W nawiązaniu do historii o różnego rodzaju specjalistach, którzy minęli się z powołaniem.
Od czasów podstawówki znam pewną dziewczynę (w sumie już kobietę) z sąsiedztwa. Chodziłyśmy razem do szkoły od podstawówki po liceum i mieszkałyśmy prawie drzwi w drzwi, więc siłą rzeczy znałyśmy się dobrze i nawet lubiłyśmy. Teraz ze względu na moją przeprowadzkę parę lat temu kontakt mamy znikomy, ale jednak.
Do rzeczy. Znajoma ta jest osobą bardzo niedelikatną i nietaktowną, wręcz grubiańską. Pamiętam, że za czasów szkolnych potrafiła ludzi swoimi uwagami doprowadzić do łez, śmiała się z cudzych wpadek, nieszczęść, kompleksów. Wtedy nie zwracałam za bardzo uwagi na jej nastawienie do dzieci, w końcu większość nastolatków uważa małe dzieci za irytujące i głupie, więc jakieś nieprzyjemne uwagi na ich temat nie wzbudzały zdziwienia, ale gdy pod koniec liceum koleżanka powiedziała, że wybiera się na pedagogikę wzbudziło to lekkie zdziwienie.
W grupie znajomych zapytaliśmy jej czy w ogóle lubi dzieci i wyobraża sobie pracę z nimi, bo często wyrażała się o nich pogardliwie, zdarzało się nawet, że dla zabawy straszyła jakieś przypadkowe dzieci w parku albo z rozbawieniem opowiadała, jak swoje młodsze kuzynki doprowadzała do płaczu, wmawiając, że są adoptowane albo że kiedyś zabiorą je do psychiatryka, bo się głupio zachowują. No i koleżanka przyznała, że w sumie się nad tym nie zastanawiała, ale po pedagogice łatwo o pracę.
I tak, skończyła ona pedagogikę. Tak, łatwo dostała pracę w prywatnym przedszkolu. Przy sporadycznych rozmowach opowiada mi, że bachory są głupie, w ogóle niekumate, a dni rozpogadzają jej zdarzenia jak dziecko spadające z drabinki, płaczące za mamą, sikające w spodnie albo jak dzieci biją się nawzajem najlepiej czymś ciężkim. Bo to jest śmieszne. Ale poza tym praca jest głupia, bo bachory ciągle coś od niej chcą, drą się, marudzą przy jedzeniu i gadają jakieś bzdury. No i oczywiście rodzice okropni, chcą wszystko wiedzieć, co dzieci robią w ciągu dnia, czy chodzą na dwór, czy zrobiły kupkę albo czy zjadły obiad. Szczerze, aż słabo mi się robi, jak jej słucham. Sama chciałabym mieć dzieci, może nawet niebawem i jak z czystym sumieniem posłać dziecko do przedszkola, wiedząc, że może tam pracować taka osoba?
Jeszcze lepsze jest to, że moi rodzice są dość dobrze zaprzyjaźnieni z jej rodzicami. Jej rodzice uwielbiają opowiadać wszystkim, którzy chcą słuchać, jaka ich córka jest pokrzywdzona w pracy, bo koleżanki ją krytykują za jej metody wychowawcze i są dla niej niemiłe, a nawet dostała już naganę za to, że poszarpała jakieś dziecko. Ale taką nieoficjalną naganę, bo sprawę zamieciono pod dywan i rodzice dziecka się o tym nie dowiedzieli.
Trochę chwytam się nadziei, że niebawem jej kariera w tym miejscu się skończy, bo ostatnio jej rodzice powiedzieli, że może załatwią jej pracę opiekunki osób starszych w Austrii.
Cóż, na zaś współczuję już jej podopiecznym.
Od czasów podstawówki znam pewną dziewczynę (w sumie już kobietę) z sąsiedztwa. Chodziłyśmy razem do szkoły od podstawówki po liceum i mieszkałyśmy prawie drzwi w drzwi, więc siłą rzeczy znałyśmy się dobrze i nawet lubiłyśmy. Teraz ze względu na moją przeprowadzkę parę lat temu kontakt mamy znikomy, ale jednak.
Do rzeczy. Znajoma ta jest osobą bardzo niedelikatną i nietaktowną, wręcz grubiańską. Pamiętam, że za czasów szkolnych potrafiła ludzi swoimi uwagami doprowadzić do łez, śmiała się z cudzych wpadek, nieszczęść, kompleksów. Wtedy nie zwracałam za bardzo uwagi na jej nastawienie do dzieci, w końcu większość nastolatków uważa małe dzieci za irytujące i głupie, więc jakieś nieprzyjemne uwagi na ich temat nie wzbudzały zdziwienia, ale gdy pod koniec liceum koleżanka powiedziała, że wybiera się na pedagogikę wzbudziło to lekkie zdziwienie.
W grupie znajomych zapytaliśmy jej czy w ogóle lubi dzieci i wyobraża sobie pracę z nimi, bo często wyrażała się o nich pogardliwie, zdarzało się nawet, że dla zabawy straszyła jakieś przypadkowe dzieci w parku albo z rozbawieniem opowiadała, jak swoje młodsze kuzynki doprowadzała do płaczu, wmawiając, że są adoptowane albo że kiedyś zabiorą je do psychiatryka, bo się głupio zachowują. No i koleżanka przyznała, że w sumie się nad tym nie zastanawiała, ale po pedagogice łatwo o pracę.
I tak, skończyła ona pedagogikę. Tak, łatwo dostała pracę w prywatnym przedszkolu. Przy sporadycznych rozmowach opowiada mi, że bachory są głupie, w ogóle niekumate, a dni rozpogadzają jej zdarzenia jak dziecko spadające z drabinki, płaczące za mamą, sikające w spodnie albo jak dzieci biją się nawzajem najlepiej czymś ciężkim. Bo to jest śmieszne. Ale poza tym praca jest głupia, bo bachory ciągle coś od niej chcą, drą się, marudzą przy jedzeniu i gadają jakieś bzdury. No i oczywiście rodzice okropni, chcą wszystko wiedzieć, co dzieci robią w ciągu dnia, czy chodzą na dwór, czy zrobiły kupkę albo czy zjadły obiad. Szczerze, aż słabo mi się robi, jak jej słucham. Sama chciałabym mieć dzieci, może nawet niebawem i jak z czystym sumieniem posłać dziecko do przedszkola, wiedząc, że może tam pracować taka osoba?
Jeszcze lepsze jest to, że moi rodzice są dość dobrze zaprzyjaźnieni z jej rodzicami. Jej rodzice uwielbiają opowiadać wszystkim, którzy chcą słuchać, jaka ich córka jest pokrzywdzona w pracy, bo koleżanki ją krytykują za jej metody wychowawcze i są dla niej niemiłe, a nawet dostała już naganę za to, że poszarpała jakieś dziecko. Ale taką nieoficjalną naganę, bo sprawę zamieciono pod dywan i rodzice dziecka się o tym nie dowiedzieli.
Trochę chwytam się nadziei, że niebawem jej kariera w tym miejscu się skończy, bo ostatnio jej rodzice powiedzieli, że może załatwią jej pracę opiekunki osób starszych w Austrii.
Cóż, na zaś współczuję już jej podopiecznym.
praca pedagog
Ocena:
118
(126)
Jak bliski mi Członek Rodziny (CR) dał się naciągnąć na scam giełdowy.
Zaczęło się niewinnie - CR wyszukiwał w sieci informacje o giełdach online, o licencjach, jakie powinny mieć, o pozwoleniach i innych podobnych. Poczytał, poczytał i postanowił spróbować. Znalazł wszelkie informacje mówiące o tym, że Enduring-Markets.com jest prawdziwą stroną, na której można bezpiecznie zainwestować. Zarejestrował się i dostał Opiekuna (O). CR postanowił zainwestować na początek minimalną sumę 250€, przy czym, O namawiał go na więcej, lecz członek mojej rodziny się nie zgodził.
Po około tygodniu, gdy zaczęły być widoczne pierwsze zyski na panelu użytkownika, CR dał się namówić na większą inwestycję i wzięcie udziału w "programie" mającym dać mu duży zysk. Doinwestował do łącznej kwoty 3000€. "Program" się zaczął, liczby ładnie się wspinały do góry i coraz milej było spoglądać na rosnący balans.
Nadszedł dzień, gdy "program" się zakończył i CR chciał wybrać część pieniędzy.
Takiego wałka! Najpierw zapłać podatek od zysków. CR zapłacił. Teraz inny podatek! Zapłacił. A teraz zaczniemy nowy "program", bo nie warto tak małej sumy wybierać.
Skończyło się na tym, że nic nie udało się wybrać. CR jest stratny kupę kasy z rzeczonych "podatków" i "inwestycji", a z internetu zniknęły informacje o licencjach i pozwoleniach handlowych tej giełdy.
Zaczęło się niewinnie - CR wyszukiwał w sieci informacje o giełdach online, o licencjach, jakie powinny mieć, o pozwoleniach i innych podobnych. Poczytał, poczytał i postanowił spróbować. Znalazł wszelkie informacje mówiące o tym, że Enduring-Markets.com jest prawdziwą stroną, na której można bezpiecznie zainwestować. Zarejestrował się i dostał Opiekuna (O). CR postanowił zainwestować na początek minimalną sumę 250€, przy czym, O namawiał go na więcej, lecz członek mojej rodziny się nie zgodził.
Po około tygodniu, gdy zaczęły być widoczne pierwsze zyski na panelu użytkownika, CR dał się namówić na większą inwestycję i wzięcie udziału w "programie" mającym dać mu duży zysk. Doinwestował do łącznej kwoty 3000€. "Program" się zaczął, liczby ładnie się wspinały do góry i coraz milej było spoglądać na rosnący balans.
Nadszedł dzień, gdy "program" się zakończył i CR chciał wybrać część pieniędzy.
Takiego wałka! Najpierw zapłać podatek od zysków. CR zapłacił. Teraz inny podatek! Zapłacił. A teraz zaczniemy nowy "program", bo nie warto tak małej sumy wybierać.
Skończyło się na tym, że nic nie udało się wybrać. CR jest stratny kupę kasy z rzeczonych "podatków" i "inwestycji", a z internetu zniknęły informacje o licencjach i pozwoleniach handlowych tej giełdy.
giełda
Ocena:
97
(111)
Pewne fakty zmienione lub niedopowiedziane, ale sens historii zachowany.
Mój tata z racji miejsca pracy mógł kupić pewien produkt taniej- powiedzmy po 3 złote za kilogram. Kupił tego pewną ilość, a 10 kg przy okazji odwiedzin zawiózł swemu bratu w ramach jak by prezentu. Wujek chciał niby oddać pieniądze, ale ojciec powiedział "Daj spokój, nie będziemy się tu o 30 złotych szarpać. Korzystaj!" (w tym momencie wujek poznał cenę).
Później pochwalił się, że rodzonej córce sprzedał 5 kg z tego, po 4 złote. Tak. Zarobił na czymś co dostał za darmo, w dodatku na swoim jedynym dziecku i jeszcze się tym chwali.
Mój tata z racji miejsca pracy mógł kupić pewien produkt taniej- powiedzmy po 3 złote za kilogram. Kupił tego pewną ilość, a 10 kg przy okazji odwiedzin zawiózł swemu bratu w ramach jak by prezentu. Wujek chciał niby oddać pieniądze, ale ojciec powiedział "Daj spokój, nie będziemy się tu o 30 złotych szarpać. Korzystaj!" (w tym momencie wujek poznał cenę).
Później pochwalił się, że rodzonej córce sprzedał 5 kg z tego, po 4 złote. Tak. Zarobił na czymś co dostał za darmo, w dodatku na swoim jedynym dziecku i jeszcze się tym chwali.
rodzina
Ocena:
105
(127)
Rzadko, bo rzadko, ale zdarza mi się od czasu do czasu jeździć taksówkami. A to samochód się zepsuje, a rozkład autobusu jest ni w pięć, ni w dziewięć, a to coś innego niespodziewanego się wydarzy.
I tak zrobiłam i dzisiaj, bo samochód pechowo odmówił posłuszeństwa. Oczywiście rano przed wyjazdem, ale tak to już bywa ze złośliwością rzeczy martwych.
Do pracy mam kawałek drogi i żeby do niej dotrzeć trzeba przejechać prawie całe miasto. Ale już dwa razy miałam podobną sytuację i byłam zmuszona zamówić taksówkę, zapłaciłam wtedy coś powyżej 40 zł ( w tej samej korporacji).
I dzisiaj zrobiłam to samo. Na miły początek pan taksówkarz (nazwijmy go Piekielnym, żeby było oryginalnie) spóźnił się 5 minut.
A te 5 minut, kiedy się człowiek śpieszy, jak wiadomo, bywa na wagę złota.
No, ale trudno, zdarza się nawet najlepszemu kierowcy, tak to sobie wtedy tłumaczyłam.
Ruszamy więc w drogę. Pech chciał (choć ponoć przypadków nie ma), że panu Piekielnemu zepsuł się taksometr. Zapewniał jednak, że cena i tak będzie niższa i przepraszał za to, że nie ma jak wydać paragonu. A że się śpieszyłam, machnęłam na to ręką i zaufałam jego zapewnieniom.
Za to w nagrodę już od początku mogłam słuchać opowieści, a co tam u jego wnuczki, a co u żony. Po 10 minutach poznałam, więc zarys historii prawie całej jego rodziny.
Ba, podał nawet numer telefonu do siebie, bo z nim zawsze szybko i tanio, ale że odwozi nastoletnią wnuczkę codziennie do
szkoły i ze szkoły, to najlepiej dzwonić do niego dzień wcześniej. Wszystko fajnie, tylko taksówkę zamawiam jedynie w sytuacjach nagłych, no ale kto co lubi.
Jazdę też umilało temuż kierowcy odpisywanie na wiadomości w telefonie. Przez co zagapił się dwa razy na zielonym świetle i czas jazdy się wydłużał. Celowo, więc zamilkłam, kiedy opowiadał dalsze historie ze swojego życia i kogo ważnego on w mieście zna, bo zauważyłam, że mówienie go dość mocno dekoncentruje, a to się zagapia, a to ktoś z tył na nas trąbi. Nie było to więc zbyt bezpieczne.
A że tego dnia ubrałam się dość elegancko, bo miałam ważną rozmowę z kontrahentem, to zaczął wypytywać jak często zamawiam taksówki i że on może mnie wozić nawet codziennie - chyba ocenił (mylnie niestety), że byłoby mnie na to stać.
I tak dojeżdżamy wreszcie na miejsce. Wszystko fajnie, bo ledwo, bo ledwo, ale zdążyłam (a mój szef wyjątkowo nie lubi spóźnień), aż do podania przed pana taksówkarza ceny za przejazd i jego miłe towarzystwo - 53 zł.
Ja na to zdziwiona, że miało być taniej, a zwykle płaciłam ponad 40.
-To nie możliwe - stwierdził pan Piekielny. Bez zniżki wyszłoby jeszcze więcej, następnym razem będzie 40.
Zapłaciłam, bo się śpieszyłam i mniejszym złem było zapłacenie już tych 10 zł więcej, niż dalsze kłótnie z nim.
Obawiam się jednak, że tego następnego razu już nie będzie.
I tak zrobiłam i dzisiaj, bo samochód pechowo odmówił posłuszeństwa. Oczywiście rano przed wyjazdem, ale tak to już bywa ze złośliwością rzeczy martwych.
Do pracy mam kawałek drogi i żeby do niej dotrzeć trzeba przejechać prawie całe miasto. Ale już dwa razy miałam podobną sytuację i byłam zmuszona zamówić taksówkę, zapłaciłam wtedy coś powyżej 40 zł ( w tej samej korporacji).
I dzisiaj zrobiłam to samo. Na miły początek pan taksówkarz (nazwijmy go Piekielnym, żeby było oryginalnie) spóźnił się 5 minut.
A te 5 minut, kiedy się człowiek śpieszy, jak wiadomo, bywa na wagę złota.
No, ale trudno, zdarza się nawet najlepszemu kierowcy, tak to sobie wtedy tłumaczyłam.
Ruszamy więc w drogę. Pech chciał (choć ponoć przypadków nie ma), że panu Piekielnemu zepsuł się taksometr. Zapewniał jednak, że cena i tak będzie niższa i przepraszał za to, że nie ma jak wydać paragonu. A że się śpieszyłam, machnęłam na to ręką i zaufałam jego zapewnieniom.
Za to w nagrodę już od początku mogłam słuchać opowieści, a co tam u jego wnuczki, a co u żony. Po 10 minutach poznałam, więc zarys historii prawie całej jego rodziny.
Ba, podał nawet numer telefonu do siebie, bo z nim zawsze szybko i tanio, ale że odwozi nastoletnią wnuczkę codziennie do
szkoły i ze szkoły, to najlepiej dzwonić do niego dzień wcześniej. Wszystko fajnie, tylko taksówkę zamawiam jedynie w sytuacjach nagłych, no ale kto co lubi.
Jazdę też umilało temuż kierowcy odpisywanie na wiadomości w telefonie. Przez co zagapił się dwa razy na zielonym świetle i czas jazdy się wydłużał. Celowo, więc zamilkłam, kiedy opowiadał dalsze historie ze swojego życia i kogo ważnego on w mieście zna, bo zauważyłam, że mówienie go dość mocno dekoncentruje, a to się zagapia, a to ktoś z tył na nas trąbi. Nie było to więc zbyt bezpieczne.
A że tego dnia ubrałam się dość elegancko, bo miałam ważną rozmowę z kontrahentem, to zaczął wypytywać jak często zamawiam taksówki i że on może mnie wozić nawet codziennie - chyba ocenił (mylnie niestety), że byłoby mnie na to stać.
I tak dojeżdżamy wreszcie na miejsce. Wszystko fajnie, bo ledwo, bo ledwo, ale zdążyłam (a mój szef wyjątkowo nie lubi spóźnień), aż do podania przed pana taksówkarza ceny za przejazd i jego miłe towarzystwo - 53 zł.
Ja na to zdziwiona, że miało być taniej, a zwykle płaciłam ponad 40.
-To nie możliwe - stwierdził pan Piekielny. Bez zniżki wyszłoby jeszcze więcej, następnym razem będzie 40.
Zapłaciłam, bo się śpieszyłam i mniejszym złem było zapłacenie już tych 10 zł więcej, niż dalsze kłótnie z nim.
Obawiam się jednak, że tego następnego razu już nie będzie.
taksówki
Ocena:
97
(119)
Bardzo śmieszny "żart".
Planowałam dłuższą podróż pociągiem. Mieszkam na obrzeżach miasta, więc dojazd na dworzec miał zająć mi trochę czasu, w dodatku z przesiadką, ale cena taksówki zwalała z nóg, więc zdecydowałam się na nieco niewygodny dojazd komunikacją miejską. Godziny wczesno popołudniowe, zaplanowałam podróż z dużym zapasem czasu, bo zarówno pierwszy, jak i drugi autobus jeździ co pół godziny. Pierwsze nerwy, bo pierwszy autobus spóźnił się prawie 15 min, mogę nie zdążyć na drugi.
Jadę więc zestresowana, wysiadam na przystanku przesiadkowym, będącym jednocześnie pętlą drugiego autobusu. Z ulgą widzę, że na autobusie wyświetla się, że odjazd za 2 minuty, więc żwawo przebieram nogami z dużą walizką, torbą na laptopa i dużą torebką-workiem. W dodatku jestem osobą niską i z nadwagą - widok być może dla kogoś zabawny.
Będąc w połowie drogi między przystankami, widzę, że kierowca odpalił silnik, zamknął drzwi i ruszył. Już mocno spocona ze stresu i obładowania, próbuję biec i macham do kierowcy. Na szczęście się zatrzymał i otworzył pierwsze drzwi. Spytałam dlaczego już rusza, skoro godzina odjazdu jest za 2 min, poza tym widział, że idę do autobusu (idąc w tym kierunku można dojść tylko na przystanek, a dalej na trawnik i pole). Kierowca, chłopak może 22-23 letni zaśmiał się serdecznie i odpowiedział:
- A bo ty tak śmiesznie tymi krótkimi nogami przebierałaś, chciałem zobaczyć czy dasz radę podbiegnąć.
Skarga poszła.
Planowałam dłuższą podróż pociągiem. Mieszkam na obrzeżach miasta, więc dojazd na dworzec miał zająć mi trochę czasu, w dodatku z przesiadką, ale cena taksówki zwalała z nóg, więc zdecydowałam się na nieco niewygodny dojazd komunikacją miejską. Godziny wczesno popołudniowe, zaplanowałam podróż z dużym zapasem czasu, bo zarówno pierwszy, jak i drugi autobus jeździ co pół godziny. Pierwsze nerwy, bo pierwszy autobus spóźnił się prawie 15 min, mogę nie zdążyć na drugi.
Jadę więc zestresowana, wysiadam na przystanku przesiadkowym, będącym jednocześnie pętlą drugiego autobusu. Z ulgą widzę, że na autobusie wyświetla się, że odjazd za 2 minuty, więc żwawo przebieram nogami z dużą walizką, torbą na laptopa i dużą torebką-workiem. W dodatku jestem osobą niską i z nadwagą - widok być może dla kogoś zabawny.
Będąc w połowie drogi między przystankami, widzę, że kierowca odpalił silnik, zamknął drzwi i ruszył. Już mocno spocona ze stresu i obładowania, próbuję biec i macham do kierowcy. Na szczęście się zatrzymał i otworzył pierwsze drzwi. Spytałam dlaczego już rusza, skoro godzina odjazdu jest za 2 min, poza tym widział, że idę do autobusu (idąc w tym kierunku można dojść tylko na przystanek, a dalej na trawnik i pole). Kierowca, chłopak może 22-23 letni zaśmiał się serdecznie i odpowiedział:
- A bo ty tak śmiesznie tymi krótkimi nogami przebierałaś, chciałem zobaczyć czy dasz radę podbiegnąć.
Skarga poszła.
komunikacja_miejska
Ocena:
128
(148)
W kontekście ostatniej historii oraz pierwszej od bardzo dawna zagranicznej podróży.
Dla tych co nie wiedzą, walizeczka do schowka nad siedzeniami ma konkretne wymiary tak żeby wejść na płasko i na to jeszcze wejdzie torebka czy kurtka. Mały bagaż typu torebka czy plecak daje się pod siedzenie z przodu.
Uwielbiam latać. Niestety przez pandemiczne czasy latałam tylko wewnętrznie nad morze kilka razy. To oczywiście nie powoduje automatycznie że nie ma piekielności. Ale do brzegu.
Lot z nad morza. Samolot pełny, niedziela wieczór. Wchodzę pod koniec, bo i po co się spieszyć. Schowki nad głowami prawie pełne, a ja z walizeczką więc muszę ją upchnąć. Widzę przestrzeń kawałek przed moim miejscem. A tam: walizeczka (prawidłowo), obok kurtka, damska torebka, a obok na płasko położona torba na laptop. Można sobie łatwo wyobrazić jak mało i dużo równocześnie torba na 15 cali zajmuje miejsca. Patrzę za stewardessą ale za duży tłum żeby dotarła. Proszę okolicznych pasażerów żeby zabrali albo ułożyli to jeden wstał i przesunął kurtkę i on więcej nie może. Oj zrobiłam im tam przetasowanie. Grunt że walizka się zmieściła.
Kolejny lot znad morza. Krótki, 40 min w powietrzu. Tym bardziej nie rozumieliśmy, czemu nie można zająć się swoim dzieciakiem. Porozmawiać, dać grę czy coś. Dzieciak szalał. Skakał. Krzyczał. Kopał. A matka oglądała film na telefonie w słuchawkach. Na prośby i groźby nie reagowała. Dobrze że szybko byliśmy na miejscu.
Lot za granicę. Startujemy, trochę trzęsie. Odrywamy się od pasa, pierwszy zakręt po starcie, czuć uderzenie podwozia przy zamknięciu a koleś obok wstaje. I stoi. Załoga przez interkom prosi o powrót i zapięcie pasów. Koleś nie mówi po angielsku (?) ani po lokalnemu, nie rozumie. Nie dałam rady, mówię (po angielsku) "koleś siadaj, świeci 'zapiąć pasy'". Usiadł. Zaraz po zgaszeniu znaku wstał. Resztę trasy stał nad rodziną siedzącą po drugiej stronie alejki cały lot.
Dla zrozumienia sytuacji, siedział w tym samym rzędzie co oni tylko po drugiej stronie alejki, jakiś metr.
Na powrocie wydarzyło się dokładnie to samo, tylko z kobietą która zrozumiała pierwszy komunikat i wróciła na miejsce od razu.
Dla tych co nie wiedzą, walizeczka do schowka nad siedzeniami ma konkretne wymiary tak żeby wejść na płasko i na to jeszcze wejdzie torebka czy kurtka. Mały bagaż typu torebka czy plecak daje się pod siedzenie z przodu.
Uwielbiam latać. Niestety przez pandemiczne czasy latałam tylko wewnętrznie nad morze kilka razy. To oczywiście nie powoduje automatycznie że nie ma piekielności. Ale do brzegu.
Lot z nad morza. Samolot pełny, niedziela wieczór. Wchodzę pod koniec, bo i po co się spieszyć. Schowki nad głowami prawie pełne, a ja z walizeczką więc muszę ją upchnąć. Widzę przestrzeń kawałek przed moim miejscem. A tam: walizeczka (prawidłowo), obok kurtka, damska torebka, a obok na płasko położona torba na laptop. Można sobie łatwo wyobrazić jak mało i dużo równocześnie torba na 15 cali zajmuje miejsca. Patrzę za stewardessą ale za duży tłum żeby dotarła. Proszę okolicznych pasażerów żeby zabrali albo ułożyli to jeden wstał i przesunął kurtkę i on więcej nie może. Oj zrobiłam im tam przetasowanie. Grunt że walizka się zmieściła.
Kolejny lot znad morza. Krótki, 40 min w powietrzu. Tym bardziej nie rozumieliśmy, czemu nie można zająć się swoim dzieciakiem. Porozmawiać, dać grę czy coś. Dzieciak szalał. Skakał. Krzyczał. Kopał. A matka oglądała film na telefonie w słuchawkach. Na prośby i groźby nie reagowała. Dobrze że szybko byliśmy na miejscu.
Lot za granicę. Startujemy, trochę trzęsie. Odrywamy się od pasa, pierwszy zakręt po starcie, czuć uderzenie podwozia przy zamknięciu a koleś obok wstaje. I stoi. Załoga przez interkom prosi o powrót i zapięcie pasów. Koleś nie mówi po angielsku (?) ani po lokalnemu, nie rozumie. Nie dałam rady, mówię (po angielsku) "koleś siadaj, świeci 'zapiąć pasy'". Usiadł. Zaraz po zgaszeniu znaku wstał. Resztę trasy stał nad rodziną siedzącą po drugiej stronie alejki cały lot.
Dla zrozumienia sytuacji, siedział w tym samym rzędzie co oni tylko po drugiej stronie alejki, jakiś metr.
Na powrocie wydarzyło się dokładnie to samo, tylko z kobietą która zrozumiała pierwszy komunikat i wróciła na miejsce od razu.
samolot
Ocena:
93
(121)
Moja Koleżanka (bezdzietna) ma Siostrzenicę. Obie mają raczej koleżeńskie relacje, dzieli je ok. 10 lat (ok. 40 vs ok 30 lat).
Siostrzenica ma 2 córeczki i przeprowadziła się do nowego domu, więc wyprawia parapetówkę, która przy okazji zbiega się z jej urodzinami. Imprezy mają być dwie- w godzinach około-południowych dla gości z dziećmi, wieczorem impreza właściwa- dla dorosłych.
W jaki sposób Koleżanka została "zaproszona"?
- Możesz przyjść na tę "dziecięcą" imprezę, a wieczorem popilnowałabyś Dziewczynek w naszym starym mieszkaniu?
Siostrzenica ma 2 córeczki i przeprowadziła się do nowego domu, więc wyprawia parapetówkę, która przy okazji zbiega się z jej urodzinami. Imprezy mają być dwie- w godzinach około-południowych dla gości z dziećmi, wieczorem impreza właściwa- dla dorosłych.
W jaki sposób Koleżanka została "zaproszona"?
- Możesz przyjść na tę "dziecięcą" imprezę, a wieczorem popilnowałabyś Dziewczynek w naszym starym mieszkaniu?
parapetówka rodzina
Ocena:
120
(138)
Od początku roku było wiadomo, że miniony piątek z weekendem mieliśmy mieć arcytrudny przez nieobecności, z których ludzi nie ściągniemy, choćby się waliło i paliło. Grafik dopięty cudem, na styk styków, z wypisanym wołami na każdej kopii NIE ZMIENIAĆ POD ŻADNYM POZOREM. Nawet wychodziłam premię dla ludzi, którzy będą to wszystko trzymać na swoich barkach, żeby poczuli się docenieni.
Jakim tępym trepem trzeba być, żeby - wiedząc o tym wszystkim - wysłać SMS do firmy na 3 godziny przed początkiem swojej zmiany, że idzie się oddać krew, nie przyjdzie się w związku z tym do pracy ani dzisiaj, ani jutro i wyłączyć telefon.
Dodatkowego smaczku dodaje sytuacji to, że nie była to pierwsza taka akcja w wykonaniu tego podludzia i osobiście w tygodniu prosiłam go, żeby nawet nie myślał o odwaleniu czegoś takiego, bo najpierw my się w pracy nie pozbieramy, a potem ja mu zrobię z dupy jesień średniowiecza. Było zaklinanie się, słowa honoru, mało, a przysięgałby na grób prababki nieboszczki, że nie, że skąd, że rozumie. Takiego wała.
A to, że właśnie mnie miał zmienić i zarówno ja, jak i kolejny zmiennik musieliśmy przesiedzieć po 12 godzin zamiast 8 (za porzucenie procesów bez nadzoru jest nie tylko wylot z pracy, ale też z zawodu i czasem nawet kryminał) i musiałam wygasić część procesów, bo systemy nie przyjmowały ze względów bezpieczeństwa, najzupełniej zresztą słusznie, mojego numeru certyfikacji po przekroczeniu norm czasowych dla jednej zmiany i przez to poszliśmy w duże straty - to już jest drobiazg, o którym w ogóle dzisiaj nie wspominałam.
Dzisiaj okazało się, że krwi nie wzięli i zamiast zwolnienia na 2 dni wystawiono zwolnienie na 2 godziny i to jeszcze przed początkiem zmiany. Peszek. Dziewczyny w kadrach się połapały, że to trefny kwitek i firma odmówiła usprawiedliwienia dwóch dni nieobecności? Podwójny peszek. A ponieważ potencjalny dawca powinien być jednak ogólnie zdrowy, to najwyraźniej nie udało się ani wyżebrać, ani kupić L4 na weekend. Zresztą, możliwe, że coś takiego nawet do zapitej na imprezie pały nie wpadło.
Poproszona przez Władzę Bardzo Zwierzchnią o ustosunkowanie się i określenie, jaki środek dyscyplinujący będzie najlepszy, bo w końcu jestem w jakimś stopniu jego przełożoną i to ja znowu musiałam siedzieć przez niego po godzinach, z jadowitą satysfakcją powiedziałam, że w tej sytuacji widzę wyłącznie dyscyplinarkę. Dyscyplinarkę wręczono.
Dla samego widoku szoku i niedowierzania rozlewających się po skacowanej twarzy warto będzie szukać i wdrażać kogoś nowego.
Jakim tępym trepem trzeba być, żeby - wiedząc o tym wszystkim - wysłać SMS do firmy na 3 godziny przed początkiem swojej zmiany, że idzie się oddać krew, nie przyjdzie się w związku z tym do pracy ani dzisiaj, ani jutro i wyłączyć telefon.
Dodatkowego smaczku dodaje sytuacji to, że nie była to pierwsza taka akcja w wykonaniu tego podludzia i osobiście w tygodniu prosiłam go, żeby nawet nie myślał o odwaleniu czegoś takiego, bo najpierw my się w pracy nie pozbieramy, a potem ja mu zrobię z dupy jesień średniowiecza. Było zaklinanie się, słowa honoru, mało, a przysięgałby na grób prababki nieboszczki, że nie, że skąd, że rozumie. Takiego wała.
A to, że właśnie mnie miał zmienić i zarówno ja, jak i kolejny zmiennik musieliśmy przesiedzieć po 12 godzin zamiast 8 (za porzucenie procesów bez nadzoru jest nie tylko wylot z pracy, ale też z zawodu i czasem nawet kryminał) i musiałam wygasić część procesów, bo systemy nie przyjmowały ze względów bezpieczeństwa, najzupełniej zresztą słusznie, mojego numeru certyfikacji po przekroczeniu norm czasowych dla jednej zmiany i przez to poszliśmy w duże straty - to już jest drobiazg, o którym w ogóle dzisiaj nie wspominałam.
Dzisiaj okazało się, że krwi nie wzięli i zamiast zwolnienia na 2 dni wystawiono zwolnienie na 2 godziny i to jeszcze przed początkiem zmiany. Peszek. Dziewczyny w kadrach się połapały, że to trefny kwitek i firma odmówiła usprawiedliwienia dwóch dni nieobecności? Podwójny peszek. A ponieważ potencjalny dawca powinien być jednak ogólnie zdrowy, to najwyraźniej nie udało się ani wyżebrać, ani kupić L4 na weekend. Zresztą, możliwe, że coś takiego nawet do zapitej na imprezie pały nie wpadło.
Poproszona przez Władzę Bardzo Zwierzchnią o ustosunkowanie się i określenie, jaki środek dyscyplinujący będzie najlepszy, bo w końcu jestem w jakimś stopniu jego przełożoną i to ja znowu musiałam siedzieć przez niego po godzinach, z jadowitą satysfakcją powiedziałam, że w tej sytuacji widzę wyłącznie dyscyplinarkę. Dyscyplinarkę wręczono.
Dla samego widoku szoku i niedowierzania rozlewających się po skacowanej twarzy warto będzie szukać i wdrażać kogoś nowego.
Ocena:
174
(184)
Apropos historii o genialnym seksuologu przypomniała mi się wizyta u szkolnej psycholożki ponad 10 lat temu.
Gdy byłam jeszcze gimbazie, spotkało mnie naraz kilka niefajnych rzeczy. Byłam ogólnie wycofaną i nieśmiałą nastolatką, a w drugiej klasie moja najlepsza przyjaciółka i jednocześnie jedyna bliska mi osoba w szkole, wyprowadziła się do innego miasta.
Niedługo potem mój tata stracił pracę, co skutkowało też częstymi napięciami między rodzicami i koniecznością oszczędzania, gdzie się da. W dodatku moja ukochana polonistka poszła na urlop macierzyński, a zastąpiła ją nieprzyjemna nauczycielka tuż po studiach, która chyba chcąc udowodnić jaka jest młodzieżowa naśmiewała się i traktowała z góry osoby zaangażowane w naukę przedmiotu, ze mną na czele.
To wszystko spowodowało, że już nawet rano z łóżka nie chciało mi się wstawać, a myśl o szkole powodowało u mnie odruch wymiotny. Z drugiej strony oglądanie zrezygnowanego ojca i wściekłej matki w domu też nie polepszało nastroju. Na szczęście moja wychowawczyni dostrzegła, że coś się dzieje i zaproponowała mi rozmowę ze szkolną psycholożką.
Ogólnie kobieta była wyraźnie niezainteresowana rozmową, podczas, gdy ja mówiłam ona wypełniała jakieś papiery, rzucając od niechcenia "no mów, ja słucham". Gdy w końcu zakończyłam monolog podsumowując, że czuję, że nie mam po co wstawać rano, kobieta rzuciła mi niemiłe spojrzenie, westchnęła głęboko i powiedziała:
- A może po prostu czas się przestać nad sobą użalać? Rozumiem, że brak ci koleżanki i pewnie luksusów w domu nie masz, ale niektórzy są gnębieni i poniżani albo nie mają co jeść. Naprawdę masz dobre życie, więc przestań sobie wyszukiwać problemy. A dla polonistki mogłabyś być milsza, ta pani jest nowa w szkole i na pewno się stara!
Jak możecie sobie wyobrazić, rozmowa bardzo mi pomogła... W dodatku fakt, że usłyszałam to od osoby, która miała niby wiedzę i autorytet, zaczęłam czuć się jeszcze gorzej, bo do tego doszły wyrzuty sumienia, że jestem niewdzięczna i "miękka". Takie poczucie zresztą towarzyszyło mi aż do pójścia do LO, gdzie poznałam nowych ludzi i na szczęście sytuacja w domu też się poprawiła.
Gdy byłam jeszcze gimbazie, spotkało mnie naraz kilka niefajnych rzeczy. Byłam ogólnie wycofaną i nieśmiałą nastolatką, a w drugiej klasie moja najlepsza przyjaciółka i jednocześnie jedyna bliska mi osoba w szkole, wyprowadziła się do innego miasta.
Niedługo potem mój tata stracił pracę, co skutkowało też częstymi napięciami między rodzicami i koniecznością oszczędzania, gdzie się da. W dodatku moja ukochana polonistka poszła na urlop macierzyński, a zastąpiła ją nieprzyjemna nauczycielka tuż po studiach, która chyba chcąc udowodnić jaka jest młodzieżowa naśmiewała się i traktowała z góry osoby zaangażowane w naukę przedmiotu, ze mną na czele.
To wszystko spowodowało, że już nawet rano z łóżka nie chciało mi się wstawać, a myśl o szkole powodowało u mnie odruch wymiotny. Z drugiej strony oglądanie zrezygnowanego ojca i wściekłej matki w domu też nie polepszało nastroju. Na szczęście moja wychowawczyni dostrzegła, że coś się dzieje i zaproponowała mi rozmowę ze szkolną psycholożką.
Ogólnie kobieta była wyraźnie niezainteresowana rozmową, podczas, gdy ja mówiłam ona wypełniała jakieś papiery, rzucając od niechcenia "no mów, ja słucham". Gdy w końcu zakończyłam monolog podsumowując, że czuję, że nie mam po co wstawać rano, kobieta rzuciła mi niemiłe spojrzenie, westchnęła głęboko i powiedziała:
- A może po prostu czas się przestać nad sobą użalać? Rozumiem, że brak ci koleżanki i pewnie luksusów w domu nie masz, ale niektórzy są gnębieni i poniżani albo nie mają co jeść. Naprawdę masz dobre życie, więc przestań sobie wyszukiwać problemy. A dla polonistki mogłabyś być milsza, ta pani jest nowa w szkole i na pewno się stara!
Jak możecie sobie wyobrazić, rozmowa bardzo mi pomogła... W dodatku fakt, że usłyszałam to od osoby, która miała niby wiedzę i autorytet, zaczęłam czuć się jeszcze gorzej, bo do tego doszły wyrzuty sumienia, że jestem niewdzięczna i "miękka". Takie poczucie zresztą towarzyszyło mi aż do pójścia do LO, gdzie poznałam nowych ludzi i na szczęście sytuacja w domu też się poprawiła.
psycholożka szkolna
Ocena:
130
(146)
Orlen paczka.
Musiałam nadać orlen paczkę. Z niemiłym zaskoczeniem odkryłam, że kiosk, w którym zazwyczaj nadaję był zamknięty z powodu urlopu. Nic to, w mieście 5 stacji orlen. Kiedyś czytałam gdzieś, że nie wszystkie przyjmują paczki orlen (o ironio), ale było to na początku wprowadzenia tej usługi. Sprawdzam więc na stronie, gdzie są punkty nadań i na liście znajdują się wszystkie 5 stacji.
Pierwsza. "ale my nie przyjmujemy paczek" - "Ale na stronie jest napisane, że przyjmujecie" - "hmmm, no ja nie wiem. Pani spróbuję na ulicy xy".
Druga na ulicy xy. "Ale ja pani nie przyjmę, bo już nie mamy miejsca. Proszę jutro spróbować, jak już będziemy mieć pusty magazyn". Trzecia stacja nie przyjmuje. Udało się dopiero na czwartej. Poskarżyłam się ekspedientce, że pół miasta zjeździłam, a pani odparła:
- aaa no ja wiem, wiem, ale na xy pani nie przyjęli? Hmmm, pewnie ta czarna była na zmianie, ona nigdy nie przyjmuje, bo jej się nosić nie chce
Dodam, że moja paczka ważyła zawrotne 300g.
Orlen paczka - sprawdzony partner e-commerce...
Musiałam nadać orlen paczkę. Z niemiłym zaskoczeniem odkryłam, że kiosk, w którym zazwyczaj nadaję był zamknięty z powodu urlopu. Nic to, w mieście 5 stacji orlen. Kiedyś czytałam gdzieś, że nie wszystkie przyjmują paczki orlen (o ironio), ale było to na początku wprowadzenia tej usługi. Sprawdzam więc na stronie, gdzie są punkty nadań i na liście znajdują się wszystkie 5 stacji.
Pierwsza. "ale my nie przyjmujemy paczek" - "Ale na stronie jest napisane, że przyjmujecie" - "hmmm, no ja nie wiem. Pani spróbuję na ulicy xy".
Druga na ulicy xy. "Ale ja pani nie przyjmę, bo już nie mamy miejsca. Proszę jutro spróbować, jak już będziemy mieć pusty magazyn". Trzecia stacja nie przyjmuje. Udało się dopiero na czwartej. Poskarżyłam się ekspedientce, że pół miasta zjeździłam, a pani odparła:
- aaa no ja wiem, wiem, ale na xy pani nie przyjęli? Hmmm, pewnie ta czarna była na zmianie, ona nigdy nie przyjmuje, bo jej się nosić nie chce
Dodam, że moja paczka ważyła zawrotne 300g.
Orlen paczka - sprawdzony partner e-commerce...
orlen
Ocena:
142
(158)