Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#91746

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tytułem nakreślenia tła:

Mieszkamy w małym miasteczku 30 km od stolicy. Wtorek po południu. Muszę pojechać do Warszawy załatwić parę spraw. Mój młodszy syn (16 lat) musi podjechać do sąsiedniego miasteczka (w tę samą stronę). Wsiadamy razem do pociągu. On jedzie jedną stację (4 minuty), ja do Warszawy (+/- 35 minut).

Ja kupiłem wcześniej bilet. Syn powiedział, że kupi sobie przez telefon (zwykle tak robi). Wsiadamy do pociągu. Planowy odjazd 15:37. Jest 15:36, minuta do odjazdu - ale strona www kolei mazowieckich informuje mojego syna, że nie może kupić biletu na ten pociąg, bo "jest już po godzinie odjazdu" (czy jakoś tak). Cóż - widocznie strona stoi na serwerze w innej strefie czasowej (różniącej się o minutę czy dwie). PKP, nie przeskoczysz.

Oczywiście jest już za późno, żeby biec do kasy (pociąg rusza), ale proszę, właśnie idzie pan konduktor. Podchodzimy zatem od razu do niego (widać, że nie czekamy, tylko aktywnie idziemy w jego stronę), żeby kupić bilet. Mówię, o co chodzi - a pan konduktor (PK) z oburzeniem, że "teraz to będzie kosztowało 150 złotych!"

Że słucham? A z jakiej niby racji?

[PK] Bo nie masz biletu!

Syna nieco zatkało. Mnie rzadko zatyka, więc powtarzam panu spokojnie, że syn chciał właśnie kupić bilet (syn na dowód pokazuje na telefonie wciąż otwartą stronę Kolei Mazowieckich), ale z powodów OD NAS NIEZALEŻNYCH nie było to możliwe. A przecież w takiej sytuacji MOŻNA kupić bilet u konduktora.

Ale PK - bardzo nieprzyjemnym tonem mówi, że TO SIĘ ROBI INACZEJ - i pokazuje karteczkę nad drzwiami, że jak się nie ma biletu, to trzeba iść na przód pociągu etc.

– Proszę pana - mówię, jeszcze dość spokojnie. – Przecież widzi pan, że ten brak biletu nie jest naszą winą, a mój syn oczywiście może, jeśli pan sobie życzy, udać się na przód składu i tam na pana poczekać. Tyle, że jesteśmy prawie na końcu pociągu, więc zanim tam dojdzie, będziemy już na następnej stacji, w M., gdzie wysiada. Więc może przestanie pan robić problemy pasażerowi, który mógłby spokojnie zgodnie z przepisami "iść na przód składu" i w efekcie wysiąść bez płacenia za bilet, ale jest uczciwym człowiekiem i chce ten bilet kupić?!

Pan chyba załapał, że mu się to nie upiecze, więc z miną męczennika wyciągnął bloczek i wypisał bilet, cały czas narzekając, że ma przez nas więcej roboty. Syn zapłacił, wziął od niego bilet i wysiadł.

Ech.

PKP

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (135)

#91747

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odebrałam telefon z nieznanego mi numeru stacjonarnego. Przemiła pani przedstawiła się jako pracownica iPKO i zapytała, czy potwierdzam chęć wzięcia kredytu w ich banku, ponieważ otrzymali taki wniosek. Nie potwierdziłam, ponieważ nie składałam żadnego wniosku. Pani wypytała mnie, czy nie zgubiłam dokumentów, albo czy nie byłam w Gdańsku, bo właśnie z Gdańska ten wniosek wpłynął. Oczywiście nie. Pani poinformowała mnie, że w takim razie zgłosi to na policję, a je swojej strony też powinnam jechać na posterunek złożyć zeznania. A dodatkowo przekaże info do mojego banku i najlepiej żebym też się tam udała celem złożenia wyjaśnień. Zapytałam, do której placówki konkretnie, bo mam trzy w okolicy, w podobnej odległości od domu. Ulica Piekielną? Piekielkowa? Pieklowskiego? Pani odpowiedziała enigmatycznie "tak, właśnie tam", po czym życzyła mi miłego dnia i się rozłączyła.

Już po trzecim zdaniu tej pani miałam poczucie, że coś tu nieświeżo pachnie. A po zakończeniu rozmowy ewidentnie poczułam smród przekrętu.

Zadzwoniłam do swojego banku, powiedzieli mi, że mają masę zgłoszeń tego typu i że najprawdopodobniej zadzwoni do mnie za chwilę ktoś inny podając się za pracownika mojego banku i poprosi o kod blik celem "zabezpieczenia" moich pieniędzy przed kradzieżą. Albo każe mi zainstalować "antywirusa do obrony przed oszustami" z linku z smsa. Zapytałam, czy mam to gdzieś zgłosić. Poradził CERT, bo policja się tym nie zajmie, dopóki nie dojdzie do faktycznej kradzieży, bo mają za dużo tego typu zgłoszeń i nie wyrabiają.

Zadzwoniłam też do PKO z pytaniem, czy numer, z którego do mnie dzwoniono, należy do nich. Oczywiście nie należy, ale też mają dużo zgłoszeń od klientów, że się oszuści pod nich podszywają, także pani dziękuję mi za informację i tyle.

Dowiedziałam się też, że oszuści mają najczęściej tylko numer telefonu i nazwisko (na przykład z wycieku danych z firmy kurierskiej bądź sklepu internetowego), a potem manipulując emocjami, wzbudzając strach i tworząc atmosferę konieczności natychmiastowego działania wyciągają wrażliwe dane, kody blik itp.

CERT odpisał w podobnym tonie, że dziękują za zgłoszenie i że najprawdopodobniej była to próba oszustwa, ale że nie mają uprawnień do ścigania przestępców, to radzą się skontaktować z policją. A oni sami nie mogą tego przesłać? Przecież wyraziłam wszystkie zgody na przetwarzanie danych.

Czyli jak to często w Polsce bywa, spychologia stosowana w praktyce. Nie wiem, kto jest piekielny, czy to kwestia braku odpowiednich rozwiązań prawnych, braku chęci ludzkich, braku pieniędzy czy jeszcze czegoś innego, ale mam wrażenie, że w złą stronę to idzie.

Podałam numer telefonu, z którego dzwoniono. Można go namierzyć. Nawet jeśli jest już nieaktywny, można sprawdzić, gdzie był ostatnio zalogowany. Można pobrać billing, sprawdzić, do kogo jeszcze dzwonili i ostrzec. Ale po co, skoro nic się nie stało, prawda?

Do mnie drugi raz nie zadzwonili. Być może już po pierwszej rozmowie wyczuli, że się nie dam podejść.

Rozważam pójście na policję, ale nie wiem, czy na to sens. Stracę parę godzin, zgłoszenie przyjmą, bo muszą, a potem i tak trafi na stos makulatury. Tak przynajmniej twierdzą pracownicy banków, z którymi rozmawiałam. A trop i tak już zdążył przestygnąć.

oszustwo bank policja

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (120)

#91757

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki oraz jako asystent osoby niepełnosprawnej na umowę-zlecenie, od chyba dwóch czy trzech lat moim zleceniodawcą jest MOPS. Wymaganie MOPS-u wobec asystentów są dosyć duże (chociaż jak dla mnie logiczne), no ale ostatnio dołączyło do nich chyba jeszcze jedno, którego nie jestem w stanie spełnić, a mianowicie zdolności telepatyczne jako forma komunikacji ze zleceniodawcą...

Piątek 29 listopada. Mam dniówkę W DPS-ie (7.00-19.00), koło południa dostaję wiadomość na messengera. Od koleżanki, która również pracuje jako asystent. Zdjęcie karteczki wystawionej w MOPS-ie o treści "karty pracy za listopad oddajemy do 29 listopada". Nosz kurrrr...tyna wodna, chyba ich pomigotało!

Po pierwsze - to umowa-zlecenie, realizowana w domach podopiecznych, w odpowiedniej placówce MOPS-u bywamy raz w miesiącu, właśnie oddając karty pracy, będące podstawą rozliczenia danego miesiąca.

Po drugie - w umowie jest zapis, że karty pracy oddajemy w ciągu pierwszych trzech dni roboczych miesiąca następującego po miesiącu rozliczeniowym.

Po trzecie - MOPS ma zarówno nasze adresy mailowe ("kwitki" z wypłaty nam wysyłają) jak i numery telefonów ("pani Xynthio, proszę podejść do nas, źle pani godziny policzyła").

Po czwarte - byłam tam (tzn. w tej placówce MOPS-u) jakieś półtora tygodnia temu, podopieczna mnie prosiła o załatwienie pewnej sprawy i głowę dam sobie uciąć, że żadna taka karteczka tam jeszcze nie wisiała, nie mówiąc już o tym, że żadna z trzech osób, z którymi tego dnia rozmawiałam, nic nie wspominała o konieczności wcześniejszego oddania kart pracy.

No cóż, będę tam w poniedziałek i naprawdę nie chciałabym usłyszeć, że się spóźniłam z oddaniem kart pracy za listopad, bo nie ręczę za siebie...


EDIT - aktualizacja z dzisiaj (poniedziałek 02.12):

- godz. 9.10 sms "Dzień dobry, bardzo proszę o oddanie kart pracy za listopad w dniu dzisiejszym", podpisany ładnie imieniem i nazwiskiem pani z MOPS-u;

- godz. 13.20 drugi sms (szłam już do nich po schodach) "Pani Xynthio, karty za grudzień max do 13-go grudnia".

Nawet się nie zdążyłam zdenerwować, bo jak tam weszłam, to pani była bardzo miła i uprzejma, jak tylko coś wspomniałam o tym terminie 29.11, to stwierdziła, że no tak, ona rozumie, że ja nie wiedziałam, bo ona nie miała jak mnie zawiadomić... Osoba, od której dostałam tego dnia dwa sms-y (w tym jednego dosłownie przed chwilą), mówi, że nie miała mnie jak zawiadomić. System mi się zawiesił i nijak tego nie skomentowałam.

praca

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 94 (100)

#91754

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sumie to będzie o problemie alkoholowym wśród rodaków, choć od dość nietypowej strony.

Jak część z was wie, mieszkam w Irlandii. Tak wyszło, że jakiś czas temu musiałem się wyprowadzić i szukać nowej chaty. Kto wie, jakie obecnie są realia w tym kraju, zdaje sobie sprawę, że znalezienie czegokolwiek jest bardzo trudne i właściwie konieczność przeprowadzki grozi wręcz bezdomnością. Naprawdę. Tak mało jest mieszkań czy pokojów do wynajęcia, że ciężko znaleźć cokolwiek. Znam sytuacje, gdzie ludzie wynajmują pokoje w domach, gdzie nie znoszą swoich współlokatorów, ale nie wyprowadzą się, bo nie mogą nic znaleźć.

Na szczęście udało mi się znaleźć pokój do wynajęcia i z warunków jestem bardzo zadowolony. Zwłaszcza jak na irlandzkie realia, to dom o wysokim standardzie, przede wszystkim ciepły. Ale wynająłem pokój przez agencję. I jedną z zasad wynajmu wg regulaminu jest zakaz picia alkoholu w domu. I tu się objawia problem alkoholowy niektórych rodaków. Jak im powiedziałem o tej zasadzie, to nie mogli tego przetrawić i nawet zaczęli mi doradzać, jak powinienem pić, żeby właścicielka domu się nie zorientowała (czasami nocuje w tym domu, jak ma coś do załatwienia w mieście; normalnie mieszka gdzie indziej).

Tak. W sytuacji, gdzie znalezienie jakiegokolwiek lokum graniczy z cudem, czynsze są bardzo wysokie, a konieczność wyprowadzki naprawdę grozi bezdomnością z powodu braku miejsc do wynajęcia, życzliwi rodacy radzili mi, jak pić alkohol w domu po kryjomu, choć regulamin agencji wyraźnie tego zabrania i złamanie warunków wynajmu grozi natychmiastową eksmisją. I w takiej sytuacji radzili mi, jak pić, żeby nikt się nie domyślił. I to nie jacyś żule, którzy muszę się napić, tylko wydawałoby się, że normalni ludzie. Nie oburzyło ich, że tak ciężko jest znaleźć coś nowego, że czynsz jest tak drogi (jak na obecne realia w normie), tylko że wg regulaminu nie można pić alkoholu. Czasami mam wrażenie, że w tym narodzie naprawdę potrzebna jest jakaś zbiorowa terapia alkoholowa, skoro ludzie mają takie priorytety.

P.S. Okazało się, że właścicielka domu w zasadzie nie przejmuje się regulaminem agencji, więc można się w domu napić, o ile będzie spokój, ale to już inna historia.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (118)

#91750

przez ~missmiss ·
| Do ulubionych
Po przeczytaniu historii o skradzionych potrawach świątecznych, chciałam podzielić się swoją historią.

Nie o kradzieże tu chodzi, ale o balkon.

Otóż swego czasu mieszkałam na parterze, dość niskim. De facto na mój balkon można było wejść z trawnika nawet nie będąc super sprawnym fizycznie. Było to dla mnie mieszkanie przejściowe, nic szczególnie na balkonie nie trzymałam, ale balkon wychodził na podwórko. Takie podwórko, na którym jest trochę trawki i nic poza tym. Głównie wychodzili tam ludzie z psami, dzieciaki pograć w piłkę albo sąsiedzi posiedzieć z piwkiem. Dwie rzeczy mnie nieco zszokowały.

Pierwsza sytuacja - dzieciaki grają w piłkę. Mój balkon wychodził z kuchni i tam też stałam, gdy na balkon wleciała mi piłka. Jako, że w tym konkretnym momencie ugniatałam ciasto, postanowiłam wyjść na balkon i powiedzieć, że zaraz im piłkę podam, jak ręce ogarnę z ciasta. Nim jednak zdążyłam, jedno z dzieci wskoczyło mi na balkon i bezpardonowo piłkę zabrało. Nawet "dzień dobry" nie powiedział ;)

Druga sytuacja. Wieczorem pod moimi oknami siedzieli sąsiedzi, piwkowali, gadali. Jako, że skończyli niedługo po 22 nie przeszkadzało mi to. Nie wiem, czemu ale sąsiedzi postanowili puste puszki i paczki po papierosach zdeponować u mnie na balkonie. Widocznie do śmietnika czy to w mieszkaniu czy po drugiej stronie kamienicy było im za daleko, a przecież na trawniku śmiecić nie będą

sąsiedzi blok balkon

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (151)

#91749

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu.

Mój tata ożenił się po raz drugi z kobietą, która ma dorosłe dzieci niewiele młodsze ode mnie. Oprócz taty, macocha, jej syn i córka, nigdy nie traktowali mnie jak rodzinę. Niby nie było bezpośrednich spin, jednak pomimo tego, że na początku próbowałam zainicjować jakieś spotkanie z jej dziećmi, oni zawsze się wymigiwali. Nie lubię się narzucać, więc po jakichś dwóch próbach odpuściłam. Poza tym, od zawsze czuć pewien dystans między nami, w końcu łatwo rozpoznać, czy ktoś nas lubi, czy nie bardzo, więc ja również specjalnie im nie naskakiwałam, choć starałam się być miła.

W czasie studiów i niedługo po studiach, jeździłam czasem do Holandii, to na zbiory, to na prace w magazynie.
Później popracowałam rok w Polsce i znów wyjechałam, tym razem na trzy lata oszczędzając na wszystkim. Miałam jeden cel - oszczędzać na własne mieszkanie. Tym bardziej, że mama obiecała dołożyć część swoich oszczędności.

I w końcu pod koniec tamtego roku się udało. Kupiłam nieduże dwupokojowe mieszkanie. Macocha oczywiście się o tym dowiedziała, bo tata wszystko jej wygadał. Sama jest praktycznie na jego utrzymaniu, bo zarabia niewiele, a mieszkają w dość dużym domu. Przy czym, z niewiadomego powodu uważa się za najważniejszą osobę w rodzinie i próbuje wszystkimi rządzić. Jakiś czas temu jej córka z mężem doczekali się dziecka. Wtedy też przeprowadzili się do domu taty i macochy zajmując jedno piętro.

I tak, jakiś czas temu, przy okazji moich odwiedzin taty, macocha oświadczyła mi, że skoro sama mieszkam u swojego partnera, a swoje mieszkanie wynajmuję (żeby mieć z tego dodatkowy zysk), i do tego pracuję na etacie, to powinnam udostępnić je jej dzieciom, skoro rodzina się im powiększyła.
Powiedziałam, że nie ma problemu, ale kosztuje tyle i tyle.
Stwierdziła, że absolutnie teraz ich na to nie stać, że doszły im wydatki związane z dzieckiem i mogą płacić same rachunki, ewentualnie jakąś symboliczną sumę rzędu 1000 zł.
W końcu nie wytrzymałam i wygarnęłam macosze, że to był ich wybór i że sama na to mieszkanie zapracowałam, więc teraz nic dziwnego, że chcę mieć więcej pieniędzy, niż z samego etatu.

Próżniej próbowała zagrać mi na emocjach mówiąc, że w końcu moja "siostra" gnieździ się u mojego taty z dzieckiem, a moje mieszkanie zajmują obcy ludzie. W końcu jednak odpowiedziała "dobrze, w porządku" i usiadła w drugim pokoju ze smutną miną jakby miała się za chwilę rozpłakać. Wszyscy poszli ją pocieszać, a ja wyszłam na wyrodną "siostrę", która nie chce już oszczędzać na wszystkim, a wreszcie cieszyć się życiem.

Czy jestem egoistką? Może trochę, jednak jej dzieci same zapracowały sobie na to, że jesteśmy dla siebie prawie obcymi ludźmi. Jeszcze chwila, a jeszcze może stałabym się darmową pomocą do opieki nad ich dzieckiem. I tak się zastanawiam, czy oni pomogliby mi w odwrotnej sytuacji, bo szczerze wątpię.

Na całe szczęście sam tata nie wtrącał się w żaden sposób do rozmowy, a później wytłumaczył mi, że to doskonale rozumie i chyba nie ma o to do mnie żalu. Choć nie ukrywam, że zabolało mnie, że nie stanął w mojej obronie, a poszedł pocieszać żonę, jednak mam wrażenie, że sam chyba trochę się jej boi.
Zastanawiam się nad ograniczeniem kontaktu ze wszystkimi z nich poza właśnie tatą, mimo że i tak nie widujemy się często.

Historia miała miejsce pół roku temu, ale nadal mnie to gryzie, bo atmosfera między mną, a macochą i jej dziećmi jest delikatnie mówiąc bardzo chłodna.

rodzina

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 158 (166)

#91751

przez ~martyna19999999999 ·
| Do ulubionych
Krótko ze wczoraj.

Idę do osiedlowego Dino. Przed wejściem stoi pies z doczepioną smyczą i wściekle ujada. Zbliżam się do wejścia, a pies ewidentnie "broni" wejścia, wyszczerza na mnie kły i jeszcze wścieklej ujada.

Ogólnie psów się nie boję, no ale jednak trochę boję się obok niego przejść. Dobrze, że za mną szedł jakiś facet, huknął na psa, który mimo, że nadal ujadał cofnął się, a ja szybko wśliznęłam się do sklepu.

Poinformowałam o tej sytuacji kasjera, który chyba nie bardzo wiedział, co z tym zrobić. Jednak sklep duży nie jest, a że godziny przedpołudniowe, to jakoś strasznie dużo klientów tam nie było, może z 5-6 klientów. Nie powiem, trochę każdego obczajam, typując czyj to pies.

Zakupy szybko mi poszły, a stojąc przy kasie zobaczyłam, że psa spod sklepu zgarnia jakaś młoda kobieta. Gdy wyszłam jeszcze była w zasięgu mojego wzroku, więc dogoniłam ją i zwróciłam uwagę, że trochę lipa zostawiać psa pod sklepem, a tym bardziej luzem, skoro pies ma ewidentnie jakieś agresywne ciągoty.

Kobieta najpierw jeszcze grzecznie odparła, że ona przywiązała psa do wiaty na wózki, widocznie smycz się odwiązała. Zwróciłam jednak uwagę, że pies cały czas szczekał i było to słyszalne na cały sklep, a wiata jest na końcu parkingu, więc dało się zauważyć, że jakimś cudem jest on znacznie bliżej wejścia, niż przy wiacie na wózki. Tu kobiecie już odpalił się agresor i huknęła na mnie:
- No i? Miałam zostawić zakupy i iść sprawdzać co się dzieje? Walnij się kobieto w łeb!!!

dino sklep pies

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (138)

#91741

przez ~CrazyBee ·
| Do ulubionych
Historia 91740 przypomniała mi kilka dawnych sytuacji z moją mamusią. Choć mam wrażenie że poziom absurdu u nas był jednak o niebo wyżej...

Po śmierci mojego ojca matka ciągle płakała, że jest sama, chora, biedna i nieszczęśliwa. Pogadaliśmy z mężem i podjęliśmy decyzję, że może zamieszkać z nami. Matka miała swój pokój, ale mieliśmy też wspólny salon z szafką na słodycze. Mój syn miał wtedy jakieś 14 miesięcy i oboje z mężem uważaliśmy, że jeszcze za wcześnie, żeby rozszerzać jego dietę o sklepowe cukierki. Matka uważała oczywiście inaczej, ale póki mu nie wtykała potajemnie słodyczy było ok.

Pewnego pięknego dnia wróciliśmy z zakupów, kupiliśmy między innymi około pół kilo czekoladowych cukierków. Poprosiłam syna żeby zaniósł babci te cukierki i ją poczęstował (powiedziałam "Antosiu daj babci"). Babcia je wzięła, kilka zjadła i włożyła resztę do szafki w salonie.

Następnego dnia też miałam jakiś wyjazd, nie pamiętam już gdzie, a matka została z dzieckiem i podjadała te cukierki.

Wieczorem mój mąż miał ochotę na coś słodkiego, a że nie chciało mu się co chwilę sięgać do tej szafki, to wziął cały woreczek, ułożył się na kanapie, włączył telewizor i ... po pewnym czasie zasnął. Wymyślił głupio, że schowa te cukierki pod poduszką, w razie gdyby Antoś przyszedł. Obudził się rozespany w środku nocy, przeszedł do sypialni, a o cukierkach i papierkach zapomniał.

Następnego dnia poszedł do pracy, a my po śniadaniu do salonu. Ruszyłam poduszkami i wyleciały spod nich te łakocie i papierki. Zdenerwowałam się, że taki bałagan i mu to wytknęłam, gdy wrócił. Wyjaśnił, przeprosił. Sprawa zamknięta? Otóż nie.

Jakiś tydzień później w sklepie matka pyta mnie, jakie ciastka kupić. Mówię, że mamy w domu dwie paczki ciastek, cukierki, a poza tym przecież upiekłam ciasto na niedzielę, więc jeśli ma na coś konkretnego ochotę to niech bierze. Matka na to "a to sobie zjecie, a mi jak będzie trzeba, to sobie kupię" Pytam, o co chodzi, ale zostałam zbyta, że o nic.

Kolejne kilka miesięcy były ciągle takie przytyki, na przykład usmażyła kotlety, siadamy do obiadu, a ona "No muszę sobie jakieś cukierki kupić, bo mi tak cukier spadł przy tym smażeniu, że myślałam, że zemdleje" Odpowiadam: "Przecież są w szafce, trzeba było sobie wziąć. A jak nie, to na kuchennym stole stoi cukiernica" Na to matka "Aaa, co będę chodzić ". Pytam, czy coś się stało, czy ją jakoś uraziliśmy niechcący. Nie, nic się nie stało, przecież jak będzie miała ochotę, to sobie pójdzie do sklepu, kupi całą czekoladę, zje od razu i po problemie. Odpowiedziałam, że jasne, niech je na co ma ochotę.

Zaczęła kupować cukierki, czekolady i ostentacyjnie je przed nami prezentować, a następnie nie częstując nikogo, zabierać do swojego pokoju. Ok, jej sprawa. Ale co gorsza zaczęła kupować mojemu synowi żelki i tym podobne i stawiać mnie w ciężkiej sytuacji. Na przykład pobiegła rano do sklepu po bułki, kupiła paczkę tanich żelek z mnóstwem E i natychmiast po powrocie do domu mu je wręczyła. Jeszcze przed śniadaniem. Jak jej zwróciłam uwagę, że źle zrobiła, to naskoczyła na mnie, że ja powinnam mu te żelki odebrać, dać dwa, a resztę schować na później. WTF? Próbowaliście odebrać coś 15-miesiecznemu dziecku? Zapytałam jak sobie to wyobraża, czy ona ma być super babcią a ja wyrodną matką, która odbiera dziecku cukierka?
Skończyło się na tym, że tego dnia na śniadanie było pół paczki żelek. Resztę udało mi się odebrać.

Innym razem Antoś nie zjadł śniadania, to go napchała kupionymi w sklepie herbatnikami, bo przecież nie są bardzo słodkie, a jakby nie zjadł, to by chodził głodny. Żelazna logika, co? Jakby był głodny, to by zjadł śniadanie. Skoro nie chciał jeść, to ja odczekałabym pół godziny i zaproponowała mu ponownie coś do jedzenia. Ja też nie zawsze jem śniadanie piętnaście minut po wstaniu z łóżka.

Na koniec mamusia kupiła sobie własny cukier, podpisała i postawiła obok wspólnego. Dodam jeszcze, że jak się wprowadzała, to chciała oddać mi całą emeryturę. Nie zgodziłam się, wzięłam połowę (czyli siedem lat temu jakieś 800 zł, które w zupełności wystarczało na jedzenie, rachunki i środki czystości), a drugą jej zostawiłam, żeby nie musiała mnie prosić o drobne na tacę czy jakieś zachcianki).

No i wreszcie po ponad pół roku wyszło szydło z worka. Matka uznała, że te cukierki to mąż schował przed nią i te papierki to też celowo zostawił, żeby dać jej do zrozumienia, że ona za dużo tych słodyczy zjadła. Na nic tłumaczenia, wyjaśnienia. Ona wie lepiej. Do tego ciągle szukała haków w naszych wypowiedziach. Na przykład moje zdanie "Upiekę ciasto, może nas ktoś jutro odwiedzi" odbierała jako: "nie wolno ci tego zjeść, bo to dla gości" No i nie jadła, choćby się miało popsuć. "Kupiłam cukierki na choinkę, jakieś nowe, chcesz spróbować?" dla niej brzmiało jak "Uważam, że jesteś bardzo łakoma". A co najgorsze nic nie dała sobie wytłumaczyć, nie przyjmowała nawet przeprosin (tak, w pewnym momencie zaczęłam za wszystko przepraszać, za mój nieprecyzyjny język, bo przecież powinnam powiedzieć, że ciasto jest dla nas i dla ewentualnych gości).

Zrobiła z nas przed całą rodziną potwory, które znęcają się nad biedną staruszką. Co gorsza zaczęła nastawiać mojego syna przeciwko mnie. Ona go tylko rozpieszczała, a ja miałam wymagania, no ale przecież 1,5 roczne dziecko jest za małe, żeby uczyć go sprzątania po sobie zabawek, nie wolno niczego odmawiać, bo będzie płakał itp. itd.

A wszystko w ramach zemsty za urażoną dumę z powodu schowanych cukierków i tym podobnych drobiazgów. Mój mąż mawia, że nie ma takiej rzeczy, z której nie dałaby rady zrobić problemu i się obrazić.

W końcu się wyprowadziła, grożąc nam, że sobie sami z dzieckiem nie poradzimy, no ona tak wiele nam pomaga. Chyba oczekiwała, że będziemy błagać. Zamiast tego odetchnęliśmy z ulgą.

rodzina

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (184)

#91748

przez ~Anita245 ·
| Do ulubionych
Jestem roszczeniowa i nie wstydzę się tego, jako przedstawiciel ostatniego roku Milenialsów. Daję sobie więc prawo do zaciągania złych nawyków od Generacji Z.

Otóż moi piekielni, poszłam z prośbą o podwyżkę. Wiedziałam, że w grudniu Prezes planuje budżet, a więc stwierdziłam, że to dobra pora, aby móc podyskutować na ten temat. W szczególności, że nie dostałam ani jednej podwyżki odkąd pracuję w firmie, a mój zakres obowiązków zwiększył się o dodatkowe zadania. I nie boję się napisać. Pracę zaczynałam w 2022 roku, gdy minimalna wynosiła 2209,56 zł na rękę. Ja wtedy zarabiałam szalone 4600 zł. Uważałam wtedy, że na zakres obowiązków na moim stanowisku, jest to w porządku stawka. Jednak w międzyczasie najniższa krajowa podnosiła i podnosiła. Prezes nie znał pojęcia inflacji, a jednocześnie nie miał problemu dorzucać mi zadań, bo bardzo dobrze sobie radzę z nimi i jest zadowolony z mojej pracy.

Od 2025 roku najniższą krajową wynosić będzie na rękę 3510,92 zł. Mój poziom płacy nadal na poziomie startowym 4600 zł. Daje to 1089,08 zł różnicy. Średnio mi się to zaczęło podobać, bo mam na sobie sporą odpowiedzialność (odpowiadam między innymi za akceptowanie umów na podstawowe usługi, których cena waha się u nas od 5 do nawet 100k, podstawowe księgowanie, administrację biurem i kadry czyt. umowy, urlopy, wypuszczanie wynagrodzeń, raporty do PFRONu). Ostatnio zostałam też odpowiedzialna za kontakt z agencją marketingową i wysyłanie jej materiałów oraz akceptację zwrotną tego co oni nam wysyłają.

Mój Janusz w rozmowie ze mną, gdy poprosiłam go o podwyżkę, zaczął podważać to co robię oraz fachowość moich działań. Zarzucił mi nieskuteczną windykację zapłat od kilku kontrahentów, gdy sam powiedział mi, że mam się nimi nie przejmować, bo on to załatwi. Dodał, że moja propozycja podwyżki jest niepoważna, a jego wzrost najniższej krajowej nie obchodzi, bo on na moje stanowisko ma taki budżet jaki ma i może dać mi co najwyżej 300 zł podwyżki o ile nie będę popełniała już żadnych błędów. Zarzucił mi też, że nie przykładam się do obowiązków, bo nie odbieram telefonu służbowego po pracy i musi dzwonić na mój prywatny.

Odparłam, że realnie przy zwiększonym zakresie obowiązków jestem cały czas stratna, bo nie dostałam ani grosza więcej. I tu mnie zbił argumentem. Dostałam przecież premię świąteczną i to co roku.

Premia świąteczna jest w takiej wysokości, że może kupię za nią trochę pierogów ruskich. Tak ze dwa, dwa i pół kilo, bo u mnie gotowe chodzą po 50 zł/kg.

Ostatecznie dostałam propozycję (nic na papierze!) podwyżki do 5000 zł netto.

I teraz powiedźcie mi drodzy piekielni, czy to ja za dużo wymagam, czy wręcz przeciwnie.

Z góry przepraszam też za błędy, ale piszę to jeszcze w emocjach.

praca podwyżka

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (135)

#91745

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bożonarodzeniowe ozdoby pojawiające się w sklepach już od października przypomniały mi pewne zdarzenie z wczesnych lat 2000. Kiedy to większość rodziny jeszcze żyła i czuć było tę magię świąt.

W tamtych czasach wigilię przygotowywała moja babcia. Wzięła też na siebie całe gotowanie.

Wtedy zimy były jeszcze białe. Zamiast błota i deszczu był skrzypiący pod nogami śnieg i temperatury na minusie.

Lodówka była tylko jedna, potraw oczywiście dwanaście, a garnków jeszcze więcej. I gdzieś trzeba to pomieścić.

Babcia wystawiła prawie wszystko, co ugotowała, na balkon. Niestety mieszkała na parterze. Nie wiem, czy ktoś ją przyuważył z ulicy, z bloku naprzeciwko, czy z premedytacją szukał takiego celu.

24 grudnia babcia wstaje, zagląda na balkon, a tam nic. Wszystkie garnki ukradzione razem z zawartością. Nawet pary spodni, które się tam wietrzyły, złodzieje nie odpuścili...

Jaką trzeba być gnidą, żeby komuś tak zepsuć święta?

złodzieje

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (158)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni