Zauważyłam, że pod wpisem o złośliwej teściowej pojawiło się mnóstwo komentarzy krytycznych pod względem autora. Ja dzisiaj chciałam opisać historię, jak czasem można kogoś negatywnie ocenić tylko na podstawie opowieści. Jedną z piekielnych jestem chyba ja.
Moja siostra mieszka wraz ze swoim chłopakiem u jego rodziców w domu. Mieszkamy wszyscy w tym samym mieście, średniej wielkości. Moja rodzina zawsze kojarzyła jakoś rodzinę chłopaka, ale nie znaliśmy ich. Od kiedy zaczęli się umawiać, oczywiście z biegiem czasu spotykaliśmy się różnych okazjach, ale bez szczególnych zażyłości.
Moi rodzice i ja bardzo lubimy chłopaka siostry. Tworzą oni fajną. pozytywną parę, która żyje ze sobą w zgodzie bez dram czy awantur. Rodzice chłopaka lubią moją siostrę i zawsze pozytywnie się o niej wypowiadają. Całość obrazka nieco psuła młodsza siostra chłopaka.
Kamil ma bowiem o 4 lata młodszą siostrę. Zawsze mówił, że Agata jest dziwaczna, czepliwa, uwielbia urządzać awantury, jego rodzice nieco delikatniej określali jej mianem trudnej. Faktycznie, wydawało, że się, że dziewczyna jest nieciekawa. Znałam ją jako bardzo arogancką i nieprzyjemną, na przykład gdy Kamil zorganizował w domu swoje urodziny, najpierw odmówiła w ogóle zejścia na dół i wypicia choćby symbolicznego piwa, a potem już o północy przyszła z ogromną awanturą, że wszyscy mają się wynosić, bo ona nie może spać. Moja siostra z kolei opowiadała o sytuacji, kiedy Agata wyjadła ich jedzenie z lodówki i stwierdziła, że miała prawo skoro trzymają we wspólnej lodówce. Agata również, mimo że pracuje i nie studiuje, nie dokłada się do rachunków i chowa dla siebie wszystkie pieniądze, żyjąc na koszt rodziców. Spowodowała wypadek autem ojca i stwierdziła, że nie ma zamiaru płacić za naprawę, bo to nie jej samochód. Nie raz czepiała się mojej siostry, że poprzestawiała coś w łazience albo, że za długo bierze prysznic.
Wiadomo, ja w związku z tym byłam do niej nieco uprzedzona i czasem z niesmakiem patrzyłam na to, jak opryskliwie odnosi się do swoich rodziców czy mojej siostry i Kamila.
Tak się złożyło, że w lecie robiłam praktyki w firmie, w której Agata pracuje. Pracowałyśmy w tym samym dziale i najpierw byłam tym faktem przerażona. Z jednej strony, głupio udawać, że jej nie znam, z drugiej nie miałam ochoty się z nią spoufalać.
Ale powiem szczerze, po paru dniach byłam w szoku. Agata w pracy była powszechnie lubiana, miła i ceniona za dobrą pracę. Również dla mnie była niezwykle uprzejma i pomocna, nawet zaprosiła mnie któregoś dnia na obiad. Naprawdę przyjemnie nam się rozmawiało, w związku z czym już do końca moich praktyk przerwy spędzałyśmy razem. Pewnego spytałam wprost, jak to jest, że ona dla swojej rodziny jest taka niemiła, skoro ogólnie jest tak sympatyczną osobą. Agata wzruszyła ramionami i stwierdziła, że nie ma powodów być miła dla swojej rodziny, ale podpytała czy Kamil i moja siostra coś o niej mówią. Przytoczyłam jej kilka skarg ze ich z strony. Agata ponownie wzruszyła ramionami i stwierdziła:
- No i właśnie dlatego jestem niemiła, bo nieważne co zrobię, zawsze jestem ta zła. Ja się z Kamilem nigdy dobrze nie rozumiałam. On zawsze przyprowadzał znajomych do domu, rodzicom to nie przeszkadzało, ja się nie mogłam uczyć, bo ciągle krzyki, muzyka, bieganie po domu. Nawet jak zdawałam maturę to miał to gdzieś, choć prosiłam, żeby odpuścił na te kilka miesięcy. Kiedyś jego dziewczyna się na niego obraziła to przyszła do mnie pijana w środku nocy i zaczęła mi marudzić na niego i chciała u mnie spać. Jak ją wywaliłam z pokoju, to następnego dnia ja byłam ta najgorsza, bo mogłam jej dać się przespać u mnie na kanapie. Do twojej siostry nic nie mam, lubię ją, ale kurde, proszę, żeby nie ruszała moich rzeczy. Kupiłam sobie drogi podkład, to jak grzebała na półkach rozwaliła go o umywalkę, połowa się wylała. Oczywiście, moja wina, bo tak postawiłam. Prosiłam, aby pozwalali mi rano pierwszej skorzystać z łazienki, bo muszę dalej dojechać do pracy i jeżdżę autobusem. Mówiłam, że chciałabym łazienkę od 6 do 6:20, myślisz, że ile razy ta łazienka jest w tych godzinach zajęta i twoja siostra się maluje? Kiedyś szłam do koleżanki na imprezę i zrobiłam lasagne, to cała rodzina się poczęstowała bez pytania, bo myśleli, że to na obiad zrobiłam. Ja im wtedy w zemście to jedzenie zjadłam parę dni później, to oczywiście było odwracanie kota ogonem, że to inna sytuacja. A z autem ojca to w ogóle hit, bo ojciec mi kazał w ulewie jechać dziadkom obiad zawieźć, bo sam był wypity a ja wtedy prawo jazdy dwa miesiące miałam, mało jeździłam, nie zauważyłam słupka i w niego wjechałam jak wyjeżdżałam spod bloku. Spanikowałam, jak Kamil z ojcem przyjechali na miejsce, bo zadzwoniłam, to ojca nie interesowało, że trzęsłam się z nerwów, tylko, że lampa rozbita i zderzak porysowany. Potem powiedział, że jak nie zapłacę za naprawę to mi więcej auta nie pożyczy. Ja jestem jedyną osobą w tym domu, która sprząta, bo Kamil i twoja siostra tylko swój pokój, a rodzicom nigdy się nie chce. Już nie robię o to problemów, rodzice wiedzą, że oszczędzam na własne mieszkanie, ustaliliśmy, że nie będę płacić rachunków.
Naprawdę, szkoda mi się jej zrobiło. Ale ta historia ma chociaż lekki happy end. Ja kocham moją siostrę, ale wiem, że też nie jest święta. Pogadałam z nią, że może ona i Kamil widzą tylko swoją perspektywę, a może czasem warto spróbować zrozumieć też Agatę. Powiedziałam jej, że poznałam ją z zupełnie innej strony i może warto spróbować się dogadać zamiast na siebie nawzajem narzekać.
No i ponoć nieporozumień jest naprawdę mniej, a ja czasem gdy siostra narzeka na Agatę puszczam jej oczko i pytam, czy czegoś w historii nie pomija. A z Agatą do dziś spotykam się czasem na kawkę
Moja siostra mieszka wraz ze swoim chłopakiem u jego rodziców w domu. Mieszkamy wszyscy w tym samym mieście, średniej wielkości. Moja rodzina zawsze kojarzyła jakoś rodzinę chłopaka, ale nie znaliśmy ich. Od kiedy zaczęli się umawiać, oczywiście z biegiem czasu spotykaliśmy się różnych okazjach, ale bez szczególnych zażyłości.
Moi rodzice i ja bardzo lubimy chłopaka siostry. Tworzą oni fajną. pozytywną parę, która żyje ze sobą w zgodzie bez dram czy awantur. Rodzice chłopaka lubią moją siostrę i zawsze pozytywnie się o niej wypowiadają. Całość obrazka nieco psuła młodsza siostra chłopaka.
Kamil ma bowiem o 4 lata młodszą siostrę. Zawsze mówił, że Agata jest dziwaczna, czepliwa, uwielbia urządzać awantury, jego rodzice nieco delikatniej określali jej mianem trudnej. Faktycznie, wydawało, że się, że dziewczyna jest nieciekawa. Znałam ją jako bardzo arogancką i nieprzyjemną, na przykład gdy Kamil zorganizował w domu swoje urodziny, najpierw odmówiła w ogóle zejścia na dół i wypicia choćby symbolicznego piwa, a potem już o północy przyszła z ogromną awanturą, że wszyscy mają się wynosić, bo ona nie może spać. Moja siostra z kolei opowiadała o sytuacji, kiedy Agata wyjadła ich jedzenie z lodówki i stwierdziła, że miała prawo skoro trzymają we wspólnej lodówce. Agata również, mimo że pracuje i nie studiuje, nie dokłada się do rachunków i chowa dla siebie wszystkie pieniądze, żyjąc na koszt rodziców. Spowodowała wypadek autem ojca i stwierdziła, że nie ma zamiaru płacić za naprawę, bo to nie jej samochód. Nie raz czepiała się mojej siostry, że poprzestawiała coś w łazience albo, że za długo bierze prysznic.
Wiadomo, ja w związku z tym byłam do niej nieco uprzedzona i czasem z niesmakiem patrzyłam na to, jak opryskliwie odnosi się do swoich rodziców czy mojej siostry i Kamila.
Tak się złożyło, że w lecie robiłam praktyki w firmie, w której Agata pracuje. Pracowałyśmy w tym samym dziale i najpierw byłam tym faktem przerażona. Z jednej strony, głupio udawać, że jej nie znam, z drugiej nie miałam ochoty się z nią spoufalać.
Ale powiem szczerze, po paru dniach byłam w szoku. Agata w pracy była powszechnie lubiana, miła i ceniona za dobrą pracę. Również dla mnie była niezwykle uprzejma i pomocna, nawet zaprosiła mnie któregoś dnia na obiad. Naprawdę przyjemnie nam się rozmawiało, w związku z czym już do końca moich praktyk przerwy spędzałyśmy razem. Pewnego spytałam wprost, jak to jest, że ona dla swojej rodziny jest taka niemiła, skoro ogólnie jest tak sympatyczną osobą. Agata wzruszyła ramionami i stwierdziła, że nie ma powodów być miła dla swojej rodziny, ale podpytała czy Kamil i moja siostra coś o niej mówią. Przytoczyłam jej kilka skarg ze ich z strony. Agata ponownie wzruszyła ramionami i stwierdziła:
- No i właśnie dlatego jestem niemiła, bo nieważne co zrobię, zawsze jestem ta zła. Ja się z Kamilem nigdy dobrze nie rozumiałam. On zawsze przyprowadzał znajomych do domu, rodzicom to nie przeszkadzało, ja się nie mogłam uczyć, bo ciągle krzyki, muzyka, bieganie po domu. Nawet jak zdawałam maturę to miał to gdzieś, choć prosiłam, żeby odpuścił na te kilka miesięcy. Kiedyś jego dziewczyna się na niego obraziła to przyszła do mnie pijana w środku nocy i zaczęła mi marudzić na niego i chciała u mnie spać. Jak ją wywaliłam z pokoju, to następnego dnia ja byłam ta najgorsza, bo mogłam jej dać się przespać u mnie na kanapie. Do twojej siostry nic nie mam, lubię ją, ale kurde, proszę, żeby nie ruszała moich rzeczy. Kupiłam sobie drogi podkład, to jak grzebała na półkach rozwaliła go o umywalkę, połowa się wylała. Oczywiście, moja wina, bo tak postawiłam. Prosiłam, aby pozwalali mi rano pierwszej skorzystać z łazienki, bo muszę dalej dojechać do pracy i jeżdżę autobusem. Mówiłam, że chciałabym łazienkę od 6 do 6:20, myślisz, że ile razy ta łazienka jest w tych godzinach zajęta i twoja siostra się maluje? Kiedyś szłam do koleżanki na imprezę i zrobiłam lasagne, to cała rodzina się poczęstowała bez pytania, bo myśleli, że to na obiad zrobiłam. Ja im wtedy w zemście to jedzenie zjadłam parę dni później, to oczywiście było odwracanie kota ogonem, że to inna sytuacja. A z autem ojca to w ogóle hit, bo ojciec mi kazał w ulewie jechać dziadkom obiad zawieźć, bo sam był wypity a ja wtedy prawo jazdy dwa miesiące miałam, mało jeździłam, nie zauważyłam słupka i w niego wjechałam jak wyjeżdżałam spod bloku. Spanikowałam, jak Kamil z ojcem przyjechali na miejsce, bo zadzwoniłam, to ojca nie interesowało, że trzęsłam się z nerwów, tylko, że lampa rozbita i zderzak porysowany. Potem powiedział, że jak nie zapłacę za naprawę to mi więcej auta nie pożyczy. Ja jestem jedyną osobą w tym domu, która sprząta, bo Kamil i twoja siostra tylko swój pokój, a rodzicom nigdy się nie chce. Już nie robię o to problemów, rodzice wiedzą, że oszczędzam na własne mieszkanie, ustaliliśmy, że nie będę płacić rachunków.
Naprawdę, szkoda mi się jej zrobiło. Ale ta historia ma chociaż lekki happy end. Ja kocham moją siostrę, ale wiem, że też nie jest święta. Pogadałam z nią, że może ona i Kamil widzą tylko swoją perspektywę, a może czasem warto spróbować zrozumieć też Agatę. Powiedziałam jej, że poznałam ją z zupełnie innej strony i może warto spróbować się dogadać zamiast na siebie nawzajem narzekać.
No i ponoć nieporozumień jest naprawdę mniej, a ja czasem gdy siostra narzeka na Agatę puszczam jej oczko i pytam, czy czegoś w historii nie pomija. A z Agatą do dziś spotykam się czasem na kawkę
rodzina
Ocena:
155
(167)
Przykrość wigilijna z zeszłych lat. Co istotne dla opowieści, mam około godzinę z kawałkiem drogi do domu pociągiem, mój brat i ojciec mają samochody, ale że ja zarabiam od nich lepiej, to w oczach moich bliskich czyni mnie chyba krezusem.
Zdarzyło się, że moja mama nie mogła przygotować Wigilijnych potraw z powodu choroby. Więc sama u siebie w domu zrobiłam sałatkę, upiekłam chleby i zrobiłam ciasto. Nie mam auta, jedzenia było dużo, więc poprosiłam kogoś, aby po mnie przyjechał, bo sama nie dałabym rady tego donieść i okazało się, że pomimo dwóch aut, jest problem, bo nikt nie chce jechać raptem niecałą godzinę w jedną stronę, aby odebrać jedzenie na Wigilię. Zarówno brat, jak i ojczym mieli na niej być i jeść to, co przygotowałam.
Moja mama znalazła świetne rozwiązanie: "Wiesz Soracha, co jak co, ale Ciebie stać na taksówkę".
Wkurzyłam się i tupnęłam nogą, że albo ktoś przyjedzie, albo nie będzie jedzenia. Szybko znalazł się transport, ale sama atmosfera świąt siadła.
Od tego czasu, przyjeżdżam do domu pociągiem i nie przygotowuję nawet małej bułki. I co roku, biadolenie "upiekłabyś chleb, taki dobry był", na co regularnie odpowiadam, że nikt nie rozwozi chleba w święta.
Zdarzyło się, że moja mama nie mogła przygotować Wigilijnych potraw z powodu choroby. Więc sama u siebie w domu zrobiłam sałatkę, upiekłam chleby i zrobiłam ciasto. Nie mam auta, jedzenia było dużo, więc poprosiłam kogoś, aby po mnie przyjechał, bo sama nie dałabym rady tego donieść i okazało się, że pomimo dwóch aut, jest problem, bo nikt nie chce jechać raptem niecałą godzinę w jedną stronę, aby odebrać jedzenie na Wigilię. Zarówno brat, jak i ojczym mieli na niej być i jeść to, co przygotowałam.
Moja mama znalazła świetne rozwiązanie: "Wiesz Soracha, co jak co, ale Ciebie stać na taksówkę".
Wkurzyłam się i tupnęłam nogą, że albo ktoś przyjedzie, albo nie będzie jedzenia. Szybko znalazł się transport, ale sama atmosfera świąt siadła.
Od tego czasu, przyjeżdżam do domu pociągiem i nie przygotowuję nawet małej bułki. I co roku, biadolenie "upiekłabyś chleb, taki dobry był", na co regularnie odpowiadam, że nikt nie rozwozi chleba w święta.
Rodzina
Ocena:
132
(144)
Opiszę sytuację, która - jak wynika z lektury forów internetowych jest częsta w praktyce sieci RTV Euro AGD.
Chciałem zakupić produkt korzystając z oferty 30 rat 0% + 2 raty gratis, aktualnej w ofercie sklepu. Cena produktu niewielka, 600 zł. Oczywiście oferta ratalna nie ma żadnego limitu i tak "tani" produkt też można kupić na raty.
W pierwszej kolejności sprzedawca standardowo zachęcał do zakupienia "ubezpieczenia". Po stanowczej i kilkukrotnej odmowie zachęcał do zakupu za gotówkę, ponieważ jest jeszcze godzina do zamknięcia sklepu, więc nie zdążymy z formalnościami. Po kolejnej stanowczej odmowie skierował do stanowiska ratalnego.
Osoba obsługująca raty odmówiła przyjęcia wniosku dla produktu o tak niskiej cenie. Po stanowczym żądaniu wypisała wniosek na kwotę zawyżoną o ponad 200 złotych twierdząc, że tyle kosztuje łącznie zakup ratalny. Domyślamy się, że było ukryte tutaj "ubezpieczenie". Po wspólnej lekturze regulaminu i kolejnym stanowczym żądaniu (to już czwarte) wypisała wniosek o pożyczkę ratalną w nominalnej kwocie do wskazanego przez konkretnego banku.
Po chwili okazało się, że bank odmówił udzielenia pożyczki. Ponieważ było to nieprawdopodobne, zadzwoniłem na infolinię banku z pytaniem, czy wniosek o pożyczkę ratalną o takim a takim numerze wpłynął do oceny. Nie wpłynął. Wniosek nie został w ogóle wysłany do banku, pracownik sklepu musiał albo celowo wprowadzić błędne lub niepełne dane, albo zrobić coś, żeby wniosek nie przeszedł.
Rozmowa z kierownikiem sklepu nic nie zmieniała. Bronił stanowiska sklepu, że po prostu bank nie udzielił pożyczki.
Wniosek jest oczywisty. Dla sklepu pożyczka w której 2 raty pokrywa sklep jest nieopłacalna. Marża na produkcie jest tak niska, że sklep będzie stratny. To, że zarabia na pseudo ubezpieczeniach już wszyscy wiemy. Ale jak się okazuje dodatkowo uniemożliwia klientowi dokonanie zakupu ratalnego, zachęcając do gotówkowych, żeby uniknąć nadmiernych kosztów. Taka strategia nie polepszy nadwątlonej w ostatnich latach sytuacji finansowy sieci RTV euro AGD. My, znajomi, rodzina już nic w tej sieci nie kupimy, a jak wynika z lektury forów konsumenckich jest to celowe zaplanowane odgórnie działanie.
Z pozdrowieniami
Chciałem zakupić produkt korzystając z oferty 30 rat 0% + 2 raty gratis, aktualnej w ofercie sklepu. Cena produktu niewielka, 600 zł. Oczywiście oferta ratalna nie ma żadnego limitu i tak "tani" produkt też można kupić na raty.
W pierwszej kolejności sprzedawca standardowo zachęcał do zakupienia "ubezpieczenia". Po stanowczej i kilkukrotnej odmowie zachęcał do zakupu za gotówkę, ponieważ jest jeszcze godzina do zamknięcia sklepu, więc nie zdążymy z formalnościami. Po kolejnej stanowczej odmowie skierował do stanowiska ratalnego.
Osoba obsługująca raty odmówiła przyjęcia wniosku dla produktu o tak niskiej cenie. Po stanowczym żądaniu wypisała wniosek na kwotę zawyżoną o ponad 200 złotych twierdząc, że tyle kosztuje łącznie zakup ratalny. Domyślamy się, że było ukryte tutaj "ubezpieczenie". Po wspólnej lekturze regulaminu i kolejnym stanowczym żądaniu (to już czwarte) wypisała wniosek o pożyczkę ratalną w nominalnej kwocie do wskazanego przez konkretnego banku.
Po chwili okazało się, że bank odmówił udzielenia pożyczki. Ponieważ było to nieprawdopodobne, zadzwoniłem na infolinię banku z pytaniem, czy wniosek o pożyczkę ratalną o takim a takim numerze wpłynął do oceny. Nie wpłynął. Wniosek nie został w ogóle wysłany do banku, pracownik sklepu musiał albo celowo wprowadzić błędne lub niepełne dane, albo zrobić coś, żeby wniosek nie przeszedł.
Rozmowa z kierownikiem sklepu nic nie zmieniała. Bronił stanowiska sklepu, że po prostu bank nie udzielił pożyczki.
Wniosek jest oczywisty. Dla sklepu pożyczka w której 2 raty pokrywa sklep jest nieopłacalna. Marża na produkcie jest tak niska, że sklep będzie stratny. To, że zarabia na pseudo ubezpieczeniach już wszyscy wiemy. Ale jak się okazuje dodatkowo uniemożliwia klientowi dokonanie zakupu ratalnego, zachęcając do gotówkowych, żeby uniknąć nadmiernych kosztów. Taka strategia nie polepszy nadwątlonej w ostatnich latach sytuacji finansowy sieci RTV euro AGD. My, znajomi, rodzina już nic w tej sieci nie kupimy, a jak wynika z lektury forów konsumenckich jest to celowe zaplanowane odgórnie działanie.
Z pozdrowieniami
Wrocław
Ocena:
118
(126)
Na początku tego roku opisałam, jak moja mama bez mojej wiedzy, czegokolwiek, co miałoby formę zapytania mnie o zdanie, obiecała (w moim imieniu) swojej siostrze, iż pożyczę mojej kuzynce 200 tys. na budowę domu. Zarówno moja mama, jej siostra, a co gorsza moja kuzynka przyjęły to za pewnik, że jak obiecane, to ja zaraz, w tej chwili mam „wyskakiwać” z kasy.
Jak wreszcie dotarł do mnie sms od mojej kuzynki z numerem konta do przelewu, powiedziałam mojej mamie, że ma to odkręcić. Mama była oburzona, bo nie chcę pomóc, a to rodzina, a po drugie, ona obiecała i w jakim świetle ja ją stawiam?! Bardzo się pokłóciłyśmy.
W styczniu był dzień babci, więc nawet jeżeli jestem wściekła na mamę to i tak pojechaliśmy z synem odwiedzić ją. Atmosfera była taka, że siekierę można stawiać. Moja mama zagrała kartą: skrzywdzona starsza pani, która tylko chciała pomóc, a jej niewdzięczna córka stwarza problemy. Po 20-30 minutach nie wytrzymałam i powiedziałam, że albo mama wyjaśnia o co chodzi, alby my wychodzimy.
Moja mama rozszlochała się, że jak można być tak egoistycznym człowiekiem! Nie tak mnie wychowała! W tym momencie poprosiłam 11-letniego syna, żeby wyszedł do drugiego pokoju. Mama odstawiła niezłą histerię: moje egoistyczne zachowanie poróżniło ją z siostrę i siostrzenicą.
W tym momencie mój mąż nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy: czy zapytała nas wcześniej, czy mamy taką sumę pieniędzy, a jeżeli mamy, czy chcemy ją komukolwiek pożyczać?
Mama stwierdziła, że przecież obydwoje pracujemy, więc zarabiamy, a oprócz tego, przecież spłaciliśmy nasz kredyt mieszkaniowy, więc kilka tysięcy złotych nam miesięcznie zostaje, prawda?
Przytkało nas. Tak, rok wcześniej spłaciliśmy kredyt, ale niby dlaczego mamy dzielić się naszymi pieniędzmi? Wg. mojej mamy jesteśmy egoistami, bo sami wiemy, ile trzeba oddać pieniędzy bankowi, a Monice żałujemy pożyczki „kilku groszy”. Zapytałam mamę, czy ktokolwiek z rodziny pomógł nas spłacić kredyt? Pożyczył nam pieniądze?. No, nie. No, właśnie. Ja też nie zamierzam pożyczać nikomu. To, co zrobiła było paskudne. Nie stawia się nikogo w sytuacji: obiecałam, macie pożyczyć.
Przypuśćmy, że pożyczymy pieniądze Monice: niby jak i kiedy nam je odda? Ona nie wiem, przecież możemy się dogadać. Powiedziałam mamie, że nie będziemy nic nikomu pożyczać, że zachowała się podle wobec nas. Wyszliśmy.
Ustaliliśmy z mężem, że zadzwonię do kuzynki. Próbowałam 3 razy w ciągu 2 dni. Nie odebrała, nie oddzwoniła. Zadzwoniłam do ciotki i usłyszałam zamiast „dzień dobry”; "co, jednak sumienie cię dopadło?" Rozmowa była bardzo burzliwa i nieprzyjemna. Po raz kolejny usłyszałam, jaką egoistką jestem. Kuzynce wysłałam smsa, że jak chce ze mną pogadać to proszę o telefon. Następnego dnia dostałam od niej smsa z jednym słowem: spier….
Po kilku dniach zadzwoniła do mnie wspólna kuzynka (moja i Moniki). Spotkała się z Moniką, która się wyżaliła, jaką zakłamaną osobą jestem: najpierw sama zaproponowałam jej pożyczkę, a potem wystawiłam ją do wiatru. Opowiedziałam jej sytuację z mojej strony.
W kwietniu zmarł brat mojej mamy. Pojechałyśmy na pogrzeb. Była też ciotka z Moniką. Nawet się z nami nie przywitały. Moja mama syknęła: widzisz, to wszystko twoja wina! Powiedziałam jej, że to wszystko to jej wina i żeby wreszcie przestała przerzucać ciężar odpowiedzialności na mnie.
Po pogrzebie pojechałyśmy na stypę. Okazało się, że historia „mojej” pożyczki ewoluowała. Podobno już prawie podpisałam z Moniką umowę notarialną, ale w ostatniej chwili ją zerwałam. Oszukałam ją, a ona biedna nie jest w stanie rozpocząć budowy domu przez mnie. Wkurzyłam się. Kilku osobom wytłumaczyłam, jak było, pokazałam smsy od i do Moniki. Niestety, ale historia żyła własnym życiem. W drodze powrotnej po raz kolejny pokłóciłam się z mamą, do której nie dociera, że to ona władowała mnie na minę.
Mamy grudzień: moje kontakty z mamą są ciężkie, ale dlatego, że jest moją mamą to mam z nią kontakt, spędzimy razem święta. Z ciotką i Moniką (i częścią rodziny, która bardzo współczuła Monice), nie mam kontaktu. Monika nie dostała kredytu, nie buduje się.
Jak wreszcie dotarł do mnie sms od mojej kuzynki z numerem konta do przelewu, powiedziałam mojej mamie, że ma to odkręcić. Mama była oburzona, bo nie chcę pomóc, a to rodzina, a po drugie, ona obiecała i w jakim świetle ja ją stawiam?! Bardzo się pokłóciłyśmy.
W styczniu był dzień babci, więc nawet jeżeli jestem wściekła na mamę to i tak pojechaliśmy z synem odwiedzić ją. Atmosfera była taka, że siekierę można stawiać. Moja mama zagrała kartą: skrzywdzona starsza pani, która tylko chciała pomóc, a jej niewdzięczna córka stwarza problemy. Po 20-30 minutach nie wytrzymałam i powiedziałam, że albo mama wyjaśnia o co chodzi, alby my wychodzimy.
Moja mama rozszlochała się, że jak można być tak egoistycznym człowiekiem! Nie tak mnie wychowała! W tym momencie poprosiłam 11-letniego syna, żeby wyszedł do drugiego pokoju. Mama odstawiła niezłą histerię: moje egoistyczne zachowanie poróżniło ją z siostrę i siostrzenicą.
W tym momencie mój mąż nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy: czy zapytała nas wcześniej, czy mamy taką sumę pieniędzy, a jeżeli mamy, czy chcemy ją komukolwiek pożyczać?
Mama stwierdziła, że przecież obydwoje pracujemy, więc zarabiamy, a oprócz tego, przecież spłaciliśmy nasz kredyt mieszkaniowy, więc kilka tysięcy złotych nam miesięcznie zostaje, prawda?
Przytkało nas. Tak, rok wcześniej spłaciliśmy kredyt, ale niby dlaczego mamy dzielić się naszymi pieniędzmi? Wg. mojej mamy jesteśmy egoistami, bo sami wiemy, ile trzeba oddać pieniędzy bankowi, a Monice żałujemy pożyczki „kilku groszy”. Zapytałam mamę, czy ktokolwiek z rodziny pomógł nas spłacić kredyt? Pożyczył nam pieniądze?. No, nie. No, właśnie. Ja też nie zamierzam pożyczać nikomu. To, co zrobiła było paskudne. Nie stawia się nikogo w sytuacji: obiecałam, macie pożyczyć.
Przypuśćmy, że pożyczymy pieniądze Monice: niby jak i kiedy nam je odda? Ona nie wiem, przecież możemy się dogadać. Powiedziałam mamie, że nie będziemy nic nikomu pożyczać, że zachowała się podle wobec nas. Wyszliśmy.
Ustaliliśmy z mężem, że zadzwonię do kuzynki. Próbowałam 3 razy w ciągu 2 dni. Nie odebrała, nie oddzwoniła. Zadzwoniłam do ciotki i usłyszałam zamiast „dzień dobry”; "co, jednak sumienie cię dopadło?" Rozmowa była bardzo burzliwa i nieprzyjemna. Po raz kolejny usłyszałam, jaką egoistką jestem. Kuzynce wysłałam smsa, że jak chce ze mną pogadać to proszę o telefon. Następnego dnia dostałam od niej smsa z jednym słowem: spier….
Po kilku dniach zadzwoniła do mnie wspólna kuzynka (moja i Moniki). Spotkała się z Moniką, która się wyżaliła, jaką zakłamaną osobą jestem: najpierw sama zaproponowałam jej pożyczkę, a potem wystawiłam ją do wiatru. Opowiedziałam jej sytuację z mojej strony.
W kwietniu zmarł brat mojej mamy. Pojechałyśmy na pogrzeb. Była też ciotka z Moniką. Nawet się z nami nie przywitały. Moja mama syknęła: widzisz, to wszystko twoja wina! Powiedziałam jej, że to wszystko to jej wina i żeby wreszcie przestała przerzucać ciężar odpowiedzialności na mnie.
Po pogrzebie pojechałyśmy na stypę. Okazało się, że historia „mojej” pożyczki ewoluowała. Podobno już prawie podpisałam z Moniką umowę notarialną, ale w ostatniej chwili ją zerwałam. Oszukałam ją, a ona biedna nie jest w stanie rozpocząć budowy domu przez mnie. Wkurzyłam się. Kilku osobom wytłumaczyłam, jak było, pokazałam smsy od i do Moniki. Niestety, ale historia żyła własnym życiem. W drodze powrotnej po raz kolejny pokłóciłam się z mamą, do której nie dociera, że to ona władowała mnie na minę.
Mamy grudzień: moje kontakty z mamą są ciężkie, ale dlatego, że jest moją mamą to mam z nią kontakt, spędzimy razem święta. Z ciotką i Moniką (i częścią rodziny, która bardzo współczuła Monice), nie mam kontaktu. Monika nie dostała kredytu, nie buduje się.
rodzina
Ocena:
179
(185)
Mam sporo młodszą od siebie siostrę, która właśnie jest w 8 klasie szkoły podstawowej. Taki prezent dostał od losu na urodziny tata. Ale nie o tym szczęśliwym prezencie mowa, a o piekielnej nauczycielce.
Stara nauczycielka siostry uczyła również mnie. Kobieta o złotym sercu i bardzo dużym zrozumieniu. Moja gmina nie należy do najbogatszych, więc sporo rodzin nie miało szans na wysłanie dziecka choćby na jednodniową wycieczkę. Zamiast takich wycieczek, starała się nam puszczać filmy kulturalne lub teatry telewizji i do tego tłumaczyła jak wygląda teatr, czy opera. Dla jasności- najbliższy teatr do jakiego mieliśmy dostęp, to teatr lalek i był oddalony od naszej miejscowości o prawie 70 km. Dopuszczała też, że ktoś miał przedrukowane konkretne ćwiczenia, byleby był przygotowany na lekcję. Wiadomo, że od tego czasu sytuacja się odrobinę polepszyła, jednak 90% osób w mojej gminie zarabia najniższą krajową lub mniej (mamy głównie rolnictwo, chyba tylko 3 zakłady przemysłowe).
Moja stara nauczycielka przeszła w tym roku na emeryturę i siostrze trafiła się nowa piekielna nauczycielka. Nazwijmy ją po prostu PN. PN zaczęła wymyślać przygotowania do rozprawek, gdzie zadawała tematy odnoszące się do wizyt w teatrze, operze czy na koncertach muzyki klasycznej. Argumentowała to tym, że dzieci muszą się tego nauczyć, bo mogą tego wymagać na testach. Nie wprowadziła za to żadnych lekcji o tym temacie. Czym to poskutkowało? Między innymi moja siostra dostała 3, cytując, za dobre chęci.
PN zarzuciła dzieciakom, że nieprawidłowo opisały wizytę w teatrze. Na tyle na ile przekazała mi siostra, miała pretensje do tego, jak opisano jak roznosi się dźwięk i jak to wpływa na odbiór sztuki, a również o to jaka jest kolejność i tego, iż dzieciaki nie uwzględniły przerw między aktami. Zarzuciła im kopiowanie rzeczy z internetu i recenzji sztuk.
Padłam. Klasa mojej siostry nigdy nie była na wycieczce w kinie, a co dopiero w teatrze, który nie był teatrem lalek, który przyjechał do nich do szkoły (udało się to załatwić dyrektorce). PN nie przeszkadzało to jednak, aby wymagać od uczniów prawidłowego zmyślenia ich wrażeń. Nie mówiąc już o tym, że nie każda sztuka jest taka sama.
W tym kontekście naszła mnie taka refleksja. Nie znam podstawy programowej, więc może ktoś w komentarzach to naprostuje, ale dla mnie piekielne jest pisanie wypracowań o wycieczkach do miejsc kultury. Po pierwsze, nie każdy rodzic lubi wyjścia do teatru czy na operę (choćby mnie do opery by nikt nie zaciągnął), a też nie musi mieć na to pieniędzy, Ja rok temu rezerwując miejsce prawie 2 miesiące przed planowaną sztuką, musiałam za jedno miejsce zapłacić 180 zł. Odpadały mi też koszty dojazdu, bo teatr był w miejscu mojego aktualnego zamieszkania. Dodam, że to było też moje pierwsze w życiu wyjście do prawdziwego teatru.
Teraz załóżmy, że do teatru pojedzie jeden rodzic i jedno dziecko z rodzinnej okolicy. Za same bilety wydadzą około 360 złotych (choć tu mogę zawyżać cenę). Do tego koszty dojazdu autem, bo sztuki są raczej grane wieczorami i nie ma opcji powrotu do naszej miejscowości- ostatni autobus przyjeżdża o 17:30. To jest kolejne 60 zł. Pewnie jeszcze do tego miejsce postojowe, dajmy 10 zł. I tym sposobem jedna wycieczka to 450 zł.
Nie rozumiem dlaczego ministerstwo edukacji dopuszcza takie wykluczenia społeczne. Dzieci nie mają wpływu na to czy pojadą do jakiegoś miejsca kultury czy nie. Lekturę może przeczytać praktycznie każdy-są w internecie omówienia, jeśli już nie ma książek, ale też portale z których można je pobrać, jak "wolnelektury" (swoją drogą polecam jak ktoś lubi klasyki). Na wizytę w teatrze czy operze trzeba mieć kogoś kto nas tam zabierze i finanse na ten cel. Czemu dziecko z małego miasteczka lub wsi ma być gorzej ocenione, niż to którego klasa ma realną opcję wyjścia do teatru i dojechania do niego tramwajem?
Stara nauczycielka siostry uczyła również mnie. Kobieta o złotym sercu i bardzo dużym zrozumieniu. Moja gmina nie należy do najbogatszych, więc sporo rodzin nie miało szans na wysłanie dziecka choćby na jednodniową wycieczkę. Zamiast takich wycieczek, starała się nam puszczać filmy kulturalne lub teatry telewizji i do tego tłumaczyła jak wygląda teatr, czy opera. Dla jasności- najbliższy teatr do jakiego mieliśmy dostęp, to teatr lalek i był oddalony od naszej miejscowości o prawie 70 km. Dopuszczała też, że ktoś miał przedrukowane konkretne ćwiczenia, byleby był przygotowany na lekcję. Wiadomo, że od tego czasu sytuacja się odrobinę polepszyła, jednak 90% osób w mojej gminie zarabia najniższą krajową lub mniej (mamy głównie rolnictwo, chyba tylko 3 zakłady przemysłowe).
Moja stara nauczycielka przeszła w tym roku na emeryturę i siostrze trafiła się nowa piekielna nauczycielka. Nazwijmy ją po prostu PN. PN zaczęła wymyślać przygotowania do rozprawek, gdzie zadawała tematy odnoszące się do wizyt w teatrze, operze czy na koncertach muzyki klasycznej. Argumentowała to tym, że dzieci muszą się tego nauczyć, bo mogą tego wymagać na testach. Nie wprowadziła za to żadnych lekcji o tym temacie. Czym to poskutkowało? Między innymi moja siostra dostała 3, cytując, za dobre chęci.
PN zarzuciła dzieciakom, że nieprawidłowo opisały wizytę w teatrze. Na tyle na ile przekazała mi siostra, miała pretensje do tego, jak opisano jak roznosi się dźwięk i jak to wpływa na odbiór sztuki, a również o to jaka jest kolejność i tego, iż dzieciaki nie uwzględniły przerw między aktami. Zarzuciła im kopiowanie rzeczy z internetu i recenzji sztuk.
Padłam. Klasa mojej siostry nigdy nie była na wycieczce w kinie, a co dopiero w teatrze, który nie był teatrem lalek, który przyjechał do nich do szkoły (udało się to załatwić dyrektorce). PN nie przeszkadzało to jednak, aby wymagać od uczniów prawidłowego zmyślenia ich wrażeń. Nie mówiąc już o tym, że nie każda sztuka jest taka sama.
W tym kontekście naszła mnie taka refleksja. Nie znam podstawy programowej, więc może ktoś w komentarzach to naprostuje, ale dla mnie piekielne jest pisanie wypracowań o wycieczkach do miejsc kultury. Po pierwsze, nie każdy rodzic lubi wyjścia do teatru czy na operę (choćby mnie do opery by nikt nie zaciągnął), a też nie musi mieć na to pieniędzy, Ja rok temu rezerwując miejsce prawie 2 miesiące przed planowaną sztuką, musiałam za jedno miejsce zapłacić 180 zł. Odpadały mi też koszty dojazdu, bo teatr był w miejscu mojego aktualnego zamieszkania. Dodam, że to było też moje pierwsze w życiu wyjście do prawdziwego teatru.
Teraz załóżmy, że do teatru pojedzie jeden rodzic i jedno dziecko z rodzinnej okolicy. Za same bilety wydadzą około 360 złotych (choć tu mogę zawyżać cenę). Do tego koszty dojazdu autem, bo sztuki są raczej grane wieczorami i nie ma opcji powrotu do naszej miejscowości- ostatni autobus przyjeżdża o 17:30. To jest kolejne 60 zł. Pewnie jeszcze do tego miejsce postojowe, dajmy 10 zł. I tym sposobem jedna wycieczka to 450 zł.
Nie rozumiem dlaczego ministerstwo edukacji dopuszcza takie wykluczenia społeczne. Dzieci nie mają wpływu na to czy pojadą do jakiegoś miejsca kultury czy nie. Lekturę może przeczytać praktycznie każdy-są w internecie omówienia, jeśli już nie ma książek, ale też portale z których można je pobrać, jak "wolnelektury" (swoją drogą polecam jak ktoś lubi klasyki). Na wizytę w teatrze czy operze trzeba mieć kogoś kto nas tam zabierze i finanse na ten cel. Czemu dziecko z małego miasteczka lub wsi ma być gorzej ocenione, niż to którego klasa ma realną opcję wyjścia do teatru i dojechania do niego tramwajem?
szkoła wykluczenie
Ocena:
125
(135)
W filmie "Baśń o ludziach stąd" jest ciekawy dialog:
"-Z czego oni żyją?
- Z przerabiania świata na śmietnik".
Kiedyś traktowalam to jak dobry żart, teraz widzę w tym po prostu prawdę. Produkujemy mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, które często po jednym użyciu (albo i bez użycia) trafiają na śmietnik. Parę dni temu były Mikołajki, no i oczywiście wszystkie ciocie, babcie itd musiały kupić prezenty, bo nie wypada inaczej. Syn dostał klocki z Mikołajem, od dwóch lat. Ma pięć. Ta zabawka jest dla niego za nudna. Dostał też dwa rozmiary za małe skarpetki z motywem świątecznym, opatrzone komentarzem "a bo myślałam, że się rozciągną". Córka nosi rozmiar 98, dostała sukienkę w rozmiarze 92 oraz bluzkę z motywem świątecznym w rozmiarze 104, obie rzeczy od tej samej ciotki. Na pytanie, dlaczego nie zadzwoniła zapytać o rozmiar, odpowiedziała "a bo nie chciałam ci robić kłopotu". Teściowa opatrzyła to komentarzem "no przecież dorośnie do tej bluzki". Owszem, dorośnie gdzieś w lipcu, a ciuch ze świątecznym elfem. Oprócz tego kolejne (bo w zeszłym roku dostali to samo) opaski na włosy z motywem elfa/renifera, czapki mikołajki, breloki, plastikowe zabawki typu "Magic Cube", z których jedna rozpadła się już na etapie wyjmowania z opakowania. Były też rzeczy przydatne, jak malowanka czy puzzle, ale niestety w mniejszości.
Odmówilam przyjęcia ubrań w złych rozmiarach, poprosiłam o oddanie ich do sklepu, jak mają jeszcze paragony. Resztę wzięliśmy, za parę dni większość wyląduje na śmietniku, bo mając mieszkanie 58m2 nie mam miejsca na gromadzenie rupieci. Mąż urażony, bo trzeba było wziąć te ubrania, żeby przykrości nie robic, a potem "najwyżej wyrzucić". Ten sam mąż, który tydzień czasu porównywał zmywarki, która zużywa mniej wody, chce wyrzucić nową sukienkę (szacunkowo do jej wyprodukowania zużyto 2700 litrów wody) i to jest ok.
W mediach ciągle się gada o śladzie węglowym samochodów czy samolotów, a nikt nie zajmuje się rosnącym konsumpcjonizmem. Byle więcej, byle taniej. Po świętach tony niesprzedanych ubranek i gadżetów trafi na śmietnik. Ile dymu poszło w powietrze, ile wody trzeba było zużyć, żeby wyprodukować taki plastikowy gadżet, jak opaska z uszami renifera (jedno ucho odpadło już dwie godziny po wyjęciu z opakowania)?
"-Z czego oni żyją?
- Z przerabiania świata na śmietnik".
Kiedyś traktowalam to jak dobry żart, teraz widzę w tym po prostu prawdę. Produkujemy mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, które często po jednym użyciu (albo i bez użycia) trafiają na śmietnik. Parę dni temu były Mikołajki, no i oczywiście wszystkie ciocie, babcie itd musiały kupić prezenty, bo nie wypada inaczej. Syn dostał klocki z Mikołajem, od dwóch lat. Ma pięć. Ta zabawka jest dla niego za nudna. Dostał też dwa rozmiary za małe skarpetki z motywem świątecznym, opatrzone komentarzem "a bo myślałam, że się rozciągną". Córka nosi rozmiar 98, dostała sukienkę w rozmiarze 92 oraz bluzkę z motywem świątecznym w rozmiarze 104, obie rzeczy od tej samej ciotki. Na pytanie, dlaczego nie zadzwoniła zapytać o rozmiar, odpowiedziała "a bo nie chciałam ci robić kłopotu". Teściowa opatrzyła to komentarzem "no przecież dorośnie do tej bluzki". Owszem, dorośnie gdzieś w lipcu, a ciuch ze świątecznym elfem. Oprócz tego kolejne (bo w zeszłym roku dostali to samo) opaski na włosy z motywem elfa/renifera, czapki mikołajki, breloki, plastikowe zabawki typu "Magic Cube", z których jedna rozpadła się już na etapie wyjmowania z opakowania. Były też rzeczy przydatne, jak malowanka czy puzzle, ale niestety w mniejszości.
Odmówilam przyjęcia ubrań w złych rozmiarach, poprosiłam o oddanie ich do sklepu, jak mają jeszcze paragony. Resztę wzięliśmy, za parę dni większość wyląduje na śmietniku, bo mając mieszkanie 58m2 nie mam miejsca na gromadzenie rupieci. Mąż urażony, bo trzeba było wziąć te ubrania, żeby przykrości nie robic, a potem "najwyżej wyrzucić". Ten sam mąż, który tydzień czasu porównywał zmywarki, która zużywa mniej wody, chce wyrzucić nową sukienkę (szacunkowo do jej wyprodukowania zużyto 2700 litrów wody) i to jest ok.
W mediach ciągle się gada o śladzie węglowym samochodów czy samolotów, a nikt nie zajmuje się rosnącym konsumpcjonizmem. Byle więcej, byle taniej. Po świętach tony niesprzedanych ubranek i gadżetów trafi na śmietnik. Ile dymu poszło w powietrze, ile wody trzeba było zużyć, żeby wyprodukować taki plastikowy gadżet, jak opaska z uszami renifera (jedno ucho odpadło już dwie godziny po wyjęciu z opakowania)?
Ocena:
84
(96)
Kiedyś znajomy instruktor z OSK powiedział mi, że "Wiesz jak najłatwiej wkurzyć innych na drodze? Jechać zgodnie z przepisami". I właśnie o kilku piekielnych sytuacjach z dróg będę pisał. Przytoczę własne przykłady i doświadczenia.
1. Ogólny pośpiech. Ile razy byłem wyprzedzany na podwójnej ciągłej albo poganiany to nie zliczę. Wracałem z Krakowa drogą A4 na Katowice. Godzina 3:30, mgła, pada deszcz ze śniegiem, a ja jadę prawym pasem po pustej jezdni. Wjechałem w obszar robót drogowych. Po prawej betonowe zapory i po lewej również. Ktoś wymyślił, że w tamtym miejscu postawi znak z ograniczeniem do 60 km/h. Jako, że warunki były ciężkie, a ja sam zmęczony to nie kłóciłem się- jadę 60. I we wstecznym lusterku widzę jak zbliża się do mnie TIR. Już z daleka mruga na mnie długimi światłami. Po czym dojeżdża mi na zderzak, dalej mruga długimi i zaczyna trąbić. Nie sprawiło to, że jechałem szybciej. Jechaliśmy tak przez 5 minut, gdzie towarzyszył mi oślepiający blask i dźwięk klaksonu. Mam jedno pytanie: Po co? I tak zjeżdżałem na najbliższym zjeździe, a nawet jeśli to sam bym go puścił przy odpowiedniej okazji. Inna sytuacja: dojeżdżamy do świateł na skrzyżowaniu. Jestem na pasie do jazdy na wprost. Pas obok mnie do jazdy w lewo jest pusty. Światła zmieniają się na czerwone, a za skrzyżowaniem, jakieś 20 metrów, znajduje się przejazd kolejowy. I na tym przejeździe zaczynają opuszczać się rogatki. Nagle z lewej wyprzedza mnie z dużą prędkością pick-up. Wjeżdża na czerwonym świetle na skrzyżowanie i czym prędzej żeby zdążyć pod zaporami kolejowymi. Scena jak z filmu akcji. Ponawiam pytanie: Po co? Poczekałby 5 minut i tak jak ja bezpiecznie by przejechał.
2. Użytkowanie świateł. Nie oszukujmy się- prowadzenie pojazdu to czynność wymagająca skupienia i ciągłego dostosowywania się do warunków. Jest to więc ciągła aktywność za kierownicą. A dużo osób zapomina, że trzeba też włączyć/wyłączyć odpowiednie światła na drodze zależnie od okoliczności. O oślepiających w nocy kierowcach jadących na długich tylko wspominam dla zasady. Ale ostatnio przy ciężkiej ulewie, w terenie niezabudowanym, na rondzie o tragicznej widoczności, wymusiłem pierwszeństwo. Czy widziałem samochód nadjeżdżający z mojej lewej strony? Absolutnie nie- jechał on na światłach dziennych, które w tamtych warunkach absolutnie nic nie dawały. Zwyczajnie go nie zauważyłem dopóki nie zatrąbił. A i tak musiałem się dokładnie rozejrzeć, żeby go dostrzec. I światła przeciwmgłowe- wydaje mi się, że zupełnie nie potrafimy z nich korzystać. W Polsce obowiązkowe są te z tyłu (z przodu opcjonalnie). Ale do czego one służą? I tutaj już często nie znamy odpowiedzi. Są one po to, żebyśmy my byli widoczni na drodze. Nie są one dla nas, a dla innych. I nic mnie tak nie wkurza jak jazda za kimś, szczególnie w nocy. Kiedy osoba przede mną wjeżdża w delikatną mgłę i zaświecą te światła z tyłu. Klasyk: Po co? Światła z tyłu są po to, żeby auto dojeżdżające nas widziało. Jeśli jadę za Tobą już kilka kilometrów albo do Ciebie dojechałem to już wiem, że tam jesteś. Jak wjedziemy w mgłę to ja nagle nie zapomnę, że jedziesz przede mną. Więc proszę- nie ślep tymi światłami kiedy już wiem, że jesteś.
3. Zasada prawej ręki, a przyzwyczajenie do znaków. Sytuacja częsta na parkingach pod marketami gdzie nie ma znaków wskazujących pierwszeństwo. Wydaje mi się, że ludzie zapomnieli jak jeździ się na skrzyżowaniach równorzędnych. Więc skręcam sobie w prawo na takim parkingu, a we mnie wjeżdża inny samochód [O]soba prowadząca pojazd wysiada i od razu na mnie krzyczy, że nie potrafię jeździć.
O- I jak jeździsz? Jak skręcasz to trzeba mnie przepuścić!
Ja- Otóż nie! Tutaj obowiązuje najbardziej podstawowa zasada pierwszeństwa na drodze- zasada prawej ręki. To Ty wjechałaś we mnie!
O- Ale ja jechałam prosto!
Ja- No to tłumaczę, że ja skręcając w prawo miałem pierwszeństwo przed Tobą!
Osoba nie dała się przekonać więc na własne życzenie wezwała policję. A ta z kolei tylko potwierdziła moje słowa. Podobna sytuacja wydarzyła mi się na dużym skrzyżowaniu w dużym mieście. Na początku są trzy pasy ale środkówy jest wyłączony z użytku i jest tam wysepka. Skrajny lewy jest do jazdy w lewo, a skrajny prawy do jazdy prosto. Po wjechaniu na skrzyżowanie pas wyłączony z ruchu staje się już normalnym pasem do poruszania i też służy do skrętu w lewo. I ja jako osoba wjeżdżającą na ten pas z prawej strony mam pierwszeństwo nad osobą z lewej strony też wjeżdżającą na ten pas. Po ostatniej stłuczce usłyszałem jednak taką mądrość: Skoro najpierw jechałem pasem "na wprost", a tamta osoba pasem "w lewo" to ona ma pierwszeństwo zajęcia tego środkowego pasa, bo on też jest "w lewo". Tutaj znowu policja musiała naprostować zasady ruchu drogowego.
Dużo podróżuje samochodem po Polsce, więc i dużo mi się uzbierało opowieści. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony moim stylem pisania- jestem instruktorem i tak już mam, że piszę to jak podręcznik do nauki jazdy. Trzymajcie się i bądźcie bezpieczni na drodze!
1. Ogólny pośpiech. Ile razy byłem wyprzedzany na podwójnej ciągłej albo poganiany to nie zliczę. Wracałem z Krakowa drogą A4 na Katowice. Godzina 3:30, mgła, pada deszcz ze śniegiem, a ja jadę prawym pasem po pustej jezdni. Wjechałem w obszar robót drogowych. Po prawej betonowe zapory i po lewej również. Ktoś wymyślił, że w tamtym miejscu postawi znak z ograniczeniem do 60 km/h. Jako, że warunki były ciężkie, a ja sam zmęczony to nie kłóciłem się- jadę 60. I we wstecznym lusterku widzę jak zbliża się do mnie TIR. Już z daleka mruga na mnie długimi światłami. Po czym dojeżdża mi na zderzak, dalej mruga długimi i zaczyna trąbić. Nie sprawiło to, że jechałem szybciej. Jechaliśmy tak przez 5 minut, gdzie towarzyszył mi oślepiający blask i dźwięk klaksonu. Mam jedno pytanie: Po co? I tak zjeżdżałem na najbliższym zjeździe, a nawet jeśli to sam bym go puścił przy odpowiedniej okazji. Inna sytuacja: dojeżdżamy do świateł na skrzyżowaniu. Jestem na pasie do jazdy na wprost. Pas obok mnie do jazdy w lewo jest pusty. Światła zmieniają się na czerwone, a za skrzyżowaniem, jakieś 20 metrów, znajduje się przejazd kolejowy. I na tym przejeździe zaczynają opuszczać się rogatki. Nagle z lewej wyprzedza mnie z dużą prędkością pick-up. Wjeżdża na czerwonym świetle na skrzyżowanie i czym prędzej żeby zdążyć pod zaporami kolejowymi. Scena jak z filmu akcji. Ponawiam pytanie: Po co? Poczekałby 5 minut i tak jak ja bezpiecznie by przejechał.
2. Użytkowanie świateł. Nie oszukujmy się- prowadzenie pojazdu to czynność wymagająca skupienia i ciągłego dostosowywania się do warunków. Jest to więc ciągła aktywność za kierownicą. A dużo osób zapomina, że trzeba też włączyć/wyłączyć odpowiednie światła na drodze zależnie od okoliczności. O oślepiających w nocy kierowcach jadących na długich tylko wspominam dla zasady. Ale ostatnio przy ciężkiej ulewie, w terenie niezabudowanym, na rondzie o tragicznej widoczności, wymusiłem pierwszeństwo. Czy widziałem samochód nadjeżdżający z mojej lewej strony? Absolutnie nie- jechał on na światłach dziennych, które w tamtych warunkach absolutnie nic nie dawały. Zwyczajnie go nie zauważyłem dopóki nie zatrąbił. A i tak musiałem się dokładnie rozejrzeć, żeby go dostrzec. I światła przeciwmgłowe- wydaje mi się, że zupełnie nie potrafimy z nich korzystać. W Polsce obowiązkowe są te z tyłu (z przodu opcjonalnie). Ale do czego one służą? I tutaj już często nie znamy odpowiedzi. Są one po to, żebyśmy my byli widoczni na drodze. Nie są one dla nas, a dla innych. I nic mnie tak nie wkurza jak jazda za kimś, szczególnie w nocy. Kiedy osoba przede mną wjeżdża w delikatną mgłę i zaświecą te światła z tyłu. Klasyk: Po co? Światła z tyłu są po to, żeby auto dojeżdżające nas widziało. Jeśli jadę za Tobą już kilka kilometrów albo do Ciebie dojechałem to już wiem, że tam jesteś. Jak wjedziemy w mgłę to ja nagle nie zapomnę, że jedziesz przede mną. Więc proszę- nie ślep tymi światłami kiedy już wiem, że jesteś.
3. Zasada prawej ręki, a przyzwyczajenie do znaków. Sytuacja częsta na parkingach pod marketami gdzie nie ma znaków wskazujących pierwszeństwo. Wydaje mi się, że ludzie zapomnieli jak jeździ się na skrzyżowaniach równorzędnych. Więc skręcam sobie w prawo na takim parkingu, a we mnie wjeżdża inny samochód [O]soba prowadząca pojazd wysiada i od razu na mnie krzyczy, że nie potrafię jeździć.
O- I jak jeździsz? Jak skręcasz to trzeba mnie przepuścić!
Ja- Otóż nie! Tutaj obowiązuje najbardziej podstawowa zasada pierwszeństwa na drodze- zasada prawej ręki. To Ty wjechałaś we mnie!
O- Ale ja jechałam prosto!
Ja- No to tłumaczę, że ja skręcając w prawo miałem pierwszeństwo przed Tobą!
Osoba nie dała się przekonać więc na własne życzenie wezwała policję. A ta z kolei tylko potwierdziła moje słowa. Podobna sytuacja wydarzyła mi się na dużym skrzyżowaniu w dużym mieście. Na początku są trzy pasy ale środkówy jest wyłączony z użytku i jest tam wysepka. Skrajny lewy jest do jazdy w lewo, a skrajny prawy do jazdy prosto. Po wjechaniu na skrzyżowanie pas wyłączony z ruchu staje się już normalnym pasem do poruszania i też służy do skrętu w lewo. I ja jako osoba wjeżdżającą na ten pas z prawej strony mam pierwszeństwo nad osobą z lewej strony też wjeżdżającą na ten pas. Po ostatniej stłuczce usłyszałem jednak taką mądrość: Skoro najpierw jechałem pasem "na wprost", a tamta osoba pasem "w lewo" to ona ma pierwszeństwo zajęcia tego środkowego pasa, bo on też jest "w lewo". Tutaj znowu policja musiała naprostować zasady ruchu drogowego.
Dużo podróżuje samochodem po Polsce, więc i dużo mi się uzbierało opowieści. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony moim stylem pisania- jestem instruktorem i tak już mam, że piszę to jak podręcznik do nauki jazdy. Trzymajcie się i bądźcie bezpieczni na drodze!
Ulice
Ocena:
108
(116)
Czuję się oszukana. Oszukana nie tylko przez mojego byłego narzeczona, ale przez całe moje najbliższe otoczenie albo i przez cały świat.
Wiem, pewnie dramatyzuję. Postaram się opisać tę historię możliwe kompleksowo, ale i tak pewnie będzie długo.
Pięć lat temu związałam się z Michałem. Poznaliśmy się, gdy jako studentka pracowałam dorywczo w barze. Michał był tam barmanem, również studentem. Ja przyjechałam do Wrocławia z małego miasteczka, od był rodowitym Wrocławianinem. Oczywiście, miałam już swoich znajomych, ale on jako facet towarzyski miał pokaźne słowo znajomych, kumpli, przyjaciół łącznie ze znajomymi z przedszkola. Jeszcze zanim zaczęliśmy się spotykać, wiedziałam już, że inna pracownica baru jest jego dobrą koleżanką, a wręcz przyjaciółkom z liceum. Mieli ze sobą świetny kontakt, do tego stopnia przez jakiś czas byłam przekonana, że są oni parą. Potem, gdy poznaliśmy się bliżej wyjaśnił, że zna Anię od liceum i nawet się w niej podkochiwał, ale ostatecznie zostali kumplami i bardzo sobie ją ceni, ale jako przyjaciółkę.
Przez pierwsze miesiące naszego związku byłam jednak o nią zazdrosna. Ich kontakt był naprawdę intensywny, dopiero gdy dałam mu jednoznacznie znać, że trochę mnie to irytuje. Michał zapewniał, że nie ma to wpływu na naszą relację, ale jednak postawił pewne granice. I przez naprawdę długi czas miałam spokój ducha, widząc, że Michał Anię widuje głównie w pracy lub w większej ekipie znajomych.
Niemniej po 2-3 latach związku znów zaczęłam odczuwać pewien dyskomfort. Byliśmy już oboje po studiach, w pracy na pełen etat, zamieszaliśmy razem. Krótko po tym Michał zaczął coraz częściej wychodzić ze swoją ekipą znajomych. O ile było to weekend, często im towarzyszyłam, jednak robił to też w tygodniu. Zwracałam mu uwagę, że nie powinien przesiadywać po nocach na mieście, gdy rano idzie do pracy, ale zbywał mnie, że kiedy mamy się bawić, jak nie teraz, gdy jesteśmy młodzi i bez zobowiązań. Zauważyłam, że prawie na każdym takim spotkaniu była też Ania, a kilka razy nawet okazało się, że byli na mieście sami, bo... tak wyszło. Bo ktoś nie przyszedł, bo ja nie chciałam iść, bo wszyscy zamulają, tylko nie on i jego psiapsi Ania. Znów zaczęłam dostawać piany. I tu właśnie pojawia się część o moim otoczeniu.
Otóż wszyscy nasi wspólni znajomi, jak i moje koleżanki twierdziły, że przesadzam, że przecież nie ma nic złego w tym, żeby wyjść ze znajomymi, skoro otwarcie mi o tym mówi i zawsze zaprasza to na pewno nie ma nic na sumieniu i nie powinnam mu robić wyrzutów albo usiłować czegoś zabraniać, bo wyjdę na zaborczą babę. Powiecie pewnie, że powinnam mieć swój rozum. Powinnam, ale nie miałam. Byłam przekonana, że to we mnie jest problem. Do tego oczywiście jak raz czy drugi obejrzałam rolkę na Facebooku, że nie można odcinać drugiej połówki od znajomych albo, że toksyk zabrania Ci spotykać się ze znajomymi, zaczęłam być bombardowana takimi treściami.
Znacie takie uczucie, kiedy serce mówi wam co innego niż rozum? No więc moje serce cały czas mi mówiło, że coś jest nie tak, mimo, że wszyscy przekonywali mój rozum, że jest ok. Jednak nie wytrzymałam i ostatecznie powiedziałam Michałowi wbrew radom, że po prostu mi się tego jego ciągłe wyjścia nie podobają.To była rozmowa spokojna, ale nieprzyjemna. W jej konsekwencji jak sądzę, Michał oświadczył mi się kilka tygodni później, podkreślając, że chce mi udowodnić, że jestem jedyną kobietą, z którą chce być, oczywiście, ja się zgodziłam. To miał być nasz nowy początek, już jako narzeczeństwo, a nie luźny związek. I przez parę miesięcy było świetnie. Spędzaliśmy więcej czasu razem, było stabilniej, spokojniej, sielsko.
Do czasu. W pewnym momencie powróciły dziwne wyjścia w środku tygodnia, bo tym razem trzeba poszaleć przed ślubem. Ech...
Znajomi znów:
- No przecież Ci się oświadczył, daj się chłopakowi jeszcze wyszaleć! Nie bądź jędzą!
I co? I rok temu zostaliśmy oboje zaproszeni na urodziny jego kumpla. Była to sobota wieczór, więc oczywiście mieliśmy iść razem, ale po południu zadzwoniła do mnie mama, że jej koleżanka z Wrocławia, którą zresztą znam, jest w głupiej sytuacji, bo złamała nogę, zaraz ma wyjść ze szpitala, a w domu ma tylko niewielkie zapasy, a syn ją wystawił, bo nie przyjedzie po nią do szpitala i nie pojedzie na zakupy. Poprosiła, abym kobiecie pomogła i wskoczyła na jego miejsce. Zgodziłam się i powiedziałam Michałowi, że ewentualnie dojadę później na imprezę. W międzyczasie jednak okazało się, że to wszystko trwa o wiele dłużej niż myślałam i strasznie mnie wymęczyło, więc gdy o 21 dopiero byłam w supermarkecie z listą zakupów od starszej pani, napisałam mu, że ja chyba odpadam i wracam do domu. Michał odpisał mi sucho, że ok.
Po skończonej akcji poczułam wyrzuty sumienia, czując lekkiego focha z jego strony w powietrzu. Mimo zmęczenia zrobiłam się na bóstwo i pojechałam na imprezę.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że Michała... tam nie ma. Owszem był, trochę się napił, a potem powiedział, że wraca do domu. Zaczęłam więc do niego dzwonić - czyżbyśmy się minęli? Michał jednak nie odbierał. Stwierdziłam, że ok, to wypiję drinka, skoro już jestem i też wracam do domu. Zauważyłam, że Ani też tam nie ma. Mając już dziwne podejrzenia wyszłam stamtąd po pierwszym drinku. W domu go nie było. Wrócił nad ranem. Gdy zapytałam, gdzie był po imprezie u kumpla stwierdził, że poszedł jeszcze z paroma osobami na miasto. Zapytałam, czy była tam Ania. Stwierdził, że nie, że jej w ogóle nie było na imprezie. Pokazałam mu więc zdjęcie z jej Facebooku, gdzie widać, tylko ich oboje, przytulonych jak para gdzieś na Rynku. Zdjęcie wstawione po 2 w nocy, on otagowany.
Od słowa do słowa przynał mi się. Przyznał, że zdradził mnie z Anią tej nocy i nie był to pierwszy raz. Bronił się jednak, że było to tylko parę razy i to nieregularnie, więc to nawet nie romans. A ja zrozumiałam, że to zdjęcie było dla mnie. Ona tym zdjęciem postanowiła splunąć mi w twarz i pokazać, że mój narzeczony w nocy woli być z nią na mieście, niż ze mną w łóżku.
Ponieważ się rozpisałam, puenta będzie krótka - tak, każdy może mieć swoich znajomych. Ale jeśli ty czujesz, że twoja druga połowa gra nie fair, to nie daj sobie nikomu wmówić, że to ty jesteś problemem.
Wiem, pewnie dramatyzuję. Postaram się opisać tę historię możliwe kompleksowo, ale i tak pewnie będzie długo.
Pięć lat temu związałam się z Michałem. Poznaliśmy się, gdy jako studentka pracowałam dorywczo w barze. Michał był tam barmanem, również studentem. Ja przyjechałam do Wrocławia z małego miasteczka, od był rodowitym Wrocławianinem. Oczywiście, miałam już swoich znajomych, ale on jako facet towarzyski miał pokaźne słowo znajomych, kumpli, przyjaciół łącznie ze znajomymi z przedszkola. Jeszcze zanim zaczęliśmy się spotykać, wiedziałam już, że inna pracownica baru jest jego dobrą koleżanką, a wręcz przyjaciółkom z liceum. Mieli ze sobą świetny kontakt, do tego stopnia przez jakiś czas byłam przekonana, że są oni parą. Potem, gdy poznaliśmy się bliżej wyjaśnił, że zna Anię od liceum i nawet się w niej podkochiwał, ale ostatecznie zostali kumplami i bardzo sobie ją ceni, ale jako przyjaciółkę.
Przez pierwsze miesiące naszego związku byłam jednak o nią zazdrosna. Ich kontakt był naprawdę intensywny, dopiero gdy dałam mu jednoznacznie znać, że trochę mnie to irytuje. Michał zapewniał, że nie ma to wpływu na naszą relację, ale jednak postawił pewne granice. I przez naprawdę długi czas miałam spokój ducha, widząc, że Michał Anię widuje głównie w pracy lub w większej ekipie znajomych.
Niemniej po 2-3 latach związku znów zaczęłam odczuwać pewien dyskomfort. Byliśmy już oboje po studiach, w pracy na pełen etat, zamieszaliśmy razem. Krótko po tym Michał zaczął coraz częściej wychodzić ze swoją ekipą znajomych. O ile było to weekend, często im towarzyszyłam, jednak robił to też w tygodniu. Zwracałam mu uwagę, że nie powinien przesiadywać po nocach na mieście, gdy rano idzie do pracy, ale zbywał mnie, że kiedy mamy się bawić, jak nie teraz, gdy jesteśmy młodzi i bez zobowiązań. Zauważyłam, że prawie na każdym takim spotkaniu była też Ania, a kilka razy nawet okazało się, że byli na mieście sami, bo... tak wyszło. Bo ktoś nie przyszedł, bo ja nie chciałam iść, bo wszyscy zamulają, tylko nie on i jego psiapsi Ania. Znów zaczęłam dostawać piany. I tu właśnie pojawia się część o moim otoczeniu.
Otóż wszyscy nasi wspólni znajomi, jak i moje koleżanki twierdziły, że przesadzam, że przecież nie ma nic złego w tym, żeby wyjść ze znajomymi, skoro otwarcie mi o tym mówi i zawsze zaprasza to na pewno nie ma nic na sumieniu i nie powinnam mu robić wyrzutów albo usiłować czegoś zabraniać, bo wyjdę na zaborczą babę. Powiecie pewnie, że powinnam mieć swój rozum. Powinnam, ale nie miałam. Byłam przekonana, że to we mnie jest problem. Do tego oczywiście jak raz czy drugi obejrzałam rolkę na Facebooku, że nie można odcinać drugiej połówki od znajomych albo, że toksyk zabrania Ci spotykać się ze znajomymi, zaczęłam być bombardowana takimi treściami.
Znacie takie uczucie, kiedy serce mówi wam co innego niż rozum? No więc moje serce cały czas mi mówiło, że coś jest nie tak, mimo, że wszyscy przekonywali mój rozum, że jest ok. Jednak nie wytrzymałam i ostatecznie powiedziałam Michałowi wbrew radom, że po prostu mi się tego jego ciągłe wyjścia nie podobają.To była rozmowa spokojna, ale nieprzyjemna. W jej konsekwencji jak sądzę, Michał oświadczył mi się kilka tygodni później, podkreślając, że chce mi udowodnić, że jestem jedyną kobietą, z którą chce być, oczywiście, ja się zgodziłam. To miał być nasz nowy początek, już jako narzeczeństwo, a nie luźny związek. I przez parę miesięcy było świetnie. Spędzaliśmy więcej czasu razem, było stabilniej, spokojniej, sielsko.
Do czasu. W pewnym momencie powróciły dziwne wyjścia w środku tygodnia, bo tym razem trzeba poszaleć przed ślubem. Ech...
Znajomi znów:
- No przecież Ci się oświadczył, daj się chłopakowi jeszcze wyszaleć! Nie bądź jędzą!
I co? I rok temu zostaliśmy oboje zaproszeni na urodziny jego kumpla. Była to sobota wieczór, więc oczywiście mieliśmy iść razem, ale po południu zadzwoniła do mnie mama, że jej koleżanka z Wrocławia, którą zresztą znam, jest w głupiej sytuacji, bo złamała nogę, zaraz ma wyjść ze szpitala, a w domu ma tylko niewielkie zapasy, a syn ją wystawił, bo nie przyjedzie po nią do szpitala i nie pojedzie na zakupy. Poprosiła, abym kobiecie pomogła i wskoczyła na jego miejsce. Zgodziłam się i powiedziałam Michałowi, że ewentualnie dojadę później na imprezę. W międzyczasie jednak okazało się, że to wszystko trwa o wiele dłużej niż myślałam i strasznie mnie wymęczyło, więc gdy o 21 dopiero byłam w supermarkecie z listą zakupów od starszej pani, napisałam mu, że ja chyba odpadam i wracam do domu. Michał odpisał mi sucho, że ok.
Po skończonej akcji poczułam wyrzuty sumienia, czując lekkiego focha z jego strony w powietrzu. Mimo zmęczenia zrobiłam się na bóstwo i pojechałam na imprezę.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że Michała... tam nie ma. Owszem był, trochę się napił, a potem powiedział, że wraca do domu. Zaczęłam więc do niego dzwonić - czyżbyśmy się minęli? Michał jednak nie odbierał. Stwierdziłam, że ok, to wypiję drinka, skoro już jestem i też wracam do domu. Zauważyłam, że Ani też tam nie ma. Mając już dziwne podejrzenia wyszłam stamtąd po pierwszym drinku. W domu go nie było. Wrócił nad ranem. Gdy zapytałam, gdzie był po imprezie u kumpla stwierdził, że poszedł jeszcze z paroma osobami na miasto. Zapytałam, czy była tam Ania. Stwierdził, że nie, że jej w ogóle nie było na imprezie. Pokazałam mu więc zdjęcie z jej Facebooku, gdzie widać, tylko ich oboje, przytulonych jak para gdzieś na Rynku. Zdjęcie wstawione po 2 w nocy, on otagowany.
Od słowa do słowa przynał mi się. Przyznał, że zdradził mnie z Anią tej nocy i nie był to pierwszy raz. Bronił się jednak, że było to tylko parę razy i to nieregularnie, więc to nawet nie romans. A ja zrozumiałam, że to zdjęcie było dla mnie. Ona tym zdjęciem postanowiła splunąć mi w twarz i pokazać, że mój narzeczony w nocy woli być z nią na mieście, niż ze mną w łóżku.
Ponieważ się rozpisałam, puenta będzie krótka - tak, każdy może mieć swoich znajomych. Ale jeśli ty czujesz, że twoja druga połowa gra nie fair, to nie daj sobie nikomu wmówić, że to ty jesteś problemem.
Ocena:
97
(123)
Dawno mnie tu nie było, ale nazbierało się kilka historii z pracy, którymi chciałbym się podzielić. Jestem programistą i prowadzę software house. Oto najciekawsze anegdoty.
Skontaktował się z nami pośrednik z propozycją zlecenia stworzenia aplikacji na rynek niemiecki. Zgodnie z prawdą poinformowałem, że tworzymy interfejsy wyłącznie w językach polskim i angielskim, ale możemy dostarczyć plik JSON do translacji. Pośrednik zgodził się, zapewniając, że znajdzie tłumacza. Zebraliśmy więc wymagania od klienta końcowego i rozpoczęliśmy prace.
Po zakończeniu projektu udostępniliśmy tłumaczowi plik do przetłumaczenia oraz wersję testową aplikacji, aby mógł na bieżąco weryfikować efekty swojej pracy. Proces tłumaczenia dobiegł końca, wdrożyliśmy aplikację na serwery klienta, otrzymaliśmy wynagrodzenie i zamknęliśmy temat.
Kilka dni później odebrałem jednak telefon od zdenerwowanej kobiety mówiącej po niemiecku. Sporo czasu zajęło mi uspokojenie jej i wyjaśnienie, że absolutnie nie rozumiem, co do mnie mówi. W końcu udało się nam przejść na angielski. Okazało się, że pośrednik, zamiast znaleźć tłumacza, postanowił „przyjanuszyć” i wrzucił plik z tłumaczeniem do ChatGPT. Klient, widząc jakość przekładu, wpadł w panikę, a pośrednik próbował zrzucić winę na nas. Szkoda, że nie zwrócił uwagi na zapis w umowie, który jasno wskazywał, że odpowiedzialność za tłumaczenie spoczywa po jego stronie. Z tego, co wiem, skończyło się na solidnej karze umownej dla pośrednika.
------------------------------------------
Mamy w ofercie dwie aplikacje, które oferujemy w dwóch wariantach. Pierwszy zakłada, że klient kupuje całość na własność, ma możliwość edytowania kodu, bazy danych itd. Wtedy jednak cena aplikacji jest znacznie wyższa, a wsparcie techniczne nie jest wliczone. Drugi wariant jest tańszy, ale klient nie ma dostępu do kodu ani możliwości jego edycji. Wszelkie zmiany wprowadzamy my, są one dodatkowo płatne, ale w zamian zapewniamy pełne wsparcie techniczne.
Około półtora roku temu pewna firma kupiła od nas aplikację w drugim wariancie. Oczywiście zostali poinformowani o zasadach współpracy. Przez długi czas nie mieliśmy z nimi kontaktu – zdążyłem już o nich zapomnieć. Aż do niedawna.
Okazało się, że mieli własnego programistę, który rozwiązywał wszystkie problemy. Niestety, niedawno odszedł z pracy, a jego następca radził sobie znacznie gorzej. Firma postanowiła więc zgłosić się do nas. Problem w tym, że ich poprzedni programista nie tylko naprawiał błędy, ale na zlecenie kierownictwa mocno rozbudował aplikację.
Obecnie sprawa trafiła do sądu. Programista dysponuje screenami zleceń modyfikacji kodu, a kierownictwo firmy wszystkiemu zaprzecza i próbuje zrzucić winę na niego. My natomiast domagamy się zmiany umowy na wariant pierwszy, dopłaty do ceny aplikacji zgodnie z tym wariantem oraz opłaty za naprawę systemu po zgłoszonej awarii.
Skontaktował się z nami pośrednik z propozycją zlecenia stworzenia aplikacji na rynek niemiecki. Zgodnie z prawdą poinformowałem, że tworzymy interfejsy wyłącznie w językach polskim i angielskim, ale możemy dostarczyć plik JSON do translacji. Pośrednik zgodził się, zapewniając, że znajdzie tłumacza. Zebraliśmy więc wymagania od klienta końcowego i rozpoczęliśmy prace.
Po zakończeniu projektu udostępniliśmy tłumaczowi plik do przetłumaczenia oraz wersję testową aplikacji, aby mógł na bieżąco weryfikować efekty swojej pracy. Proces tłumaczenia dobiegł końca, wdrożyliśmy aplikację na serwery klienta, otrzymaliśmy wynagrodzenie i zamknęliśmy temat.
Kilka dni później odebrałem jednak telefon od zdenerwowanej kobiety mówiącej po niemiecku. Sporo czasu zajęło mi uspokojenie jej i wyjaśnienie, że absolutnie nie rozumiem, co do mnie mówi. W końcu udało się nam przejść na angielski. Okazało się, że pośrednik, zamiast znaleźć tłumacza, postanowił „przyjanuszyć” i wrzucił plik z tłumaczeniem do ChatGPT. Klient, widząc jakość przekładu, wpadł w panikę, a pośrednik próbował zrzucić winę na nas. Szkoda, że nie zwrócił uwagi na zapis w umowie, który jasno wskazywał, że odpowiedzialność za tłumaczenie spoczywa po jego stronie. Z tego, co wiem, skończyło się na solidnej karze umownej dla pośrednika.
------------------------------------------
Mamy w ofercie dwie aplikacje, które oferujemy w dwóch wariantach. Pierwszy zakłada, że klient kupuje całość na własność, ma możliwość edytowania kodu, bazy danych itd. Wtedy jednak cena aplikacji jest znacznie wyższa, a wsparcie techniczne nie jest wliczone. Drugi wariant jest tańszy, ale klient nie ma dostępu do kodu ani możliwości jego edycji. Wszelkie zmiany wprowadzamy my, są one dodatkowo płatne, ale w zamian zapewniamy pełne wsparcie techniczne.
Około półtora roku temu pewna firma kupiła od nas aplikację w drugim wariancie. Oczywiście zostali poinformowani o zasadach współpracy. Przez długi czas nie mieliśmy z nimi kontaktu – zdążyłem już o nich zapomnieć. Aż do niedawna.
Okazało się, że mieli własnego programistę, który rozwiązywał wszystkie problemy. Niestety, niedawno odszedł z pracy, a jego następca radził sobie znacznie gorzej. Firma postanowiła więc zgłosić się do nas. Problem w tym, że ich poprzedni programista nie tylko naprawiał błędy, ale na zlecenie kierownictwa mocno rozbudował aplikację.
Obecnie sprawa trafiła do sądu. Programista dysponuje screenami zleceń modyfikacji kodu, a kierownictwo firmy wszystkiemu zaprzecza i próbuje zrzucić winę na niego. My natomiast domagamy się zmiany umowy na wariant pierwszy, dopłaty do ceny aplikacji zgodnie z tym wariantem oraz opłaty za naprawę systemu po zgłoszonej awarii.
Ocena:
122
(130)
Trochę inspirowany historią GrubyvonWielki o bankach, trochę innymi piekielnościami związanymi z oszustwami.
Piekielność pierwsza.
Kilka miesięcy temu mojemu dziecku włamano się na konto FB. I poszło standardowo. Wszystkie aktywne kontakty w messengerze zostały najpierw poinformowane, że dziecko ma problem z zalogowaniem się do banku, i czy my mamy również (każdy z osobna). A potem, czy możemy jej zapłacić za zakupy ciuchów. Traf chciał, że było to o tyle wiarygodne, że dziecko było na zgrupowaniu z drużyną, za granicą, a wcześniej nadana paczka z rzeczami osobistymi została okradziona. Kwota też nie była jakaś kosmiczna - wszystko w okolicach 500 zł, ale żeby nie było, każdy dostał inną kwotę, jedni 485,30, inni 492,80 :) Wszystko napisane poprawną polszczyzną.
Nabrać dała się tylko jedna osoba, ale o dziwo, pieniędzy nie straciła. Blika zablokował bank. Zadzwonił ktoś z banku, żeby potwierdzić chęć wpłaty, bo numer był już zgłoszony jako numer wyłudzaczy. Jesteśmy rodzinnie w stałym kontakcie, więc wszystkich chętnych do wspomożenia dziecka udało się szybko uprzedzić.
Po przeanalizowaniu wszystkich wiadomości wymienionych ze złodziejami, okazało się, że mamy sporo danych m.in. numer telefonu, numer konta na które miał iść przelew (tak, wiem, rejestracja na słupy).
Zacząłem się zastanawiać co z tym zrobić. Wykonałem telefon do Biura Zwalczania Cyberprzestępczości, gdzie miły pan policjant poinformował mnie, że dobrze byłoby zgłosić próbę popełnienia przestępstwa. Pewnie w tym momencie nic się nie wydarzy, nikogo nie złapią, ale w przypadku rozbicia takiej grupy wyłudzaczy, wiąże się te sprawy i mają one inny wymiar gatunkowy i zapadają wyższe wyroki. Brzmi dobrze. Trochę szkoda czasu, ale jak trzeba, to trzeba.
Piekielność druga niewielka.
Poszedłem, zgłosiłem próbę popełnienia przestępstwa. O dziwo, poszło szybko i sprawnie. Choć pani przyjmująca zgłoszenie była niezbyt zadowolona i przyjęła tylko to co dotyczyło mnie. Nie chciała spisywać, że podobną próbę podjęto w stosunku do takiej i takiej osoby i ta osoba zgłosi sprawę w Piekiełkowie, a inna w Pieklisku. Ok. nie znam procedur. Kłócić się nie będę. Choć wg. mnie, łatwiej powiązać sprawy mając w każdej komplet danych.
Piekielność trzecia.
Ani w Piekiełkowie, ani w Pieklisku policja nie przyjęła zgłoszeń. Nawet od osoby, która o mały włos nie zostałaby oszukana. W Krakowie, jedna osoba zwiedziła 3 komisariaty. Nikt nie chciał od niej ani numeru telefonu oszusta, ani numeru konta na które miała przelać pieniądze. Nie było przestępstwa, nie została poszkodowana. Nie ma sprawy. Chociaż miała wydrukowane wiadomości z komunikatora. A rozmawiała z oszustami długo, nawet gdy już wiedziała, że jest to próba oszustwa i ściągnęła naprawdę dużo danych.
Byłem jedyną osobą, której udało się złożyć zeznania. Oczywiście, po 2 miesiącach przyszło zawiadomienie o umorzeniu postępowania.
I tak trochę mi przykro, że pan od cyberprzestępczości dał mi nadzieję, że coś się robi w kierunku ścigania oszustów, a wszyscy na posterunkach pokazali nam środkowy palec, że nic ich to nie obchodzi.
Piekielność pierwsza.
Kilka miesięcy temu mojemu dziecku włamano się na konto FB. I poszło standardowo. Wszystkie aktywne kontakty w messengerze zostały najpierw poinformowane, że dziecko ma problem z zalogowaniem się do banku, i czy my mamy również (każdy z osobna). A potem, czy możemy jej zapłacić za zakupy ciuchów. Traf chciał, że było to o tyle wiarygodne, że dziecko było na zgrupowaniu z drużyną, za granicą, a wcześniej nadana paczka z rzeczami osobistymi została okradziona. Kwota też nie była jakaś kosmiczna - wszystko w okolicach 500 zł, ale żeby nie było, każdy dostał inną kwotę, jedni 485,30, inni 492,80 :) Wszystko napisane poprawną polszczyzną.
Nabrać dała się tylko jedna osoba, ale o dziwo, pieniędzy nie straciła. Blika zablokował bank. Zadzwonił ktoś z banku, żeby potwierdzić chęć wpłaty, bo numer był już zgłoszony jako numer wyłudzaczy. Jesteśmy rodzinnie w stałym kontakcie, więc wszystkich chętnych do wspomożenia dziecka udało się szybko uprzedzić.
Po przeanalizowaniu wszystkich wiadomości wymienionych ze złodziejami, okazało się, że mamy sporo danych m.in. numer telefonu, numer konta na które miał iść przelew (tak, wiem, rejestracja na słupy).
Zacząłem się zastanawiać co z tym zrobić. Wykonałem telefon do Biura Zwalczania Cyberprzestępczości, gdzie miły pan policjant poinformował mnie, że dobrze byłoby zgłosić próbę popełnienia przestępstwa. Pewnie w tym momencie nic się nie wydarzy, nikogo nie złapią, ale w przypadku rozbicia takiej grupy wyłudzaczy, wiąże się te sprawy i mają one inny wymiar gatunkowy i zapadają wyższe wyroki. Brzmi dobrze. Trochę szkoda czasu, ale jak trzeba, to trzeba.
Piekielność druga niewielka.
Poszedłem, zgłosiłem próbę popełnienia przestępstwa. O dziwo, poszło szybko i sprawnie. Choć pani przyjmująca zgłoszenie była niezbyt zadowolona i przyjęła tylko to co dotyczyło mnie. Nie chciała spisywać, że podobną próbę podjęto w stosunku do takiej i takiej osoby i ta osoba zgłosi sprawę w Piekiełkowie, a inna w Pieklisku. Ok. nie znam procedur. Kłócić się nie będę. Choć wg. mnie, łatwiej powiązać sprawy mając w każdej komplet danych.
Piekielność trzecia.
Ani w Piekiełkowie, ani w Pieklisku policja nie przyjęła zgłoszeń. Nawet od osoby, która o mały włos nie zostałaby oszukana. W Krakowie, jedna osoba zwiedziła 3 komisariaty. Nikt nie chciał od niej ani numeru telefonu oszusta, ani numeru konta na które miała przelać pieniądze. Nie było przestępstwa, nie została poszkodowana. Nie ma sprawy. Chociaż miała wydrukowane wiadomości z komunikatora. A rozmawiała z oszustami długo, nawet gdy już wiedziała, że jest to próba oszustwa i ściągnęła naprawdę dużo danych.
Byłem jedyną osobą, której udało się złożyć zeznania. Oczywiście, po 2 miesiącach przyszło zawiadomienie o umorzeniu postępowania.
I tak trochę mi przykro, że pan od cyberprzestępczości dał mi nadzieję, że coś się robi w kierunku ścigania oszustów, a wszyscy na posterunkach pokazali nam środkowy palec, że nic ich to nie obchodzi.
Oszustwa Banki Policja
Ocena:
111
(113)