowa. Podobna sytuacja wydarzyła mi się na dużym skrzyżowaniu w dużym mieście. Na początku są trzy pasy ale środkówy jest wyłączony z użytku i jest tam wysepka. Skrajny lewy jest do jazdy w lewo, a skrajny prawy do jazdy prosto. Po wjechaniu na skrzyżowanie pas wyłączony z ruchu staje się już normalnym pasem do poruszania i też służy do skrętu w lewo. I ja jako osoba wjeżdżającą na ten pas z prawej strony mam pierwszeństwo nad osobą z lewej strony też wjeżdżającą na ten pas. Po ostatniej stłuczce usłyszałem jednak taką mądrość: Skoro najpierw jechałem pasem "na wprost", a tamta osoba pasem "w lewo" to ona ma pierwszeństwo zajęcia tego środkowego pasa, bo on też jest "w lewo". Tutaj znowu policja musiała naprostować zasady ruchu drogowego.
Dużo podróżuje samochodem po Polsce, więc i dużo mi się uzbierało opowieści. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony moim stylem pisania- jestem instruktorem i tak już mam, że piszę to jak podręcznik do nauki jazdy. Trzymajcie się i bądźcie bezpieczni na drodze!
Ulice
Ocena:
76
(80)
Czuję się oszukana. Oszukana nie tylko przez mojego byłego narzeczona, ale przez całe moje najbliższe otoczenie albo i przez cały świat.
Wiem, pewnie dramatyzuję. Postaram się opisać tę historię możliwe kompleksowo, ale i tak pewnie będzie długo.
Pięć lat temu związałam się z Michałem. Poznaliśmy się, gdy jako studentka pracowałam dorywczo w barze. Michał był tam barmanem, również studentem. Ja przyjechałam do Wrocławia z małego miasteczka, od był rodowitym Wrocławianinem. Oczywiście, miałam już swoich znajomych, ale on jako facet towarzyski miał pokaźne słowo znajomych, kumpli, przyjaciół łącznie ze znajomymi z przedszkola. Jeszcze zanim zaczęliśmy się spotykać, wiedziałam już, że inna pracownica baru jest jego dobrą koleżanką, a wręcz przyjaciółkom z liceum. Mieli ze sobą świetny kontakt, do tego stopnia przez jakiś czas byłam przekonana, że są oni parą. Potem, gdy poznaliśmy się bliżej wyjaśnił, że zna Anię od liceum i nawet się w niej podkochiwał, ale ostatecznie zostali kumplami i bardzo sobie ją ceni, ale jako przyjaciółkę.
Przez pierwsze miesiące naszego związku byłam jednak o nią zazdrosna. Ich kontakt był naprawdę intensywny, dopiero gdy dałam mu jednoznacznie znać, że trochę mnie to irytuje. Michał zapewniał, że nie ma to wpływu na naszą relację, ale jednak postawił pewne granice. I przez naprawdę długi czas miałam spokój ducha, widząc, że Michał Anię widuje głównie w pracy lub w większej ekipie znajomych.
Niemniej po 2-3 latach związku znów zaczęłam odczuwać pewien dyskomfort. Byliśmy już oboje po studiach, w pracy na pełen etat, zamieszaliśmy razem. Krótko po tym Michał zaczął coraz częściej wychodzić ze swoją ekipą znajomych. O ile było to weekend, często im towarzyszyłam, jednak robił to też w tygodniu. Zwracałam mu uwagę, że nie powinien przesiadywać po nocach na mieście, gdy rano idzie do pracy, ale zbywał mnie, że kiedy mamy się bawić, jak nie teraz, gdy jesteśmy młodzi i bez zobowiązań. Zauważyłam, że prawie na każdym takim spotkaniu była też Ania, a kilka razy nawet okazało się, że byli na mieście sami, bo... tak wyszło. Bo ktoś nie przyszedł, bo ja nie chciałam iść, bo wszyscy zamulają, tylko nie on i jego psiapsi Ania. Znów zaczęłam dostawać piany. I tu właśnie pojawia się część o moim otoczeniu.
Otóż wszyscy nasi wspólni znajomi, jak i moje koleżanki twierdziły, że przesadzam, że przecież nie ma nic złego w tym, żeby wyjść ze znajomymi, skoro otwarcie mi o tym mówi i zawsze zaprasza to na pewno nie ma nic na sumieniu i nie powinnam mu robić wyrzutów albo usiłować czegoś zabraniać, bo wyjdę na zaborczą babę. Powiecie pewnie, że powinnam mieć swój rozum. Powinnam, ale nie miałam. Byłam przekonana, że to we mnie jest problem. Do tego oczywiście jak raz czy drugi obejrzałam rolkę na Facebooku, że nie można odcinać drugiej połówki od znajomych albo, że toksyk zabrania Ci spotykać się ze znajomymi, zaczęłam być bombardowana takimi treściami.
Znacie takie uczucie, kiedy serce mówi wam co innego niż rozum? No więc moje serce cały czas mi mówiło, że coś jest nie tak, mimo, że wszyscy przekonywali mój rozum, że jest ok. Jednak nie wytrzymałam i ostatecznie powiedziałam Michałowi wbrew radom, że po prostu mi się tego jego ciągłe wyjścia nie podobają.To była rozmowa spokojna, ale nieprzyjemna. W jej konsekwencji jak sądzę, Michał oświadczył mi się kilka tygodni później, podkreślając, że chce mi udowodnić, że jestem jedyną kobietą, z którą chce być, oczywiście, ja się zgodziłam. To miał być nasz nowy początek, już jako narzeczeństwo, a nie luźny związek. I przez parę miesięcy było świetnie. Spędzaliśmy więcej czasu razem, było stabilniej, spokojniej, sielsko.
Do czasu. W pewnym momencie powróciły dziwne wyjścia w środku tygodnia, bo tym razem trzeba poszaleć przed ślubem. Ech...
Znajomi znów:
- No przecież Ci się oświadczył, daj się chłopakowi jeszcze wyszaleć! Nie bądź jędzą!
I co? I rok temu zostaliśmy oboje zaproszeni na urodziny jego kumpla. Była to sobota wieczór, więc oczywiście mieliśmy iść razem, ale po południu zadzwoniła do mnie mama, że jej koleżanka z Wrocławia, którą zresztą znam, jest w głupiej sytuacji, bo złamała nogę, zaraz ma wyjść ze szpitala, a w domu ma tylko niewielkie zapasy, a syn ją wystawił, bo nie przyjedzie po nią do szpitala i nie pojedzie na zakupy. Poprosiła, abym kobiecie pomogła i wskoczyła na jego miejsce. Zgodziłam się i powiedziałam Michałowi, że ewentualnie dojadę później na imprezę. W międzyczasie jednak okazało się, że to wszystko trwa o wiele dłużej niż myślałam i strasznie mnie wymęczyło, więc gdy o 21 dopiero byłam w supermarkecie z listą zakupów od starszej pani, napisałam mu, że ja chyba odpadam i wracam do domu. Michał odpisał mi sucho, że ok.
Po skończonej akcji poczułam wyrzuty sumienia, czując lekkiego focha z jego strony w powietrzu. Mimo zmęczenia zrobiłam się na bóstwo i pojechałam na imprezę.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że Michała... tam nie ma. Owszem był, trochę się napił, a potem powiedział, że wraca do domu. Zaczęłam więc do niego dzwonić - czyżbyśmy się minęli? Michał jednak nie odbierał. Stwierdziłam, że ok, to wypiję drinka, skoro już jestem i też wracam do domu. Zauważyłam, że Ani też tam nie ma. Mając już dziwne podejrzenia wyszłam stamtąd po pierwszym drinku. W domu go nie było. Wrócił nad ranem. Gdy zapytałam, gdzie był po imprezie u kumpla stwierdził, że poszedł jeszcze z paroma osobami na miasto. Zapytałam, czy była tam Ania. Stwierdził, że nie, że jej w ogóle nie było na imprezie. Pokazałam mu więc zdjęcie z jej Facebooku, gdzie widać, tylko ich oboje, przytulonych jak para gdzieś na Rynku. Zdjęcie wstawione po 2 w nocy, on otagowany.
Od słowa do słowa przynał mi się. Przyznał, że zdradził mnie z Anią tej nocy i nie był to pierwszy raz. Bronił się jednak, że było to tylko parę razy i to nieregularnie, więc to nawet nie romans. A ja zrozumiałam, że to zdjęcie było dla mnie. Ona tym zdjęciem postanowiła splunąć mi w twarz i pokazać, że mój narzeczony w nocy woli być z nią na mieście, niż ze mną w łóżku.
Ponieważ się rozpisałam, puenta będzie krótka - tak, każdy może mieć swoich znajomych. Ale jeśli ty czujesz, że twoja druga połowa gra nie fair, to nie daj sobie nikomu wmówić, że to ty jesteś problemem.
Wiem, pewnie dramatyzuję. Postaram się opisać tę historię możliwe kompleksowo, ale i tak pewnie będzie długo.
Pięć lat temu związałam się z Michałem. Poznaliśmy się, gdy jako studentka pracowałam dorywczo w barze. Michał był tam barmanem, również studentem. Ja przyjechałam do Wrocławia z małego miasteczka, od był rodowitym Wrocławianinem. Oczywiście, miałam już swoich znajomych, ale on jako facet towarzyski miał pokaźne słowo znajomych, kumpli, przyjaciół łącznie ze znajomymi z przedszkola. Jeszcze zanim zaczęliśmy się spotykać, wiedziałam już, że inna pracownica baru jest jego dobrą koleżanką, a wręcz przyjaciółkom z liceum. Mieli ze sobą świetny kontakt, do tego stopnia przez jakiś czas byłam przekonana, że są oni parą. Potem, gdy poznaliśmy się bliżej wyjaśnił, że zna Anię od liceum i nawet się w niej podkochiwał, ale ostatecznie zostali kumplami i bardzo sobie ją ceni, ale jako przyjaciółkę.
Przez pierwsze miesiące naszego związku byłam jednak o nią zazdrosna. Ich kontakt był naprawdę intensywny, dopiero gdy dałam mu jednoznacznie znać, że trochę mnie to irytuje. Michał zapewniał, że nie ma to wpływu na naszą relację, ale jednak postawił pewne granice. I przez naprawdę długi czas miałam spokój ducha, widząc, że Michał Anię widuje głównie w pracy lub w większej ekipie znajomych.
Niemniej po 2-3 latach związku znów zaczęłam odczuwać pewien dyskomfort. Byliśmy już oboje po studiach, w pracy na pełen etat, zamieszaliśmy razem. Krótko po tym Michał zaczął coraz częściej wychodzić ze swoją ekipą znajomych. O ile było to weekend, często im towarzyszyłam, jednak robił to też w tygodniu. Zwracałam mu uwagę, że nie powinien przesiadywać po nocach na mieście, gdy rano idzie do pracy, ale zbywał mnie, że kiedy mamy się bawić, jak nie teraz, gdy jesteśmy młodzi i bez zobowiązań. Zauważyłam, że prawie na każdym takim spotkaniu była też Ania, a kilka razy nawet okazało się, że byli na mieście sami, bo... tak wyszło. Bo ktoś nie przyszedł, bo ja nie chciałam iść, bo wszyscy zamulają, tylko nie on i jego psiapsi Ania. Znów zaczęłam dostawać piany. I tu właśnie pojawia się część o moim otoczeniu.
Otóż wszyscy nasi wspólni znajomi, jak i moje koleżanki twierdziły, że przesadzam, że przecież nie ma nic złego w tym, żeby wyjść ze znajomymi, skoro otwarcie mi o tym mówi i zawsze zaprasza to na pewno nie ma nic na sumieniu i nie powinnam mu robić wyrzutów albo usiłować czegoś zabraniać, bo wyjdę na zaborczą babę. Powiecie pewnie, że powinnam mieć swój rozum. Powinnam, ale nie miałam. Byłam przekonana, że to we mnie jest problem. Do tego oczywiście jak raz czy drugi obejrzałam rolkę na Facebooku, że nie można odcinać drugiej połówki od znajomych albo, że toksyk zabrania Ci spotykać się ze znajomymi, zaczęłam być bombardowana takimi treściami.
Znacie takie uczucie, kiedy serce mówi wam co innego niż rozum? No więc moje serce cały czas mi mówiło, że coś jest nie tak, mimo, że wszyscy przekonywali mój rozum, że jest ok. Jednak nie wytrzymałam i ostatecznie powiedziałam Michałowi wbrew radom, że po prostu mi się tego jego ciągłe wyjścia nie podobają.To była rozmowa spokojna, ale nieprzyjemna. W jej konsekwencji jak sądzę, Michał oświadczył mi się kilka tygodni później, podkreślając, że chce mi udowodnić, że jestem jedyną kobietą, z którą chce być, oczywiście, ja się zgodziłam. To miał być nasz nowy początek, już jako narzeczeństwo, a nie luźny związek. I przez parę miesięcy było świetnie. Spędzaliśmy więcej czasu razem, było stabilniej, spokojniej, sielsko.
Do czasu. W pewnym momencie powróciły dziwne wyjścia w środku tygodnia, bo tym razem trzeba poszaleć przed ślubem. Ech...
Znajomi znów:
- No przecież Ci się oświadczył, daj się chłopakowi jeszcze wyszaleć! Nie bądź jędzą!
I co? I rok temu zostaliśmy oboje zaproszeni na urodziny jego kumpla. Była to sobota wieczór, więc oczywiście mieliśmy iść razem, ale po południu zadzwoniła do mnie mama, że jej koleżanka z Wrocławia, którą zresztą znam, jest w głupiej sytuacji, bo złamała nogę, zaraz ma wyjść ze szpitala, a w domu ma tylko niewielkie zapasy, a syn ją wystawił, bo nie przyjedzie po nią do szpitala i nie pojedzie na zakupy. Poprosiła, abym kobiecie pomogła i wskoczyła na jego miejsce. Zgodziłam się i powiedziałam Michałowi, że ewentualnie dojadę później na imprezę. W międzyczasie jednak okazało się, że to wszystko trwa o wiele dłużej niż myślałam i strasznie mnie wymęczyło, więc gdy o 21 dopiero byłam w supermarkecie z listą zakupów od starszej pani, napisałam mu, że ja chyba odpadam i wracam do domu. Michał odpisał mi sucho, że ok.
Po skończonej akcji poczułam wyrzuty sumienia, czując lekkiego focha z jego strony w powietrzu. Mimo zmęczenia zrobiłam się na bóstwo i pojechałam na imprezę.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że Michała... tam nie ma. Owszem był, trochę się napił, a potem powiedział, że wraca do domu. Zaczęłam więc do niego dzwonić - czyżbyśmy się minęli? Michał jednak nie odbierał. Stwierdziłam, że ok, to wypiję drinka, skoro już jestem i też wracam do domu. Zauważyłam, że Ani też tam nie ma. Mając już dziwne podejrzenia wyszłam stamtąd po pierwszym drinku. W domu go nie było. Wrócił nad ranem. Gdy zapytałam, gdzie był po imprezie u kumpla stwierdził, że poszedł jeszcze z paroma osobami na miasto. Zapytałam, czy była tam Ania. Stwierdził, że nie, że jej w ogóle nie było na imprezie. Pokazałam mu więc zdjęcie z jej Facebooku, gdzie widać, tylko ich oboje, przytulonych jak para gdzieś na Rynku. Zdjęcie wstawione po 2 w nocy, on otagowany.
Od słowa do słowa przynał mi się. Przyznał, że zdradził mnie z Anią tej nocy i nie był to pierwszy raz. Bronił się jednak, że było to tylko parę razy i to nieregularnie, więc to nawet nie romans. A ja zrozumiałam, że to zdjęcie było dla mnie. Ona tym zdjęciem postanowiła splunąć mi w twarz i pokazać, że mój narzeczony w nocy woli być z nią na mieście, niż ze mną w łóżku.
Ponieważ się rozpisałam, puenta będzie krótka - tak, każdy może mieć swoich znajomych. Ale jeśli ty czujesz, że twoja druga połowa gra nie fair, to nie daj sobie nikomu wmówić, że to ty jesteś problemem.
Ocena:
77
(103)
Dawno mnie tu nie było, ale nazbierało się kilka historii z pracy, którymi chciałbym się podzielić. Jestem programistą i prowadzę software house. Oto najciekawsze anegdoty.
Skontaktował się z nami pośrednik z propozycją zlecenia stworzenia aplikacji na rynek niemiecki. Zgodnie z prawdą poinformowałem, że tworzymy interfejsy wyłącznie w językach polskim i angielskim, ale możemy dostarczyć plik JSON do translacji. Pośrednik zgodził się, zapewniając, że znajdzie tłumacza. Zebraliśmy więc wymagania od klienta końcowego i rozpoczęliśmy prace.
Po zakończeniu projektu udostępniliśmy tłumaczowi plik do przetłumaczenia oraz wersję testową aplikacji, aby mógł na bieżąco weryfikować efekty swojej pracy. Proces tłumaczenia dobiegł końca, wdrożyliśmy aplikację na serwery klienta, otrzymaliśmy wynagrodzenie i zamknęliśmy temat.
Kilka dni później odebrałem jednak telefon od zdenerwowanej kobiety mówiącej po niemiecku. Sporo czasu zajęło mi uspokojenie jej i wyjaśnienie, że absolutnie nie rozumiem, co do mnie mówi. W końcu udało się nam przejść na angielski. Okazało się, że pośrednik, zamiast znaleźć tłumacza, postanowił „przyjanuszyć” i wrzucił plik z tłumaczeniem do ChatGPT. Klient, widząc jakość przekładu, wpadł w panikę, a pośrednik próbował zrzucić winę na nas. Szkoda, że nie zwrócił uwagi na zapis w umowie, który jasno wskazywał, że odpowiedzialność za tłumaczenie spoczywa po jego stronie. Z tego, co wiem, skończyło się na solidnej karze umownej dla pośrednika.
------------------------------------------
Mamy w ofercie dwie aplikacje, które oferujemy w dwóch wariantach. Pierwszy zakłada, że klient kupuje całość na własność, ma możliwość edytowania kodu, bazy danych itd. Wtedy jednak cena aplikacji jest znacznie wyższa, a wsparcie techniczne nie jest wliczone. Drugi wariant jest tańszy, ale klient nie ma dostępu do kodu ani możliwości jego edycji. Wszelkie zmiany wprowadzamy my, są one dodatkowo płatne, ale w zamian zapewniamy pełne wsparcie techniczne.
Około półtora roku temu pewna firma kupiła od nas aplikację w drugim wariancie. Oczywiście zostali poinformowani o zasadach współpracy. Przez długi czas nie mieliśmy z nimi kontaktu – zdążyłem już o nich zapomnieć. Aż do niedawna.
Okazało się, że mieli własnego programistę, który rozwiązywał wszystkie problemy. Niestety, niedawno odszedł z pracy, a jego następca radził sobie znacznie gorzej. Firma postanowiła więc zgłosić się do nas. Problem w tym, że ich poprzedni programista nie tylko naprawiał błędy, ale na zlecenie kierownictwa mocno rozbudował aplikację.
Obecnie sprawa trafiła do sądu. Programista dysponuje screenami zleceń modyfikacji kodu, a kierownictwo firmy wszystkiemu zaprzecza i próbuje zrzucić winę na niego. My natomiast domagamy się zmiany umowy na wariant pierwszy, dopłaty do ceny aplikacji zgodnie z tym wariantem oraz opłaty za naprawę systemu po zgłoszonej awarii.
Skontaktował się z nami pośrednik z propozycją zlecenia stworzenia aplikacji na rynek niemiecki. Zgodnie z prawdą poinformowałem, że tworzymy interfejsy wyłącznie w językach polskim i angielskim, ale możemy dostarczyć plik JSON do translacji. Pośrednik zgodził się, zapewniając, że znajdzie tłumacza. Zebraliśmy więc wymagania od klienta końcowego i rozpoczęliśmy prace.
Po zakończeniu projektu udostępniliśmy tłumaczowi plik do przetłumaczenia oraz wersję testową aplikacji, aby mógł na bieżąco weryfikować efekty swojej pracy. Proces tłumaczenia dobiegł końca, wdrożyliśmy aplikację na serwery klienta, otrzymaliśmy wynagrodzenie i zamknęliśmy temat.
Kilka dni później odebrałem jednak telefon od zdenerwowanej kobiety mówiącej po niemiecku. Sporo czasu zajęło mi uspokojenie jej i wyjaśnienie, że absolutnie nie rozumiem, co do mnie mówi. W końcu udało się nam przejść na angielski. Okazało się, że pośrednik, zamiast znaleźć tłumacza, postanowił „przyjanuszyć” i wrzucił plik z tłumaczeniem do ChatGPT. Klient, widząc jakość przekładu, wpadł w panikę, a pośrednik próbował zrzucić winę na nas. Szkoda, że nie zwrócił uwagi na zapis w umowie, który jasno wskazywał, że odpowiedzialność za tłumaczenie spoczywa po jego stronie. Z tego, co wiem, skończyło się na solidnej karze umownej dla pośrednika.
------------------------------------------
Mamy w ofercie dwie aplikacje, które oferujemy w dwóch wariantach. Pierwszy zakłada, że klient kupuje całość na własność, ma możliwość edytowania kodu, bazy danych itd. Wtedy jednak cena aplikacji jest znacznie wyższa, a wsparcie techniczne nie jest wliczone. Drugi wariant jest tańszy, ale klient nie ma dostępu do kodu ani możliwości jego edycji. Wszelkie zmiany wprowadzamy my, są one dodatkowo płatne, ale w zamian zapewniamy pełne wsparcie techniczne.
Około półtora roku temu pewna firma kupiła od nas aplikację w drugim wariancie. Oczywiście zostali poinformowani o zasadach współpracy. Przez długi czas nie mieliśmy z nimi kontaktu – zdążyłem już o nich zapomnieć. Aż do niedawna.
Okazało się, że mieli własnego programistę, który rozwiązywał wszystkie problemy. Niestety, niedawno odszedł z pracy, a jego następca radził sobie znacznie gorzej. Firma postanowiła więc zgłosić się do nas. Problem w tym, że ich poprzedni programista nie tylko naprawiał błędy, ale na zlecenie kierownictwa mocno rozbudował aplikację.
Obecnie sprawa trafiła do sądu. Programista dysponuje screenami zleceń modyfikacji kodu, a kierownictwo firmy wszystkiemu zaprzecza i próbuje zrzucić winę na niego. My natomiast domagamy się zmiany umowy na wariant pierwszy, dopłaty do ceny aplikacji zgodnie z tym wariantem oraz opłaty za naprawę systemu po zgłoszonej awarii.
Ocena:
111
(119)
Trochę inspirowany historią GrubyvonWielki o bankach, trochę innymi piekielnościami związanymi z oszustwami.
Piekielność pierwsza.
Kilka miesięcy temu mojemu dziecku włamano się na konto FB. I poszło standardowo. Wszystkie aktywne kontakty w messengerze zostały najpierw poinformowane, że dziecko ma problem z zalogowaniem się do banku, i czy my mamy również (każdy z osobna). A potem, czy możemy jej zapłacić za zakupy ciuchów. Traf chciał, że było to o tyle wiarygodne, że dziecko było na zgrupowaniu z drużyną, za granicą, a wcześniej nadana paczka z rzeczami osobistymi została okradziona. Kwota też nie była jakaś kosmiczna - wszystko w okolicach 500 zł, ale żeby nie było, każdy dostał inną kwotę, jedni 485,30, inni 492,80 :) Wszystko napisane poprawną polszczyzną.
Nabrać dała się tylko jedna osoba, ale o dziwo, pieniędzy nie straciła. Blika zablokował bank. Zadzwonił ktoś z banku, żeby potwierdzić chęć wpłaty, bo numer był już zgłoszony jako numer wyłudzaczy. Jesteśmy rodzinnie w stałym kontakcie, więc wszystkich chętnych do wspomożenia dziecka udało się szybko uprzedzić.
Po przeanalizowaniu wszystkich wiadomości wymienionych ze złodziejami, okazało się, że mamy sporo danych m.in. numer telefonu, numer konta na które miał iść przelew (tak, wiem, rejestracja na słupy).
Zacząłem się zastanawiać co z tym zrobić. Wykonałem telefon do Biura Zwalczania Cyberprzestępczości, gdzie miły pan policjant poinformował mnie, że dobrze byłoby zgłosić próbę popełnienia przestępstwa. Pewnie w tym momencie nic się nie wydarzy, nikogo nie złapią, ale w przypadku rozbicia takiej grupy wyłudzaczy, wiąże się te sprawy i mają one inny wymiar gatunkowy i zapadają wyższe wyroki. Brzmi dobrze. Trochę szkoda czasu, ale jak trzeba, to trzeba.
Piekielność druga niewielka.
Poszedłem, zgłosiłem próbę popełnienia przestępstwa. O dziwo, poszło szybko i sprawnie. Choć pani przyjmująca zgłoszenie była niezbyt zadowolona i przyjęła tylko to co dotyczyło mnie. Nie chciała spisywać, że podobną próbę podjęto w stosunku do takiej i takiej osoby i ta osoba zgłosi sprawę w Piekiełkowie, a inna w Pieklisku. Ok. nie znam procedur. Kłócić się nie będę. Choć wg. mnie, łatwiej powiązać sprawy mając w każdej komplet danych.
Piekielność trzecia.
Ani w Piekiełkowie, ani w Pieklisku policja nie przyjęła zgłoszeń. Nawet od osoby, która o mały włos nie zostałaby oszukana. W Krakowie, jedna osoba zwiedziła 3 komisariaty. Nikt nie chciał od niej ani numeru telefonu oszusta, ani numeru konta na które miała przelać pieniądze. Nie było przestępstwa, nie została poszkodowana. Nie ma sprawy. Chociaż miała wydrukowane wiadomości z komunikatora. A rozmawiała z oszustami długo, nawet gdy już wiedziała, że jest to próba oszustwa i ściągnęła naprawdę dużo danych.
Byłem jedyną osobą, której udało się złożyć zeznania. Oczywiście, po 2 miesiącach przyszło zawiadomienie o umorzeniu postępowania.
I tak trochę mi przykro, że pan od cyberprzestępczości dał mi nadzieję, że coś się robi w kierunku ścigania oszustów, a wszyscy na posterunkach pokazali nam środkowy palec, że nic ich to nie obchodzi.
Piekielność pierwsza.
Kilka miesięcy temu mojemu dziecku włamano się na konto FB. I poszło standardowo. Wszystkie aktywne kontakty w messengerze zostały najpierw poinformowane, że dziecko ma problem z zalogowaniem się do banku, i czy my mamy również (każdy z osobna). A potem, czy możemy jej zapłacić za zakupy ciuchów. Traf chciał, że było to o tyle wiarygodne, że dziecko było na zgrupowaniu z drużyną, za granicą, a wcześniej nadana paczka z rzeczami osobistymi została okradziona. Kwota też nie była jakaś kosmiczna - wszystko w okolicach 500 zł, ale żeby nie było, każdy dostał inną kwotę, jedni 485,30, inni 492,80 :) Wszystko napisane poprawną polszczyzną.
Nabrać dała się tylko jedna osoba, ale o dziwo, pieniędzy nie straciła. Blika zablokował bank. Zadzwonił ktoś z banku, żeby potwierdzić chęć wpłaty, bo numer był już zgłoszony jako numer wyłudzaczy. Jesteśmy rodzinnie w stałym kontakcie, więc wszystkich chętnych do wspomożenia dziecka udało się szybko uprzedzić.
Po przeanalizowaniu wszystkich wiadomości wymienionych ze złodziejami, okazało się, że mamy sporo danych m.in. numer telefonu, numer konta na które miał iść przelew (tak, wiem, rejestracja na słupy).
Zacząłem się zastanawiać co z tym zrobić. Wykonałem telefon do Biura Zwalczania Cyberprzestępczości, gdzie miły pan policjant poinformował mnie, że dobrze byłoby zgłosić próbę popełnienia przestępstwa. Pewnie w tym momencie nic się nie wydarzy, nikogo nie złapią, ale w przypadku rozbicia takiej grupy wyłudzaczy, wiąże się te sprawy i mają one inny wymiar gatunkowy i zapadają wyższe wyroki. Brzmi dobrze. Trochę szkoda czasu, ale jak trzeba, to trzeba.
Piekielność druga niewielka.
Poszedłem, zgłosiłem próbę popełnienia przestępstwa. O dziwo, poszło szybko i sprawnie. Choć pani przyjmująca zgłoszenie była niezbyt zadowolona i przyjęła tylko to co dotyczyło mnie. Nie chciała spisywać, że podobną próbę podjęto w stosunku do takiej i takiej osoby i ta osoba zgłosi sprawę w Piekiełkowie, a inna w Pieklisku. Ok. nie znam procedur. Kłócić się nie będę. Choć wg. mnie, łatwiej powiązać sprawy mając w każdej komplet danych.
Piekielność trzecia.
Ani w Piekiełkowie, ani w Pieklisku policja nie przyjęła zgłoszeń. Nawet od osoby, która o mały włos nie zostałaby oszukana. W Krakowie, jedna osoba zwiedziła 3 komisariaty. Nikt nie chciał od niej ani numeru telefonu oszusta, ani numeru konta na które miała przelać pieniądze. Nie było przestępstwa, nie została poszkodowana. Nie ma sprawy. Chociaż miała wydrukowane wiadomości z komunikatora. A rozmawiała z oszustami długo, nawet gdy już wiedziała, że jest to próba oszustwa i ściągnęła naprawdę dużo danych.
Byłem jedyną osobą, której udało się złożyć zeznania. Oczywiście, po 2 miesiącach przyszło zawiadomienie o umorzeniu postępowania.
I tak trochę mi przykro, że pan od cyberprzestępczości dał mi nadzieję, że coś się robi w kierunku ścigania oszustów, a wszyscy na posterunkach pokazali nam środkowy palec, że nic ich to nie obchodzi.
Oszustwa Banki Policja
Ocena:
102
(104)
2 miesiące temu zatrudniłam się w hotelu, na recepcji. 2 dni temu złożyłam wypowiedzenie. Oto powody:
1. Praca na recepcji to jedno. Wymaga się ode mnie dodatkowo całościowego ogarniania sali śniadaniowej, sprzątania jej, sprzątania holu, korytarzy, palarni, a także prania i prasowania. Bo personel sprzątający to jedna pani pokojówka na emeryturze, która ledwo ogarnia sprzątanie pokoi.
2. System pracy to 12-12-wolne-wolne, bez weekendów czy świat. Zarobki to oczywiście najniższa krajowa. Nasz zarząd z jednej strony twierdzi, ze "nic nie robimy i się lenimy", z drugiej nie jest w stanie uwierzyć, że można tyle pracować w sposób uczciwy za taką stawkę i co rusz wymyśla sposoby, w jaki recepcjonistki mogłyby ich oskubać.
3. Przykład? Raz dostałam do prania koszulkę, którą gość zostawił i nigdy się po nią nie zgłosił. Ktoś zobaczył ja na suszarce. Powstała teoria, że recepcja pierze gościom ubrania za kasę na lewo.
4. Od kilku dni pralnia jest pod kluczem, ponieważ "Goście będą kraść proszki do prania".
5. W pokojach nie ma szklanek "bo kradną". Woda jest w dystrybutorach. Są 2, 1 na piętro. Ale tylko jeden działa.
6. Goście na szczęście mają przez cała dobę dostęp do jadalni, gdzie jest czajnik, kawa i herbata. Oczywiście światło tam ma być zgaszone. "Jak przyjdą to Pani im zapali". Ogólnie to mamy gasić światła praktycznie w całym obiekcie, bo rachunki za prąd są za wysokie...
7. Toalety poza pokojami (także ta, z której korzysta recepcja) są sprzątanie niezwykle rzadko, nie mniej mamy obowiązek podpisywać się w raporcie czystości dla sanepidu. Smród w męskiej toalecie sprawia, ze mam mdłości przed wejściem do niej. Zgłaszałam problem kilka razy, ale who cares.
8. Każda z recepcjonistek ma inne wyobrażenie na temat tego, za co jest odpowiedzialna. Według jednej powinnam robić za profesjonalną sprzątaczkę, bo podstawowe sprzątanie to dla niej za mało, mam się bardziej starać. Druga mnie rypie za to, że nie sprawdzam stanu świeżości jedzenia na śniadaniu (za to odpowiedzialna jest inna osoba, ale do laski to nie dociera).
9. Pewnie dobrze byłoby, gdyby kierownik ustalił to raz a dobrze, ale jest to kierownik tylko na papierze. Nie interesuje go nic, poza pieniędzmi w kasetce (choć ich bezpieczeństwo już niekoniecznie - kasetka leżała w szufladzie z niedziałającym zamkiem. Kiedyś kierownik nawet zorganizował "kradzież" pieniędzy z tej kasetki, aby sprawdzić jak zareagujemy... Na szczęście nowy konserwator się ulitował i naprawił zamek). Sprawy miedzy pracownikami kompletnie go nie obchodzą.
10. Mamy komputer służbowy i pulpit cały zawalony dokumentami, nowymi i sprzed lat. Są tam między innymi wnioski i pisma, oświadczenia, skany badań, CV - wszystko zawiera mnóstwo danych personalnych takich jak pesel, adres, numer telefonu. Nie ma żadnych folderów, żadnych dysków aby to zabezpieczyć - wszystko na wyciągnięcie ręki. Widać zarząd nie widzi problemu. Aż korci, żeby porobić fotki i zgłosić do IOD.
Liczę na to, że nie tak wygląda praca w każdym hotelu w PL...
1. Praca na recepcji to jedno. Wymaga się ode mnie dodatkowo całościowego ogarniania sali śniadaniowej, sprzątania jej, sprzątania holu, korytarzy, palarni, a także prania i prasowania. Bo personel sprzątający to jedna pani pokojówka na emeryturze, która ledwo ogarnia sprzątanie pokoi.
2. System pracy to 12-12-wolne-wolne, bez weekendów czy świat. Zarobki to oczywiście najniższa krajowa. Nasz zarząd z jednej strony twierdzi, ze "nic nie robimy i się lenimy", z drugiej nie jest w stanie uwierzyć, że można tyle pracować w sposób uczciwy za taką stawkę i co rusz wymyśla sposoby, w jaki recepcjonistki mogłyby ich oskubać.
3. Przykład? Raz dostałam do prania koszulkę, którą gość zostawił i nigdy się po nią nie zgłosił. Ktoś zobaczył ja na suszarce. Powstała teoria, że recepcja pierze gościom ubrania za kasę na lewo.
4. Od kilku dni pralnia jest pod kluczem, ponieważ "Goście będą kraść proszki do prania".
5. W pokojach nie ma szklanek "bo kradną". Woda jest w dystrybutorach. Są 2, 1 na piętro. Ale tylko jeden działa.
6. Goście na szczęście mają przez cała dobę dostęp do jadalni, gdzie jest czajnik, kawa i herbata. Oczywiście światło tam ma być zgaszone. "Jak przyjdą to Pani im zapali". Ogólnie to mamy gasić światła praktycznie w całym obiekcie, bo rachunki za prąd są za wysokie...
7. Toalety poza pokojami (także ta, z której korzysta recepcja) są sprzątanie niezwykle rzadko, nie mniej mamy obowiązek podpisywać się w raporcie czystości dla sanepidu. Smród w męskiej toalecie sprawia, ze mam mdłości przed wejściem do niej. Zgłaszałam problem kilka razy, ale who cares.
8. Każda z recepcjonistek ma inne wyobrażenie na temat tego, za co jest odpowiedzialna. Według jednej powinnam robić za profesjonalną sprzątaczkę, bo podstawowe sprzątanie to dla niej za mało, mam się bardziej starać. Druga mnie rypie za to, że nie sprawdzam stanu świeżości jedzenia na śniadaniu (za to odpowiedzialna jest inna osoba, ale do laski to nie dociera).
9. Pewnie dobrze byłoby, gdyby kierownik ustalił to raz a dobrze, ale jest to kierownik tylko na papierze. Nie interesuje go nic, poza pieniędzmi w kasetce (choć ich bezpieczeństwo już niekoniecznie - kasetka leżała w szufladzie z niedziałającym zamkiem. Kiedyś kierownik nawet zorganizował "kradzież" pieniędzy z tej kasetki, aby sprawdzić jak zareagujemy... Na szczęście nowy konserwator się ulitował i naprawił zamek). Sprawy miedzy pracownikami kompletnie go nie obchodzą.
10. Mamy komputer służbowy i pulpit cały zawalony dokumentami, nowymi i sprzed lat. Są tam między innymi wnioski i pisma, oświadczenia, skany badań, CV - wszystko zawiera mnóstwo danych personalnych takich jak pesel, adres, numer telefonu. Nie ma żadnych folderów, żadnych dysków aby to zabezpieczyć - wszystko na wyciągnięcie ręki. Widać zarząd nie widzi problemu. Aż korci, żeby porobić fotki i zgłosić do IOD.
Liczę na to, że nie tak wygląda praca w każdym hotelu w PL...
hotel
Ocena:
81
(85)
Pożegnałem się z ulubionym elektro-marketem Barbary i Mariana żeby wrócić (po latach) do bankowości.
Jestem w absolutnym szoku jak absolutnie zerowe pojęcie o bankowości, finansach osobistych, prawie, płatnościach i bezpieczeństwie finansowym mają Polacy.
Trzy sytuacje:
1. Pani przychodzi do banku, bo przelała zadatek i miała dostać pożyczkę od nas i dalej nie ma, więc ona się kłóci. Diagnoza? Scam. Kobieta w wieku ok. 35 lat, przelała BLIKiem na telefon 5000 zł jakiejś losowej osobie, bo miała dostać od banku 50 000 zł kredytu, a teraz my musimy tłumaczyć jej, że podarowała oszustowi 5000 zł i nic z tym nie zrobimy, bo transakcja była autoryzowana i bank nie ma podstaw do uznania reklamacji.
2. Kobieta w wieku 59 lat z zajęciem komorniczym na ponad 1,5 mln PLN. Utrzymuje się z renty w wysokości ~2000 zł, czyli 24 000 rocznie. Odsetki od przeterminowanego długu? Prawie 170k rocznie. Jak to się stało? Ano kiedyś z bratem (mówiła, że alkoholik, ale już nie żyje, bo zginął w pożarze w/w domu) podpisywała kredyt na dom, bo on taki biedy i mu trzeba pomóc. Upadłość? Nie pomoże, bo Pani nie ma żadnego majątku do zajęcia. Sytuacja patowa. Mam tylko nadzieję, że poinformuje swoich potencjalnych spadkobierców, żeby zrzekli się spadku po niej, bo będą mieli wesołą niespodziankę.
3. Karty kredytowe i limity odnawialne. Czarna magia. Na porządku dziennym zdarzają się klienci, którzy nie potrafią pojąć względnie prostych zasad korzystania z takich produktów. Hitem była klientka, która podpisała umowę o kartę kredytową miesiąc wcześniej z limitem ok. 10000 zł. Zadowolona klientka poleciała w galeryjne tango i wyzerowała kartę w 3 dni (widzimy historię transakcji, jeżeli mamy klienta zidentyfikowanego z dowodu), ale to nic! Przecież limity się odnawiają! Prawda? Pani była święcie przekonana, że te 10 000 to takie miesięcznie przyznawane kieszonkowe od banku, więc jaka jest odpowiedź na taką zagwozdkę? Przychodzimy do placówki i piłujemy ryłon, że bank zły i oszukał, i ona pójdzie do MINISTERSTWA!
4 Bonusowa. Zbiorcza. Względnie młodzi ludzie do 35/40 lat, którzy przychodzą do placówki płacić raty, robić przelewy, wypłacać bankomatowe kwoty itd. Za większość tych czynności bank pobiera prowizję, o czym oczywiście informujemy (zgodnie z procedurami), ale im nie przeszkadza zapłacenie raty za smartfona w wysokości około 100 zł i zapłacenie za to 15 zł prowizji. To jest 15% raty! Dodatkowe 15% do ewentualnych kosztów kredytu. Jeden rekordzista co miesiąc zostawia u nas prawie 500 zł w prowizjach za swoje płatności, które mógłby albo zrobić sam, albo zapłacić RAZ za stałe zlecenie, ale nie chce. A my? Generujemy makulaturę potwierdzeń przelewów i zbieramy prowizje.
Praca jak praca. Ma lepsze i gorsze chwile. Można pomagać klientom w trudnej sytuacji finansowej. Można pomóc odgrzebać się z kilku(nastu) małych miesięcznych rat konsolidując je i odciążając domowy budżet o kilkaset złotych miesięcznie. Czy dzieciaki, które otrzymują swoją pierwszą kartę debetową, ze swoim imieniem i nazwiskiem. Ja przenoszę się do działu AGRO i biznes, więc zaraz pożegnam się z codzienną, szarą prozą pracy w bankowości.
Jestem w absolutnym szoku jak absolutnie zerowe pojęcie o bankowości, finansach osobistych, prawie, płatnościach i bezpieczeństwie finansowym mają Polacy.
Trzy sytuacje:
1. Pani przychodzi do banku, bo przelała zadatek i miała dostać pożyczkę od nas i dalej nie ma, więc ona się kłóci. Diagnoza? Scam. Kobieta w wieku ok. 35 lat, przelała BLIKiem na telefon 5000 zł jakiejś losowej osobie, bo miała dostać od banku 50 000 zł kredytu, a teraz my musimy tłumaczyć jej, że podarowała oszustowi 5000 zł i nic z tym nie zrobimy, bo transakcja była autoryzowana i bank nie ma podstaw do uznania reklamacji.
2. Kobieta w wieku 59 lat z zajęciem komorniczym na ponad 1,5 mln PLN. Utrzymuje się z renty w wysokości ~2000 zł, czyli 24 000 rocznie. Odsetki od przeterminowanego długu? Prawie 170k rocznie. Jak to się stało? Ano kiedyś z bratem (mówiła, że alkoholik, ale już nie żyje, bo zginął w pożarze w/w domu) podpisywała kredyt na dom, bo on taki biedy i mu trzeba pomóc. Upadłość? Nie pomoże, bo Pani nie ma żadnego majątku do zajęcia. Sytuacja patowa. Mam tylko nadzieję, że poinformuje swoich potencjalnych spadkobierców, żeby zrzekli się spadku po niej, bo będą mieli wesołą niespodziankę.
3. Karty kredytowe i limity odnawialne. Czarna magia. Na porządku dziennym zdarzają się klienci, którzy nie potrafią pojąć względnie prostych zasad korzystania z takich produktów. Hitem była klientka, która podpisała umowę o kartę kredytową miesiąc wcześniej z limitem ok. 10000 zł. Zadowolona klientka poleciała w galeryjne tango i wyzerowała kartę w 3 dni (widzimy historię transakcji, jeżeli mamy klienta zidentyfikowanego z dowodu), ale to nic! Przecież limity się odnawiają! Prawda? Pani była święcie przekonana, że te 10 000 to takie miesięcznie przyznawane kieszonkowe od banku, więc jaka jest odpowiedź na taką zagwozdkę? Przychodzimy do placówki i piłujemy ryłon, że bank zły i oszukał, i ona pójdzie do MINISTERSTWA!
4 Bonusowa. Zbiorcza. Względnie młodzi ludzie do 35/40 lat, którzy przychodzą do placówki płacić raty, robić przelewy, wypłacać bankomatowe kwoty itd. Za większość tych czynności bank pobiera prowizję, o czym oczywiście informujemy (zgodnie z procedurami), ale im nie przeszkadza zapłacenie raty za smartfona w wysokości około 100 zł i zapłacenie za to 15 zł prowizji. To jest 15% raty! Dodatkowe 15% do ewentualnych kosztów kredytu. Jeden rekordzista co miesiąc zostawia u nas prawie 500 zł w prowizjach za swoje płatności, które mógłby albo zrobić sam, albo zapłacić RAZ za stałe zlecenie, ale nie chce. A my? Generujemy makulaturę potwierdzeń przelewów i zbieramy prowizje.
Praca jak praca. Ma lepsze i gorsze chwile. Można pomagać klientom w trudnej sytuacji finansowej. Można pomóc odgrzebać się z kilku(nastu) małych miesięcznych rat konsolidując je i odciążając domowy budżet o kilkaset złotych miesięcznie. Czy dzieciaki, które otrzymują swoją pierwszą kartę debetową, ze swoim imieniem i nazwiskiem. Ja przenoszę się do działu AGRO i biznes, więc zaraz pożegnam się z codzienną, szarą prozą pracy w bankowości.
bank uslugi finanse
Ocena:
147
(155)
Tytułem nakreślenia tła:
Mieszkamy w małym miasteczku 30 km od stolicy. Wtorek po południu. Muszę pojechać do Warszawy załatwić parę spraw. Mój młodszy syn (16 lat) musi podjechać do sąsiedniego miasteczka (w tę samą stronę). Wsiadamy razem do pociągu. On jedzie jedną stację (4 minuty), ja do Warszawy (+/- 35 minut).
Ja kupiłem wcześniej bilet. Syn powiedział, że kupi sobie przez telefon (zwykle tak robi). Wsiadamy do pociągu. Planowy odjazd 15:37. Jest 15:36, minuta do odjazdu - ale strona www kolei mazowieckich informuje mojego syna, że nie może kupić biletu na ten pociąg, bo "jest już po godzinie odjazdu" (czy jakoś tak). Cóż - widocznie strona stoi na serwerze w innej strefie czasowej (różniącej się o minutę czy dwie). PKP, nie przeskoczysz.
Oczywiście jest już za późno, żeby biec do kasy (pociąg rusza), ale proszę, właśnie idzie pan konduktor. Podchodzimy zatem od razu do niego (widać, że nie czekamy, tylko aktywnie idziemy w jego stronę), żeby kupić bilet. Mówię, o co chodzi - a pan konduktor (PK) z oburzeniem, że "teraz to będzie kosztowało 150 złotych!"
Że słucham? A z jakiej niby racji?
[PK] Bo nie masz biletu!
Syna nieco zatkało. Mnie rzadko zatyka, więc powtarzam panu spokojnie, że syn chciał właśnie kupić bilet (syn na dowód pokazuje na telefonie wciąż otwartą stronę Kolei Mazowieckich), ale z powodów OD NAS NIEZALEŻNYCH nie było to możliwe. A przecież w takiej sytuacji MOŻNA kupić bilet u konduktora.
Ale PK - bardzo nieprzyjemnym tonem mówi, że TO SIĘ ROBI INACZEJ - i pokazuje karteczkę nad drzwiami, że jak się nie ma biletu, to trzeba iść na przód pociągu etc.
– Proszę pana - mówię, jeszcze dość spokojnie. – Przecież widzi pan, że ten brak biletu nie jest naszą winą, a mój syn oczywiście może, jeśli pan sobie życzy, udać się na przód składu i tam na pana poczekać. Tyle, że jesteśmy prawie na końcu pociągu, więc zanim tam dojdzie, będziemy już na następnej stacji, w M., gdzie wysiada. Więc może przestanie pan robić problemy pasażerowi, który mógłby spokojnie zgodnie z przepisami "iść na przód składu" i w efekcie wysiąść bez płacenia za bilet, ale jest uczciwym człowiekiem i chce ten bilet kupić?!
Pan chyba załapał, że mu się to nie upiecze, więc z miną męczennika wyciągnął bloczek i wypisał bilet, cały czas narzekając, że ma przez nas więcej roboty. Syn zapłacił, wziął od niego bilet i wysiadł.
Ech.
Mieszkamy w małym miasteczku 30 km od stolicy. Wtorek po południu. Muszę pojechać do Warszawy załatwić parę spraw. Mój młodszy syn (16 lat) musi podjechać do sąsiedniego miasteczka (w tę samą stronę). Wsiadamy razem do pociągu. On jedzie jedną stację (4 minuty), ja do Warszawy (+/- 35 minut).
Ja kupiłem wcześniej bilet. Syn powiedział, że kupi sobie przez telefon (zwykle tak robi). Wsiadamy do pociągu. Planowy odjazd 15:37. Jest 15:36, minuta do odjazdu - ale strona www kolei mazowieckich informuje mojego syna, że nie może kupić biletu na ten pociąg, bo "jest już po godzinie odjazdu" (czy jakoś tak). Cóż - widocznie strona stoi na serwerze w innej strefie czasowej (różniącej się o minutę czy dwie). PKP, nie przeskoczysz.
Oczywiście jest już za późno, żeby biec do kasy (pociąg rusza), ale proszę, właśnie idzie pan konduktor. Podchodzimy zatem od razu do niego (widać, że nie czekamy, tylko aktywnie idziemy w jego stronę), żeby kupić bilet. Mówię, o co chodzi - a pan konduktor (PK) z oburzeniem, że "teraz to będzie kosztowało 150 złotych!"
Że słucham? A z jakiej niby racji?
[PK] Bo nie masz biletu!
Syna nieco zatkało. Mnie rzadko zatyka, więc powtarzam panu spokojnie, że syn chciał właśnie kupić bilet (syn na dowód pokazuje na telefonie wciąż otwartą stronę Kolei Mazowieckich), ale z powodów OD NAS NIEZALEŻNYCH nie było to możliwe. A przecież w takiej sytuacji MOŻNA kupić bilet u konduktora.
Ale PK - bardzo nieprzyjemnym tonem mówi, że TO SIĘ ROBI INACZEJ - i pokazuje karteczkę nad drzwiami, że jak się nie ma biletu, to trzeba iść na przód pociągu etc.
– Proszę pana - mówię, jeszcze dość spokojnie. – Przecież widzi pan, że ten brak biletu nie jest naszą winą, a mój syn oczywiście może, jeśli pan sobie życzy, udać się na przód składu i tam na pana poczekać. Tyle, że jesteśmy prawie na końcu pociągu, więc zanim tam dojdzie, będziemy już na następnej stacji, w M., gdzie wysiada. Więc może przestanie pan robić problemy pasażerowi, który mógłby spokojnie zgodnie z przepisami "iść na przód składu" i w efekcie wysiąść bez płacenia za bilet, ale jest uczciwym człowiekiem i chce ten bilet kupić?!
Pan chyba załapał, że mu się to nie upiecze, więc z miną męczennika wyciągnął bloczek i wypisał bilet, cały czas narzekając, że ma przez nas więcej roboty. Syn zapłacił, wziął od niego bilet i wysiadł.
Ech.
PKP
Ocena:
151
(171)
Odebrałam telefon z nieznanego mi numeru stacjonarnego. Przemiła pani przedstawiła się jako pracownica iPKO i zapytała, czy potwierdzam chęć wzięcia kredytu w ich banku, ponieważ otrzymali taki wniosek. Nie potwierdziłam, ponieważ nie składałam żadnego wniosku. Pani wypytała mnie, czy nie zgubiłam dokumentów, albo czy nie byłam w Gdańsku, bo właśnie z Gdańska ten wniosek wpłynął. Oczywiście nie. Pani poinformowała mnie, że w takim razie zgłosi to na policję, a je swojej strony też powinnam jechać na posterunek złożyć zeznania. A dodatkowo przekaże info do mojego banku i najlepiej żebym też się tam udała celem złożenia wyjaśnień. Zapytałam, do której placówki konkretnie, bo mam trzy w okolicy, w podobnej odległości od domu. Ulica Piekielną? Piekielkowa? Pieklowskiego? Pani odpowiedziała enigmatycznie "tak, właśnie tam", po czym życzyła mi miłego dnia i się rozłączyła.
Już po trzecim zdaniu tej pani miałam poczucie, że coś tu nieświeżo pachnie. A po zakończeniu rozmowy ewidentnie poczułam smród przekrętu.
Zadzwoniłam do swojego banku, powiedzieli mi, że mają masę zgłoszeń tego typu i że najprawdopodobniej zadzwoni do mnie za chwilę ktoś inny podając się za pracownika mojego banku i poprosi o kod blik celem "zabezpieczenia" moich pieniędzy przed kradzieżą. Albo każe mi zainstalować "antywirusa do obrony przed oszustami" z linku z smsa. Zapytałam, czy mam to gdzieś zgłosić. Poradził CERT, bo policja się tym nie zajmie, dopóki nie dojdzie do faktycznej kradzieży, bo mają za dużo tego typu zgłoszeń i nie wyrabiają.
Zadzwoniłam też do PKO z pytaniem, czy numer, z którego do mnie dzwoniono, należy do nich. Oczywiście nie należy, ale też mają dużo zgłoszeń od klientów, że się oszuści pod nich podszywają, także pani dziękuję mi za informację i tyle.
Dowiedziałam się też, że oszuści mają najczęściej tylko numer telefonu i nazwisko (na przykład z wycieku danych z firmy kurierskiej bądź sklepu internetowego), a potem manipulując emocjami, wzbudzając strach i tworząc atmosferę konieczności natychmiastowego działania wyciągają wrażliwe dane, kody blik itp.
CERT odpisał w podobnym tonie, że dziękują za zgłoszenie i że najprawdopodobniej była to próba oszustwa, ale że nie mają uprawnień do ścigania przestępców, to radzą się skontaktować z policją. A oni sami nie mogą tego przesłać? Przecież wyraziłam wszystkie zgody na przetwarzanie danych.
Czyli jak to często w Polsce bywa, spychologia stosowana w praktyce. Nie wiem, kto jest piekielny, czy to kwestia braku odpowiednich rozwiązań prawnych, braku chęci ludzkich, braku pieniędzy czy jeszcze czegoś innego, ale mam wrażenie, że w złą stronę to idzie.
Podałam numer telefonu, z którego dzwoniono. Można go namierzyć. Nawet jeśli jest już nieaktywny, można sprawdzić, gdzie był ostatnio zalogowany. Można pobrać billing, sprawdzić, do kogo jeszcze dzwonili i ostrzec. Ale po co, skoro nic się nie stało, prawda?
Do mnie drugi raz nie zadzwonili. Być może już po pierwszej rozmowie wyczuli, że się nie dam podejść.
Rozważam pójście na policję, ale nie wiem, czy na to sens. Stracę parę godzin, zgłoszenie przyjmą, bo muszą, a potem i tak trafi na stos makulatury. Tak przynajmniej twierdzą pracownicy banków, z którymi rozmawiałam. A trop i tak już zdążył przestygnąć.
Już po trzecim zdaniu tej pani miałam poczucie, że coś tu nieświeżo pachnie. A po zakończeniu rozmowy ewidentnie poczułam smród przekrętu.
Zadzwoniłam do swojego banku, powiedzieli mi, że mają masę zgłoszeń tego typu i że najprawdopodobniej zadzwoni do mnie za chwilę ktoś inny podając się za pracownika mojego banku i poprosi o kod blik celem "zabezpieczenia" moich pieniędzy przed kradzieżą. Albo każe mi zainstalować "antywirusa do obrony przed oszustami" z linku z smsa. Zapytałam, czy mam to gdzieś zgłosić. Poradził CERT, bo policja się tym nie zajmie, dopóki nie dojdzie do faktycznej kradzieży, bo mają za dużo tego typu zgłoszeń i nie wyrabiają.
Zadzwoniłam też do PKO z pytaniem, czy numer, z którego do mnie dzwoniono, należy do nich. Oczywiście nie należy, ale też mają dużo zgłoszeń od klientów, że się oszuści pod nich podszywają, także pani dziękuję mi za informację i tyle.
Dowiedziałam się też, że oszuści mają najczęściej tylko numer telefonu i nazwisko (na przykład z wycieku danych z firmy kurierskiej bądź sklepu internetowego), a potem manipulując emocjami, wzbudzając strach i tworząc atmosferę konieczności natychmiastowego działania wyciągają wrażliwe dane, kody blik itp.
CERT odpisał w podobnym tonie, że dziękują za zgłoszenie i że najprawdopodobniej była to próba oszustwa, ale że nie mają uprawnień do ścigania przestępców, to radzą się skontaktować z policją. A oni sami nie mogą tego przesłać? Przecież wyraziłam wszystkie zgody na przetwarzanie danych.
Czyli jak to często w Polsce bywa, spychologia stosowana w praktyce. Nie wiem, kto jest piekielny, czy to kwestia braku odpowiednich rozwiązań prawnych, braku chęci ludzkich, braku pieniędzy czy jeszcze czegoś innego, ale mam wrażenie, że w złą stronę to idzie.
Podałam numer telefonu, z którego dzwoniono. Można go namierzyć. Nawet jeśli jest już nieaktywny, można sprawdzić, gdzie był ostatnio zalogowany. Można pobrać billing, sprawdzić, do kogo jeszcze dzwonili i ostrzec. Ale po co, skoro nic się nie stało, prawda?
Do mnie drugi raz nie zadzwonili. Być może już po pierwszej rozmowie wyczuli, że się nie dam podejść.
Rozważam pójście na policję, ale nie wiem, czy na to sens. Stracę parę godzin, zgłoszenie przyjmą, bo muszą, a potem i tak trafi na stos makulatury. Tak przynajmniej twierdzą pracownicy banków, z którymi rozmawiałam. A trop i tak już zdążył przestygnąć.
oszustwo bank policja
Ocena:
132
(148)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki oraz jako asystent osoby niepełnosprawnej na umowę-zlecenie, od chyba dwóch czy trzech lat moim zleceniodawcą jest MOPS. Wymaganie MOPS-u wobec asystentów są dosyć duże (chociaż jak dla mnie logiczne), no ale ostatnio dołączyło do nich chyba jeszcze jedno, którego nie jestem w stanie spełnić, a mianowicie zdolności telepatyczne jako forma komunikacji ze zleceniodawcą...
Piątek 29 listopada. Mam dniówkę W DPS-ie (7.00-19.00), koło południa dostaję wiadomość na messengera. Od koleżanki, która również pracuje jako asystent. Zdjęcie karteczki wystawionej w MOPS-ie o treści "karty pracy za listopad oddajemy do 29 listopada". Nosz kurrrr...tyna wodna, chyba ich pomigotało!
Po pierwsze - to umowa-zlecenie, realizowana w domach podopiecznych, w odpowiedniej placówce MOPS-u bywamy raz w miesiącu, właśnie oddając karty pracy, będące podstawą rozliczenia danego miesiąca.
Po drugie - w umowie jest zapis, że karty pracy oddajemy w ciągu pierwszych trzech dni roboczych miesiąca następującego po miesiącu rozliczeniowym.
Po trzecie - MOPS ma zarówno nasze adresy mailowe ("kwitki" z wypłaty nam wysyłają) jak i numery telefonów ("pani Xynthio, proszę podejść do nas, źle pani godziny policzyła").
Po czwarte - byłam tam (tzn. w tej placówce MOPS-u) jakieś półtora tygodnia temu, podopieczna mnie prosiła o załatwienie pewnej sprawy i głowę dam sobie uciąć, że żadna taka karteczka tam jeszcze nie wisiała, nie mówiąc już o tym, że żadna z trzech osób, z którymi tego dnia rozmawiałam, nic nie wspominała o konieczności wcześniejszego oddania kart pracy.
No cóż, będę tam w poniedziałek i naprawdę nie chciałabym usłyszeć, że się spóźniłam z oddaniem kart pracy za listopad, bo nie ręczę za siebie...
EDIT - aktualizacja z dzisiaj (poniedziałek 02.12):
- godz. 9.10 sms "Dzień dobry, bardzo proszę o oddanie kart pracy za listopad w dniu dzisiejszym", podpisany ładnie imieniem i nazwiskiem pani z MOPS-u;
- godz. 13.20 drugi sms (szłam już do nich po schodach) "Pani Xynthio, karty za grudzień max do 13-go grudnia".
Nawet się nie zdążyłam zdenerwować, bo jak tam weszłam, to pani była bardzo miła i uprzejma, jak tylko coś wspomniałam o tym terminie 29.11, to stwierdziła, że no tak, ona rozumie, że ja nie wiedziałam, bo ona nie miała jak mnie zawiadomić... Osoba, od której dostałam tego dnia dwa sms-y (w tym jednego dosłownie przed chwilą), mówi, że nie miała mnie jak zawiadomić. System mi się zawiesił i nijak tego nie skomentowałam.
Piątek 29 listopada. Mam dniówkę W DPS-ie (7.00-19.00), koło południa dostaję wiadomość na messengera. Od koleżanki, która również pracuje jako asystent. Zdjęcie karteczki wystawionej w MOPS-ie o treści "karty pracy za listopad oddajemy do 29 listopada". Nosz kurrrr...tyna wodna, chyba ich pomigotało!
Po pierwsze - to umowa-zlecenie, realizowana w domach podopiecznych, w odpowiedniej placówce MOPS-u bywamy raz w miesiącu, właśnie oddając karty pracy, będące podstawą rozliczenia danego miesiąca.
Po drugie - w umowie jest zapis, że karty pracy oddajemy w ciągu pierwszych trzech dni roboczych miesiąca następującego po miesiącu rozliczeniowym.
Po trzecie - MOPS ma zarówno nasze adresy mailowe ("kwitki" z wypłaty nam wysyłają) jak i numery telefonów ("pani Xynthio, proszę podejść do nas, źle pani godziny policzyła").
Po czwarte - byłam tam (tzn. w tej placówce MOPS-u) jakieś półtora tygodnia temu, podopieczna mnie prosiła o załatwienie pewnej sprawy i głowę dam sobie uciąć, że żadna taka karteczka tam jeszcze nie wisiała, nie mówiąc już o tym, że żadna z trzech osób, z którymi tego dnia rozmawiałam, nic nie wspominała o konieczności wcześniejszego oddania kart pracy.
No cóż, będę tam w poniedziałek i naprawdę nie chciałabym usłyszeć, że się spóźniłam z oddaniem kart pracy za listopad, bo nie ręczę za siebie...
EDIT - aktualizacja z dzisiaj (poniedziałek 02.12):
- godz. 9.10 sms "Dzień dobry, bardzo proszę o oddanie kart pracy za listopad w dniu dzisiejszym", podpisany ładnie imieniem i nazwiskiem pani z MOPS-u;
- godz. 13.20 drugi sms (szłam już do nich po schodach) "Pani Xynthio, karty za grudzień max do 13-go grudnia".
Nawet się nie zdążyłam zdenerwować, bo jak tam weszłam, to pani była bardzo miła i uprzejma, jak tylko coś wspomniałam o tym terminie 29.11, to stwierdziła, że no tak, ona rozumie, że ja nie wiedziałam, bo ona nie miała jak mnie zawiadomić... Osoba, od której dostałam tego dnia dwa sms-y (w tym jednego dosłownie przed chwilą), mówi, że nie miała mnie jak zawiadomić. System mi się zawiesił i nijak tego nie skomentowałam.
praca
Ocena:
122
(128)
W sumie to będzie o problemie alkoholowym wśród rodaków, choć od dość nietypowej strony.
Jak część z was wie, mieszkam w Irlandii. Tak wyszło, że jakiś czas temu musiałem się wyprowadzić i szukać nowej chaty. Kto wie, jakie obecnie są realia w tym kraju, zdaje sobie sprawę, że znalezienie czegokolwiek jest bardzo trudne i właściwie konieczność przeprowadzki grozi wręcz bezdomnością. Naprawdę. Tak mało jest mieszkań czy pokojów do wynajęcia, że ciężko znaleźć cokolwiek. Znam sytuacje, gdzie ludzie wynajmują pokoje w domach, gdzie nie znoszą swoich współlokatorów, ale nie wyprowadzą się, bo nie mogą nic znaleźć.
Na szczęście udało mi się znaleźć pokój do wynajęcia i z warunków jestem bardzo zadowolony. Zwłaszcza jak na irlandzkie realia, to dom o wysokim standardzie, przede wszystkim ciepły. Ale wynająłem pokój przez agencję. I jedną z zasad wynajmu wg regulaminu jest zakaz picia alkoholu w domu. I tu się objawia problem alkoholowy niektórych rodaków. Jak im powiedziałem o tej zasadzie, to nie mogli tego przetrawić i nawet zaczęli mi doradzać, jak powinienem pić, żeby właścicielka domu się nie zorientowała (czasami nocuje w tym domu, jak ma coś do załatwienia w mieście; normalnie mieszka gdzie indziej).
Tak. W sytuacji, gdzie znalezienie jakiegokolwiek lokum graniczy z cudem, czynsze są bardzo wysokie, a konieczność wyprowadzki naprawdę grozi bezdomnością z powodu braku miejsc do wynajęcia, życzliwi rodacy radzili mi, jak pić alkohol w domu po kryjomu, choć regulamin agencji wyraźnie tego zabrania i złamanie warunków wynajmu grozi natychmiastową eksmisją. I w takiej sytuacji radzili mi, jak pić, żeby nikt się nie domyślił. I to nie jacyś żule, którzy muszę się napić, tylko wydawałoby się, że normalni ludzie. Nie oburzyło ich, że tak ciężko jest znaleźć coś nowego, że czynsz jest tak drogi (jak na obecne realia w normie), tylko że wg regulaminu nie można pić alkoholu. Czasami mam wrażenie, że w tym narodzie naprawdę potrzebna jest jakaś zbiorowa terapia alkoholowa, skoro ludzie mają takie priorytety.
P.S. Okazało się, że właścicielka domu w zasadzie nie przejmuje się regulaminem agencji, więc można się w domu napić, o ile będzie spokój, ale to już inna historia.
Jak część z was wie, mieszkam w Irlandii. Tak wyszło, że jakiś czas temu musiałem się wyprowadzić i szukać nowej chaty. Kto wie, jakie obecnie są realia w tym kraju, zdaje sobie sprawę, że znalezienie czegokolwiek jest bardzo trudne i właściwie konieczność przeprowadzki grozi wręcz bezdomnością. Naprawdę. Tak mało jest mieszkań czy pokojów do wynajęcia, że ciężko znaleźć cokolwiek. Znam sytuacje, gdzie ludzie wynajmują pokoje w domach, gdzie nie znoszą swoich współlokatorów, ale nie wyprowadzą się, bo nie mogą nic znaleźć.
Na szczęście udało mi się znaleźć pokój do wynajęcia i z warunków jestem bardzo zadowolony. Zwłaszcza jak na irlandzkie realia, to dom o wysokim standardzie, przede wszystkim ciepły. Ale wynająłem pokój przez agencję. I jedną z zasad wynajmu wg regulaminu jest zakaz picia alkoholu w domu. I tu się objawia problem alkoholowy niektórych rodaków. Jak im powiedziałem o tej zasadzie, to nie mogli tego przetrawić i nawet zaczęli mi doradzać, jak powinienem pić, żeby właścicielka domu się nie zorientowała (czasami nocuje w tym domu, jak ma coś do załatwienia w mieście; normalnie mieszka gdzie indziej).
Tak. W sytuacji, gdzie znalezienie jakiegokolwiek lokum graniczy z cudem, czynsze są bardzo wysokie, a konieczność wyprowadzki naprawdę grozi bezdomnością z powodu braku miejsc do wynajęcia, życzliwi rodacy radzili mi, jak pić alkohol w domu po kryjomu, choć regulamin agencji wyraźnie tego zabrania i złamanie warunków wynajmu grozi natychmiastową eksmisją. I w takiej sytuacji radzili mi, jak pić, żeby nikt się nie domyślił. I to nie jacyś żule, którzy muszę się napić, tylko wydawałoby się, że normalni ludzie. Nie oburzyło ich, że tak ciężko jest znaleźć coś nowego, że czynsz jest tak drogi (jak na obecne realia w normie), tylko że wg regulaminu nie można pić alkoholu. Czasami mam wrażenie, że w tym narodzie naprawdę potrzebna jest jakaś zbiorowa terapia alkoholowa, skoro ludzie mają takie priorytety.
P.S. Okazało się, że właścicielka domu w zasadzie nie przejmuje się regulaminem agencji, więc można się w domu napić, o ile będzie spokój, ale to już inna historia.
Ocena:
116
(130)