Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#91909

przez ~omarkucic ·
| Do ulubionych
Dzisiaj krótka refleksja nad tym, jak człowiek stał się niewolnikiem systemów informatycznych.
Moja dobra znajoma, Niemka, opowiedziała mi ostatnio taką oto historię.

Mama znajomej, dalej zwana mamą, przyjmuje na stałe lek na receptę. Nie ma to wielkiego znaczenia, o jaki lek chodzi, jednak lek ten jest dobrem deficytowym i ciężko dostępnym stacjonarnie. Z tego względu mama często zamawia go z apteki internetowej. Nigdy nie było żadnego problemu, ot, wysyłała skan recepty i lek był jej wysyłany zwykłą paczką.
Co ważne, recepta jest oczywiście wystawiana na jej dane, jednak jako adresat podany jest jej mąż, a to z tego względu, że ona pracuje w biurze, mąż zaś w domu, a bywało, że kurierzy widząc, że adresatem jest kobieta nie wydawali paczki jej mężowi, choć adres był ten sam.

Za którymś razem mama standardowo zamówiła paczkę, jako adresata wpisując męża. I nie wiadomo co się zadziało, ale apteka inaczej niż zwykle zamiast standardowej paczki wysłała paczkę z potwierdzeniem tożsamości (w skrócie nawet odbierając paczkę w domu, mama musiałaby pokazać dowód osobisty). Jedna pracownica apteki stwierdziła, że musiał to być błąd, druga twierdziła, że zmieniły się przepisy.
Mniejsza o większość. Mąż zadzwonił do mamy mówiąc, że kurier odmówił wydania mu paczki, bo jego dane nie zgadzają się z danymi, które miał potwierdzić. Paczka została przekierowana do odbioru w placówce pocztowej.

Następnego dnia oboje wybrali się do tej placówki celem odebrania paczki. Najpierw mąż podał awizo i swój dowód. Pracownica poczty stwierdziła, że dane nie zgadzają się, bo odbiorcą ma być inna osoba (mama). Mama więc pokazała swój dowód. Na co pani stwierdziła, że ona paczki nie wyda, bo adresat jest inny niż dane do potwierdzenia. Mama pokazuje, że przecież jest, że pokazuje dowód i że widać, że to ona jest osobą, która ma potwierdzić swoją tożsamość. Pani uparcie powtarza, że jej system pokazuje, że dane się nie zgadzają.

Wywiązał się taki dialog:
M: Proszę pani, przecież jesteśmy oboje, mąż adresat i ja, osoba, która ma się wylegitymować. To co się nie zgadza?
P: Bo to powinna być jedna i ta sama osoba, inaczej system mi tego nie puści
M: Jakim cudem system więc dopuścił możliwość nadania takiej paczki?
P: Yyy, no ja nie wiem
M: Pani rozumie, że w tej paczce są ważne dla mnie leki?
P: Yyyy, ja pani nic nie poradzę, system mi tego nie puści
M: Więc to teraz?
P: Nic, paczka tu poleży 7 dni i wróci do adresata
M: Ale pani rozumie absurd tej sytuacji
P: Nie wiem, proszę pani, tak mi system pokazuje
Tak też mama spędziła kolejny tydzień próbując wyjaśnić sytuację i dowiedzieć się, kiedy otrzyma lek, który musi brać codziennie. Miała jeszcze pewien zapas, ale bała się, że będzie się to ciągnąć tygodniami, a lek nie był dostępny stacjonarnie Mama dzwoniła też na infolinię firmy kurierskiej, gdzie powiedziano jej, że generalnie można system obejść i pani z okienka mogła po prostu poprosić przełożonego o zatwierdzenie "niedopuszczalnej" procedury, do której należałoby spisać protokół i zrobić kopie dowodów obojga.

Miała jeszcze pewien zapas, ale bała się, że będzie się to ciągnąć tygodniami, a lek nie był dostępny stacjonarnie
Pytanie, kto był piekielny? Apteka, która nadała paczkę, której dostarczenie praktycznie nie miało szans powodzenia? Ktoś kto wymyślił system, w którym można nadać paczkę, której jednak nie można dostarczyć? Pani z okienka, która wykazała się tumiwisizmem i nie okazała nawet minimum dobrej woli i chęci rozwiązania problemu, bo jej coś wyskoczyło w komputerze.

I tak sobie pomyślałam, że tak się cieszymy z powszechnej cyfryzacji, ale gdzieś w tym wszystkim umyka czasem zwykły ludzki rozsądek i myślenie...

apteka kurier system

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 59 (67)

#91901

przez ~Polakalkoholik ·
| Do ulubionych
Od trzech lat nie piję alkoholu. Zaczęło się od ciąży, gdzie ani ja, ani mój mąż nie piliśmy (ja ze względu oczywistych, on w geście solidarności). I po ciąży i narodzinach córki jakoś nas nie ciągło do procentów. O tym, że nie pijemy, wie całe nasze otoczenie.

Mimo to nadal dostajemy na prezenty wino, wódkę czy whisky. Puszczamy je dalej w obieg, bo jedyny moment gdy wykorzystujemy alkohol to do pączków (nie piją wtedy tłuszczu- 1 kieliszek wódki i koniec) lub 100 ml wina do spaghetti bolognese/ lasagne. Uważam takie prezenty za marnowanie czyiś pieniędzy i wolałabym już dostać tę bombonierkę niż kolejną butelkę, która będzie musiała stać w szafie, aż będę mogła ją przekazać komuś kto alkohol pije.

Do tego jesteśmy nakłaniani do picia. Dotyczy to głównie starszego pokolenia, bo Ci, którzy są w naszym wieku, raczej już podchodzą do tego "aha, okej". Ile za to się nasłuchaliśmy o tym, że to jest wyjątkowa okazja/od kieliszka wina nic nam nie będzie/ alkohol też działa prozdrowotnie. No i niby w żartach padło, że kto nie pije ten donosi. Potem już mniej żartobliwe, że od urodzenia córki nam coś odbiło i wystarczy, że jedno z nas będzie trzeźwe, to nam jej opieka nie zabierze.

Parę razy chciano nas też wykorzystać jako kierowców. Wyobraźcie sobie, mamy 2-letnie dziecko, ale w myśl niektórych wujków/ciotek, nie stanowi to przeszkody, abyśmy mogli odwieźć ich do domu z imprezy rodzinnej. Ostatni przykład - 80 urodziny babci mojego męża. Córka leje się już nam przez ręce, czekamy na dziadków, bo obiecaliśmy ich odwieźć- mamy ich dom po drodze. Sama solenizantka chciała wykorzystać naszą córkę jako pretekst do szybkiego opuszczenia własnej imprezy, bo nie miała na nią ochoty. A tu z każdej strony babcia słyszy, że zaprasza się ją na rozchodniaczka. Gdy babcia dotarła już do auta, przyszedł wujek męża i poważnym tonem zakomunikował, że jak już zostawimy dziadków i dziecko u nich (rozumiecie, dziadkowie 80+ mają ogarniać małe dziecko do snu), to dobrze by było ich odwieźć do Piekiełkowa- zupełnie w inną stronę niż do nas, bo i on i ciotka się napili. Ciotka miała być kierowcą.

Stanowczo odmówiliśmy i po odwiezieniu dziadków, wróciliśmy do siebie. Po 21:00 mąż dostaje telefon od swojej matki, że ma w tej chwili przyjechać, bo obiecał wujkowi, że my ich odwieziemy, a impreza się już kończy. Mąż odpowiedział, że na nic takiego się nie umawiał i nie będzie specjalnie jechał ponad 40 km, żeby robić za kierowcę. Teściowa się obraziła i ostatecznie wujostwo spało u nich na kanapie.

I zanim ktoś nam zarzuci, że nic nam by to nie szkodziło - już raz się zaproponowaliśmy chrzestnej męża i jej facetowi, że ich podrzucimy. Nie dość, że nie dostaliśmy zwrotu za paliwo (co obiecała chrzestna), to jeszcze pretensje, że już ich chcemy z takiej fajnej imprezy zabierać. Mąż przyjechał na miejsce, a tam oprócz chrzestnej i jej faceta, na podwózkę czekała jej koleżanka i mąż. I tak mąż zamiast mieć trasę szybką i komfortową, odwoził najpierw rzeczoną koleżankę do wioski, gdzie są dosłownie 3 domy, a potem chrzestną. Bilans? Zamiast 50 km, zrobił prawie 70. Wtedy powiedzieliśmy, że nigdy więcej.

Skończmy w końcu z tą kulturą picia na każdą okazję i na umór.

rodzina przysługa

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (186)

#91916

przez ~Michalec ·
| Do ulubionych
Historia o ludzkiej, hmmmmm, nazwę to głupotą bo inaczej nie umiem.

Jeżdżę konno i mam swojego konika, 10 letni ogier Wielkopolski. Fajny spokojny przyjazny konik o pokaźnych rozmiarach i reaguje na mój głos. Jakiś czas temu przeprowadzaliśmy się do miasta ze wsi. Ze względu na to musiałem znaleźć nowe miejsce dla swojego konia, na wsi trzymałem u gospodarza który zajmował się nim wyśmienicie i byłem zadowolony. Będąc w pracy dostałem telefon od żony że znalazła stajnie gdzie mógłbym trzymać konia.

Po pracy pojechałem pod wskazany adres żeby wszystko omówić (Nie podaje nazwy stadniny celowo). Na miejscu rozmowa z kierownikiem stajni wszystko okej, do tego zastrzegłem, że nie zgadzam się żeby koń był wykorzystywany do nauki jazdy lub innych typu rzeczy, tylko ja mam prawo na nim jeździć. Dodałem że wiem że to by obniżyło cenę ale jednak się nie zgadzam (Płacę wymagam).

Kierownik wypełnił umowę i załatwione. Koń przetransportowany do nowej stajni i pięknie się zaaklimatyzował. Pierwsze tygodnie wszystko ładnie pięknie. Do czasu aż pewnej soboty przyjeżdżam sobie pojeździć w terenie z innym facetem którego poznałem w stajni. Idę do boksu gdzie powinien być mój gniadosz, a tutaj nic! Na pewno nie wziął go kowal bo był już ostatnio. Idę sprawdzić na padok. Też go nie ma. Pytam pracownika który sprzątał dwa boksy obok:
- Przepraszam bardzo widział pan może mojego gniadosza ? (Wiedziałem że go kojarzy bo nie raz prowadził go na padok albo do kowala i zawsze mówił że całkiem grzeczny)
- Tak, jest na hali do skoków
- Gdzieeee?! (aż krzyknąłem) Na hali do skoków? Jakim cudem?
- Przyszła trenerka i wzięła go na naukę, też się dziwiłem bo jest informacja że tylko pan może na nim jeździć.

Jeszcze jakby go do zwykłej jazdy wzięli to bym mniej się zdenerwował. Ale nie skoki! Osobiście nie popieram i na moich koniach nie skacze! Idę na halę patrzę jest mój olbrzym i jakaś dziewczyna na jego grzbiecie.
Rozejrzałem się czy nie ma innych koni, nie ma więc mogę zagwizdać. Zagwizdałem i olbrzym od razu do mnie ruszył. Dziewczynie każę zsiadać z MOJEGO konia.
Zdziwiona patrzy na mnie(z dość pogardliwym wzrokiem) więc powtórzyłem i to już dosadnie
- Zsiadasz czy mam Ci pomóc?!
Zsiadła i wściekła sobie poszła.

W międzyczasie zdążyła przyjść trenerka która zaczęła się awanturować o moje zachowanie. Wytłumaczyłem że to jest mój koń i że nie wyraziłem zgody żeby ktokolwiek na niego wsiadał.
- To nie mógł pan pozwolić dokończyć treningu?
- Nie! Nie mogłem! Bo to mój koń i ja nim rozporządzam! Nie wyraziłem zgody na użytkowanie mojego konia! A jeśli by doznał kontuzji? Kto by płacił za weterynarza i ewentualne leczenie i rehabilitację? No słucham
- Przecież nic by się nie stało dziewczyna wiedziała co robi. A koniowi ruch się przydał.
- Nie interesuje mnie co pani sobie myślała! Jest informacja że tylko ja mogę na nim jeździć? Jest!

Pani trener jeszcze coś tam burkała jak wychodziła ale nie przejąłem tym się. Po przejażdżce w terenie udałem się do kierownika stajni (akurat był) i pytam się jakim cudem ktoś sobie bierze mojego konia? Że co to ma być? Nie tego oczekiwałem.

Co prawda kierownik przeprosił za zaistniałą sytuację obiecał że to się nie powtórzy ale niesmak pozostał.

Polska

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (130)

#91914

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wróciłem z komisariatu, gdzie przez ponad dwie godziny byłem bezprawnie przetrzymywany w kajdankach jak jakiś bandyta.

Wyszedłem dzisiaj około godziny 20 pobiegać. Po niecałej godzinie postanowiłem zrobić sobie przerwę. Usiadłem na ławce w parku i obserwowałem kaczki drzemiące nad stawem, gdy podeszła do mnie para policjantów. Główne skrzypce grał tutaj pan policjant, bo jego koleżanka przez całą interwencję nie odezwała się ani słowem.

Policjant: Dobry wieczór. Dowodzik, otwieramy plecak, kieszenie na drugą stronę.
Ja: Słucham?
Policjant: Problemy ze słuchem? Dowód i proszę się tutaj szybko okazać.

W tym momencie włączyłem nagrywanie w telefonie.

Ja: Jasne, tylko czy mógłby się pan wylegitymować i powiedzieć, na jakiej podstawie to zatrzymanie?
Policjant: Z artykułu 15.
Ja: Z upoważnienia artykułu 15, ale na jakiej podstawie?
Policjant: Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, jaka to poważna sprawa.
Ja: No właśnie staram się dowiedzieć, bo siedzenie na ławce chyba nie jest przestępstwem.
Policjant: Wylegitymuje się pan?
Ja: Jeśli pan się przedstawi i wyjaśni, dlaczego…
Policjant: Czyli nie chce pan współpracować?
Ja: Oczywiście, że chcę, ale…
Policjant: Proszę się odwrócić, rączki do tyłu…

W tym momencie zostałem zakuty w kajdanki i przewieziony na komisariat. Na miejscu posadzono mnie w pokoju z biurkiem i dwoma krzesłami. Siedziałem tam sam prawie dwie godziny, zanim przyszła do mnie inna policjantka z plikiem papierów. Wyjaśniłem całe zajście i pokazałem nagranie. Poinformowano mnie, że w parku, w którym odpoczywałem, doszło do napaści na tle seksualnym oraz że mogę złożyć zażalenie. I tyle. Ani przepraszam, ani choćby pocałuj mnie w dupę.

Gdy chciałem złożyć zażalenie na miejscu, kazano mi wyjść, bo sprawa jest już zamknięta.

Mam dość mocno poranione nadgarstki, bo kajdanki, w których siedziałem, były zapięte bardzo ciasno. Nie pozwolono mi też do nikogo zadzwonić. Gdy sadzano mnie w tym pokoju, poinformowano mnie, że za pięć minut ktoś do mnie przyjdzie i będę mógł zadzwonić. Tak jak wspomniałem – siedziałem tam dwie godziny, a żona dzwoniła do mnie z dziesięć razy, ale nie mogłem odebrać.

Ktoś może powiedzieć, że sam jestem sobie winien. Ale czy wymaganie, by policja działała zgodnie z prawem, to aż tak dużo? Ich zasranym obowiązkiem jest się wylegitymować i podać przyczynę zatrzymania. Czy jestem jakimś wróżbitą, żeby wiedzieć, że jakiś gnój zgwałcił kobietę w tym parku? Gdyby ten pożal się Boże policjant dopełnił swoich obowiązków i poinformował mnie o sytuacji, to bez problemu podałbym im wszystkie dane i zgodził się na przeszukanie.

policja

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (123)

#91910

przez ~Piekielnapracownica123 ·
| Do ulubionych
Zaszłam w ciążę. Początkowo czułam się naprawdę dobrze. Poranne mdłości? Bóle pleców? Wahania nastrojów? Nope. Poza okazjonalnym ciągnięciem piersi prawie nie czułam, że w tej ciąży jestem.

Minęło kilka miesięcy, przyszło lato. Pracuję hybrydowo. Dojazd do biura mam niestety długi, dojeżdżać muszę w godzinach szczytu, więc autobusy są zwykle zapchane, w dodatku lubią sobie przyjeżdżać takie bez klimy. Szybko się okazało, że podróż takim środkiem komunikacji miejskiej sprawia, że jest mi niedobrze. Spóźniłam się do pracy, bo musiałam z autobusu wychodzić, iść pieszo albo na szybko zamawiać Uber czy inny dojazd, co też nie zawsze się udawało, bo rano mają wzięcie. Zaczęłam w końcu jeździć samymi Uberami, ale wychodziły naprawdę ogromne koszty.

Uznałam więc, że może udałoby się przejść na pracę w pełni zdalną. Złożyłam wniosek do kadr, ale został on odrzucony z informacją, że w firmie nie ma takiej możliwości dla nikogo, że skoro mam pracę hybrydową to obowiązek udzielenia ciężarnej pracy zdalnej jest spełniony i ogólnie nie bo nie i koniec. Zaznaczę tutaj od razu, że wszystkie obowiązki, które wykonywałam dało się robić w pełni zdalnie. W firmie jest kilka działów, które mają obowiązki wymagające okazjonalnych wizyt w biurze, ale to nie jest nasz dział. Po prostu "góra" się uparła, że nie chce dawać ludziom pracy film zdalnej i weź tu człowieku kop się z koniem.

Mimo wszystko ogólnie swoją pracę lubię i chciałam ją wykonywać jeszcze przez kilka następnych miesięcy. W domu czułam się dobrze, byłam w stanie pracować, więc decyzja "góry" wydawała mi się irracjonalna. I wtedy popełniłam w swoim życiu błąd. Napisałam (na szczęście anonimowo) na paru grupkach z poradami prawnymi na Facebooku. Niby wiem, że grupki na Facebooku to często siedlisko hejterów, ale zamroczyło mnie i uznałam, że może ktoś mi udzieli jakiejś porady prawnej, czy mogę jednak jakoś "zmusić" pracodawcę do udzielenia mi tej pracy 100% zdalnej.

Co ja się naczytałam... Że jak mi warunki pracy nie pasują, to mam zmienić pracę (pomijając fakt, że naprawdę lubię swoją pracę i nie chciałabym jej zmieniać to już widzę, jak ktoś by chętnie przyjął do innej pracy kobietę w widocznej ciąży...). To że mi jest niedobrze w podróżach to nie wina pracodawcy i jestem roszczeniowa, że chcę więcej pracy z domu z takiego powodu. Że mam sobie zrobić prawo jazdy i jeździć autem (swoją drogą próbowałam parę lat wcześniej, ale nie zdałam egzaminu kilka razy, więc zrezygnowałam - nie wiem skąd w narodzie takie przekonanie, że prawo jazdy to rozwiązanie wszystkich problemów, skoro najwyraźniej jeżdżę źle i stanowiłabym na drodze zagrożenie to czy naprawdę ci ludzie chcą, żebym do tego auta wsiadała?), ogólnie posypały się reakcje "haha", a porad faktycznie prawnych i merytorycznych było praktycznie zero.

Koniec końców stanęło na tym, że po rozmowie z lekarzem i mojej opowieści o tym, jak źle się czuję w dojazdach, wystawił mi L4 i do pracy przestałam jeździć. Miałam trochę wyrzutów sumienia, bo naprawdę czułam, że w domu byłabym w stanie pracę wykonywać tak przynajmniej do siódmego miesiąca. Ale cóż, zdrowie moje i dziecka było dla mnie ważniejsze.

Koniec końców polityka firmy jest piekielna głównie dla samej firmy, bo pracownica ze sporym doświadczeniem przestała wykonywać swoje obowiązki szybciej niż by sama chciała. Najbardziej piekielny był ten ludzki hejt, te głupie niechciane komentarze, tak jakbym sama sobie wybrała, że będzie mi się robić niedobrze.

Ale też sporo się nauczyłam o życiu. Kiedyś sama nie rozumiałam kobiet, które szybko idą na L4. Zawsze miałam takie podejście, że ciąża to nie choroba. Po tym jak sama znalazłam się w tak głupiej sytuacji, patrzę teraz trochę innym okiem na wszystko.

Praca internet

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 94 (102)

#91912

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno jechałyśmy z Młodą pociągiem na drugi kraniec Polski - z południa kraju na północ. Podróż zajęła całą dobę - wcześnie rano wyjazd, koło 14-tej byłyśmy w mieście docelowym, kilka godzin na załatwianie spraw, które nas tam ściągnęły, koło 22 pociąg powrotny, w domu następnego dnia wczesnym rankiem.

O ile "tam" udało się znaleźć połączenie bezpośrednie, tak "z powrotem" już miałyśmy przesiadkę, no nic, przeżyjemy. Bilety zakupione przez internet, nadchodzi pora wyjazdu, jedziemy.

Kontrola biletów. Sięgam po telefon, odnajduję bilet i mówię Młodej, żeby dała legitymację szkolną, na co ta robi się blada jak ściana i wydusza z siebie, że zapomniała... Dobra, na jej usprawiedliwienie mam tyle, że w naszej komunikacji miejskiej wystarczy pokazać zdjęcie legitymacji szkolnej (a raczej dwa zdjęcia, bo z obu stron) i nie trzeba mieć tej legitymacji fizycznie przy sobie.

Zgłaszam pani konduktor problem, proponując, żeby po prostu wypisała "mandat", ja się od niego odwołam i tyle (żeby było śmieszniej - odwołanie uwzględnią na podstawie tego samego zdjęcia legitymacji, które nie może być uwzględnione przy bilecie ulgowym, bo MUSI być fizycznie legitymacja lub e-legitymacja). No nie da się, bo Młoda dokumentu nie ma, nie wypisze. Może Policję wezwać celem sprawdzenia danych. Ponieważ Policja raczej na pewno by nas z tego pociągu wysadziła na czas sprawdzania danych, to takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę. No dobra, to proszę wypisać dopłatę do tego biletu, nie ma legitymacji, to pojedzie na całym. A no nie da się, bo bilet zakupiony przez internet, bo brak dokumentu, bo coś tam jeszcze. Zrezygnowana pytam, jakie w takim razie rozwiązanie proponuje? Otóż nowe bilety. Oba. Nie wiem, czemu oba, bo z moim było wszystko OK, coś mi usiłowała tłumaczyć, że przez internet zakupione, że zakupione razem, no "niedasię" i koniec. Pisz pani, mam dość. Pani owszem, wystawiła bilety oraz takie zaświadczenie, że bilety zakupione przez internet nie zostały wykorzystane, co dało mi podstawy do ubiegania się o zwrot pieniędzy za nie.

Zanim wsiadłyśmy do powrotnego pociągu, usiłowałam już na dworcu załatwić coś w kwestii tego biletu Młodej. Dowiedziałam się dokładnie tyle, ile od pani konduktor w pierwszym pociągu, a mianowicie że "niedasię", bo bilet przez internet zakupiony... Doprecyzowując, chciałam jej po prostu kupić dopłatę do biletu, żeby jechała na całym, nie na ulgowym, nie, do internetowego nie można... Panie w kasach w ogóle nie wiedziały, jak rozwiązać tę sytuację, na moje zapytanie, czy może tak, jak w pierwszym pociągu (czyli adnotacja o niewykorzystaniu biletu internetowego i kupienie nowego) z wahaniem stwierdziły no że można tak zrobić, ale one mi nie wystawią zaświadczenia o niewykorzystanym bilecie, to musi konduktor.

No to jak konduktor, to i u konduktora bilet kupię. Podjechał pociąg, Młoda poszła szukać naszych miejsc (wszystkie pociągi były objęte rezerwacją miejsc), a ja konduktora. Znalazłam, wyjaśniam w czym problem, OK, przy kontroli to załatwimy. Podczas kontroli, wyjaśniając nieco obszerniej sytuację, wymknęło mi się, że Młoda ma zdjęcie legitymacji, bo u nas w mieście to uznają. Konduktor zażyczył sobie owego zdjęcia, obejrzał dokładnie, po czym stwierdził, że on to uzna jako uprawnienie do ulgi i nie będziemy się wygłupiać z wypisywaniem nowego biletu.

Trzeci (ostatni pociąg), znowu Młoda idzie szukać miejsc, a ja konduktora. Po raz kolejny mówię, w czym problem, przy czym pan konduktor w ogóle nie widzi problemu... "No to zrobimy dopłatę do biletu". Ja oczy jak 5 zł, bo tę opcję dwukrotnie proponowałam i "niedasię", delikatnie przypominam, że przecież mówiłam, że bilet przez internet zakupiony, pan konduktor stwierdził, że to nie ma znaczenia, wypisze dopłatę i tyle. Finalnie nawet tej dopłaty nie wypisał, tylko tak jak poprzedni stwierdził, że dobra, uzna to zdjęcie legitymacji jako podstawę do ulgi.

A ja teraz to już całkiem głupia jestem i w sumie nie wiem, kto nagiął przepisy, a kto zbyt sztywno je stosował. Pretensji nie mam do nikogo, tylko że tak na przyszłość nadal nie wiem, czy da się jeszcze coś zrobić z biletem kupionym przez internet - np. jakąś dopłatę, czy też absolutnie "niedasię" i kombinuj człowieku od nowa.

intercity

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (146)

#91908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój kuzyn Jacek, po ślubie przeprowadził się do swojej małżonki. Dom, w którym zamieszkał mieścił się w położonej na uboczu dzielnicy niewielkiego miasteczka, którą z trzech stron otaczał las. Na końcu tej dzielnicy w starym domu, mieszkała bardzo liczna, wielopokoleniowa rodzina, której miejscowi wiele lat temu nadali przydomek od nazwiska jednego z hitlerowskich dygnitarzy. Na potrzeby tej opowieści, nazwijmy ich Goeringami.

Mężczyźni w tej rodzinie dzielili się na tych, którzy siedzieli, siedzą lub będą siedzieć. Nie byli to żadni mafiozi, tylko pospolici i prymitywni przestępcy. Tu coś ukradli, tam się włamali, a gdzie indziej kogoś pobili i okradli. Panie natomiast były znane z tego, że zostawały matkami jednego lub więcej bąbelków przed uzyskaniem pełnoletniości oraz z wybuchowych temperamentów. Rodzina Goeringów słynęła z zamiłowania do alkoholu i braku zamiłowania do jakiejkolwiek pracy. Po prostu typowe patusy.

Jacek z Goeringami nie miał nigdy żadnych zatargów i generalnie obchodzili go tyle co zeszłoroczny śnieg, ale teściowa Jacka lubiła sobie o nich pogadać, szczególnie że jej koleżanka prowadziła miejscowy sklepik. Jeśli ktoś zna realia sklepików w małych miejscowościach, to doskonale wie, że na ich zapleczach, miejscowi spożywają alkohol. Nie inaczej było tutaj, a trzon alkoholowej klienteli pijącej na zapleczu, stanowili oczywiście Goeringowie obojga płci. Sklepowa miała zatem najświeższe wiadomości o tym co dzieje się w rodzinie, a teściowa Jacka „przynosiła” je do domu.

Jak to się zwykło mawiać, w każdej rodzinie znajdzie się czarna owca. W rodzinie Goeringów, znalazły się nawet dwie. Byli to Asia i Sławek. Oboje skończyli szkoły, założyli rodziny, wyprowadzili się do pobliskiego, większego miasta powiatowego i oczywiście pracowali. Dla Goeringów kończenie szkół, jakieś matury, kursy, szkolenia no i w ogóle praca, to było coś niepojętego. Na początku śmiali się z Asi i Sławka, że się uczą, a potem że pracują, ale z czasem zaczęła w nich narastać złość. Dlaczego? Ano dlatego, że ani Asia, ani Sławek nie kwapili się do pożyczania Goeringom pieniędzy, czy też stawiania im alkoholu. Zdaniem Goeringów skoro pracują, stać ich na wakacje, czy też zakup samochodów, to rodzinę powinni wspierać finansowo, a w szczególności poprzez stawianie flaszek. Złość na Asię i Sławka narastała i w pewnym momencie Goeringowie postanowili dać im nauczkę. Oczywiście na pomysł jaką nauczkę, wpadli podczas libacji alkoholowej. W tych przeżartych alkoholem łbach zrodziła się idea spalenia Asi i Sławka. Konkretnie zakładu usługowego prowadzonego przez Asię i domu, w którym Sławek mieszkał z teściami. W tym miejscu wyjaśnię, że mąż Asi i żona Sławka byli spokrewnieni i tego dnia mieli wesele w rodzinie. Goeringowie wiedzieli więc, że w domu Sławka nikogo nie będzie. Pomysł spalenia zakładu Asi, wziął się z kolei z tego, że Asia z mężem przeprowadzili się właśnie do nowego mieszkania i Goeringowie „niestety” nie znali jej adresu.

W konsekwencji, trzech kompletnie pijanych Goeringów, uzbrojonych w jakieś baniaki z benzyną, wsiadło w pociąg i po 10-ciu minutach znalazło się w mieście, gdzie mieszkali Asia i Sławek. Najpierw poszli pod zakład Asi, ale tenże mieścił się w pawilonie obok jakiegoś pubu, pełnego jeszcze klientów siedzących w ogródku. Dlatego postanowili udać się pod dom Sławka, a po jego spaleniu wrócić do zakładu Asi, licząc na to, że pub już będzie zamknięty. Po drodze musieli chyba kontynuować spożycie alkoholu, gdyż według zeznań świadków tj. sąsiadów Sławka, strasznie głośno się zachowywali i mieli trudności ze sforsowaniem ogrodzenia. Jeden z Goeringów zawisł na ogrodzeniu i pozostałych dwóch musiało się natrudzić, żeby go zdjąć z tegoż ogrodzenia. Na cichej i gęsto zabudowanej uliczce domków jednorodzinnych, zarówno widok trzech kompletnie pijanych facetów, jak i hałas, który wywołało ich pojawienie się, musiało wzbudzić zainteresowanie sąsiadów, którzy oczywiście zaalarmowali policję. Zanim stróże prawa dojechali na miejsce, Goeringowie zdążyli polać benzyną drzwi wejściowe oraz taras, ale ognia podłożyć nie zdołali.

Cała opisana akcja wygląda troszkę jak karykatura działań Gangu Olsena, ale gdyby zakład Asi nie sąsiadował z pubem, a dom Sławka mieścił się gdzieś na uboczu, to te patusy zrealizowałyby swój plan.

rodzina

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (194)

#91907

przez ~Sylvia92 ·
| Do ulubionych
Nawiązując do historii o ginekologu: jak już pisałam - chodziłam prywatnie. Przy ostatniej wizycie w kwietniu przy badaniu usg wypatrzył płyny w jamie brzusznej.

Co zrobił? - polecił mi leki osłonowe na żołądek i za dwa tygodnie zgłosić się do internisty, jeśli będę się źle czuła.

Po tygodniu od wizyty u niego wylądowałam w szpitalu z wodobrzuszem.

lekarz diagnoza

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (109)

#91904

przez ~michasia90 ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnym notariuszu.

W ubiegłym tygodniu stałam się współwłaścicielką mieszkania. Z rynku wtórnego, do remontu. Pierwszą piekielnością związaną z zakupem, poza informacją od skarbówki, że zwolnienie z 2% PCC mi się nie należy, gdyż drugi współwłaściciel, czyli moja rodzicielka, ma już 100% udziałów innej nieruchomość mieszkalnej, był notariusz.

Umowę wstępną mieliśmy dokonać u notariusza polecanego przez byłych właścicieli mieszkania. Prosiłam, aby umowę przesłać wcześniej na mojego maila, a w tym opłaty oraz inne dokumenty, jakie by od nas wymagali. Odpisano mi, że dla umowy wstępnej zakupu nieruchomości, wymagane jest jedynie dowód osobisty oraz ewentualne nasze uzgodnienia z właścicielami co do mebli, przekazania nieruchomości. Meble miały zostać jedynie w łazience, więc sobie darowaliśmy. Przesłaliśmy więc do notariusza nasze dane, termin wydania nieruchomości, cenę oraz informację w jakich udziałach nabywamy mieszkanie. Zaznaczyłam, że chciałabym na spokojnie przeczytać akt, w szczególności, że adres mieszkania był nietypowy (ulica nosi nazwisko zagranicznego poety), a moje nazwisko też do prostych nie należy. Jeśli pamiętacie scenę z filmu Jak rozpętałem drugą wojnę światową, to jest to co często spotyka mnie w urzędzie. Prosiłam więc, aby najdalej na 3 dni przed aktem był on na moim mailu. Nie miało być z tym problemu.

3 dni przed aktem nie mam nic na mailu. Pomyślałam, że widocznie jeszcze go tworzą i wyślą przed końcem pracy kancelarii. Nie dostałam żadnej informacji. Gdy następnego dnia do południa nie miałam nic na mailu, zadzwoniłam do kancelarii, aby dowiedzieć się, że akt jest dopiero sprawdzany przez rejenta, ale na pewno prześlą mi go najdalej do 15. Minęła 15, dałam jeszcze 15 minut studenckiego spóźnienia. Dzwonię. Pani bardzo mnie przeprasza, ale rejentowi przeciągnęła się czynność i dopiero teraz będzie siadał do aktu. Już nieźle wkurzona, powiedziałam, że jeśli rano nie będę mieć projektu, to zmienię notariusza. Akt dostałam rano, dzień przed umówioną wizytą. I oczywiście w swoim nazwisku znalazłam literówkę. Sposób płatności ceny też się nie zgadzał. Zadzwoniłam więc z tymi uwagami, na co Pani z sekretariatu odpowiedziała, że były właściciel tak kazał zapisać. To przełączam się do Sprzedającego. Przypomniałam mu, że umawialiśmy się, że wpłacimy kwotę X podzieloną na zaliczkę i zadatek, a nie wszystko na zadatek. Na co Sprzedający odpowiedział, że tak mu rejent polecił i podobno nie ma różnicy. Powiedziałam, że jest i dlatego to rozbijaliśmy, bo zaliczka jest zwrotna, a zadatek nie. I to był jeden z czynników dla których zdecydowaliśmy się na to mieszkanie. Sprzedający nie był świadomy tego, że zadatek musiałby zwrócić w podwójnej wysokości, jeśli by nasza umowa nie doszła do skutku. Sam zadzwonił do notariusza, że chce rozbite kwoty. Notariusz zmienił to na pierwotne ustalenia i bardzo nas przepraszał, bo widocznie się nie zrozumieliśmy, a opóźnienie w przesłaniu było winą aplikantki, która źle napisała akt i on musiał pisać go od podstaw.

Umowę przeniesienia własności też mieliśmy robić w tamtej kancelarii ze względu na to, że była tam umowa wstępna i mieli wszystkie dokumenty, aby ją stworzyć. Umawiając akt, podkreśliłam, że będziemy kupować mieszkanie z kredytu i mamy mieć wpis hipoteki. Do tego nie jesteśmy zwolnieni z PCC, więc muszą go liczyć w pełnej wysokości, a w międzyczasie zmieniło się moje nazwisko, bo wyszłam za mąż, ale mieszkanie kupiłam na spółkę z mamą (bez niej nie miałam na tyle zdolności, bo mimo bardzo dobrych zarobków, byłam na B2B niepełne 2 lata). Uprzedzając pytania- męża nie brałam pod uwagę, bo wkład własny na mieszkanie to były moje całkowite oszczędności, na które wiele lat zbierałam, a on sam ma własną kawalerkę po dziadkach, stąd chciał też, abym ja miała własne mieszkanie, w którym kiedyś zamieszka moja mama. Tym sposobem w akcie końcowym miałam już nazwisko dwuczłonowe.

Ponownie prosiłam o przesłanie aktu minimum tydzień wcześniej, co oczywiście nie nastąpiło. Gdy było 5 dni do aktu, a ja nie miałam nawet żadnego projektu, zadzwoniłam do Sprzedającego, że jak nie dostanę do jutra projektu, to zmieniam notariusza. Sprzedający stanął okoniem, bo zmiana notariusza na szybko nie będzie dobra. Zakończyłam tym, że ja płacę za akt, to ja wybieram. I tak ostatecznie się skończyło. Poszłam do notariusza, u którego akt robiła moja przyjaciółka. Potem sam Sprzedający przyznał, że to był dobry ruch, bo mieliśmy wszystko przygotowane profesjonalnie i wyjaśnione.

A co wyszło u pierwszego notariusza? Gdy nie dostałam projektu, zadzwoniłam do sekretariatu, gdzie dostałam opiernicz, że wymagam projektu, a nie dostarczyłam żadnych dokumentów. Pytam się jakich dokumentów, skoro gdy umawiałam akt, nic o tym nie było mowy. Okazało się, że zarówno Sprzedający, jak i ja, mieliśmy donieść dokumenty, o których chyba powinniśmy sobie sami przeczytać. On miał donieść świadectwo energetyczne (na szczęście miał je zrobione, bo mieszkanie odkupił od dewelopera, który taki dokument wystawił), a ja dokumenty do kredytu. Do tego podobno ja ich nie informowałam o zmianach, gdzie nawet w mailu, gdzie potwierdzałam wizytę, pisałam o tym, co przekazywałam telefonicznie. Zagotowałam się, odmówiłam akt. I tak trafiliśmy do drugiego notariusza, gdzie wszystko mieliśmy w odpowiednich terminach i na spokojnie wprowadzono nasze zmiany (bo np. Sprzedający chciał mieć zapis o tym, że klucze dostałam już rano, a nie po zapłacie ceny).

Teraz pozostaje mi remont. Na szczęście tu nie przewiduję żadnych kwiatków.

notariusz umowa

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (138)

#91905

przez ~megan ·
| Do ulubionych
Historia o tym jak zostać zwolnionym na własne życzenie.

Gdy zaczęłam pracę w firmie zatrudniała mnie Ela. Na pierwszy rzut oka zatrybiło między nami – tzn. wydawała się naprawdę przyjazną i pomocną dziewczyną. Pracowała wówczas jako pełniącą obowiązki kierownika. Wprowadzała mnie w branżę i w systemy na których pracowaliśmy. Wkrótce okazało się, że ta pomoc i chęci mają drugie oblicze.

Dziewczyna była bardzo wybuchowa, agresywna w przypadku jakiegokolwiek niepowodzenia i przede wszystkim nie potrafiła zarządzać ludźmi. Gdy wyjechała na urlop całe biuro wyluzowało, było słychać śmiechy i rozmowy a robota i tak była zrobiona. Elka nie potrafiła przekazać konstruktywnej krytyki, wszystko mówiła obrażonym tonem, póki jej kolega nie powiedział powodu urlopu nie chciała mu wniosku podpisać – sprawa obiła się o kierownictwo, siedziała obrażona i złośliwie komentowała różne sprawy. Niestety potrafiła też w ten sposób dyskutować ze swoimi przełożonymi co spowodowało, że była po prostu nielubiana. Nigdy nie było wiadomo czy rykoszetem się nie dostanie, bo mówiła wszystko pod nosem na tyle głośno (rzucając myszką), żeby do osoby obgadywanej doszło. Gdy kolega zaczął rzucać obrzydliwe, seksistowskie teksty w moją stronę zamiast ostrej reakcji śmiała się. Nie chodzi mi o to, że miała mnie bronić, sama byłam asertywna ale co z tego jeżeli na moją asertywną odpowiedź w stronę kolegi ta się zaśmiewała bo ją bawiły te żarty?

Ostatecznie powiedziała o jedną rzecz za dużo i przyjechał kierownik, kazał jej odejść od komputera i poleciała ze stanowiska i z firmy. Obecnie zatruwa życie innym ludziom w innej firmie o czym świadczą negatywne opinie

praca biuro

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (139)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni