Historia Cranberry https://piekielni.pl/90750# skłoniła mnie od opisania sytuacji po jakiej odechciało mi się komukolwiek pomagać.
Historia zdarzyła się jakoś o tej porze roku w 2011 lub 2012 w Anglii. Mieszkałem wtedy w dużym mieście Birmingham, jakieś 200 km na północ od Londynu, i posiadałem auto z dość dużym bagażnikiem, po angielsku nazywa się to „estate” a po polski „kombi” z racji pracy, narzędzi i materiałów jakie musiałem wozić. Raz na jakiś czas pomagałem znajomym coś przewieźć bo w bagażniku mieściło się sporo gratów, a po złożeniu tylnych siedzę to i lodówka 1.5 metra spokojnie wchodziła.
Pewnego razu zgłosiła się do mnie taka znajoma nazwijmy ja Ela z prośbą o przywiezienie jej kuzynki i chłopaka z lotniska Heathrow w Londynie z bagażami. Zaskoczyło mnie to dlaczego młodzi ludzie przylatują akurat na drogie Heathrow jeśli można taniej na Luton, bo nie widza dla siebie przyszłości w Polsce i chcą zarobić sobie za granica.
Kuzynka nazywa się powiedzmy Iza, ma chłopaka i jeszcze ktoś z rodziny jej chłopaka miał przyjechać. Ela zadzwoniła do Izy i pogadaliśmy jak sprawa wygląda,ba wygląda tak, że oni jada pierwszy raz za granicę, angielski znają tylko taki szkolny, boją się zgubić w obcym kraju, więc prośba, żeby ich ktoś z bagażami odebrał z lotniska i zawiózł pod wskazany adres w Birmingham.
Powiedziałem, że ja owszem mam auto z pojemnym bagażnikiem, ale odległość w jedną stronę to jakieś 200 km i jeśli już to bardziej w weekend, bo w tygodniu ja pracuję przez agencję, więc nie opłaca mi się tracić dnia. Oni na to, że w weekend bilety dużo droższe niż w środku tygodnia, a lecą droższą linią, a nie tanią, bo wylot jakoś po 12-stej, przylot do Londynu przed 17-stą, chyba 16:30, więc się wyśpią z rana, dojadą na Okęcie, bo na Luton to wyloty są 6 rano czy jakoś tak to za wcześnie, do tego ich bilety są droższe, ale mogą zabrać więcej bagażu i nawet 24h przed wylotem mogą zmienić datę lub odwołać wylot i dostać refundację.
Zasugerowałem, że taniej, by było jakby z Heathrow pojechali linią National Express do Birmingham, są bezpośrednie połączenia, a ja bym ich odebrał z dworca w Birmingham i zawiózł gdzie chcą w Birmingham, wyszłoby taniej.
Iza na to, że boją się zgubić, woleliby, żeby ktoś ich odebrał z Heathrow i od razu zawiózł gdzie trzeba i za to zapłacą. Dziwna sprawa dla mnie, bo skoro ludzie słabo znają język, to raczej pójdą do prac gdzie się mało zarabia, typu magazyny i fabryki, gdzie zmiany zaczynają się 6 rano i dojechać trzeba, więc to nie jest praca dla śpiochów co lubią sobie pospać i jeszcze trzeba dojechać do pracy i się nie zgubić.
Iza na to, że zwrócą mi koszty dojazdu na lotnisku za benzynę i pół dniówki, bo musiałbym skończyć moją pracę o 12-stej o dojechać na Heathrow co zajmie minimum 2h. Do tego dołożą mi coś za fatygę i przywiozą butelkę jakiegoś dobrego alkoholu.
Wymieniliśmy się numerami telefonów, Ela dostała na e-mail moje zdjęcie, która przesłała Izie, żebyśmy się rozpoznali po przylocie. Ustaliliśmy, że w razie jakichś zmian informujemy się wzajemnie.
W pracy załatwiłem wolne pół dnia na dzień ich przylotu, kilka dni przed przylotem wysłałem sms do Izy z pytaniem czy wszystko aktualne, dostałem odpowiedz, że wszystko OK, "do zobaczenia w Londynie za kilka dni".
Dzień przed ich przylotem znów wysłałem sms z pytaniem czy wszystko aktualne i nie dostałem odpowiedzi, zadzwoniłem i telefon Izy był wyłączony.
Następnego dnia wysyłałem smsy do Izy, bez odpowiedzi, dzwoniłem do niej i telefon był wyłączony to miałem zagwozdkę czy mam jechać po nich na to lotnisko czy nie, czy coś się im stałom W końcu telefon może się zepsuć, może być ukradziony, może mieli wypadek. Zadzwoniłem do Eli z pytaniem czy coś wie, ona że nie, więc spróbowała dodzwonić się do Izy i tak samo – telefon wyłączony. Nie wiadomo co robić.
Poprosiłem Elę, żeby się skontaktowała z rodziną w Polsce, co się dzieje, bo ja nie wiem czy jechać po nich czy nie jechać. Nie chciałbym, żeby oni przyjechali, a tu nie ma ich kto odebrać, jak to było u Kargula i Pawlaka w Chicago, że wysiedli na lotnisku a tu ich nikt nie odebrał „weź tu siadaj i płacz”.
O 12-stej skończyłem pracę, pojechałem do domu, opróżniłem bagażnik z narzędzi, przebrałem się i pojechałem do Londynu.
Byłem na czas, samolot przyleciał na czas, ale oni nie wyszli, a stałem z wielką kartką i napisem, żebyśmy się rozpoznali, telefon Izy dalej był wyłączony.
Zadzwoniłem do Eli niech dzwoni do rodziny w Polsce co się dzieje, bo ja na nich czekam i nie wiem czy oni przylecieli czy nie, bo może są gdzieś na tym lotnisku i nie mogą mnie znaleźć.
Ela w końcu przez swoją mamę w Polsce ustaliła, że kuzynka jednak nie wyleciała, coś im się odwidziało, mieli jakąś inną opcję, ale niepewną tylko, że ta druga opcja im wypaliła, więc nie polecieli do Londynu.
Szlag mnie trafił, bo nie zdarzył im się żaden wypadek, choroba, inne nagle nieszczęście które by usprawiedliwiło.
Przecież można było mnie odwołać jak ustalaliśmy, straciłem pól dnia zarobku, benzynę na jakieś 400 km, kilka £ za parking na lotnisku i czas.
Zero przeprosin ze strony Izy i oczywiście zero zwrotu straconych pieniędzy.
Ela coś tam przepraszała za nich, bo jej głupio było, ale ona nic nie jest winna.
Po tym wszystkim zastanawiałem się o co takim ludziom chodzi, nawet jak nie byli pewni tego wyjazdu do Anglii to mogliby powiedzieć, że mają inną opcję, odwołać mnie nawet dzień przed wyjazdem. A tu nic, wyłączony telefon, i niech tam ktoś się fatyguje setki km, ponosi koszty i ich to nic nie obchodzi.
Być może nawet nie kupili tych biletów tylko czekali, aż ta druga opcja wypali.
Po tym zostałem skutecznie wyleczony z pomagania komukolwiek i wyjazdów na lotnisko.
Historia zdarzyła się jakoś o tej porze roku w 2011 lub 2012 w Anglii. Mieszkałem wtedy w dużym mieście Birmingham, jakieś 200 km na północ od Londynu, i posiadałem auto z dość dużym bagażnikiem, po angielsku nazywa się to „estate” a po polski „kombi” z racji pracy, narzędzi i materiałów jakie musiałem wozić. Raz na jakiś czas pomagałem znajomym coś przewieźć bo w bagażniku mieściło się sporo gratów, a po złożeniu tylnych siedzę to i lodówka 1.5 metra spokojnie wchodziła.
Pewnego razu zgłosiła się do mnie taka znajoma nazwijmy ja Ela z prośbą o przywiezienie jej kuzynki i chłopaka z lotniska Heathrow w Londynie z bagażami. Zaskoczyło mnie to dlaczego młodzi ludzie przylatują akurat na drogie Heathrow jeśli można taniej na Luton, bo nie widza dla siebie przyszłości w Polsce i chcą zarobić sobie za granica.
Kuzynka nazywa się powiedzmy Iza, ma chłopaka i jeszcze ktoś z rodziny jej chłopaka miał przyjechać. Ela zadzwoniła do Izy i pogadaliśmy jak sprawa wygląda,ba wygląda tak, że oni jada pierwszy raz za granicę, angielski znają tylko taki szkolny, boją się zgubić w obcym kraju, więc prośba, żeby ich ktoś z bagażami odebrał z lotniska i zawiózł pod wskazany adres w Birmingham.
Powiedziałem, że ja owszem mam auto z pojemnym bagażnikiem, ale odległość w jedną stronę to jakieś 200 km i jeśli już to bardziej w weekend, bo w tygodniu ja pracuję przez agencję, więc nie opłaca mi się tracić dnia. Oni na to, że w weekend bilety dużo droższe niż w środku tygodnia, a lecą droższą linią, a nie tanią, bo wylot jakoś po 12-stej, przylot do Londynu przed 17-stą, chyba 16:30, więc się wyśpią z rana, dojadą na Okęcie, bo na Luton to wyloty są 6 rano czy jakoś tak to za wcześnie, do tego ich bilety są droższe, ale mogą zabrać więcej bagażu i nawet 24h przed wylotem mogą zmienić datę lub odwołać wylot i dostać refundację.
Zasugerowałem, że taniej, by było jakby z Heathrow pojechali linią National Express do Birmingham, są bezpośrednie połączenia, a ja bym ich odebrał z dworca w Birmingham i zawiózł gdzie chcą w Birmingham, wyszłoby taniej.
Iza na to, że boją się zgubić, woleliby, żeby ktoś ich odebrał z Heathrow i od razu zawiózł gdzie trzeba i za to zapłacą. Dziwna sprawa dla mnie, bo skoro ludzie słabo znają język, to raczej pójdą do prac gdzie się mało zarabia, typu magazyny i fabryki, gdzie zmiany zaczynają się 6 rano i dojechać trzeba, więc to nie jest praca dla śpiochów co lubią sobie pospać i jeszcze trzeba dojechać do pracy i się nie zgubić.
Iza na to, że zwrócą mi koszty dojazdu na lotnisku za benzynę i pół dniówki, bo musiałbym skończyć moją pracę o 12-stej o dojechać na Heathrow co zajmie minimum 2h. Do tego dołożą mi coś za fatygę i przywiozą butelkę jakiegoś dobrego alkoholu.
Wymieniliśmy się numerami telefonów, Ela dostała na e-mail moje zdjęcie, która przesłała Izie, żebyśmy się rozpoznali po przylocie. Ustaliliśmy, że w razie jakichś zmian informujemy się wzajemnie.
W pracy załatwiłem wolne pół dnia na dzień ich przylotu, kilka dni przed przylotem wysłałem sms do Izy z pytaniem czy wszystko aktualne, dostałem odpowiedz, że wszystko OK, "do zobaczenia w Londynie za kilka dni".
Dzień przed ich przylotem znów wysłałem sms z pytaniem czy wszystko aktualne i nie dostałem odpowiedzi, zadzwoniłem i telefon Izy był wyłączony.
Następnego dnia wysyłałem smsy do Izy, bez odpowiedzi, dzwoniłem do niej i telefon był wyłączony to miałem zagwozdkę czy mam jechać po nich na to lotnisko czy nie, czy coś się im stałom W końcu telefon może się zepsuć, może być ukradziony, może mieli wypadek. Zadzwoniłem do Eli z pytaniem czy coś wie, ona że nie, więc spróbowała dodzwonić się do Izy i tak samo – telefon wyłączony. Nie wiadomo co robić.
Poprosiłem Elę, żeby się skontaktowała z rodziną w Polsce, co się dzieje, bo ja nie wiem czy jechać po nich czy nie jechać. Nie chciałbym, żeby oni przyjechali, a tu nie ma ich kto odebrać, jak to było u Kargula i Pawlaka w Chicago, że wysiedli na lotnisku a tu ich nikt nie odebrał „weź tu siadaj i płacz”.
O 12-stej skończyłem pracę, pojechałem do domu, opróżniłem bagażnik z narzędzi, przebrałem się i pojechałem do Londynu.
Byłem na czas, samolot przyleciał na czas, ale oni nie wyszli, a stałem z wielką kartką i napisem, żebyśmy się rozpoznali, telefon Izy dalej był wyłączony.
Zadzwoniłem do Eli niech dzwoni do rodziny w Polsce co się dzieje, bo ja na nich czekam i nie wiem czy oni przylecieli czy nie, bo może są gdzieś na tym lotnisku i nie mogą mnie znaleźć.
Ela w końcu przez swoją mamę w Polsce ustaliła, że kuzynka jednak nie wyleciała, coś im się odwidziało, mieli jakąś inną opcję, ale niepewną tylko, że ta druga opcja im wypaliła, więc nie polecieli do Londynu.
Szlag mnie trafił, bo nie zdarzył im się żaden wypadek, choroba, inne nagle nieszczęście które by usprawiedliwiło.
Przecież można było mnie odwołać jak ustalaliśmy, straciłem pól dnia zarobku, benzynę na jakieś 400 km, kilka £ za parking na lotnisku i czas.
Zero przeprosin ze strony Izy i oczywiście zero zwrotu straconych pieniędzy.
Ela coś tam przepraszała za nich, bo jej głupio było, ale ona nic nie jest winna.
Po tym wszystkim zastanawiałem się o co takim ludziom chodzi, nawet jak nie byli pewni tego wyjazdu do Anglii to mogliby powiedzieć, że mają inną opcję, odwołać mnie nawet dzień przed wyjazdem. A tu nic, wyłączony telefon, i niech tam ktoś się fatyguje setki km, ponosi koszty i ich to nic nie obchodzi.
Być może nawet nie kupili tych biletów tylko czekali, aż ta druga opcja wypali.
Po tym zostałem skutecznie wyleczony z pomagania komukolwiek i wyjazdów na lotnisko.
pomaganie nierzetelni ludzie
Ocena:
73
(79)
Bolt został ostatnio wywołany do tablicy, więc i postanowiłem opisać swoją przygodę z tą aplikacją. Firma, w której do tej pory pracowałem zamknęła się, nową pracę znalazłem, ale jej początek przypadał dopiero za kilka miesięcy, więc uznałem, że przez ten czas poszukam dodatkowego zajęcia, które nie byłoby zobowiązujące, a pozwoliłoby nie uszczuplać budżetu przez okres kilku miesięcy lenistwa. Wybór padł na Bolta, ponieważ dysponowałem ekonomicznym samochodem, a i nie ma tam żadnych zobowiązań co do dłuższej współpracy. Jak się okazało... na szczęście.
1) Zarobki.
Być może kiedyś jazda tam była opłacalna, ale w czasie gdy zainstalowałem aplikację to mimo dużego wzrostu cen paliw i gigantycznej inflacji ceny samych przejazdów nie zmieniły się od 2020 roku. W praktyce wygląda to tak, że z dziennego utargu ponad 30% to prowizja Bolt-a, ok. 30% to paliwo (przy ekonomicznym samochodzie hybrydowym), a reszta teoretycznie zostaje w kieszeni, ale w praktyce to po prostu koszty zużycia samochodu, napraw, przeglądów, dodatkowego ubezpieczenia (taksówkarz musi mieć dodatkowe OC, obejmujące również pasażerów). W praktyce absolutnie nie ma szans, żeby jeżdżąc 40 godzin tygodniowo wyjeździć minimalną krajową, a żeby utrzymać się z takiej jazdy prawdopodobnie trzebaby w samochodzie zamieszkać.
2) Dyskryminacja płciowa.
Jak pewnie niektórzy słyszeli jakiś czas temu Bolt wprowadził usługę "kobiety dla kobiet". Ponieważ kobiet - kierowców jest stosunkowo mało to przekłada się to na fakt, że nawet, gdy ilościowo jest dość małe zainteresowanie tą usługą, to rozkłada się to na małą ilość kierowców i kobiety mają zawsze kolejkę, podczas gdy mężczyźni stoją i czekają na jakieś zlecenie. Bolt w żaden sposób nie wyrównuje kursów pomiędzy kategoriami, więc to że kobieta miała przed chwilą 3 kursy dla kobiet nie oznacza, że zaraz nie dostanie kursu z puli ogólnej. Przekłada się to na to, że kobieta podczas jednego dnia może zarobić nawet 2 razy więcej. Wśród kierowców żartuje się, że kolejnymi kategoriami, które Bolt może wprowadzić będzie "Biali dla białych" i "katolicy dla katolików".
3) Malwersacje finansowe.
Dość często w Bolcie zdarzają się "błędy systemu", które podbierają z konta kierowcy stosunkowo niewielkie kwoty. Np. 10 zł, czasem 30. Przypuszczalnie jest to jakiś zwrot opłaty za odwołanie kursu dla pasażera, ale Bolt nigdy tego nie potwierdził. Suma pobranych w ten sposób opłat jest w bilansie, ale w pozycji, którą bardzo łatwo przeoczyć bo wymaga dodatkowego rozwijania. Za każdym razem, gdy zadawałem pytanie za co ta kwota dostawałem odpowiedź, że "błąd systemu i opłata zaraz zostanie zwrócona". Tyle tylko, że zwrot następuje już jako kwota netto, czyli podlegająca prowizji Bolta. W praktyce - kradną 10 zł, przepraszają i oddają niecałe 7 pobierając praktycznie prowizję za swój własny "błąd". Oczywiście nie ma żadnej woli naprawienia błędu, który przynosi zyski, więc w ciągu miesiąca współpracy z Bolt tego typu sytuacji miałem 6.
Twierdzą, że również bardzo poczuwają się do sytuacji, w której pasażer ucieknie bez płacenia (zawsze tak brzmi początek maila, gdy taką sytuację się zgłasza). W takiej sytuacji oddają 50% kwoty przejazdu, ale podobnie jak powyżej. W praktyce - pasażer nie zapłacił 30 zł. Od tej sumy Bolt nalicza sobie ok. 10 zł prowizji. Po czym oddaje za tego pasażera 15 zł i ponownie nalicza sobie prowizję od tego zwrotu w kwocie ok. 5 zł jednocześnie mydląc oczy, że cokolwiek zwrócił.
Ja wytrzymałem tam prawie miesiąc. Nie zarobiłem zupełnie nic, przepracowując około 80 godzin, aczkolwiek tutaj muszę zaznaczyć, że jest to spowodowowane kosztami początkowymi (jak chociażby to dodatkowe OC) i możliwe, że przy dłuższej współpracy wychodziłbym na lekki plus, ale na pewno nie na taki, żeby warto było uruchamiać samochód.
1) Zarobki.
Być może kiedyś jazda tam była opłacalna, ale w czasie gdy zainstalowałem aplikację to mimo dużego wzrostu cen paliw i gigantycznej inflacji ceny samych przejazdów nie zmieniły się od 2020 roku. W praktyce wygląda to tak, że z dziennego utargu ponad 30% to prowizja Bolt-a, ok. 30% to paliwo (przy ekonomicznym samochodzie hybrydowym), a reszta teoretycznie zostaje w kieszeni, ale w praktyce to po prostu koszty zużycia samochodu, napraw, przeglądów, dodatkowego ubezpieczenia (taksówkarz musi mieć dodatkowe OC, obejmujące również pasażerów). W praktyce absolutnie nie ma szans, żeby jeżdżąc 40 godzin tygodniowo wyjeździć minimalną krajową, a żeby utrzymać się z takiej jazdy prawdopodobnie trzebaby w samochodzie zamieszkać.
2) Dyskryminacja płciowa.
Jak pewnie niektórzy słyszeli jakiś czas temu Bolt wprowadził usługę "kobiety dla kobiet". Ponieważ kobiet - kierowców jest stosunkowo mało to przekłada się to na fakt, że nawet, gdy ilościowo jest dość małe zainteresowanie tą usługą, to rozkłada się to na małą ilość kierowców i kobiety mają zawsze kolejkę, podczas gdy mężczyźni stoją i czekają na jakieś zlecenie. Bolt w żaden sposób nie wyrównuje kursów pomiędzy kategoriami, więc to że kobieta miała przed chwilą 3 kursy dla kobiet nie oznacza, że zaraz nie dostanie kursu z puli ogólnej. Przekłada się to na to, że kobieta podczas jednego dnia może zarobić nawet 2 razy więcej. Wśród kierowców żartuje się, że kolejnymi kategoriami, które Bolt może wprowadzić będzie "Biali dla białych" i "katolicy dla katolików".
3) Malwersacje finansowe.
Dość często w Bolcie zdarzają się "błędy systemu", które podbierają z konta kierowcy stosunkowo niewielkie kwoty. Np. 10 zł, czasem 30. Przypuszczalnie jest to jakiś zwrot opłaty za odwołanie kursu dla pasażera, ale Bolt nigdy tego nie potwierdził. Suma pobranych w ten sposób opłat jest w bilansie, ale w pozycji, którą bardzo łatwo przeoczyć bo wymaga dodatkowego rozwijania. Za każdym razem, gdy zadawałem pytanie za co ta kwota dostawałem odpowiedź, że "błąd systemu i opłata zaraz zostanie zwrócona". Tyle tylko, że zwrot następuje już jako kwota netto, czyli podlegająca prowizji Bolta. W praktyce - kradną 10 zł, przepraszają i oddają niecałe 7 pobierając praktycznie prowizję za swój własny "błąd". Oczywiście nie ma żadnej woli naprawienia błędu, który przynosi zyski, więc w ciągu miesiąca współpracy z Bolt tego typu sytuacji miałem 6.
Twierdzą, że również bardzo poczuwają się do sytuacji, w której pasażer ucieknie bez płacenia (zawsze tak brzmi początek maila, gdy taką sytuację się zgłasza). W takiej sytuacji oddają 50% kwoty przejazdu, ale podobnie jak powyżej. W praktyce - pasażer nie zapłacił 30 zł. Od tej sumy Bolt nalicza sobie ok. 10 zł prowizji. Po czym oddaje za tego pasażera 15 zł i ponownie nalicza sobie prowizję od tego zwrotu w kwocie ok. 5 zł jednocześnie mydląc oczy, że cokolwiek zwrócił.
Ja wytrzymałem tam prawie miesiąc. Nie zarobiłem zupełnie nic, przepracowując około 80 godzin, aczkolwiek tutaj muszę zaznaczyć, że jest to spowodowowane kosztami początkowymi (jak chociażby to dodatkowe OC) i możliwe, że przy dłuższej współpracy wychodziłbym na lekki plus, ale na pewno nie na taki, żeby warto było uruchamiać samochód.
Bolt.
Ocena:
69
(75)
Na oparach historii dotyczących komentowania czyjegoś braku dzieci albo posiadania ich, opiszę swoją historię.
Nic nie wpienia mnie bardziej, niż osoby sugerujące mi, że powinnam wejść w związek, najlepiej jeszcze, jak przy tym swatają mnie z jakąś konkretną osobą, albo mi ją polecają. Chcą mnie uszczęśliwiać na siłę.
Miałam taką znajomą, Mariolę, która polecała mi pewnego niepełnosprawnego kolegę. Kiedyś zapytała mnie przy innym niepełnosprawnym, czy mogłabym być z kimś takim. Nie chciałam być nietaktowna, więc powiedziałam, że jeśli miałabym do niego uczucia, to tak.
Znosiłam jej próby swatania długo, choć mówiłam, że nie szukam nikogo, aż któregoś razu powiedziałam jej, że chciałabym, żeby mi ktoś pomógł. Chodziło o prace fizyczne, gdyż w ciągu życia natargałam się wiele, kosiłam trawę, paliłam w piecu, układałam drewno, czasem je rąbałam i tak dalej. Różne ciężkie rzeczy też musiałam nosić sama, a jestem drobnej postury i to dla mnie wysiłek. Gdybym miała mieć faceta, to takiego, który mógłby mi w tym pomóc. I temat swatania się skończył, przynajmniej w przypadku tej jednej znajomej.
Tego samego kolegi uczepiła się też inna dziewczyna, moja koleżanka. Szkoda tylko, że gadała mi o tym zbyt wiele razy. Kiedyś nawet zapytała mnie przy naszym wspólnym znajomym, czy tamten mi się podoba. Nawet gdyby mi się podobał, nie chciałabym mówić o tym przy chłopaku, któremu nie ufam, a który jest dla mnie prawie obcy. Nie mówiłam jej o moich preferencjach odnoście facetów, ale ona sama i tak wygłosiła mi wykład, że to nie ma znaczenia, czy ktoś jest niepełnosprawny.
Kilku znajomych nakręciło aferę, jak byśmy już byli parą, ekscytowali się jak nową plotką tym, że ja i tamten chłopak rozmawialiśmy, a finalnie nic z tego nie wyszło.
Nie wyglądam źle, dlatego ludzie dziwią się, że jestem sama. Przykładów swatania było wiele, jeszcze więcej wypytywania o związki i o to, czy miałam chłopaka. Po tych kilku latach, mam coraz bardziej dość. Postanowiłam ograniczyć kontakty z krewnymi, których zawsze lubiłam, żeby nie zadawali niewygodnych pytań. Większość krewnych pyta mnie co jakiś czas o związek, nawet gdy to tylko przelotna rozmowa na ulicy.
Hitem było, gdy kilku znajomych sugerowało, że mogę być homoseksualna. Nie, nie jestem, ale wyczuliłam się na takie podejrzenia. Czuję się jak stara panna XXI wieku. Kiedyś trzeba było mieć ślub, a teraz przynajmniej związek.
Nic nie wpienia mnie bardziej, niż osoby sugerujące mi, że powinnam wejść w związek, najlepiej jeszcze, jak przy tym swatają mnie z jakąś konkretną osobą, albo mi ją polecają. Chcą mnie uszczęśliwiać na siłę.
Miałam taką znajomą, Mariolę, która polecała mi pewnego niepełnosprawnego kolegę. Kiedyś zapytała mnie przy innym niepełnosprawnym, czy mogłabym być z kimś takim. Nie chciałam być nietaktowna, więc powiedziałam, że jeśli miałabym do niego uczucia, to tak.
Znosiłam jej próby swatania długo, choć mówiłam, że nie szukam nikogo, aż któregoś razu powiedziałam jej, że chciałabym, żeby mi ktoś pomógł. Chodziło o prace fizyczne, gdyż w ciągu życia natargałam się wiele, kosiłam trawę, paliłam w piecu, układałam drewno, czasem je rąbałam i tak dalej. Różne ciężkie rzeczy też musiałam nosić sama, a jestem drobnej postury i to dla mnie wysiłek. Gdybym miała mieć faceta, to takiego, który mógłby mi w tym pomóc. I temat swatania się skończył, przynajmniej w przypadku tej jednej znajomej.
Tego samego kolegi uczepiła się też inna dziewczyna, moja koleżanka. Szkoda tylko, że gadała mi o tym zbyt wiele razy. Kiedyś nawet zapytała mnie przy naszym wspólnym znajomym, czy tamten mi się podoba. Nawet gdyby mi się podobał, nie chciałabym mówić o tym przy chłopaku, któremu nie ufam, a który jest dla mnie prawie obcy. Nie mówiłam jej o moich preferencjach odnoście facetów, ale ona sama i tak wygłosiła mi wykład, że to nie ma znaczenia, czy ktoś jest niepełnosprawny.
Kilku znajomych nakręciło aferę, jak byśmy już byli parą, ekscytowali się jak nową plotką tym, że ja i tamten chłopak rozmawialiśmy, a finalnie nic z tego nie wyszło.
Nie wyglądam źle, dlatego ludzie dziwią się, że jestem sama. Przykładów swatania było wiele, jeszcze więcej wypytywania o związki i o to, czy miałam chłopaka. Po tych kilku latach, mam coraz bardziej dość. Postanowiłam ograniczyć kontakty z krewnymi, których zawsze lubiłam, żeby nie zadawali niewygodnych pytań. Większość krewnych pyta mnie co jakiś czas o związek, nawet gdy to tylko przelotna rozmowa na ulicy.
Hitem było, gdy kilku znajomych sugerowało, że mogę być homoseksualna. Nie, nie jestem, ale wyczuliłam się na takie podejrzenia. Czuję się jak stara panna XXI wieku. Kiedyś trzeba było mieć ślub, a teraz przynajmniej związek.
związek
Ocena:
118
(138)
Od kolegi.
Jego brat pracuje w policji a dokładnie w WRD. Godziny wczesne i akcją trzeźwość. Zatrzymał jadących na łowy myśliwych.
Kierowca ok, ale z auta wali alko.
Na 3 osoby kierowca ok. Pasażer nr 1 0,9promila nr 2 1.1 promila.
Jechali strzelać.
Jego brat pracuje w policji a dokładnie w WRD. Godziny wczesne i akcją trzeźwość. Zatrzymał jadących na łowy myśliwych.
Kierowca ok, ale z auta wali alko.
Na 3 osoby kierowca ok. Pasażer nr 1 0,9promila nr 2 1.1 promila.
Jechali strzelać.
Mysliwi
Ocena:
121
(147)
Jeszcze jedna wakacyjna historia z Azją w tle, tym razem rodzinna.
Część mojej rodziny od wielu mieszka w Szwecji. Odkąd poznałam mojego partnera i zaczęłam bywać w tym kraju, utrzymuję bliski kontakt z kuzynką mojej mamy, zamieszkałą w Malmö (kiedy ciotka była dzieckiem, moja babcia praktycznie ją wychowała, bo jej własna matka miała "ciekawsze zajęcia", ciotka czuje ogromną wdzięczność i zależy jej na kontaktach z nami). Ciotka jest okolicach siedemdziesiątki i kilka lat temu wraz z partnerem uznali, że szwedzkie mrozy nie są na ich zdrowie i, co jest popularnym trendem wśród szwedzkich emerytów, kupili dom w Tajlandii, gdzie co roku spędzają zimowe miesiące. Dom mieści się 3 godziny jazdy od Bangkoku, trochę pośrodku niczego, ale grunt że w ciepłym klimacie. Ponieważ, jak mówią, czują się tam samotni, zapraszają rodzinę, żeby ich odwiedziła. Z tym że przebiega to dość osobliwie. Na wstępie zaznaczam, że ja się jej nie narzucam, większość kontaktu jest z jej inicjatywy.
Kiedy w czerwcu 2018 spędzaliśmy u nich święto Midsommar, rzucili temat, że ponieważ widzą, że my sporo jeździmy po świecie, bardzo by się cieszyli, gdyby udało nam się odwiedzić ich kiedyś również w Tajlandii. Podziękowaliśmy za zaproszenie, mówiąc, że co prawda urlop na ten rok mamy już w pełni zaplanowany, ale chętnie wybierzemy się do nich na kilka dni w przyszłym roku. Oni na to, że na kilka dni się nie opłaca lecieć taki kawał, żebyśmy przyjechali na co najmniej dwa tygodnie, to będzie można porobić sobie różne fajne wypady: do Malezji, Wietnamu, tajskie wyspy, czy gdzie jeszcze będziemy chcieli, bo loty tam na miejscu kosztują grosze. Dodali jeszcze, że kiedy w przyszłości będziemy potrzebowali przenocować w Malmö, żebyśmy nie wydawali bez sensu pieniędzy na hotel, tylko przenocowali u nich. Co prawda ze względu na ograniczony metraż dysponują tylko kanapą w salonie, ale to zawsze nocleg u rodziny, a nie bujanie się po hotelach. Podziękowaliśmy i potwierdziliśmy, że będziemy mieli na uwadze. Oni też są w każdej chwili mile widziani u nas.
W marcu 2019 dzwoniłam do ciotki, żeby złożyć jej życzenia urodzinowe. Ta opowiadała, że właśnie wrócili z Tajlandii, mieli cudowną pogodę, odbyli mnóstwo wycieczek i w ogóle szkoda, że nam nie udało się ich odwiedzić. Wspomniałam, że skoro jesteśmy przy temacie, to aktualnie jesteśmy na etapie planowania tegorocznego urlopu i bardzo chętnie przyjechalibyśmy do nich na jakiś tydzień w połowie listopada, jeśli oczywiście im pasuje i zaproszenie jest nadal aktualne (2 tygodnie wydały nam się zdecydowanie za długo; generalnie uważam, że siedzenie u kogoś w domu dłużej niż 3 dni jest męczące dla obydwu stron). Odpowiedź ciotki:
- Nie, kochanie, słuchaj, my ten dom chcemy sprzedawać. Doszliśmy do wniosku, że w naszym wieku te długi loty są już zbyt męczące i będziemy wystawiać ten dom na sprzedaż. Do listopada już go nie będziemy mieć, więc to był nasz ostatni sezon. W przyszłości jeśli będziemy tam jeździć, to do hoteli, bo nie chcemy też być uwiązani w jednym miejscu.
Ok, mówi się trudno. Zaplanujemy urlop inaczej.
Rozmawialiśmy z nimi w Boże Narodzenie, zapraszając ich na nasz ślub, który miał się odbyć w czerwcu 2020. Okazało się, że jednak nie sprzedali domu i polecieli do Tajlandii, ale ewakuowali się z powrotem do Szwecji już na święta ze względu na zaczynającą się w Azji epidemię.
Ze względu na covidowe obostrzenia musieliśmy wesele przesunąć w czasie; na początku lipca wzięliśmy tylko bardzo kameralny ślub, żeby dokumenty nie straciły ważności. Oprócz pary świadków, ciotka z partnerem, ze względu na bliskość zamieszkania, byli jedynymi gośćmi. Składając nam życzenia, powiedzieli, że jako prezent ślubny zapraszają nas w podróż poślubną do Tajlandii (jak tylko kraj otworzy granice i znowu zacznie wpuszczać cudzoziemców), bo jednak nie będą tego domu sprzedawać. Podziękowaliśmy, może tym razem się uda.
W lecie 2021 mąż wybrał się na kilka dni do Szwecji, odwiedzić rodziców, których od prawie 2 lat nie widział. Ze względu na porę lotu potrzebował przenocować w Malmö, a że hotele z jakichś przyczyn były w tym czasie pieruńsko drogie, spytałam ciotki, czy byłaby możliwość, żeby go jedną noc przekimali u siebie.
- Kochanie, wiesz, że my was zawsze bardzo chętnie u siebie gościmy, ale na nocleg kompletnie nie mamy warunków. Nie mamy drugiej sypialni, jest tylko kanapa w salonie, a to będzie zarówno niewygodne, jak i krępujące.
Ok, nie to nie, łaski bez. Mąż przenocował u kolegi w Ystad
W październiku 2021, ponieważ Tajlandia nadal była zamknięta dla turystów, ciotka z partnerem postanowili spędzić zimę w Hiszpanii, w domu jej córki na Costa del Sol. Ponieważ wybierali się samochodem, a Monachium leży po drodze, zatrzymali się u nas na nocleg. Nawieźli nam pół torby wałówki i spędziliśmy z nimi bardzo miły wieczór, podczas którego namawiali nas, żebyśmy zabukowali sobie lot i spędzili u nich Boże Narodzenie, bo dom jest duży, pogoda piękna, a oni będą sami i przyda im się towarzystwo. Podziękowaliśmy, ale musieliśmy odmówić, gdyż na święta wybieraliśmy się do Szwecji, do rodziców Gustava. Zaproponowaliśmy za to, że możemy ich odwiedzić w Wielkanoc, gdyż nie mamy planów, i chętnie spędzimy ją w Hiszpanii. Pasowało im, umówiliśmy się, że po Nowym Roku, potwierdzimy dzień przylotu i kupimy bilety.
Kiedy składałyśmy sobie życzenia w Boże Narodzenie, ciotka powiedziała, że z tą Wielkanocą to musimy się niestety wstrzymać, bo jej córka będzie chciała początkiem roku ten dom sprzedać i kupić inny. Ok, czyli stała śpiewka. Na Wielkanoc pojechaliśmy do moich rodziców, a pod koniec kwietnia ciotka z partnerem, wracając z Hiszpanii, ponownie zatrzymali się u nas i mówili, jaka to szkoda, że nie przyjechaliśmy do nich, bo córka jednak nie sprzedała domu.
W lipcu 2022 w końcu odbyło się nasze kilkakrotnie przekładane wesele. Podczas składania życzeń, ciotka w dwóch językach oznajmiła, że w ramach prezentu ślubnego serdecznie zapraszają nas w podróż poślubną do Tajlandii (do tego czasu granice z powrotem otwarto i znowu można było tam jeździć). Kurtuazyjnie podziękowaliśmy, tym razem traktując to wyłącznie jako kolejną deklarację bez pokrycia.
W tygodniach poprzedzających wesele ciotka wielokrotnie ekscytowała się, jak bardzo się cieszy na ponowne spotkanie z moją mamą, której nie widziała od wielu lat. Posadziłam je obok siebie przy stole, żeby mogły się nagadać, jednak ciotka zamieniła z mamą może trzy słowa, resztę czasu spędzając na rozmowie po szwedzku z moimi teściami. Około 20 razem z partnerem nagle pożegnali się i pojechali do domu.
Następnego dnia razem z mężem i rodzicami byliśmy zaproszeni do nich do domu na kolację. Spytaliśmy ich, co się wczoraj stało, dlaczego tak wcześnie opuścili imprezę - czy byli zmęczeni, czy źle się bawili, czy może ktoś im coś niemiłego powiedział, czy o co chodzi. Odpowiedzieli, że w sumie to nie wiedzą dlaczego. Wszystko było super, bawili się świetnie, nie wiedzą, co im nagle strzeliło do głowy, żeby wstać i wyjść i generalnie bardzo żałują, że nie zostali dłużej.
W pewnym momencie moja mama wspomniała, że w listopadzie wybierają się z tatą na wycieczkę objazdową po Tajlandii, wykupioną w biurze podróży, i chciała się jej spytać o kilka praktycznych informacji - głównie jakie są tam ceny, ile wziąć pieniędzy i w jakiej walucie, lepiej karta czy gotówka itd. Ciotka, nie dając jej dokończyć, wygłosiła tyradę, że nie wie, czy będzie mogła ich zaprosić do siebie, bo jeszcze nie wie, czy się tam w tym roku wybiorą. Mama przerwała jej, mówiąc, że w ogóle nie o to pyta, a nawet gdyby bardzo chciała ją tam odwiedzić, nie pozwoli na to napięty program wycieczki. Pogadaliśmy jeszcze o innych sprawach, a kiedy chcieliśmy się zbierać, nie chcieli nas wypuścić - udało nam się wyjść dopiero przed 23 i to tylko dlatego, że rodzice mieli wcześnie rano lot powrotny i chcieli się trochę przespać.
W Boże Narodzenie ciotka dzwoniła z Tajlandii z życzeniami i pytała, kiedy ich tam w końcu odwiedzimy.
Przed wakacjami moja koleżanka rzuciła temat wyjazdu sylwestrowego w przyszłym roku. Ponieważ święta i sylwester wypadną w środku tygodnia, nie biorąc dużo urlopu, będzie można mieć prawie 3 tygodnie wolnego. Oczywiście wszystko będzie zależało od cen i funduszy, ale wstępny plan jest taki, żeby zaraz po świętach lecieć do Dubaju, tam spędzić sylwestra, a w Nowy Rok lub dzień po lecieć do Tajlandii i najpierw spędzić parę dni w Bangkoku, a potem tydzień gdzieś w jakimś fajnym miejscu z ładną plażą i atrakcjami turystycznymi w bliskiej okolicy (na island hopping będziemy mieć za mało czasu).
W lipcu tego roku, podczas pobytu w Szwecji byliśmy zaproszeni do ciotki na obiad. Powiedziałam jej o naszych wstępnych planach sylwestrowych i spytałam, które miejsce może polecić na tygodniowy pobyt - Phuket, Koh Samui, Krabi, czy może jeszcze gdzieś indziej. Podobnie jak w rozmowie z moją mamą rok wcześniej, nie dała mi dokończyć, tylko od razu zastrzegła, że oni nie mogą nas zaprosić, bo nie wiedzą, czy do tego czasu nie sprzedadzą domu, bo jednak już ich te długie loty bardzo męczą. Odpowiedziałam, że w ogóle nie braliśmy pod uwagę wizyty u nich. Chciałam tylko spytać o rekomendację miejscówki. Ona na to, że w ogóle odradza Tajlandię, tam jest okropnie, pełno ruskich i w ogóle jedźcie gdzie indziej. Przed naszym wyjściem wyraziła jeszcze ubolewanie, dlaczego znowu śpimy w hotelu zamiast u nich, przecież tyle razy proponowali nam nocleg, dlaczego my nigdy nie chcemy z niego skorzystać?
Kiedy wróciliśmy do domu, dzwoni do mnie mama i mówi, że dzwoniła do niej ciotka z pretensjami, dlaczego ja, wybierając się do Tajlandii, nie chcę jej odwiedzić.
I tak ciągnie się ten teatrzyk już szósty rok. Nie jest to zachowanie wymierzone konkretnie w nas, gdyż ciotka "zaprasza" wszystkich przy każdej okazji, a przez ostatnie lata nie zauważyłam, żeby ich tam ktokolwiek odwiedził, nawet ich własne dzieci. Podejrzewam, że ciotce chyba zatrzymał się czas na etapie Polski lat 70 i nie dopuszcza do świadomości, że realia bardzo się od tego czasu zmieniły, rodzina za granicą nie jest już żadnym świętym Graalem, wyjazd do Azji, a już tym bardziej do Hiszpanii nie robi na nikim wrażenia, a jeśli krewni nas odwiedzają, robią to wyłącznie towarzysko. Nikt nie wymaga sponsorowania mu pobytu, dawania kieszonkowego ani znajdowania pracy przy zbiorze truskawek.
Część mojej rodziny od wielu mieszka w Szwecji. Odkąd poznałam mojego partnera i zaczęłam bywać w tym kraju, utrzymuję bliski kontakt z kuzynką mojej mamy, zamieszkałą w Malmö (kiedy ciotka była dzieckiem, moja babcia praktycznie ją wychowała, bo jej własna matka miała "ciekawsze zajęcia", ciotka czuje ogromną wdzięczność i zależy jej na kontaktach z nami). Ciotka jest okolicach siedemdziesiątki i kilka lat temu wraz z partnerem uznali, że szwedzkie mrozy nie są na ich zdrowie i, co jest popularnym trendem wśród szwedzkich emerytów, kupili dom w Tajlandii, gdzie co roku spędzają zimowe miesiące. Dom mieści się 3 godziny jazdy od Bangkoku, trochę pośrodku niczego, ale grunt że w ciepłym klimacie. Ponieważ, jak mówią, czują się tam samotni, zapraszają rodzinę, żeby ich odwiedziła. Z tym że przebiega to dość osobliwie. Na wstępie zaznaczam, że ja się jej nie narzucam, większość kontaktu jest z jej inicjatywy.
Kiedy w czerwcu 2018 spędzaliśmy u nich święto Midsommar, rzucili temat, że ponieważ widzą, że my sporo jeździmy po świecie, bardzo by się cieszyli, gdyby udało nam się odwiedzić ich kiedyś również w Tajlandii. Podziękowaliśmy za zaproszenie, mówiąc, że co prawda urlop na ten rok mamy już w pełni zaplanowany, ale chętnie wybierzemy się do nich na kilka dni w przyszłym roku. Oni na to, że na kilka dni się nie opłaca lecieć taki kawał, żebyśmy przyjechali na co najmniej dwa tygodnie, to będzie można porobić sobie różne fajne wypady: do Malezji, Wietnamu, tajskie wyspy, czy gdzie jeszcze będziemy chcieli, bo loty tam na miejscu kosztują grosze. Dodali jeszcze, że kiedy w przyszłości będziemy potrzebowali przenocować w Malmö, żebyśmy nie wydawali bez sensu pieniędzy na hotel, tylko przenocowali u nich. Co prawda ze względu na ograniczony metraż dysponują tylko kanapą w salonie, ale to zawsze nocleg u rodziny, a nie bujanie się po hotelach. Podziękowaliśmy i potwierdziliśmy, że będziemy mieli na uwadze. Oni też są w każdej chwili mile widziani u nas.
W marcu 2019 dzwoniłam do ciotki, żeby złożyć jej życzenia urodzinowe. Ta opowiadała, że właśnie wrócili z Tajlandii, mieli cudowną pogodę, odbyli mnóstwo wycieczek i w ogóle szkoda, że nam nie udało się ich odwiedzić. Wspomniałam, że skoro jesteśmy przy temacie, to aktualnie jesteśmy na etapie planowania tegorocznego urlopu i bardzo chętnie przyjechalibyśmy do nich na jakiś tydzień w połowie listopada, jeśli oczywiście im pasuje i zaproszenie jest nadal aktualne (2 tygodnie wydały nam się zdecydowanie za długo; generalnie uważam, że siedzenie u kogoś w domu dłużej niż 3 dni jest męczące dla obydwu stron). Odpowiedź ciotki:
- Nie, kochanie, słuchaj, my ten dom chcemy sprzedawać. Doszliśmy do wniosku, że w naszym wieku te długi loty są już zbyt męczące i będziemy wystawiać ten dom na sprzedaż. Do listopada już go nie będziemy mieć, więc to był nasz ostatni sezon. W przyszłości jeśli będziemy tam jeździć, to do hoteli, bo nie chcemy też być uwiązani w jednym miejscu.
Ok, mówi się trudno. Zaplanujemy urlop inaczej.
Rozmawialiśmy z nimi w Boże Narodzenie, zapraszając ich na nasz ślub, który miał się odbyć w czerwcu 2020. Okazało się, że jednak nie sprzedali domu i polecieli do Tajlandii, ale ewakuowali się z powrotem do Szwecji już na święta ze względu na zaczynającą się w Azji epidemię.
Ze względu na covidowe obostrzenia musieliśmy wesele przesunąć w czasie; na początku lipca wzięliśmy tylko bardzo kameralny ślub, żeby dokumenty nie straciły ważności. Oprócz pary świadków, ciotka z partnerem, ze względu na bliskość zamieszkania, byli jedynymi gośćmi. Składając nam życzenia, powiedzieli, że jako prezent ślubny zapraszają nas w podróż poślubną do Tajlandii (jak tylko kraj otworzy granice i znowu zacznie wpuszczać cudzoziemców), bo jednak nie będą tego domu sprzedawać. Podziękowaliśmy, może tym razem się uda.
W lecie 2021 mąż wybrał się na kilka dni do Szwecji, odwiedzić rodziców, których od prawie 2 lat nie widział. Ze względu na porę lotu potrzebował przenocować w Malmö, a że hotele z jakichś przyczyn były w tym czasie pieruńsko drogie, spytałam ciotki, czy byłaby możliwość, żeby go jedną noc przekimali u siebie.
- Kochanie, wiesz, że my was zawsze bardzo chętnie u siebie gościmy, ale na nocleg kompletnie nie mamy warunków. Nie mamy drugiej sypialni, jest tylko kanapa w salonie, a to będzie zarówno niewygodne, jak i krępujące.
Ok, nie to nie, łaski bez. Mąż przenocował u kolegi w Ystad
W październiku 2021, ponieważ Tajlandia nadal była zamknięta dla turystów, ciotka z partnerem postanowili spędzić zimę w Hiszpanii, w domu jej córki na Costa del Sol. Ponieważ wybierali się samochodem, a Monachium leży po drodze, zatrzymali się u nas na nocleg. Nawieźli nam pół torby wałówki i spędziliśmy z nimi bardzo miły wieczór, podczas którego namawiali nas, żebyśmy zabukowali sobie lot i spędzili u nich Boże Narodzenie, bo dom jest duży, pogoda piękna, a oni będą sami i przyda im się towarzystwo. Podziękowaliśmy, ale musieliśmy odmówić, gdyż na święta wybieraliśmy się do Szwecji, do rodziców Gustava. Zaproponowaliśmy za to, że możemy ich odwiedzić w Wielkanoc, gdyż nie mamy planów, i chętnie spędzimy ją w Hiszpanii. Pasowało im, umówiliśmy się, że po Nowym Roku, potwierdzimy dzień przylotu i kupimy bilety.
Kiedy składałyśmy sobie życzenia w Boże Narodzenie, ciotka powiedziała, że z tą Wielkanocą to musimy się niestety wstrzymać, bo jej córka będzie chciała początkiem roku ten dom sprzedać i kupić inny. Ok, czyli stała śpiewka. Na Wielkanoc pojechaliśmy do moich rodziców, a pod koniec kwietnia ciotka z partnerem, wracając z Hiszpanii, ponownie zatrzymali się u nas i mówili, jaka to szkoda, że nie przyjechaliśmy do nich, bo córka jednak nie sprzedała domu.
W lipcu 2022 w końcu odbyło się nasze kilkakrotnie przekładane wesele. Podczas składania życzeń, ciotka w dwóch językach oznajmiła, że w ramach prezentu ślubnego serdecznie zapraszają nas w podróż poślubną do Tajlandii (do tego czasu granice z powrotem otwarto i znowu można było tam jeździć). Kurtuazyjnie podziękowaliśmy, tym razem traktując to wyłącznie jako kolejną deklarację bez pokrycia.
W tygodniach poprzedzających wesele ciotka wielokrotnie ekscytowała się, jak bardzo się cieszy na ponowne spotkanie z moją mamą, której nie widziała od wielu lat. Posadziłam je obok siebie przy stole, żeby mogły się nagadać, jednak ciotka zamieniła z mamą może trzy słowa, resztę czasu spędzając na rozmowie po szwedzku z moimi teściami. Około 20 razem z partnerem nagle pożegnali się i pojechali do domu.
Następnego dnia razem z mężem i rodzicami byliśmy zaproszeni do nich do domu na kolację. Spytaliśmy ich, co się wczoraj stało, dlaczego tak wcześnie opuścili imprezę - czy byli zmęczeni, czy źle się bawili, czy może ktoś im coś niemiłego powiedział, czy o co chodzi. Odpowiedzieli, że w sumie to nie wiedzą dlaczego. Wszystko było super, bawili się świetnie, nie wiedzą, co im nagle strzeliło do głowy, żeby wstać i wyjść i generalnie bardzo żałują, że nie zostali dłużej.
W pewnym momencie moja mama wspomniała, że w listopadzie wybierają się z tatą na wycieczkę objazdową po Tajlandii, wykupioną w biurze podróży, i chciała się jej spytać o kilka praktycznych informacji - głównie jakie są tam ceny, ile wziąć pieniędzy i w jakiej walucie, lepiej karta czy gotówka itd. Ciotka, nie dając jej dokończyć, wygłosiła tyradę, że nie wie, czy będzie mogła ich zaprosić do siebie, bo jeszcze nie wie, czy się tam w tym roku wybiorą. Mama przerwała jej, mówiąc, że w ogóle nie o to pyta, a nawet gdyby bardzo chciała ją tam odwiedzić, nie pozwoli na to napięty program wycieczki. Pogadaliśmy jeszcze o innych sprawach, a kiedy chcieliśmy się zbierać, nie chcieli nas wypuścić - udało nam się wyjść dopiero przed 23 i to tylko dlatego, że rodzice mieli wcześnie rano lot powrotny i chcieli się trochę przespać.
W Boże Narodzenie ciotka dzwoniła z Tajlandii z życzeniami i pytała, kiedy ich tam w końcu odwiedzimy.
Przed wakacjami moja koleżanka rzuciła temat wyjazdu sylwestrowego w przyszłym roku. Ponieważ święta i sylwester wypadną w środku tygodnia, nie biorąc dużo urlopu, będzie można mieć prawie 3 tygodnie wolnego. Oczywiście wszystko będzie zależało od cen i funduszy, ale wstępny plan jest taki, żeby zaraz po świętach lecieć do Dubaju, tam spędzić sylwestra, a w Nowy Rok lub dzień po lecieć do Tajlandii i najpierw spędzić parę dni w Bangkoku, a potem tydzień gdzieś w jakimś fajnym miejscu z ładną plażą i atrakcjami turystycznymi w bliskiej okolicy (na island hopping będziemy mieć za mało czasu).
W lipcu tego roku, podczas pobytu w Szwecji byliśmy zaproszeni do ciotki na obiad. Powiedziałam jej o naszych wstępnych planach sylwestrowych i spytałam, które miejsce może polecić na tygodniowy pobyt - Phuket, Koh Samui, Krabi, czy może jeszcze gdzieś indziej. Podobnie jak w rozmowie z moją mamą rok wcześniej, nie dała mi dokończyć, tylko od razu zastrzegła, że oni nie mogą nas zaprosić, bo nie wiedzą, czy do tego czasu nie sprzedadzą domu, bo jednak już ich te długie loty bardzo męczą. Odpowiedziałam, że w ogóle nie braliśmy pod uwagę wizyty u nich. Chciałam tylko spytać o rekomendację miejscówki. Ona na to, że w ogóle odradza Tajlandię, tam jest okropnie, pełno ruskich i w ogóle jedźcie gdzie indziej. Przed naszym wyjściem wyraziła jeszcze ubolewanie, dlaczego znowu śpimy w hotelu zamiast u nich, przecież tyle razy proponowali nam nocleg, dlaczego my nigdy nie chcemy z niego skorzystać?
Kiedy wróciliśmy do domu, dzwoni do mnie mama i mówi, że dzwoniła do niej ciotka z pretensjami, dlaczego ja, wybierając się do Tajlandii, nie chcę jej odwiedzić.
I tak ciągnie się ten teatrzyk już szósty rok. Nie jest to zachowanie wymierzone konkretnie w nas, gdyż ciotka "zaprasza" wszystkich przy każdej okazji, a przez ostatnie lata nie zauważyłam, żeby ich tam ktokolwiek odwiedził, nawet ich własne dzieci. Podejrzewam, że ciotce chyba zatrzymał się czas na etapie Polski lat 70 i nie dopuszcza do świadomości, że realia bardzo się od tego czasu zmieniły, rodzina za granicą nie jest już żadnym świętym Graalem, wyjazd do Azji, a już tym bardziej do Hiszpanii nie robi na nikim wrażenia, a jeśli krewni nas odwiedzają, robią to wyłącznie towarzysko. Nikt nie wymaga sponsorowania mu pobytu, dawania kieszonkowego ani znajdowania pracy przy zbiorze truskawek.
Rodzina
Ocena:
130
(144)
Historia opowiedziana mi przez brata. Wyjechali gdzieś tam w dwie pary - brat z żoną i jakiś kumpel ze swoją drugą połówką. Jechali sobie spokojnie samochodem, gdy ujrzeli, według słów brata, że "jaka dziewczynka idzie jak zombie, o tak" - tutaj brat zademonstrował dziwny chód, charakteryzujący się jak największym oszczędzaniem jednej nogi. Zaparkowali w pierwszym nadającym się do tego miejscu i wydelegowali ładniejsze połowy do sprawdzenia, czy może dziecko nie potrzebuje pomocy.
Okazało się, że dziewczynka jeżdżąc na hulajnodze złamała nogę i teraz usiłuje wrócić do domu. Nie chciała wsiąść do samochodu, ale pozwoliła się odprowadzić do mieszkania.
Gdzie piekielność? Zanim towarzystwo przejechało i znalazło miejsce do zaparkowania, dziewczynkę minęło jakieś 30 osób. Nikt nawet nie spojrzał na zapłakane, kulejące dziecko...
Okazało się, że dziewczynka jeżdżąc na hulajnodze złamała nogę i teraz usiłuje wrócić do domu. Nie chciała wsiąść do samochodu, ale pozwoliła się odprowadzić do mieszkania.
Gdzie piekielność? Zanim towarzystwo przejechało i znalazło miejsce do zaparkowania, dziewczynkę minęło jakieś 30 osób. Nikt nawet nie spojrzał na zapłakane, kulejące dziecko...
Ocena:
90
(102)
Jaką wadę może mieć praca w wymarzonym, wyuczonym zawodzie, z szefem, który jest ludzki, płaci za każdą godzinę (a nie jak niektórzy w mojej branży), nie terroryzuje i nie mobbinguje? To, że... nie ma pracy.
Szukałam pracy w kancelariach. Na rozmowie kwalifikacyjnej w jednej z nich było bardzo miło. Wiedziałam, że oprócz szefostwa jest tam zatrudniona jeszcze jedna osoba, w pełnym wymiarze godzin, ale i tak szukali kogoś dodatkowego. Już podczas rozmowy kwalifikacyjnej podpisałam umowę zlecenie, a kilka dni później zaczęłam pracę.
Przez pierwsze kilka tygodni było w porządku. Pracowałam 5 lub 6 godzin, ale mi to odpowiadało. Po jakimś czasie do kancelarii przychodziło mniej klientów, było więc mniej czynności. Bywało, że odsyłano mnie do domu po 2,5/3 godzinach. Nie ukrywałam, że dojeżdżam z przesiadką. Dojazd zajmował mi od 4 do 5 godzin dziennie, wydawałam na to około 40 zł, więc po takim wypadzie zostawały mi grosze. W pewnym miesiącu zarobiłam 500/600 zł za 8 wyjazdów do pracy, z czego 320 wydawałam na dojazdy.
Między innymi przez to, że w mojej branży, w moim regionie, pracuje się z reguły za minimalną na zleceniu, myślałam nawet o zmianie dziedziny. Dorobić można się tylko na swoim, nie u kogoś, chyba że w innej branży.
Szukałam pracy w kancelariach. Na rozmowie kwalifikacyjnej w jednej z nich było bardzo miło. Wiedziałam, że oprócz szefostwa jest tam zatrudniona jeszcze jedna osoba, w pełnym wymiarze godzin, ale i tak szukali kogoś dodatkowego. Już podczas rozmowy kwalifikacyjnej podpisałam umowę zlecenie, a kilka dni później zaczęłam pracę.
Przez pierwsze kilka tygodni było w porządku. Pracowałam 5 lub 6 godzin, ale mi to odpowiadało. Po jakimś czasie do kancelarii przychodziło mniej klientów, było więc mniej czynności. Bywało, że odsyłano mnie do domu po 2,5/3 godzinach. Nie ukrywałam, że dojeżdżam z przesiadką. Dojazd zajmował mi od 4 do 5 godzin dziennie, wydawałam na to około 40 zł, więc po takim wypadzie zostawały mi grosze. W pewnym miesiącu zarobiłam 500/600 zł za 8 wyjazdów do pracy, z czego 320 wydawałam na dojazdy.
Między innymi przez to, że w mojej branży, w moim regionie, pracuje się z reguły za minimalną na zleceniu, myślałam nawet o zmianie dziedziny. Dorobić można się tylko na swoim, nie u kogoś, chyba że w innej branży.
Ocena:
77
(93)
Spotkała mnie dziś dziwna sytuacja i jestem ciekaw Waszego zdania.
Nie mieszkam w PL i nie mam polskiego konta bankowego. W kraju jestem stosunkowo często, ale praktycznie tylko w rodzinnym mieście, Opolu.
Jechałem właśnie dziś samochodem i zmęczony ciągłą jazdą po autostradzie postanowiłem przez jakiś czas poruszać się innymi drogami przez mniejsze miejscowości, a przy okazji wstąpić i kupić jakiś prezent dla kuzynki, bo ten zamówiony przez neta nie doszedł na czas.
Wylądowałem w jakimś niewielkim mieście i poszedłem w okolice rynku ewentualnie znaleźć jakiś sklep z czymś odpowiednim na prezent. Sklepów kilka było, owszem, jeden butik, sklep z antykami, księgarnia. Wszystko w stylu małych lokalnych biznesów, czyli jak dla mnie ciekawsze niż wielkie sieci. Niestety, nic nie kupiłem. Dlaczego? W żadnym z tych sklepów nie akceptowano płatności kartą. Pytałem o to od wejścia, bo miałem przy sobie tylko zagraniczną kartę kredytową. Za każdym razem mówiono, że tak. Gdy w pierwszym sklepie przyszło do płatności pani mówi, że do płatności kartą poda mi numer telefonu. W ogóle nie zrozumiałem, o co chodzi, a pani odparła, że mogę zapłacić jej przelewem na telefonem albo blikiem. Powiedziałem, że nie mam takiej możliwości i to nie jest płatność kartą, o co pytałem na początku. Pani niemile zgarnęła mój niedoszły zakup i odburknęła:
- No to nie!
W kolejnym sklepie już zapytałem, czy NA PEWNO mogę zapłacić KARTĄ, a nie blikiem czy czymś innym. To samo informuje, że no blikiem mogę, ale terminala to ona nie ma.
Trzeci sklep to samo.
Już samo nieposiadanie terminala jest dla mnie dziwne, ale rozumiem, że mniejszym biznesom może się nie opłacać. Ale po co nazywać płatności przez aplikację płatnością kartą? Po drugie odnośnie pierwszej pani - wprowadziła mnie w błąd, a potem jeszcze strzela fochy. Dla mnie to nieporozumienie.
Tyle dobrego, że mam nauczkę, aby wszędzie mieć gotówkę przy sobie.
Nie mieszkam w PL i nie mam polskiego konta bankowego. W kraju jestem stosunkowo często, ale praktycznie tylko w rodzinnym mieście, Opolu.
Jechałem właśnie dziś samochodem i zmęczony ciągłą jazdą po autostradzie postanowiłem przez jakiś czas poruszać się innymi drogami przez mniejsze miejscowości, a przy okazji wstąpić i kupić jakiś prezent dla kuzynki, bo ten zamówiony przez neta nie doszedł na czas.
Wylądowałem w jakimś niewielkim mieście i poszedłem w okolice rynku ewentualnie znaleźć jakiś sklep z czymś odpowiednim na prezent. Sklepów kilka było, owszem, jeden butik, sklep z antykami, księgarnia. Wszystko w stylu małych lokalnych biznesów, czyli jak dla mnie ciekawsze niż wielkie sieci. Niestety, nic nie kupiłem. Dlaczego? W żadnym z tych sklepów nie akceptowano płatności kartą. Pytałem o to od wejścia, bo miałem przy sobie tylko zagraniczną kartę kredytową. Za każdym razem mówiono, że tak. Gdy w pierwszym sklepie przyszło do płatności pani mówi, że do płatności kartą poda mi numer telefonu. W ogóle nie zrozumiałem, o co chodzi, a pani odparła, że mogę zapłacić jej przelewem na telefonem albo blikiem. Powiedziałem, że nie mam takiej możliwości i to nie jest płatność kartą, o co pytałem na początku. Pani niemile zgarnęła mój niedoszły zakup i odburknęła:
- No to nie!
W kolejnym sklepie już zapytałem, czy NA PEWNO mogę zapłacić KARTĄ, a nie blikiem czy czymś innym. To samo informuje, że no blikiem mogę, ale terminala to ona nie ma.
Trzeci sklep to samo.
Już samo nieposiadanie terminala jest dla mnie dziwne, ale rozumiem, że mniejszym biznesom może się nie opłacać. Ale po co nazywać płatności przez aplikację płatnością kartą? Po drugie odnośnie pierwszej pani - wprowadziła mnie w błąd, a potem jeszcze strzela fochy. Dla mnie to nieporozumienie.
Tyle dobrego, że mam nauczkę, aby wszędzie mieć gotówkę przy sobie.
sklepy
Ocena:
101
(117)
Na fali historii studenckich.
Na szczęście takie zachowania były tylko na licencjacie. Większość prosto po szkole średniej wciąż chyba sądziła, że każdy będzie za nich wszystko załatwiał. Przypadła mi rola starościny. Żebyście wiedzieli jak to wyglądało.
Tak, ja byłam od kontaktowania się z kadrą oraz innymi starostami, dodatkowo przed każdą sesją zamieszczałam na grupie rozkład egzaminów, bo a może coś gdzieś komuś umknęło.
O co grupa miała pretensje?
- nie udostępniłam swoich notatek lub opracowań (na jakiej podstawie miałam to robić?)
- nie przypomniałam o egzaminach (patrz wcześniej, zawsze był rozkład wrzucony),
- nie latałam za poszczególnymi ludźmi, aby mieli podpisane karty (skoro była informacja gdzie i kiedy na nie czekam no to ty masz przyjść do mnie, bo to ja poświęcam swój czas, żeby wpisy były od razu dla całej grupy, a ty masz wtedy wolne).
- po zrezygnowaniu z funkcji wielkie zdziwienie, że nie ma chętnego, aby zostać i załatwiać wpisy. Starano się wrobić mnie po raz kolejny. Sorry, ogarnęłam swoje, a reszta mnie nie obchodziła
- już po obronie, gdy nadchodził kolejny termin, część osób próbowała wyciągnąć ode mnie gotowe, opracowane pytania.
Dość szybko zrezygnowałam z funkcji. Uznałam, że nie będę użerać się z ludźmi, którzy mając wszystko załatwione i podane na tacy jeszcze mają jakiekolwiek pretensje.
Na szczęście takie zachowania były tylko na licencjacie. Większość prosto po szkole średniej wciąż chyba sądziła, że każdy będzie za nich wszystko załatwiał. Przypadła mi rola starościny. Żebyście wiedzieli jak to wyglądało.
Tak, ja byłam od kontaktowania się z kadrą oraz innymi starostami, dodatkowo przed każdą sesją zamieszczałam na grupie rozkład egzaminów, bo a może coś gdzieś komuś umknęło.
O co grupa miała pretensje?
- nie udostępniłam swoich notatek lub opracowań (na jakiej podstawie miałam to robić?)
- nie przypomniałam o egzaminach (patrz wcześniej, zawsze był rozkład wrzucony),
- nie latałam za poszczególnymi ludźmi, aby mieli podpisane karty (skoro była informacja gdzie i kiedy na nie czekam no to ty masz przyjść do mnie, bo to ja poświęcam swój czas, żeby wpisy były od razu dla całej grupy, a ty masz wtedy wolne).
- po zrezygnowaniu z funkcji wielkie zdziwienie, że nie ma chętnego, aby zostać i załatwiać wpisy. Starano się wrobić mnie po raz kolejny. Sorry, ogarnęłam swoje, a reszta mnie nie obchodziła
- już po obronie, gdy nadchodził kolejny termin, część osób próbowała wyciągnąć ode mnie gotowe, opracowane pytania.
Dość szybko zrezygnowałam z funkcji. Uznałam, że nie będę użerać się z ludźmi, którzy mając wszystko załatwione i podane na tacy jeszcze mają jakiekolwiek pretensje.
studia
Ocena:
118
(122)
O tym, że niektórzy nie myślą...
Traf chciał, że musiałam dziś pochować własną matkę. W poniedziałek zasłabła w sklepie i dostała drgawek, wieczorem zdiagnozowano ogromny wylew, we wtorek nad ranem odeszła. Dziś był pogrzeb.
Moja babcia za zasługi dla lokalnej parafii dostała w prezencie od proboszcza miejsce na cmentarzu, dwuosobowe. Tam chowaliśmy mamę i tam babcia do niej kiedyś dołączy. Tuż po opuszczeniu trumny, gdy ludzie podchodzili z kondolencjami, do brata podszedł jakiś facet i poprosił go na stronę. Usłyszałam tylko, jak brat powiedział, że moment niezbyt dobrze dobrany, jak na tego rodzaju prośbę.
Dopiero na stypie dowiedziałam się, jak ta prośba brzmiała.
"Mam nadzieję, że teraz zaczniecie wreszcie dbać o ten grób, a nie taki pozarastany. Mam kwaterę obok i aż się nieprzyjemnie patrzy na te wszystkie chwasty."
Traf chciał, że musiałam dziś pochować własną matkę. W poniedziałek zasłabła w sklepie i dostała drgawek, wieczorem zdiagnozowano ogromny wylew, we wtorek nad ranem odeszła. Dziś był pogrzeb.
Moja babcia za zasługi dla lokalnej parafii dostała w prezencie od proboszcza miejsce na cmentarzu, dwuosobowe. Tam chowaliśmy mamę i tam babcia do niej kiedyś dołączy. Tuż po opuszczeniu trumny, gdy ludzie podchodzili z kondolencjami, do brata podszedł jakiś facet i poprosił go na stronę. Usłyszałam tylko, jak brat powiedział, że moment niezbyt dobrze dobrany, jak na tego rodzaju prośbę.
Dopiero na stypie dowiedziałam się, jak ta prośba brzmiała.
"Mam nadzieję, że teraz zaczniecie wreszcie dbać o ten grób, a nie taki pozarastany. Mam kwaterę obok i aż się nieprzyjemnie patrzy na te wszystkie chwasty."
pogrzeb
Ocena:
149
(163)