Moja matka uwielbia zaglądać we wszystkie moje rzeczy, przekładać je, czasem nawet wyrzucać. Ogólnie ciężko się dogadujemy, więc powiedziałam, że w końcu będzie tak, że będę wszystkie swoje rzeczy trzymać w pokoju w akademiku (choć jest problem z tym, żeby się zmieściły) albo zrobię sobie zamek do swojej szafy. Obraziła się i przestała odzywać.
Po tej kłótni (choć było ich o wiele więcej) zostawiłam specjalnie swój pamiętnik na wierzchu biurka. W którym nie miałam specjalnych tajemnic, ale opisywałam wszystko to, co czuję w naszych relacjach. Tym bardziej, że stary mi się już zapełnił i było tam niewiele stron, zaledwie kilka.
Żeby było śmieszniej na okładce nawet celowo podpisałam, że to "pamiętnik". Może to głupie, ale miałam tak dość jej zachowań, a tutaj i tak opisałam te bardziej lajtowe, bo było też wtrącanie się w mój związek, rozmowa z moim facetem, że nie nadaję się na partnerkę życiową, co uważam za nie do przyjęcia i nie mogę jej tego wybaczyć do teraz. Więc zrobiłam taki test, chcąc sprawdzić czy uszanuje cokolwiek mojego.
No i nie uszanowała. Teraz nie odzywa się do mnie od tygodnia, bo opisałam tam wszystkie jej ostatnie zachowania i to, jak się z tym czuję.
Myślę, że kiedyś może się to skończyć tym, że będę miała jej tak dość, że całkowicie zerwę kontakt, bo już teraz rzadziej bywam w domu.
Po tej kłótni (choć było ich o wiele więcej) zostawiłam specjalnie swój pamiętnik na wierzchu biurka. W którym nie miałam specjalnych tajemnic, ale opisywałam wszystko to, co czuję w naszych relacjach. Tym bardziej, że stary mi się już zapełnił i było tam niewiele stron, zaledwie kilka.
Żeby było śmieszniej na okładce nawet celowo podpisałam, że to "pamiętnik". Może to głupie, ale miałam tak dość jej zachowań, a tutaj i tak opisałam te bardziej lajtowe, bo było też wtrącanie się w mój związek, rozmowa z moim facetem, że nie nadaję się na partnerkę życiową, co uważam za nie do przyjęcia i nie mogę jej tego wybaczyć do teraz. Więc zrobiłam taki test, chcąc sprawdzić czy uszanuje cokolwiek mojego.
No i nie uszanowała. Teraz nie odzywa się do mnie od tygodnia, bo opisałam tam wszystkie jej ostatnie zachowania i to, jak się z tym czuję.
Myślę, że kiedyś może się to skończyć tym, że będę miała jej tak dość, że całkowicie zerwę kontakt, bo już teraz rzadziej bywam w domu.
Ocena:
113
(123)
Dobra, miałam tego nie wrzucać, bo historie znam już od dawna, ale naprawdę tak z "trzeciej ręki", opowiedziana została mi sporo czasu po wydarzeniach, nawet nie próbowałam znaleźć jej śladu w social mediach, chociaż podobno przez jakiś czas tam się porządna g*wnoburza przewaliła.
Była sobie kobieta, nazwijmy ja Ewa, w średnim wieku. Ewa miała dorosłe dzieci, które już jakiś czas temu "poszły na swoje", bez znaczenia dla historii, pomińmy dzieci. Ewa miała też psa rasy podobno agresywnej (dobra, bardziej w typie rasy, bo pies wzięty ze schroniska), który był super miziakiem i przylepą, zero agresji z jego strony, ot taki "cielaczek", który nie zważając na swoje gabaryty potrafi się każdemu władować na kolana... Pies już swoje lata miał, powiedzmy sobie szczerze, że w okresie, w którym toczyła się ta historia, powolutku zbliżała się do końca swoich dni.
Ewa miała również ojca, relacje z nim były chłodnawe, ale poprawne, kiedyś stwierdziła "no dobra, jest jaki jest, ale to mój ojciec i kocham go". Że nie były to tylko puste słowa okazało się, kiedy ojciec dostał udaru? wylewu? wybaczcie, nie wiem dokładnie, w każdym razie starszy pan, do tej pory całkowicie sprawny i samowystarczalny, z dnia na dzień zamienił się w "roślinkę" bez kontaktu z otoczeniem, wymagającym kompleksowej opieki.
Ewa nie zastanawiała się nawet chwili, ponieważ nie mogła rzucić pracy i jechać do ojca, ściągnęła go do siebie - załatwiła transport przez pół Polski, przystosowała jeden z dwóch pokoi w swoim mieszkaniu dla potrzeb ojca (łóżko rehabilitacyjne itp.), wynajęła opiekunkę na ten czas, kiedy ona była w pracy. W "komplecie" z ojcem zabrała też jego psa. Pies wyczuwając, że z jego panem jest bardzo źle, nie opuszczał go na krok, załatwianie potrzeb fizjologicznych wyglądało tak, że pozwalał się wyprowadzić dosłownie na dwie minuty, szybkie siusiu lub kupka i pędem do domu. Na jedzenie i picie również miał wywalone, dopóki Ewa nie przeniosła misek z wodą i żarciem do pokoju, w którym leżał ojciec (i rezydował nie opuszczający go pies), to niczego nie ruszył, bo po prostu nie szedł do kuchni zjeść.
Taka sytuacja trwała około miesiąca, po czym ojciec umarł. Ewa naprawdę kochała ojca, mocno ją to "walnęło", ale musiała się szybko pozbierać, bo wiadomo - pogrzeb, sprawy spadkowe itp. Pies (ten ojca pies) również mocno to przeżył, kilka dni wył i szukał pana, zwinięty w kłębek pod jego łóżkiem odmawiał jakiejkolwiek aktywności, ale po jakimś czasie i Ewa i pies zaczęli powoli wracać do siebie i próbowali normalnie funkcjonować. No właśnie, próbowali...
Pamiętacie, że Ewa miała psa? Otóż zwierzaki od pierwszego kopa zapałały do siebie czystą, niewytłumaczalną nienawiścią. Delikatnie przypuszczam, że po prostu spotkało się dwóch samców afla i żaden nie chciał odpuścić. Dopóki pies ojca był na zasadzie "gościa", było w miarę OK, psy nie wchodziły sobie w drogę, ty żyjesz tu, ja żyję tu, tam jest twój pan, a tu jest moja pani. No "pana" już nie było, pies był gotów uznać, że teraz ma nowa panią, ale na swoich zasadach. Zawsze był "pierwszy po bogu", teraz też tak ma być! Pies rezydent absolutnie się nie zgadzał na takie rozwiązanie i swoją degradację, zaczęły się problemy.
Pies Ewy był większy i teoretycznie silniejszy, ale stary i schorowany. Pies jej ojca mniejszy i "łagodniejszej" rasy, ale młodszy i zadziorny, z determinacja usiłujący wywalczyć sobie należną mu pozycję w stadzie. To, co nastąpiło później, to był jakiś horror. Psy walczyły dosłownie o wszystko, dopóki ta walka polegała na powarkiwaniu i pokazywaniu zębów, Ewa łudziła się, że jakoś się dogadają, że to się jakoś ułoży, no niestety, po pewnym czasie polała się krew (rozerwane ucho u jednego i rana po ugryzieniu na barku u drugiego). Weterynarz przytomnie zaproponował pomoc psiego behawiorysty, Ewa skwapliwie skorzystała, niestety nie pomógł.
Doszło do sytuacji, kiedy Ewa z wielkim bólem serca zdecydowała się oddać komuś psa swojego ojca. Czuła się, jakby zdradzała w tym momencie swojego ojca, nie obiecywała mu tego, ale dla niej oczywiste było, że zaopiekuje się jego psem, czuła się, jakby złamała tę nie wypowiedzianą obietnicę. Ponieważ oddanie psa ot tak, do schroniska lub poprzez ogłoszenie absolutnie nie wchodziło w grę, Ewa chciała mieć pewność, ze pies trafi w dobre ręce, poszperała na fb, znalazła odpowiednią grupę i wrzuciła tam post, w którym szczerze opisała całą sytuację. W efekcie wylały się na nią całe hektolitry g*wna:
"Tak, spadek po tatusiu to się chętnie przygarnęło, ale już psem się zaopiekować to za ciężko!" - wiecie co, kwestie finansowe akurat najmniej mnie obchodzą i nie znam tego aspektu historii. Ale dla mnie bez różnicy, czy ojciec zostawił Ewie kawalerkę w mało atrakcyjnej dzielnicy i trzycyfrową sumę na koncie (+ konieczność opłacenia bieżących rachunków), czy też kilka atrakcyjnych nieruchomości i kwotę, w której z niedowierzaniem liczysz zera... Była jedynaczką, odziedziczyła wszystko 'z automatu", gdyby ojciec zadecydował inaczej, mógł spisać testament.
"Jak to psy się nie dogadują, nie umiesz postępować z psami, oba ci powinni zabrać!" - bez komentarza.
"No nie żartuj, że chcesz oddać psa, bo warknął na twojego bombelka!" - tu potrzebne krótkie wyjaśnienie, pies Ewy miał "ludzkie" imię, powiedzmy że Michaś, ktoś nie przeczytał dokładnie postu, tylko gdzieś tam mu zajarzyło, że pies warknął (i nie tylko!) na Michasia.
"Co, pieniędzy na psiego behawiorystę szkoda?" - no cóż, z tego co wiem, Ewa wydała kupę kasy na weta i behawiorystę.
Poza tym pouczenia, jak się powinno postępować z psem jednej i drugiej rasy - pies Ewy jak pisałam, był tylko mocno w typie rasy, natomiast pies jej ojca był rasowy. Propozycji domu dla psa, a przynajmniej normalnych propozycji jak na lekarstwo. Krótkie "dobra, biorę" jakoś nie zachęcało Ewy do oddania psa, tak samo jak kilkukrotne dopytywanie się, czy pies na pewno jest rasowy i żądanie zdjęć rodowodu z każdej możliwej strony...
Historia skończyła się dobrze, nie poprzez grupę na fb, tylko poprzez znajomych znajomych znajomych pies znalazł nowy, kochający dom, ale Ewa jeszcze długo miała wyrzuty sumienia, że nie zaopiekowała się właściwie psem ojca.
Była sobie kobieta, nazwijmy ja Ewa, w średnim wieku. Ewa miała dorosłe dzieci, które już jakiś czas temu "poszły na swoje", bez znaczenia dla historii, pomińmy dzieci. Ewa miała też psa rasy podobno agresywnej (dobra, bardziej w typie rasy, bo pies wzięty ze schroniska), który był super miziakiem i przylepą, zero agresji z jego strony, ot taki "cielaczek", który nie zważając na swoje gabaryty potrafi się każdemu władować na kolana... Pies już swoje lata miał, powiedzmy sobie szczerze, że w okresie, w którym toczyła się ta historia, powolutku zbliżała się do końca swoich dni.
Ewa miała również ojca, relacje z nim były chłodnawe, ale poprawne, kiedyś stwierdziła "no dobra, jest jaki jest, ale to mój ojciec i kocham go". Że nie były to tylko puste słowa okazało się, kiedy ojciec dostał udaru? wylewu? wybaczcie, nie wiem dokładnie, w każdym razie starszy pan, do tej pory całkowicie sprawny i samowystarczalny, z dnia na dzień zamienił się w "roślinkę" bez kontaktu z otoczeniem, wymagającym kompleksowej opieki.
Ewa nie zastanawiała się nawet chwili, ponieważ nie mogła rzucić pracy i jechać do ojca, ściągnęła go do siebie - załatwiła transport przez pół Polski, przystosowała jeden z dwóch pokoi w swoim mieszkaniu dla potrzeb ojca (łóżko rehabilitacyjne itp.), wynajęła opiekunkę na ten czas, kiedy ona była w pracy. W "komplecie" z ojcem zabrała też jego psa. Pies wyczuwając, że z jego panem jest bardzo źle, nie opuszczał go na krok, załatwianie potrzeb fizjologicznych wyglądało tak, że pozwalał się wyprowadzić dosłownie na dwie minuty, szybkie siusiu lub kupka i pędem do domu. Na jedzenie i picie również miał wywalone, dopóki Ewa nie przeniosła misek z wodą i żarciem do pokoju, w którym leżał ojciec (i rezydował nie opuszczający go pies), to niczego nie ruszył, bo po prostu nie szedł do kuchni zjeść.
Taka sytuacja trwała około miesiąca, po czym ojciec umarł. Ewa naprawdę kochała ojca, mocno ją to "walnęło", ale musiała się szybko pozbierać, bo wiadomo - pogrzeb, sprawy spadkowe itp. Pies (ten ojca pies) również mocno to przeżył, kilka dni wył i szukał pana, zwinięty w kłębek pod jego łóżkiem odmawiał jakiejkolwiek aktywności, ale po jakimś czasie i Ewa i pies zaczęli powoli wracać do siebie i próbowali normalnie funkcjonować. No właśnie, próbowali...
Pamiętacie, że Ewa miała psa? Otóż zwierzaki od pierwszego kopa zapałały do siebie czystą, niewytłumaczalną nienawiścią. Delikatnie przypuszczam, że po prostu spotkało się dwóch samców afla i żaden nie chciał odpuścić. Dopóki pies ojca był na zasadzie "gościa", było w miarę OK, psy nie wchodziły sobie w drogę, ty żyjesz tu, ja żyję tu, tam jest twój pan, a tu jest moja pani. No "pana" już nie było, pies był gotów uznać, że teraz ma nowa panią, ale na swoich zasadach. Zawsze był "pierwszy po bogu", teraz też tak ma być! Pies rezydent absolutnie się nie zgadzał na takie rozwiązanie i swoją degradację, zaczęły się problemy.
Pies Ewy był większy i teoretycznie silniejszy, ale stary i schorowany. Pies jej ojca mniejszy i "łagodniejszej" rasy, ale młodszy i zadziorny, z determinacja usiłujący wywalczyć sobie należną mu pozycję w stadzie. To, co nastąpiło później, to był jakiś horror. Psy walczyły dosłownie o wszystko, dopóki ta walka polegała na powarkiwaniu i pokazywaniu zębów, Ewa łudziła się, że jakoś się dogadają, że to się jakoś ułoży, no niestety, po pewnym czasie polała się krew (rozerwane ucho u jednego i rana po ugryzieniu na barku u drugiego). Weterynarz przytomnie zaproponował pomoc psiego behawiorysty, Ewa skwapliwie skorzystała, niestety nie pomógł.
Doszło do sytuacji, kiedy Ewa z wielkim bólem serca zdecydowała się oddać komuś psa swojego ojca. Czuła się, jakby zdradzała w tym momencie swojego ojca, nie obiecywała mu tego, ale dla niej oczywiste było, że zaopiekuje się jego psem, czuła się, jakby złamała tę nie wypowiedzianą obietnicę. Ponieważ oddanie psa ot tak, do schroniska lub poprzez ogłoszenie absolutnie nie wchodziło w grę, Ewa chciała mieć pewność, ze pies trafi w dobre ręce, poszperała na fb, znalazła odpowiednią grupę i wrzuciła tam post, w którym szczerze opisała całą sytuację. W efekcie wylały się na nią całe hektolitry g*wna:
"Tak, spadek po tatusiu to się chętnie przygarnęło, ale już psem się zaopiekować to za ciężko!" - wiecie co, kwestie finansowe akurat najmniej mnie obchodzą i nie znam tego aspektu historii. Ale dla mnie bez różnicy, czy ojciec zostawił Ewie kawalerkę w mało atrakcyjnej dzielnicy i trzycyfrową sumę na koncie (+ konieczność opłacenia bieżących rachunków), czy też kilka atrakcyjnych nieruchomości i kwotę, w której z niedowierzaniem liczysz zera... Była jedynaczką, odziedziczyła wszystko 'z automatu", gdyby ojciec zadecydował inaczej, mógł spisać testament.
"Jak to psy się nie dogadują, nie umiesz postępować z psami, oba ci powinni zabrać!" - bez komentarza.
"No nie żartuj, że chcesz oddać psa, bo warknął na twojego bombelka!" - tu potrzebne krótkie wyjaśnienie, pies Ewy miał "ludzkie" imię, powiedzmy że Michaś, ktoś nie przeczytał dokładnie postu, tylko gdzieś tam mu zajarzyło, że pies warknął (i nie tylko!) na Michasia.
"Co, pieniędzy na psiego behawiorystę szkoda?" - no cóż, z tego co wiem, Ewa wydała kupę kasy na weta i behawiorystę.
Poza tym pouczenia, jak się powinno postępować z psem jednej i drugiej rasy - pies Ewy jak pisałam, był tylko mocno w typie rasy, natomiast pies jej ojca był rasowy. Propozycji domu dla psa, a przynajmniej normalnych propozycji jak na lekarstwo. Krótkie "dobra, biorę" jakoś nie zachęcało Ewy do oddania psa, tak samo jak kilkukrotne dopytywanie się, czy pies na pewno jest rasowy i żądanie zdjęć rodowodu z każdej możliwej strony...
Historia skończyła się dobrze, nie poprzez grupę na fb, tylko poprzez znajomych znajomych znajomych pies znalazł nowy, kochający dom, ale Ewa jeszcze długo miała wyrzuty sumienia, że nie zaopiekowała się właściwie psem ojca.
grupy_na_fb
Ocena:
122
(138)
Historia oszustwa na "syna"!
Dostałem SMS-a treści "tato, telefon mi wpadł do toalety, tutaj jest mój nowy numer" +48782472397. Ok, zdarza się. Następny sms "dodaj mnie do Whatsapp". Ok, dodałem. I cisza. Wieczorem dostaję wiadomość na WhatsApp z nowego numeru: "telefon popsuty nie działają głośniki, mogę pisać, możesz mi pomóc?" Powinienem sprawdzić, czy rzeczywiście stary numer nie działa, ale przecież napisał, że głośniki nie działają. I nic w tym moim małym móżdżku nie zaiskrzyło.
Następnie prośba o opłacenie rachunku pilnie, bo tak trzeba najlepiej przelewem natychmiastowym. Nie mam tyle kasy co potrzeba i to odpisuję. Znowu wiadomość, że może być mniej. No ale jak to, tatuś synkowi nie pomoże? Piszę, żeby wysłał rachunki a ja je opłacę. Wysyła mi numer rachunku, tytuł przelewu i nazwisko. Dziwne, ale mózgownica dalej nie działa jak należy. Opłacam, wysyłam przelewem natychmiastowym.
Dzwonię na stary numer, odbiera syn i pyta co się dzieje. Co mi pozostało, idiotą jestem - mówię, że wszystko ok. Oczywiście numer telefonu już jest nieaktywny, WhatsApp głuchy. Zgłaszam do WhatsAppa i wiem, że dałem się zrobić jak leszcz.
Treść wiadomości była tak wiarygodna (oczywiście opisałem w dużym skrócie),że na tym etapie się nie połapałem. Chcąc pomóc synowi nie zweryfikowałem tego, czy stary numer działa (wystarczyło zadzwonić), nie zastanowiła mnie informacja , gdzie mam kasę wysłać. Debil. Piekielne jest to, że z chęci pomocy synowi odstąpiłem od WSZYSTKICH zasad bezpieczeństwa. Nie dajcie się nabrać! A ty sk.r.y.ynu mam nadzieję, że się spotkamy!
Dostałem SMS-a treści "tato, telefon mi wpadł do toalety, tutaj jest mój nowy numer" +48782472397. Ok, zdarza się. Następny sms "dodaj mnie do Whatsapp". Ok, dodałem. I cisza. Wieczorem dostaję wiadomość na WhatsApp z nowego numeru: "telefon popsuty nie działają głośniki, mogę pisać, możesz mi pomóc?" Powinienem sprawdzić, czy rzeczywiście stary numer nie działa, ale przecież napisał, że głośniki nie działają. I nic w tym moim małym móżdżku nie zaiskrzyło.
Następnie prośba o opłacenie rachunku pilnie, bo tak trzeba najlepiej przelewem natychmiastowym. Nie mam tyle kasy co potrzeba i to odpisuję. Znowu wiadomość, że może być mniej. No ale jak to, tatuś synkowi nie pomoże? Piszę, żeby wysłał rachunki a ja je opłacę. Wysyła mi numer rachunku, tytuł przelewu i nazwisko. Dziwne, ale mózgownica dalej nie działa jak należy. Opłacam, wysyłam przelewem natychmiastowym.
Dzwonię na stary numer, odbiera syn i pyta co się dzieje. Co mi pozostało, idiotą jestem - mówię, że wszystko ok. Oczywiście numer telefonu już jest nieaktywny, WhatsApp głuchy. Zgłaszam do WhatsAppa i wiem, że dałem się zrobić jak leszcz.
Treść wiadomości była tak wiarygodna (oczywiście opisałem w dużym skrócie),że na tym etapie się nie połapałem. Chcąc pomóc synowi nie zweryfikowałem tego, czy stary numer działa (wystarczyło zadzwonić), nie zastanowiła mnie informacja , gdzie mam kasę wysłać. Debil. Piekielne jest to, że z chęci pomocy synowi odstąpiłem od WSZYSTKICH zasad bezpieczeństwa. Nie dajcie się nabrać! A ty sk.r.y.ynu mam nadzieję, że się spotkamy!
Śląskie
Ocena:
117
(137)
Siedzę już od dosyć dawna w klimatach prozwierzęcych. Im dłużej w tym środowisku siedzę tym bardziej mam dość tzw. miłośników zwierząt. Może kiedyś opiszę coś więcej, ale dziś na szybko.
Ogłoszenie o poszukiwaniu domu dla psa, którego pan musiał oddać z przyczyn losowych. W poście wyraźnie zaznaczone, że właścicielowi serce pękało i było to ciężkie rozstanie. Cóż, jakieś 50% komentarzy to nienawistne teksty pod adresem właściciela.
Grażyna: Ja sobie nie wyobrażam takiej sytuacji, aby oddać przyjaciela, jak się chce to się znajdzie sposób, aby zostać razem
Krysia: A jaka to sytuacja losowa? Co? Nagle dziecko alergii dostało?
Julka: Nienawidzę takich ludzi, jak można tak potraktować niewinne zwierzę!!!
Basia: Co się z tymi ludźmi dzieje, czy dzieci też oddają z powodu tzw. sytuacji losowej?
Madzia: Jak można takie świństwo psy zrobić, nie ma takich sytuacji, które to usprawiedliwiają! Zwykłe wymówki!
A w tym wszystkim jeden komentarz.
Marta: Proszę państwa, za zgodą właściciela, którego znam osobiście informuję, że pan przygarnął pieska rok temu po śmierci żony. Pan jest osobą samotną, na emeryturze, nie ma dzieci ani żadnej bliższej rodziny czy przyjaciół, którzy mogliby pomóc, a dostał kilka tygodni temu diagnozę raka i konieczność natychmiastowej, inwazyjnej terapii i prawdopodobnie długotrwałej hospitalizacji. Możliwe, że już nie wyjdzie ze szpitala. Proszę się zastanowić, co tu piszecie!
Nie spodziewam się, że ktoś posypie głowę popiołem, ale liczyłam na zamknięcie buzi.
A pod komentarzem następne Grażynki:
- Czy to, aby prawdziwa historia? Wątpię!
Fundacja dopiero po 2 dniach zaczęła usuwać komentarze i się do nich ustosunkowała. Mam tylko nadzieję, że ten facet ich nie czytał.
Ogłoszenie o poszukiwaniu domu dla psa, którego pan musiał oddać z przyczyn losowych. W poście wyraźnie zaznaczone, że właścicielowi serce pękało i było to ciężkie rozstanie. Cóż, jakieś 50% komentarzy to nienawistne teksty pod adresem właściciela.
Grażyna: Ja sobie nie wyobrażam takiej sytuacji, aby oddać przyjaciela, jak się chce to się znajdzie sposób, aby zostać razem
Krysia: A jaka to sytuacja losowa? Co? Nagle dziecko alergii dostało?
Julka: Nienawidzę takich ludzi, jak można tak potraktować niewinne zwierzę!!!
Basia: Co się z tymi ludźmi dzieje, czy dzieci też oddają z powodu tzw. sytuacji losowej?
Madzia: Jak można takie świństwo psy zrobić, nie ma takich sytuacji, które to usprawiedliwiają! Zwykłe wymówki!
A w tym wszystkim jeden komentarz.
Marta: Proszę państwa, za zgodą właściciela, którego znam osobiście informuję, że pan przygarnął pieska rok temu po śmierci żony. Pan jest osobą samotną, na emeryturze, nie ma dzieci ani żadnej bliższej rodziny czy przyjaciół, którzy mogliby pomóc, a dostał kilka tygodni temu diagnozę raka i konieczność natychmiastowej, inwazyjnej terapii i prawdopodobnie długotrwałej hospitalizacji. Możliwe, że już nie wyjdzie ze szpitala. Proszę się zastanowić, co tu piszecie!
Nie spodziewam się, że ktoś posypie głowę popiołem, ale liczyłam na zamknięcie buzi.
A pod komentarzem następne Grażynki:
- Czy to, aby prawdziwa historia? Wątpię!
Fundacja dopiero po 2 dniach zaczęła usuwać komentarze i się do nich ustosunkowała. Mam tylko nadzieję, że ten facet ich nie czytał.
internet pies
Ocena:
133
(143)
O rozwodach będzie. A w zasadzie o jednym.
Mówi się, że czasem dopiero przy rozwodzie poznaje się prawdziwą twarz swojego małżonka i to jest chyba czasem prawda.
Para znajomych, powiedzmy Jacek i Agata, ostatnio się rozwiedli. Pierwotnie to Jacek był moim kolegą, jednak gdy poznałam Agatę bardzo się polubiliśmy. Jacek i Agata byli zgodną parą. Oboje pracowali na dość wysokich stanowiskach i dobrze zarabiali.
Para dorobiła się dwójki dzieci. O ile na początku wszystko było ok, tak mniej więcej gdy drugie dziecko miało roczek, dało się zauważyć coraz częstsze zgrzyty między nimi. Agata czasem trochę się żaliła, że Jacek coraz częściej przyjmuje postawę faceta, którego wychowywanie dzieci nie interesuje, zwalając wszystko na nią. Pokrywało się z tym, co mówił Jacek, bo czasem wspominał, że uważa, że to prędzej kobieta powinna się zajmować wychowywaniem dzieci i wszystkim co się z tym wiążę, bo on jest facetem i zajmuje się utrzymaniem rodziny. Mówił, że Agata przecież nie musi pracować, bo z jednej pensji też się utrzymają. W każdym razie dogadywali się coraz gorzej, aż Agata złożyła pozew o rozwód.
Jacek zaczął więc intensywnie tworzyć wśród znajomych narrację, że Agata jest zła, rozbija rodzinę, nie chce walczyć o związek i pewnie planowała to od dawna itd. Padła nawet propozycja terapii małżeńskiej, ale Agata powiedziała się po pierwszym spotkaniu zrezygnowała, bo Jacek uparcie trzymał się tego, że dziećmi ma zajmować się ona, a on i tak jej pomaga, bo zabiera je na plac zabaw w weekend, aby mogła w spokoju ugotować obiad (wtf).
Jacek nie zgodził się na dobrowolne alimenty, choć kwota, o którą wnioskowała Agata nie była wygórowana (1500zł na każde z dzieci - przy czym oboje zarabiają w pięciocyfrowo). Dlaczego? Bo stwierdził, że nie powinien płacić skoro to Agata zostaje we wspólnym domu, mimo, że musiała spłacić jego część.
Kiedy było jasne, że dobrowolnie Jacek nie zapłaci nic, Agata podwyższyła nieco roszczenia do 2000zł na dziecko, sądząc, że sąd zasądzi trochę mniej. Sąd jednak klepnął te w sumie 4000zł ku rozpaczy i rozgoryczeniu Jacka. Jacek więc zaproponował Agacie takie o to rozwiązanie - nie będzie jej dawał gotówki, tylko ona ma mu pisać, co dzieci potrzebują, a on kupi. Agata argumentowała, że to bez sensu, bo jej wydatki na dzieci to w dużej mierze rzeczy typu część rachunków za media, utrzymanie samochodu, drobne wydatki podczas wycieczek, spacerów, fryzjer, opłata za zajęcia sportowe dla starszego dziecka - czyli rzeczy, których nie da się kupić i przekazać, tylko trzeba po prostu opłacić.
Jacek więc miał inną propozycję - Agata ma zbierać paragony i dawać mu na koniec miesiąca. Agata dla świętego spokoju się zgodziła. I co? I tak zwane gunwo. Jacek negował 90% wydatków. Dlaczego tak dużo na jedzenie? To to pewnie sama zjadłaś. Dlaczego aż dwa razy fryzjer? A, bo dwójka dzieci? A czemu oni chodzą raz na miesiąc do fryzjera? Te zajęcia można znaleźć taniej. Co prawda pod miastem godzinę drogi od miejsca zamieszkania dzieci, ale można. Jak to wyrósł już z butów? W pół roku? NIEMOŻLIWE. Po co byliście w wesołym miasteczku? Nie wierzę, że te 300zł za tankowanie to tylko, żeby dzieci wozić. Ogólnie nie naciągaj mnie babo. Agata więc ponownie skierowała sprawę do sądu.
Tam podobno Jacek powiedział do sędziego, że nie rozumie, dlaczego w ogóle ma coś płacić, bo to była żona wniosła o rozwód, a zarabia przyzwoicie więc ją stać na samodzielne utrzymanie. Mina sędziego podobno wyrażała więcej niż tysiąc słów.
Mówi się, że czasem dopiero przy rozwodzie poznaje się prawdziwą twarz swojego małżonka i to jest chyba czasem prawda.
Para znajomych, powiedzmy Jacek i Agata, ostatnio się rozwiedli. Pierwotnie to Jacek był moim kolegą, jednak gdy poznałam Agatę bardzo się polubiliśmy. Jacek i Agata byli zgodną parą. Oboje pracowali na dość wysokich stanowiskach i dobrze zarabiali.
Para dorobiła się dwójki dzieci. O ile na początku wszystko było ok, tak mniej więcej gdy drugie dziecko miało roczek, dało się zauważyć coraz częstsze zgrzyty między nimi. Agata czasem trochę się żaliła, że Jacek coraz częściej przyjmuje postawę faceta, którego wychowywanie dzieci nie interesuje, zwalając wszystko na nią. Pokrywało się z tym, co mówił Jacek, bo czasem wspominał, że uważa, że to prędzej kobieta powinna się zajmować wychowywaniem dzieci i wszystkim co się z tym wiążę, bo on jest facetem i zajmuje się utrzymaniem rodziny. Mówił, że Agata przecież nie musi pracować, bo z jednej pensji też się utrzymają. W każdym razie dogadywali się coraz gorzej, aż Agata złożyła pozew o rozwód.
Jacek zaczął więc intensywnie tworzyć wśród znajomych narrację, że Agata jest zła, rozbija rodzinę, nie chce walczyć o związek i pewnie planowała to od dawna itd. Padła nawet propozycja terapii małżeńskiej, ale Agata powiedziała się po pierwszym spotkaniu zrezygnowała, bo Jacek uparcie trzymał się tego, że dziećmi ma zajmować się ona, a on i tak jej pomaga, bo zabiera je na plac zabaw w weekend, aby mogła w spokoju ugotować obiad (wtf).
Jacek nie zgodził się na dobrowolne alimenty, choć kwota, o którą wnioskowała Agata nie była wygórowana (1500zł na każde z dzieci - przy czym oboje zarabiają w pięciocyfrowo). Dlaczego? Bo stwierdził, że nie powinien płacić skoro to Agata zostaje we wspólnym domu, mimo, że musiała spłacić jego część.
Kiedy było jasne, że dobrowolnie Jacek nie zapłaci nic, Agata podwyższyła nieco roszczenia do 2000zł na dziecko, sądząc, że sąd zasądzi trochę mniej. Sąd jednak klepnął te w sumie 4000zł ku rozpaczy i rozgoryczeniu Jacka. Jacek więc zaproponował Agacie takie o to rozwiązanie - nie będzie jej dawał gotówki, tylko ona ma mu pisać, co dzieci potrzebują, a on kupi. Agata argumentowała, że to bez sensu, bo jej wydatki na dzieci to w dużej mierze rzeczy typu część rachunków za media, utrzymanie samochodu, drobne wydatki podczas wycieczek, spacerów, fryzjer, opłata za zajęcia sportowe dla starszego dziecka - czyli rzeczy, których nie da się kupić i przekazać, tylko trzeba po prostu opłacić.
Jacek więc miał inną propozycję - Agata ma zbierać paragony i dawać mu na koniec miesiąca. Agata dla świętego spokoju się zgodziła. I co? I tak zwane gunwo. Jacek negował 90% wydatków. Dlaczego tak dużo na jedzenie? To to pewnie sama zjadłaś. Dlaczego aż dwa razy fryzjer? A, bo dwójka dzieci? A czemu oni chodzą raz na miesiąc do fryzjera? Te zajęcia można znaleźć taniej. Co prawda pod miastem godzinę drogi od miejsca zamieszkania dzieci, ale można. Jak to wyrósł już z butów? W pół roku? NIEMOŻLIWE. Po co byliście w wesołym miasteczku? Nie wierzę, że te 300zł za tankowanie to tylko, żeby dzieci wozić. Ogólnie nie naciągaj mnie babo. Agata więc ponownie skierowała sprawę do sądu.
Tam podobno Jacek powiedział do sędziego, że nie rozumie, dlaczego w ogóle ma coś płacić, bo to była żona wniosła o rozwód, a zarabia przyzwoicie więc ją stać na samodzielne utrzymanie. Mina sędziego podobno wyrażała więcej niż tysiąc słów.
rozwód alimenty
Ocena:
152
(166)
Tragiczny koniec historii uwięzionej w domu Beaty (#87835), jak to się mówi - z deszczu pod rynnę.
Wydawało się, że po śmierci rodziców i objęciu opieki nad Beatą przez siostrę Teresę, jej życie się wyprostowało i zyskała na starość spokój i harmonię, których przecież jej zawsze brakowało. Choć Teresa zapewniała, że życie Beaty się polepszyło, prawda okazała się zupełnie inna.
Ponieważ Teresa zmęczyła się opieką nad swoją siostrą, postanowiła wrócić do swojego domu, w którym wcześniej mieszkała razem z mężem, a opiekę nad Beatą przejął jeden z jej synów, który, jak zapewniała, wrócił z pracy za granicą. Na potrzebę historii nazwijmy go Adrianem. Ceną wprowadzenia się do mieszkania rodziców państwa M, w którym zamieszkiwała Beata miała być opieka nad nią.
Jak się później okazało, syn Teresy nie wrócił z pracy za granicą, nigdy nawet nie pracował poza Polską, a kilka miesięcy wcześniej opuścił zakład karny, w którym przesiedział kilka lat. Ponieważ dalej miał jakieś nierozwiązane porachunki z przeszłości, bardzo brakowało mu pieniędzy. Co jest wręcz nie do uwierzenia, zdecydował, że dług ten w pewnej części spłaci właśnie Beata.
W mieszkaniu zaczęli pojawiać się dziwni mężczyźni, jak to później sąsiedzi określali. Ponieważ wyszło na jaw, że Adrian siedział w więzieniu, wszyscy podejrzewali, że chodzi o rozprowadzanie jakichś nielegalnych substancji.
Pewnej nocy w mieszkaniu słychać było bardzo głośny łoskot, a następnie wyraźnie podniesione męskie głosy. Ponieważ hałasy nie ustawały, sąsiedzi zdecydowali się na wezwanie policji. Po przyjeździe na miejscu odkryli zwłoki Beaty, która została uduszona. Jak się później okazało, kobieta miała na ciele wiele ran, a w wyniku badań ginekologicznych wyszło, że miała też liczne ślady przemocy seksualnej. Nie wiadomo, czy była ona stręczona, czy przemocy dokonywał sam Adrian, jednak obaj mężczyźni trafili do aresztu.
Mieszkanie stoi obecnie puste, po raz pierwszy odkąd zbudowano to osiedle. Trudno uwierzyć, ile zła wydarzyło się w tych czterech ścianach przez ten cały czas.
Wydawało się, że po śmierci rodziców i objęciu opieki nad Beatą przez siostrę Teresę, jej życie się wyprostowało i zyskała na starość spokój i harmonię, których przecież jej zawsze brakowało. Choć Teresa zapewniała, że życie Beaty się polepszyło, prawda okazała się zupełnie inna.
Ponieważ Teresa zmęczyła się opieką nad swoją siostrą, postanowiła wrócić do swojego domu, w którym wcześniej mieszkała razem z mężem, a opiekę nad Beatą przejął jeden z jej synów, który, jak zapewniała, wrócił z pracy za granicą. Na potrzebę historii nazwijmy go Adrianem. Ceną wprowadzenia się do mieszkania rodziców państwa M, w którym zamieszkiwała Beata miała być opieka nad nią.
Jak się później okazało, syn Teresy nie wrócił z pracy za granicą, nigdy nawet nie pracował poza Polską, a kilka miesięcy wcześniej opuścił zakład karny, w którym przesiedział kilka lat. Ponieważ dalej miał jakieś nierozwiązane porachunki z przeszłości, bardzo brakowało mu pieniędzy. Co jest wręcz nie do uwierzenia, zdecydował, że dług ten w pewnej części spłaci właśnie Beata.
W mieszkaniu zaczęli pojawiać się dziwni mężczyźni, jak to później sąsiedzi określali. Ponieważ wyszło na jaw, że Adrian siedział w więzieniu, wszyscy podejrzewali, że chodzi o rozprowadzanie jakichś nielegalnych substancji.
Pewnej nocy w mieszkaniu słychać było bardzo głośny łoskot, a następnie wyraźnie podniesione męskie głosy. Ponieważ hałasy nie ustawały, sąsiedzi zdecydowali się na wezwanie policji. Po przyjeździe na miejscu odkryli zwłoki Beaty, która została uduszona. Jak się później okazało, kobieta miała na ciele wiele ran, a w wyniku badań ginekologicznych wyszło, że miała też liczne ślady przemocy seksualnej. Nie wiadomo, czy była ona stręczona, czy przemocy dokonywał sam Adrian, jednak obaj mężczyźni trafili do aresztu.
Mieszkanie stoi obecnie puste, po raz pierwszy odkąd zbudowano to osiedle. Trudno uwierzyć, ile zła wydarzyło się w tych czterech ścianach przez ten cały czas.
osiedle mieszkaniowe
Ocena:
116
(134)
Jak na własne życzenie popsuć sobie znajomość:
- rzuć mimochodem podczas biegu między pomieszczeniami służbowymi, że bierzesz ślub, który odbędzie się w miejscu X o godzinie Y za pół roku,
- zostaw ogólnodostępne zawiadomienie o ślubie w pomieszczeniu socjalnym,
- zignoruj fakt, że osoba, którą chcesz widzieć na ślubie (ale na weselu już nie), krótko po powyższych zdarzeniach wyjeżdża poza granice kraju na co najmniej rok,
- w związku z powyższym, nie posłuż się żadną ze znanych metod kontaktu, by jasno zakomunikować, że mimo dzielącej was odległości zależy tobie na obecności tejże osoby na ślubie (nie mylić z weselem),
- kilka miesięcy po ślubie, a ponad rok od ostatniego kontaktu, przekaż tej osobie swoje wybitne niezadowolenie wynikające z jej nieobecności na uroczyści odbywającej się w miejscu, do którego trudno dojechać na czas transportem publicznym z sąsiedniego województwa, a co dopiero innego kraju,
- kilka lat po ślubie nadal miej pretensje, że osoby nie było na ślubie i wypominaj jej to przy każdej nadarzającej się okazji.
- rzuć mimochodem podczas biegu między pomieszczeniami służbowymi, że bierzesz ślub, który odbędzie się w miejscu X o godzinie Y za pół roku,
- zostaw ogólnodostępne zawiadomienie o ślubie w pomieszczeniu socjalnym,
- zignoruj fakt, że osoba, którą chcesz widzieć na ślubie (ale na weselu już nie), krótko po powyższych zdarzeniach wyjeżdża poza granice kraju na co najmniej rok,
- w związku z powyższym, nie posłuż się żadną ze znanych metod kontaktu, by jasno zakomunikować, że mimo dzielącej was odległości zależy tobie na obecności tejże osoby na ślubie (nie mylić z weselem),
- kilka miesięcy po ślubie, a ponad rok od ostatniego kontaktu, przekaż tej osobie swoje wybitne niezadowolenie wynikające z jej nieobecności na uroczyści odbywającej się w miejscu, do którego trudno dojechać na czas transportem publicznym z sąsiedniego województwa, a co dopiero innego kraju,
- kilka lat po ślubie nadal miej pretensje, że osoby nie było na ślubie i wypominaj jej to przy każdej nadarzającej się okazji.
ludzie
Ocena:
91
(105)
Historia jeszcze z czasów pracy u Janusza. Jedno z czasopism, z którymi Janusz współpracował to magazyn o tematyce artystyczno-modowej, którego nazwa kojarzy się z kultową książką o berlińskich narkomanach. Jego współzałożycielem jest znany piosenkarz rockowy (supergwiazda formatu Stinga czy Jona Bon Jovi i mój idol z czasów podstawówki), który od kilkunastu lat zajmuje się również fotografią. W celu nadania mu światowego sznytu nazwijmy go Brajanusz.
Rok 2016. Jedna z marek modowych zamówiła kampanię, do której Brajanusz miał robić zdjęcia. Zainkasował za to sześciocyfrową kwotę (i to nie z jedynką z przodu). W ramach przygotowań, klient, Janusz i inny pracownik spotkali się z Brajanuszem, żeby omówić szczegóły. Polecieli w tym celu do Londynu, gdzie ten przyjął ich w swoim domu. Podczas kilkugodzinnego spotkania gościom nie zaproponowano nawet szklanki wody. W pewnym momencie nadeszła pora podwieczorku Brajanusza - gosposia przyniosła mu posiłek. Goście nie dostali nic, klient musiał siedzieć i patrzeć, jak Brajanusz je. Po wyjściu, zażenowany Janusz zaprosił klienta na kolację, płacąc z własnej kieszeni. Tu chcę zaznaczyć, Janusz dostawał prowizję od ogólnych kosztów kampanii, ale nie od honorarium Brajanusza.
W 2018 inna marka zamówiła podobna kampanię, za którą Brajanusz również otrzymał sześciocyfrowe honorarium. Szczegóły ponownie miały zostać omówione podczas spotkania w Londynie. Tym razem Janusz, pomny poprzedniego doświadczenia, chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji, zaproponował spotkanie przy lunchu w jednej z londyńskich restauracji. Brajanusz początkowo się opierał, nalegając na spotkanie w swoim domu, ale ostatecznie zgodził się pod warunkiem, że Janusz lub klient zapłacą za jego lunch i taksówkę. Ponieważ to klient generował biznes i należało go zaprosić, Janusz znowu musiał sięgnąć do własnego portfela.
Pod koniec 2021 roku jedna z berlińskich galerii zaczęła przymierzać się do organizacji wystawy, na której jednym z głównych eksponatów miało być zdjęcie autorstwa Brajanusza. Za udostępnienie jednego ze swoich już istniejących zdjęć ten zażądał pięciocyfrowej kwoty, bliskiej górnych granic tej skali. Klient na to przystał, wszystkie szczegóły zostały uzgodnione, umowy podpisane. Jakieś pół roku później, tuż przed wystawą, kiedy nadszedł czas dostarczenia zdjęcia, Brajanusz zmienił zdanie. Po kilkumiesięcznym przemyśleniu tematu doszedł do wniosku, że za tę umówioną kwotę jednak mu się nie opyla udostępniać zdjęcia. Zażądał dwukrotnego zwiększenia honorarium, na co klient nie miał już budżetu. Brajanusz oznajmił, że w takim razie on się wycofuje. Galeria zdążyła już rozreklamować wystawę, między innymi w czasopiśmie, które współprowadził Brajanusz, poniosła koszty, które wydawnictwo najpewniej będzie musiało zrekompensować, być może będzie się sądzić o odszkodowanie. Brajanusz stwierdził, ze to problem naczelnego (i zarazem współzałożyciela czasopisma), on umywa rąsie i prosi, żeby mu więcej nie zawracać tym tematem (nomen omen) gitary.
Nie wiem, jak sprawa ostatecznie się zakończyła, bo w tym czasie wylądowałam w szpitalu ze złamanym nadgarstkiem i wypadłam z pracy na kilka tygodni. Kilka miesięcy później Janusz zakończył współpracę z czasopismem.
Rok 2016. Jedna z marek modowych zamówiła kampanię, do której Brajanusz miał robić zdjęcia. Zainkasował za to sześciocyfrową kwotę (i to nie z jedynką z przodu). W ramach przygotowań, klient, Janusz i inny pracownik spotkali się z Brajanuszem, żeby omówić szczegóły. Polecieli w tym celu do Londynu, gdzie ten przyjął ich w swoim domu. Podczas kilkugodzinnego spotkania gościom nie zaproponowano nawet szklanki wody. W pewnym momencie nadeszła pora podwieczorku Brajanusza - gosposia przyniosła mu posiłek. Goście nie dostali nic, klient musiał siedzieć i patrzeć, jak Brajanusz je. Po wyjściu, zażenowany Janusz zaprosił klienta na kolację, płacąc z własnej kieszeni. Tu chcę zaznaczyć, Janusz dostawał prowizję od ogólnych kosztów kampanii, ale nie od honorarium Brajanusza.
W 2018 inna marka zamówiła podobna kampanię, za którą Brajanusz również otrzymał sześciocyfrowe honorarium. Szczegóły ponownie miały zostać omówione podczas spotkania w Londynie. Tym razem Janusz, pomny poprzedniego doświadczenia, chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji, zaproponował spotkanie przy lunchu w jednej z londyńskich restauracji. Brajanusz początkowo się opierał, nalegając na spotkanie w swoim domu, ale ostatecznie zgodził się pod warunkiem, że Janusz lub klient zapłacą za jego lunch i taksówkę. Ponieważ to klient generował biznes i należało go zaprosić, Janusz znowu musiał sięgnąć do własnego portfela.
Pod koniec 2021 roku jedna z berlińskich galerii zaczęła przymierzać się do organizacji wystawy, na której jednym z głównych eksponatów miało być zdjęcie autorstwa Brajanusza. Za udostępnienie jednego ze swoich już istniejących zdjęć ten zażądał pięciocyfrowej kwoty, bliskiej górnych granic tej skali. Klient na to przystał, wszystkie szczegóły zostały uzgodnione, umowy podpisane. Jakieś pół roku później, tuż przed wystawą, kiedy nadszedł czas dostarczenia zdjęcia, Brajanusz zmienił zdanie. Po kilkumiesięcznym przemyśleniu tematu doszedł do wniosku, że za tę umówioną kwotę jednak mu się nie opyla udostępniać zdjęcia. Zażądał dwukrotnego zwiększenia honorarium, na co klient nie miał już budżetu. Brajanusz oznajmił, że w takim razie on się wycofuje. Galeria zdążyła już rozreklamować wystawę, między innymi w czasopiśmie, które współprowadził Brajanusz, poniosła koszty, które wydawnictwo najpewniej będzie musiało zrekompensować, być może będzie się sądzić o odszkodowanie. Brajanusz stwierdził, ze to problem naczelnego (i zarazem współzałożyciela czasopisma), on umywa rąsie i prosi, żeby mu więcej nie zawracać tym tematem (nomen omen) gitary.
Nie wiem, jak sprawa ostatecznie się zakończyła, bo w tym czasie wylądowałam w szpitalu ze złamanym nadgarstkiem i wypadłam z pracy na kilka tygodni. Kilka miesięcy później Janusz zakończył współpracę z czasopismem.
Janusz i Brajanusz
Ocena:
115
(133)
Nic mnie tak bardzo nie denerwuje, jak obrażanie mnie jako obsługi za to, że TOALETA KOSZTUJE 3 ZŁ.
Czy ja ustalam ceny? NIE. Czy ja muszę tam sprzątać? TAK.
I wiecie co? Te 3 zł to jak dla mnie za mało, bo niektórzy ludzie to zwyczajne świnie, które nie potrafią się zachować
Czy ja ustalam ceny? NIE. Czy ja muszę tam sprzątać? TAK.
I wiecie co? Te 3 zł to jak dla mnie za mało, bo niektórzy ludzie to zwyczajne świnie, które nie potrafią się zachować
gastronomia toaleta
Ocena:
145
(185)
Joga to moje hobby, więc śledzę co się dzieje w naszym polskim piekiełku i cóż często daleko mu od wizerunku, jaki jogini próbują nam wcisnąć - uduchowionej, pełnej empatii osoby, która ma wszystko "poukładane".
Ostatnimi czasy, głośne są frustracje związane z Multisportem. Zabroniono dopłat do zajęć i w dużym skrócie, wielu miejscom przestał się Multisportem opłacać. Coś się zamknęło, część miejsc zrezygnowała z Multisporta, ale najbardziej dla mnie piekielne są narzekania nauczycieli jogi i wchodzenie klientowi w portfel. Od razu podkreślam, że nie jest to atak na osoby, które zrezygnowały z Multisporta czy podniosły ceny karnetów. Wszyscy chcemy jakoś żyć i się utrzymać. Jednak niesamowity jad jest kierowany w kierunku klienta, jakby to on był winny.
Oto kilka przykładów:
1. "Nauczyciele jogi wydają tysiące na własne wykształcenie, więc zasługują na godziwe stawki" - bo inne zawody wcale nie wymagają inwestowania czasu, czy pieniędzy we własne kwalifikacje. Wręcz w przypadku niektórych, jak IT, fryzjerów, czy kosmetyczek, bycie na bieżąco jest wręcz wymagane, bo inaczej można skończyć bez perspektyw, czy klientów.
2. "Klientki mają na fryzjera, paznokcie, czy rzęsy, więc powinni mieć na drogi karnet na jogę. W końcu joga to zdrowie, a paznokcie to taki tam kaprys ". Przyznam, że ten punkt irytuje mnie najbardziej. Nienawidzę, jak ktoś wchodzi komuś w portfel i dyktuje, co jest rozsądnym wydatkiem, co rozbestwieniem. A jest to bardzo częsty argument i choć ma pewną zasadność, to jednak domaganie się czyjeś kasy na swój biznes, i kreowanie osób, które robią sobie zabiegi kosmetyczne na "nieoświecone Grażyny" jest paskudne
3. "Sama (nauczycielka jogi) korzystam z Multisporta, ale na basenie albo na siłowni, bo tam nie ma ludzi, tylko maszyny". Ta, bo pracownicy basenu, czy siłowni to manekiny są.
4. "Mam Multisporta i akceptuję karty, ale uczniowie i tak powinni kupować normalny karnet, nawet jak mają karty" - czyli mieć ciasto i jeść ciastko. Zapominają, że ludzie często za Multisport też niemało płacą.
5. "Jazda konna czy Pilates to sporty drogie i elitarne, więc joga też musi tyle kosztować". Koszt wynika m.in. z tego, że trzeba utrzymać zwierzę, a Pilates, który kosztuje dużo, jest najczęściej na reformerach, czyli "sprzęcie" kosztującym dużo, dużo więcej niż mata, wałek, czy pasek.
Żeby nie było, to nie jest atak na nauczycieli jogi czy obrona Multisporta, bo na pewno system jest patologiczny i należałoby coś zrobić. Dusi mnie jednak w środku, że osoby ze środowiska jogi, kreujące się na nie wiem jak uduchowione, łagodne i "połączone z centrum wszechświata" to tak naprawdę pełni jadu hipokryci.
Ostatnimi czasy, głośne są frustracje związane z Multisportem. Zabroniono dopłat do zajęć i w dużym skrócie, wielu miejscom przestał się Multisportem opłacać. Coś się zamknęło, część miejsc zrezygnowała z Multisporta, ale najbardziej dla mnie piekielne są narzekania nauczycieli jogi i wchodzenie klientowi w portfel. Od razu podkreślam, że nie jest to atak na osoby, które zrezygnowały z Multisporta czy podniosły ceny karnetów. Wszyscy chcemy jakoś żyć i się utrzymać. Jednak niesamowity jad jest kierowany w kierunku klienta, jakby to on był winny.
Oto kilka przykładów:
1. "Nauczyciele jogi wydają tysiące na własne wykształcenie, więc zasługują na godziwe stawki" - bo inne zawody wcale nie wymagają inwestowania czasu, czy pieniędzy we własne kwalifikacje. Wręcz w przypadku niektórych, jak IT, fryzjerów, czy kosmetyczek, bycie na bieżąco jest wręcz wymagane, bo inaczej można skończyć bez perspektyw, czy klientów.
2. "Klientki mają na fryzjera, paznokcie, czy rzęsy, więc powinni mieć na drogi karnet na jogę. W końcu joga to zdrowie, a paznokcie to taki tam kaprys ". Przyznam, że ten punkt irytuje mnie najbardziej. Nienawidzę, jak ktoś wchodzi komuś w portfel i dyktuje, co jest rozsądnym wydatkiem, co rozbestwieniem. A jest to bardzo częsty argument i choć ma pewną zasadność, to jednak domaganie się czyjeś kasy na swój biznes, i kreowanie osób, które robią sobie zabiegi kosmetyczne na "nieoświecone Grażyny" jest paskudne
3. "Sama (nauczycielka jogi) korzystam z Multisporta, ale na basenie albo na siłowni, bo tam nie ma ludzi, tylko maszyny". Ta, bo pracownicy basenu, czy siłowni to manekiny są.
4. "Mam Multisporta i akceptuję karty, ale uczniowie i tak powinni kupować normalny karnet, nawet jak mają karty" - czyli mieć ciasto i jeść ciastko. Zapominają, że ludzie często za Multisport też niemało płacą.
5. "Jazda konna czy Pilates to sporty drogie i elitarne, więc joga też musi tyle kosztować". Koszt wynika m.in. z tego, że trzeba utrzymać zwierzę, a Pilates, który kosztuje dużo, jest najczęściej na reformerach, czyli "sprzęcie" kosztującym dużo, dużo więcej niż mata, wałek, czy pasek.
Żeby nie było, to nie jest atak na nauczycieli jogi czy obrona Multisporta, bo na pewno system jest patologiczny i należałoby coś zrobić. Dusi mnie jednak w środku, że osoby ze środowiska jogi, kreujące się na nie wiem jak uduchowione, łagodne i "połączone z centrum wszechświata" to tak naprawdę pełni jadu hipokryci.
Joga
Ocena:
103
(119)