Ach, te wojenki na placu zabaw...
Kto ma dzieci, ten wie, że w wychowaniu czasem ciężko znaleźć złoty środek, a własne dziecko jest zawsze "najmojsze". Staram się nie wariować, nie być nadopiekuńcza, nie rozpuszczać. Idealna pewnie nie jestem i wiem, że rodzicielstwo łatwe nie jest, więc rzadko krytykuję innych rodziców, ale są takie typy matek i ojców, które naprawdę podnoszą mi ciśnienie.
Dzieciaki moje mają 3 i 7 lat, a na placu zabaw bawią się i ze starszymi i z młodszymi i na ogół wszystko spoko, no, ale, no nie zawsze.
Pierwszy typ, to matki, rzadziej ojcowie, robiący za strażników Teksasu na placu zabaw. Nie chodzi mi o to, że reagują, gdy inne dziecko brzydko się zachowa wobec ich dziecka albo ewidentnie stwarza niebezpieczeństwo, ale takie matki, które uważają, że wszystkie dzieci mają się bawić, tak jak one uważają za stosowne.
Na przykład ostatnio dwóch chłopców gdzieś ze wczesnej podstawówki kręciło się na karuzeli. Mocno, bardzo mocno. I nic poza tym. Ale już podleciała jakaś kobieta i zaczęła im robić kazanie, że nie wolno się tam mocno kręcić. Chłopcy nie wiedzieli co odpowiedzieć, więc pani zaczęła się nakręcać i coraz głośniej krzyczeć, aż nie zjawił się ojciec jednego z chłopców i zapytał, w czym problem. Pani piskliwie krzyknęła do niego, że przecież widzi, że chłopcy się niebezpiecznie bawią i zaraz będzie wypadek.
Inna matka zaczęła szarpać cudze dziecko. Dlaczego? Otóż na huśtawce huśtała się dziewczynka, a obok niej jakiś jej kolega huśtał pustą huśtawkę. Koło tej pustej huśtawki przechodziła dziewczynka, wcale nie maleńka, bo na oko 6-7 letnia. Przeleciała niebezpiecznie blisko huśtawki, ktoś krzyknął, żeby uważała, ta się przestraszyła i w ryk. Na to podleciała jej matka i zaczęła szarpać chłopaka, że mało nie uderzył jej córki huśtawką. Chłopak był duży, 9, może 10 lat, więc jej się wyrwał i uciekł. Ktoś zwrócił matce uwagę, że jej córka powinna uważać pod huśtawką, a co na to matka?
- ZAMKNIJ RYJ!
Osobiście uważam, że jeśli dziecko brzydko się zachowuje, ale rodzic zwraca mu uwagę, nie mam po co dokładać swoich trzech groszy. Odzywam się, jeśli widzę, że opiekuna brak lub ma gdzieś, że dziecko robi komuś krzywdę. Ale niektóre matki, znów rzadziej ojcowie, uważają, że mają obowiązek rozstawiać wszystkie dzieci po kątach.
Młodsza córka bawiła się w piaskownicy. Obok niej inna dziewczynka. Młoda tak się wkręciła w kopanie, że zaczęła sypać piachem naokoło, na co niemal natychmiast zwróciłam jej uwagę, ale ułamki sekundy za późno, bo druga dziewczynka dostała trochę piasku na plecy. Matka natychmiast zaczęła moją córkę pouczać i wygadać się nie mogła, więc przerwałam jej i powiedziałam, że już dziecku zwróciłam uwagę. Córka przestała i przeprosiła, więc kazanie może sobie darować. No nie, ona nie ma zamiaru bezczynnie patrzeć, jak ktoś KRZYWDZI jej dziecko. I to jest tylko jedna z wielu takich sytuacji, kiedy ktoś mimo tego, że coś wydarzyło się ewidentnie przypadkiem, dziecko zostało pouczone przez rodzica i przeprosiło, uważa, że musi mu jeszcze nagadać.
Kompletnie też nie rozumiem, po co rodzice co chwilę wtrącają się w zabawę dzieci. Jasne, obserwujemy, pilnujemy, ale po co zachowywać się jak trzecie dziecko i ciągle dzieciom ustawiać zabawę? Mój syn bawi się z jakimś chłopcem, pokazują sobie nawzajem swoje auta, siedzą, gadają. Za nimi łazi ojciec chłopaka i co chwilę
- A po co na tamtą zjeżdżalnię idziecie? Lepiej chodźcie na tą. Janek, a czemu tamto auto wziąłeś? Pokaż koledze to większe. Do piaskownicy idziecie? Co wy, dzidziusie jesteście?
Albo podwójne standardy. W piaskownicy siedzi sobie dziewuszka przedszkolna, która ewidentnie nie chce się dzielić zabawkami. No dobra, żaden problem, tłumaczę córce, że to są zabawki dziewczynki i nie ma obowiązku się nimi dzielić. Czujna matka siedzi przy dziewczynce i jak tylko jakieś dziecko zbliży się do zabawek, pokrzykuje:
- Zostaw! To nie twoje, to nasze!
Pięć minut później ktoś przychodzi do piaskownicy z "lepsiejszymi" zabawkami. Dziewczynka wyciąga łapki, na co dzieciaczek, którego zabawki należą rezolutnie mówi:
- A ty masz swoje zabawki i mi nie dałaś, a to są moje i też ci nie dam
Co na to matka dziewczynki:
- ZOSTAW, NIEDOBRY CHŁOPCZYK NIE CHCE SIĘ PODZIELIĆ!
A już cyrk kompletny, gdy inne dzieci zaczęły się między sobą wymieniać, ale z dziewczynką bawić się nie chciały. Matka dostaje wścieku i zwraca rodzicom uwagę, jakie okropne są dzieci, bo wykluczają jej córkę z zabawy.
"Kocham" też rodziców, którzy przychodzą na plac zabaw chyba tylko po to, aby poobgadywać innych rodziców i poczuć się lepiej. Na ławce siedzi kobieta. Wygląda bardzo źle, nie chcę oceniać czemu, wyglądała na mocno chorą albo wykończoną i jakby płakała. Co jakiś czas podchodził do niej synek i pytał czy pobawi się z nim w to czy tamto. Pani ciągle odmawiała, mówiła, że jest zmęczona. Jakaś dziewczynka zapytała swojej mamy, czemu tamta pani się ze swoim synem nie bawi. Matka:
- Tamta mama nie kocha swojego dziecka, tak jak ja ciebie.
Aż musiałam zareagować i powiedziałam kobiecie, żeby przestała takie brednie opowiadać.
Albo taka typowa sytuacja, matki siedzą na ławce i plotkują, a dzieci się bawią. W pewnym momencie coś tam się wydarzyło i chłopiec może 7-8 lat biegnie do mamy z płaczem, bo spadł z czegoś czy tam czymś dostał. Mama tuli pociesza, a para siedząca gdzieś niedaleko komentuje:
- No popatrz, siądzie taka dupą i ma wszystko gdzieś, a potem płacz, bo dziecku się coś stało.
Nie wiem, czemu ludzie się tak zachowują, pewnie nie ma jakiegoś uniwersalnego wzorca na zachowanie na placu zabaw, ale czasem wydaje mi się, że rodzice zachowują się gorzej niż dzieci.
Kto ma dzieci, ten wie, że w wychowaniu czasem ciężko znaleźć złoty środek, a własne dziecko jest zawsze "najmojsze". Staram się nie wariować, nie być nadopiekuńcza, nie rozpuszczać. Idealna pewnie nie jestem i wiem, że rodzicielstwo łatwe nie jest, więc rzadko krytykuję innych rodziców, ale są takie typy matek i ojców, które naprawdę podnoszą mi ciśnienie.
Dzieciaki moje mają 3 i 7 lat, a na placu zabaw bawią się i ze starszymi i z młodszymi i na ogół wszystko spoko, no, ale, no nie zawsze.
Pierwszy typ, to matki, rzadziej ojcowie, robiący za strażników Teksasu na placu zabaw. Nie chodzi mi o to, że reagują, gdy inne dziecko brzydko się zachowa wobec ich dziecka albo ewidentnie stwarza niebezpieczeństwo, ale takie matki, które uważają, że wszystkie dzieci mają się bawić, tak jak one uważają za stosowne.
Na przykład ostatnio dwóch chłopców gdzieś ze wczesnej podstawówki kręciło się na karuzeli. Mocno, bardzo mocno. I nic poza tym. Ale już podleciała jakaś kobieta i zaczęła im robić kazanie, że nie wolno się tam mocno kręcić. Chłopcy nie wiedzieli co odpowiedzieć, więc pani zaczęła się nakręcać i coraz głośniej krzyczeć, aż nie zjawił się ojciec jednego z chłopców i zapytał, w czym problem. Pani piskliwie krzyknęła do niego, że przecież widzi, że chłopcy się niebezpiecznie bawią i zaraz będzie wypadek.
Inna matka zaczęła szarpać cudze dziecko. Dlaczego? Otóż na huśtawce huśtała się dziewczynka, a obok niej jakiś jej kolega huśtał pustą huśtawkę. Koło tej pustej huśtawki przechodziła dziewczynka, wcale nie maleńka, bo na oko 6-7 letnia. Przeleciała niebezpiecznie blisko huśtawki, ktoś krzyknął, żeby uważała, ta się przestraszyła i w ryk. Na to podleciała jej matka i zaczęła szarpać chłopaka, że mało nie uderzył jej córki huśtawką. Chłopak był duży, 9, może 10 lat, więc jej się wyrwał i uciekł. Ktoś zwrócił matce uwagę, że jej córka powinna uważać pod huśtawką, a co na to matka?
- ZAMKNIJ RYJ!
Osobiście uważam, że jeśli dziecko brzydko się zachowuje, ale rodzic zwraca mu uwagę, nie mam po co dokładać swoich trzech groszy. Odzywam się, jeśli widzę, że opiekuna brak lub ma gdzieś, że dziecko robi komuś krzywdę. Ale niektóre matki, znów rzadziej ojcowie, uważają, że mają obowiązek rozstawiać wszystkie dzieci po kątach.
Młodsza córka bawiła się w piaskownicy. Obok niej inna dziewczynka. Młoda tak się wkręciła w kopanie, że zaczęła sypać piachem naokoło, na co niemal natychmiast zwróciłam jej uwagę, ale ułamki sekundy za późno, bo druga dziewczynka dostała trochę piasku na plecy. Matka natychmiast zaczęła moją córkę pouczać i wygadać się nie mogła, więc przerwałam jej i powiedziałam, że już dziecku zwróciłam uwagę. Córka przestała i przeprosiła, więc kazanie może sobie darować. No nie, ona nie ma zamiaru bezczynnie patrzeć, jak ktoś KRZYWDZI jej dziecko. I to jest tylko jedna z wielu takich sytuacji, kiedy ktoś mimo tego, że coś wydarzyło się ewidentnie przypadkiem, dziecko zostało pouczone przez rodzica i przeprosiło, uważa, że musi mu jeszcze nagadać.
Kompletnie też nie rozumiem, po co rodzice co chwilę wtrącają się w zabawę dzieci. Jasne, obserwujemy, pilnujemy, ale po co zachowywać się jak trzecie dziecko i ciągle dzieciom ustawiać zabawę? Mój syn bawi się z jakimś chłopcem, pokazują sobie nawzajem swoje auta, siedzą, gadają. Za nimi łazi ojciec chłopaka i co chwilę
- A po co na tamtą zjeżdżalnię idziecie? Lepiej chodźcie na tą. Janek, a czemu tamto auto wziąłeś? Pokaż koledze to większe. Do piaskownicy idziecie? Co wy, dzidziusie jesteście?
Albo podwójne standardy. W piaskownicy siedzi sobie dziewuszka przedszkolna, która ewidentnie nie chce się dzielić zabawkami. No dobra, żaden problem, tłumaczę córce, że to są zabawki dziewczynki i nie ma obowiązku się nimi dzielić. Czujna matka siedzi przy dziewczynce i jak tylko jakieś dziecko zbliży się do zabawek, pokrzykuje:
- Zostaw! To nie twoje, to nasze!
Pięć minut później ktoś przychodzi do piaskownicy z "lepsiejszymi" zabawkami. Dziewczynka wyciąga łapki, na co dzieciaczek, którego zabawki należą rezolutnie mówi:
- A ty masz swoje zabawki i mi nie dałaś, a to są moje i też ci nie dam
Co na to matka dziewczynki:
- ZOSTAW, NIEDOBRY CHŁOPCZYK NIE CHCE SIĘ PODZIELIĆ!
A już cyrk kompletny, gdy inne dzieci zaczęły się między sobą wymieniać, ale z dziewczynką bawić się nie chciały. Matka dostaje wścieku i zwraca rodzicom uwagę, jakie okropne są dzieci, bo wykluczają jej córkę z zabawy.
"Kocham" też rodziców, którzy przychodzą na plac zabaw chyba tylko po to, aby poobgadywać innych rodziców i poczuć się lepiej. Na ławce siedzi kobieta. Wygląda bardzo źle, nie chcę oceniać czemu, wyglądała na mocno chorą albo wykończoną i jakby płakała. Co jakiś czas podchodził do niej synek i pytał czy pobawi się z nim w to czy tamto. Pani ciągle odmawiała, mówiła, że jest zmęczona. Jakaś dziewczynka zapytała swojej mamy, czemu tamta pani się ze swoim synem nie bawi. Matka:
- Tamta mama nie kocha swojego dziecka, tak jak ja ciebie.
Aż musiałam zareagować i powiedziałam kobiecie, żeby przestała takie brednie opowiadać.
Albo taka typowa sytuacja, matki siedzą na ławce i plotkują, a dzieci się bawią. W pewnym momencie coś tam się wydarzyło i chłopiec może 7-8 lat biegnie do mamy z płaczem, bo spadł z czegoś czy tam czymś dostał. Mama tuli pociesza, a para siedząca gdzieś niedaleko komentuje:
- No popatrz, siądzie taka dupą i ma wszystko gdzieś, a potem płacz, bo dziecku się coś stało.
Nie wiem, czemu ludzie się tak zachowują, pewnie nie ma jakiegoś uniwersalnego wzorca na zachowanie na placu zabaw, ale czasem wydaje mi się, że rodzice zachowują się gorzej niż dzieci.
plac zabaw
Ocena:
131
(143)
Będzie historia o nauczycielach z powołania, równych i równiejszych podopiecznych itd.
Jednym z moich najgorszych wspomnień z dzieciństwa jest pani Ewa z zerówki. Naprawdę mam sporo przykrych wspomnień związanych z tą osobą, ale dziś tak na szybko.
Zacznijmy od tego, że pani Ewa ewidentnie miała swoich ulubieńców i swoich kozłów ofiarnych. Ci pierwsi nie musieli się niczego obawiać, nie groziły im żadne reprymendy, ci drudzy codziennie dostawali kary za jakieś wyimaginowane winy. Jak się już pewnie domyślacie ja byłam kozłem ofiarnym. Ciężko powiedzieć czemu, może dlatego, że pochodzę z rozbitej rodziny i nigdy nie mieliśmy za dużo kasy.
Pamiętam jak kiedyś ktoś zniszczył jakąś grę. Pani Ewa strasznie się wściekła i zaczęła pytać kto to zrobił. Jedna z jej ulubienic wskazała mnie, a moje protesty nie miały znaczenia. Postawiono mnie w kącie i zakazano zabawy zabawkami do końca dnia. Mojej mamie kazano odkupić grę.
Innym razem bawiliśmy się w większej grupie, biegaliśmy po ogrodzie. Jedna z dziewczynek potknęła się i przewróciła, zaczęła płakać jak szalona i stwierdziła, że ją popchnęłam. Nie pomogło, że kilkoro dzieci powiedziało, że potknęła się sama z siebie. Pani Ewa zamknęła mnie samą w sali na piętrze, potem musiałam tę dziewczynkę przeprosić w obecności jej rodziców.
Innym kozłem ofiarnym pani Ewa była Iza, dziewczynka z zespołem Downa. Iza zawsze była wszystkiemu winna, pani Ewa często ją obrażała, krzyczała na nią, a nawet sprawiała fizyczny ból. Pamiętam jak kiedyś grupa ulubienic pani Ewy zaczęła Izę wyzywać i szturchać, a ta w odwecie pociągnęła jedną z nich za włosy. Pani Ewa natychmiast zaczęła krzyczeć na Izę, że nie umie się zachować, jest głupia i wyśle ją do wariatkowa. Poza tym pani Ewa uwielbiała szydzić z Izy, a gdy któreś z dzieci pytało, czemu Iza jest inna, pani Ewa odpowiadała, że dlatego, że jej mama jest stara albo dlatego, że tata Izy jest chory psychicznie.
Pani Ewa nie lubiła także pewnej dziewczynki z nadwagą. Kiedyś ta dziewczynka nie dostała kanapek na drugie śniadanie od rodziców, pewnie zapomnieli. Pani Ewa poszła do sklepu, kupiła jej drożdżówki i przy całej grupie ryknęła:
- Kupiłam ci, prosiaczku, coś do jedzenia, bo pewnie byś umarła z głodu. Dzisiaj pojedyncza porcja, dobrze ci zrobi.
Zerówka trwała rok i z ulgą ją opuściłam. Krótko przed uroczystym zakończeniem pani Ewa jeszcze przypomniała całej grupie, że paniom wychowawczyniom należą się ładne prezenty za ich ciężką pracę przez cały rok i zaczęła coś mówić o tym, że kwiaty to nie wszystko.
Czasem rozmawiam ze znajomymi z dzieciństwa, którzy chodzili do tej samej zerówki do innej grupy, gdzie wychowawczynią była przemiła pani Ala. Jak czasem zdarzało się, że pani Ewa pilnowała ich w ogrodzie to nie byli przerażeni jej odzywkami i wydzieraniem się, bo pani Ala była zupełnym przeciwieństwem.
Gdy byłam nastolatką widziałam kiedyś panią Ewę w sklepie, dosłownie przeszły mnie ciarki na jej widok. Odruchowo powiedziałam jej dzień dobry, nie myśląc o tym, że pewnie mnie nie pozna, ale o dziwo uśmiechnęła się i powiedziała:
- A, to Martunia tak?
- Nie, Marysia Iksińka, chodziłam do zerówki w 1999.
- Marysia Iksińska? Yyyy... A, Maryśka... No, pamiętam. Ojciec dalej chleje? Do szkoły ty w ogóle chodzisz?
- Chodzę do LO 7, a ojciec to nie wiem, nie mam kontaktu
- LO 7? Co ty dziecko opowiadasz, tam to moje dziecko chodziło, to dobra szkoła
- No, dobra
- No to ty tam raczej nie chodzisz, nie opowiadaj głupot
- Chodzę, chodzę, do widzenia, wszystkiego dobrego - choć mi wstyd, to wtedy życzyłam jej raczej wpadnięcia pod najbliższy autobus niż wszystkiego dobrego.
Jednym z moich najgorszych wspomnień z dzieciństwa jest pani Ewa z zerówki. Naprawdę mam sporo przykrych wspomnień związanych z tą osobą, ale dziś tak na szybko.
Zacznijmy od tego, że pani Ewa ewidentnie miała swoich ulubieńców i swoich kozłów ofiarnych. Ci pierwsi nie musieli się niczego obawiać, nie groziły im żadne reprymendy, ci drudzy codziennie dostawali kary za jakieś wyimaginowane winy. Jak się już pewnie domyślacie ja byłam kozłem ofiarnym. Ciężko powiedzieć czemu, może dlatego, że pochodzę z rozbitej rodziny i nigdy nie mieliśmy za dużo kasy.
Pamiętam jak kiedyś ktoś zniszczył jakąś grę. Pani Ewa strasznie się wściekła i zaczęła pytać kto to zrobił. Jedna z jej ulubienic wskazała mnie, a moje protesty nie miały znaczenia. Postawiono mnie w kącie i zakazano zabawy zabawkami do końca dnia. Mojej mamie kazano odkupić grę.
Innym razem bawiliśmy się w większej grupie, biegaliśmy po ogrodzie. Jedna z dziewczynek potknęła się i przewróciła, zaczęła płakać jak szalona i stwierdziła, że ją popchnęłam. Nie pomogło, że kilkoro dzieci powiedziało, że potknęła się sama z siebie. Pani Ewa zamknęła mnie samą w sali na piętrze, potem musiałam tę dziewczynkę przeprosić w obecności jej rodziców.
Innym kozłem ofiarnym pani Ewa była Iza, dziewczynka z zespołem Downa. Iza zawsze była wszystkiemu winna, pani Ewa często ją obrażała, krzyczała na nią, a nawet sprawiała fizyczny ból. Pamiętam jak kiedyś grupa ulubienic pani Ewy zaczęła Izę wyzywać i szturchać, a ta w odwecie pociągnęła jedną z nich za włosy. Pani Ewa natychmiast zaczęła krzyczeć na Izę, że nie umie się zachować, jest głupia i wyśle ją do wariatkowa. Poza tym pani Ewa uwielbiała szydzić z Izy, a gdy któreś z dzieci pytało, czemu Iza jest inna, pani Ewa odpowiadała, że dlatego, że jej mama jest stara albo dlatego, że tata Izy jest chory psychicznie.
Pani Ewa nie lubiła także pewnej dziewczynki z nadwagą. Kiedyś ta dziewczynka nie dostała kanapek na drugie śniadanie od rodziców, pewnie zapomnieli. Pani Ewa poszła do sklepu, kupiła jej drożdżówki i przy całej grupie ryknęła:
- Kupiłam ci, prosiaczku, coś do jedzenia, bo pewnie byś umarła z głodu. Dzisiaj pojedyncza porcja, dobrze ci zrobi.
Zerówka trwała rok i z ulgą ją opuściłam. Krótko przed uroczystym zakończeniem pani Ewa jeszcze przypomniała całej grupie, że paniom wychowawczyniom należą się ładne prezenty za ich ciężką pracę przez cały rok i zaczęła coś mówić o tym, że kwiaty to nie wszystko.
Czasem rozmawiam ze znajomymi z dzieciństwa, którzy chodzili do tej samej zerówki do innej grupy, gdzie wychowawczynią była przemiła pani Ala. Jak czasem zdarzało się, że pani Ewa pilnowała ich w ogrodzie to nie byli przerażeni jej odzywkami i wydzieraniem się, bo pani Ala była zupełnym przeciwieństwem.
Gdy byłam nastolatką widziałam kiedyś panią Ewę w sklepie, dosłownie przeszły mnie ciarki na jej widok. Odruchowo powiedziałam jej dzień dobry, nie myśląc o tym, że pewnie mnie nie pozna, ale o dziwo uśmiechnęła się i powiedziała:
- A, to Martunia tak?
- Nie, Marysia Iksińka, chodziłam do zerówki w 1999.
- Marysia Iksińska? Yyyy... A, Maryśka... No, pamiętam. Ojciec dalej chleje? Do szkoły ty w ogóle chodzisz?
- Chodzę do LO 7, a ojciec to nie wiem, nie mam kontaktu
- LO 7? Co ty dziecko opowiadasz, tam to moje dziecko chodziło, to dobra szkoła
- No, dobra
- No to ty tam raczej nie chodzisz, nie opowiadaj głupot
- Chodzę, chodzę, do widzenia, wszystkiego dobrego - choć mi wstyd, to wtedy życzyłam jej raczej wpadnięcia pod najbliższy autobus niż wszystkiego dobrego.
zerowka
Ocena:
119
(125)
O hipokryzji słów kilka.
Od paru miesięcy moje miasteczko ma nowego włodarza, który chyba za punkt honoru postawił sobie ożywienie życia kulturalnego miasta.
Niby fajnie, bo za kadencji poprzedniego burmistrza w mieście nie działo się nic, a wielką atrakcją był występ lokalnego zespołu ludowego na festynie raz do roku.
Teraz to co innego - co weekend jakieś koncerty, występy, mini festiwale, jarmarki. Super, super świetnie. No może dla mieszkańców osiedla sąsiadującego z miejskim domem kultury, gdzie to wszystko się odbywa może mniej fajnie, ale ja nie o tym.
Otóż prawie każda taka impreza kończy się pokazem fajerwerków trwającym około pół godziny.
Spytacie, co w tym piekielnego?
Ano to jest, że burmistrz jest zdeklarowanym miłośnikiem zwierząt i przeciwnikiem puszczania fajerwerków w sylwestra. Razem ze swoimi zwolennikami robił w okolicach świąt róże akcje mające zniechęcać do puszczania fajerwerków, próbował nawet utrudniać handlarzom wynajem stoisk na miejskim bazarku i w lokalnej galerii handlowej. Jego zwolennicy potrafili nabluzgać na handlarza i osoby od niego kupujące, a na grupach na Facebooku pisać obraźliwe komentarze albo anonimowe hejty na spotted. Teraz fanatycy burmistrza wszędzie zachwalają jaki on wspaniały, bo organizuje te wszystkie imprezy z pięknymi fajerwerkami.
Ale wiecie co jest mega słabe? Powszechnie znanym faktem jest to, że kuzyn burmistrza mieszkający w innym mieście ma firmę zajmującą się organizacją oprawy eventów, w tym pokazów fajerwerków.
Na pewno koincydencja.
Od paru miesięcy moje miasteczko ma nowego włodarza, który chyba za punkt honoru postawił sobie ożywienie życia kulturalnego miasta.
Niby fajnie, bo za kadencji poprzedniego burmistrza w mieście nie działo się nic, a wielką atrakcją był występ lokalnego zespołu ludowego na festynie raz do roku.
Teraz to co innego - co weekend jakieś koncerty, występy, mini festiwale, jarmarki. Super, super świetnie. No może dla mieszkańców osiedla sąsiadującego z miejskim domem kultury, gdzie to wszystko się odbywa może mniej fajnie, ale ja nie o tym.
Otóż prawie każda taka impreza kończy się pokazem fajerwerków trwającym około pół godziny.
Spytacie, co w tym piekielnego?
Ano to jest, że burmistrz jest zdeklarowanym miłośnikiem zwierząt i przeciwnikiem puszczania fajerwerków w sylwestra. Razem ze swoimi zwolennikami robił w okolicach świąt róże akcje mające zniechęcać do puszczania fajerwerków, próbował nawet utrudniać handlarzom wynajem stoisk na miejskim bazarku i w lokalnej galerii handlowej. Jego zwolennicy potrafili nabluzgać na handlarza i osoby od niego kupujące, a na grupach na Facebooku pisać obraźliwe komentarze albo anonimowe hejty na spotted. Teraz fanatycy burmistrza wszędzie zachwalają jaki on wspaniały, bo organizuje te wszystkie imprezy z pięknymi fajerwerkami.
Ale wiecie co jest mega słabe? Powszechnie znanym faktem jest to, że kuzyn burmistrza mieszkający w innym mieście ma firmę zajmującą się organizacją oprawy eventów, w tym pokazów fajerwerków.
Na pewno koincydencja.
patowiocha
Ocena:
105
(113)
Korkodawca po raz kolejny.
Oczywiście oprócz korkodawania uczę w szkole i tu zaobserwowałem pewien problem. A mianowicie problemem tym jest pogłębiająca się niezdolność do czytania ze zrozumieniem. To nie tak, że tego nie było wcześniej, ale cierpieli na to głownie posiadacze opinii lub orzeczeń o licznych dys (może poza dyskopatią).
Teraz jest to zgroza, zmora i Grunwald skrzyżowany z Sajgonem. Jeśli treść przekracza cztery linijki, to pacjent czytając czwartą już nie pamięta, co było w pierwszej i drugiej. Stąd nagminne obliczanie obwodu zamiast pola i na odwrót, mylenie wierzchołków bryły z krawędziami, mylenie ostrosłupa z graniastosłupem (i na odwrót). Wiem, co mówię, bo w mojej szkole było osiem egzaminów próbnych, a ja je wszystkie sprawdzałem. Oprócz tego często pojawia się odpowiedź na niezadane pytanie, bo pacjent nie skojarzył jakie to pytanie w rzeczywistości było.
Nie jestem takim EUgeniuszem żeby sformułować odpowiedź na pytanie dlaczego tak się dzieje, ale widzę, że komunikacja pomiędzy młodymi odbywa się na maksymalnie skróconym (co do treści) poziomie. Epistolografia nie istnieje, komunikacja jest skrócona do minimum, rozumienie treści komunikatu leży. Ja sam generując polecenie dla uczniów muszę je skracać i upraszczać, bo inaczej nie zostanie zrozumiane.
I taki autentyk na zakończenie: "Chyba cię Q... kocham" - odpowiedź: " Pier... isz. Ale ja chyba też" O tempora! O mores!
Oczywiście oprócz korkodawania uczę w szkole i tu zaobserwowałem pewien problem. A mianowicie problemem tym jest pogłębiająca się niezdolność do czytania ze zrozumieniem. To nie tak, że tego nie było wcześniej, ale cierpieli na to głownie posiadacze opinii lub orzeczeń o licznych dys (może poza dyskopatią).
Teraz jest to zgroza, zmora i Grunwald skrzyżowany z Sajgonem. Jeśli treść przekracza cztery linijki, to pacjent czytając czwartą już nie pamięta, co było w pierwszej i drugiej. Stąd nagminne obliczanie obwodu zamiast pola i na odwrót, mylenie wierzchołków bryły z krawędziami, mylenie ostrosłupa z graniastosłupem (i na odwrót). Wiem, co mówię, bo w mojej szkole było osiem egzaminów próbnych, a ja je wszystkie sprawdzałem. Oprócz tego często pojawia się odpowiedź na niezadane pytanie, bo pacjent nie skojarzył jakie to pytanie w rzeczywistości było.
Nie jestem takim EUgeniuszem żeby sformułować odpowiedź na pytanie dlaczego tak się dzieje, ale widzę, że komunikacja pomiędzy młodymi odbywa się na maksymalnie skróconym (co do treści) poziomie. Epistolografia nie istnieje, komunikacja jest skrócona do minimum, rozumienie treści komunikatu leży. Ja sam generując polecenie dla uczniów muszę je skracać i upraszczać, bo inaczej nie zostanie zrozumiane.
I taki autentyk na zakończenie: "Chyba cię Q... kocham" - odpowiedź: " Pier... isz. Ale ja chyba też" O tempora! O mores!
czytanie zrozumienie
Ocena:
116
(144)
Żebyście nie mówili, że nie można doprosić się diagnozy dysleksji i innych dys-.
Syn mojej przyjaciółki jest osobą bardzo inteligentną i bardzo szybko przyswajającą wiedzę, szczególnie w zakresie języków - zarówno obcych, jak i język polski z całą gramatyką i ortografią nie stanowi dla niego wyzwania. W podstawówce z sukcesami brał udział w różnych konkursach. Jednocześnie problemem jego jest, że nie lubi zmian i tłumów ludzi. Przy czym te tłumy, to już może być rozwrzeszczana klasa.
Po skończeniu podstawówki, przyszedł czas na gimnazjum, czyli wszystko nowe - szkoła, koledzy w klasie, nauczyciele, nowe przedmioty - a przede wszystkim - język rosyjski. Na ogarnięcie i przyzwyczajenie się do nowych warunków chłopak potrzebował trochę czasu, a los chciał, że w połowie września trafił do szpitala, co kosztowało go chyba koło 3 tygodni nieobecności.
Wychowawczyni była bardzo wyrozumiała, inni nauczyciele dali czas na uzupełnienie zaległości, tylko dziwił się, że pani od rosyjskiego jakoś krzywo na niego patrzy, ciągle próbuje go pytać, udowadniać, że nic nie umie. Chłopak jeszcze bardziej zamknął się w sobie, na lekcje rosyjskiego chodził jak za karę, zaczął się bać, unikać.
Rodzicom nic nie powiedział, bo po co się mają denerwować, ocenami też się nie chwalił i dopiero wyszło, że półrocza nie miał zaliczonego. Poprawka. Nauczycielka z satysfakcją dała mu zakres materiału.
Wtedy też okazało się, to już powiedzieli koledzy, z którymi zdążył nawiązać dobre stosunki, że kiedy nie było go w szkole, bo leżał w szpitalu, nauczycielka wskazując puste miejsce stwierdziła:
- A to ten chłopiec, on ma dysleksję, on sobie nie poradzi
i jak widać, próbowała mu to udowodnić.
Chłopak zawziął się, materiału się nauczył, zaliczył. jednak przedmiot nie stał się jego ulubionym, ciągły stres na widok nauczycielki, znowu specjalne odpytywania, udowadnianie nieistniejącego. W końcu pod koniec drugiej klasy kobieta stwierdziła
- Ty jednak nie masz dysleksji, ty jesteś po prostu leniwy.
Jak widać nie jest potrzebny psycholog, żeby komuś udowodnić dysfunkcję
Syn mojej przyjaciółki jest osobą bardzo inteligentną i bardzo szybko przyswajającą wiedzę, szczególnie w zakresie języków - zarówno obcych, jak i język polski z całą gramatyką i ortografią nie stanowi dla niego wyzwania. W podstawówce z sukcesami brał udział w różnych konkursach. Jednocześnie problemem jego jest, że nie lubi zmian i tłumów ludzi. Przy czym te tłumy, to już może być rozwrzeszczana klasa.
Po skończeniu podstawówki, przyszedł czas na gimnazjum, czyli wszystko nowe - szkoła, koledzy w klasie, nauczyciele, nowe przedmioty - a przede wszystkim - język rosyjski. Na ogarnięcie i przyzwyczajenie się do nowych warunków chłopak potrzebował trochę czasu, a los chciał, że w połowie września trafił do szpitala, co kosztowało go chyba koło 3 tygodni nieobecności.
Wychowawczyni była bardzo wyrozumiała, inni nauczyciele dali czas na uzupełnienie zaległości, tylko dziwił się, że pani od rosyjskiego jakoś krzywo na niego patrzy, ciągle próbuje go pytać, udowadniać, że nic nie umie. Chłopak jeszcze bardziej zamknął się w sobie, na lekcje rosyjskiego chodził jak za karę, zaczął się bać, unikać.
Rodzicom nic nie powiedział, bo po co się mają denerwować, ocenami też się nie chwalił i dopiero wyszło, że półrocza nie miał zaliczonego. Poprawka. Nauczycielka z satysfakcją dała mu zakres materiału.
Wtedy też okazało się, to już powiedzieli koledzy, z którymi zdążył nawiązać dobre stosunki, że kiedy nie było go w szkole, bo leżał w szpitalu, nauczycielka wskazując puste miejsce stwierdziła:
- A to ten chłopiec, on ma dysleksję, on sobie nie poradzi
i jak widać, próbowała mu to udowodnić.
Chłopak zawziął się, materiału się nauczył, zaliczył. jednak przedmiot nie stał się jego ulubionym, ciągły stres na widok nauczycielki, znowu specjalne odpytywania, udowadnianie nieistniejącego. W końcu pod koniec drugiej klasy kobieta stwierdziła
- Ty jednak nie masz dysleksji, ty jesteś po prostu leniwy.
Jak widać nie jest potrzebny psycholog, żeby komuś udowodnić dysfunkcję
szkoła
Ocena:
134
(148)
Prowadzę firmę. Na jej potrzeby w grudniu ubiegłego roku zakupiłem pewne urządzenie.
Teraz zgłosił się do mnie handlowiec, który mi to urządzenie sprzedawał wraz z dyrektorem finansowym bo policzono mi za mało za sprzęt. Albo mam dopłacić sporą różnicę, albo zmienią mi sprzęt na gorszy.
A ja myślałem, że takie numery to tylko Nosel w Zetce wykręca, a tu samo życie.
Teraz zgłosił się do mnie handlowiec, który mi to urządzenie sprzedawał wraz z dyrektorem finansowym bo policzono mi za mało za sprzęt. Albo mam dopłacić sporą różnicę, albo zmienią mi sprzęt na gorszy.
A ja myślałem, że takie numery to tylko Nosel w Zetce wykręca, a tu samo życie.
zakupy
Ocena:
124
(130)
Właśnie się dowiedziałam, że jestem zawistną bezdzietną lafirydną, bo nie odpowiada mi towarzystwo dziecka.
Dowiedziałam się tego od wspólnej znajomej, która koleguje się również z moją byłą koleżanka- dajmy na to Ewą.
Z Ewą poznaliśmy się na studiach. Była wesołą, zakręconą na punkcie chemii dziewczyną. Tak ją fascynowała, że zdecydowała się na doktorat, którego nigdy nie ukończyła, bo zaszła w ciążę i porzuciła dalszą naukę z oczywistych względów (odczynniki etc). Od razu musiała też przejść na L4, bo na laboratorium nie mogła wejść, a bez niego nie było dla niej pracy.
Miałyśmy kontakt przez jej całą ciążę. Nie chciała być typową matką (z internetu) i mówiła, że od męża będzie wymagała równego zaangażowania, co jej. No i coś jej nie wyszło, mimo inicjatywy męża.
Z początku to ja do niej wpadałam, bo sama nie chciała wychodzić z małym dzieckiem, co argumentowała tym, że się przeziębi (dziecko-celowo nie podaje ani imienia ani płci, bo to nie o nim historia- urodziło się w kwietniu). Więc przychodziłam na jej zaproszenie do niej aż dziecko nie skończyło prawie roku.
Gdy poroponowałam spotkanie na mieście w miejscu przyjaznym dzieciom, które dosłownie było od jej mieszkanka 700 metrów, odmawiała zasłaniając się tym, że albo nie ma tam zabawek dla dzieci, albo że dziecko jest podziębione albo ona zmęczona. I zawsze coś.
Po tym jak umówiłam się z nią właśnie do tej restauracji i mnie olała, a ja czekałam na nią 20 minut po to, aby się dowiedzieć, że mogę jej danie wziąc na wynos - powiedziałam dość i postawiłam sprawę, że nie chce cały czas siedzieć u niej w domu, bo nie ma na to warunków.
Na 45 M2 siedział jej mąż w pracy, ona z dzieckiem, pies wielkości owczarka i ja. Do tego na podłodze zabawki dziecka i abym mogła pójść zrobić nam herbatę, musiałam obijać się o przewijaki, krzesełka do karmienia etc. Możemy przyjść do mnie, do kawiarni, czy nawet do parku który ma pod nosem.
Jej mąż pożalił mi się też, że ona nie dopuszcza go do dziecka i nie chce wrócić do pracy i skończyć doktoratu (uczelnia wysłała jej ponoć związane z tym pismo), mimo że on może się nim zająć, bo pracuje w formie zadaniowej.
Stwierdził też, że odkąd pojawiło się dziecko nie byli na żadnej randce, a opiekę proponowali zarówno dziadkowie jak i my - znajomi.
Całe jej życie zamknęło się w dziecku. Z wizyty na wizytę miałam dość słuchania tego jaką kupkę miało i o tym, że tak narobiło w śpioszki, że musiała je rozcinać nożyczkami. Próby pogadania o czymś innym niż dziecko spaliły na panewce. I nie mam nic do tego, że chce się podzielić byciem matką, ale rozdrabniała się na takie szczegóły, których nie chciałam poznawać. A to czy dziecko posikało się w nocy, czy dopiero nad ranem i musiała zamiast o 3 wstać o 4, nie było fascynującym tematem dla rozmowy.
W końcu zmniejszyłam swoje zaangażowanie w tą relacje, bo miałam wrażenie, że moje życie nie było dla Ewy ważne, a moje problemy były błache (wtedy moja babcia dostała diagnozę alzheimera i dosłownie sypała się z wizyty na wizytę, co mnie bardzo smuciło) i nie mogłam z nią o nich porozmawiać, bo ważniejsze były dla niej jej problemy z tym, że dziecko wyrosło z ciuszków, albo zaczęło jeść kaszki z gruszką zamiast tylko z truskawkami.
W końcu, gdy napisała do mnie o spotkanie, napisałam jej, że bardzo chętnie bym się spotkała, ale od dłuższego czasu czuję, że to relacja jednostronna, gdzie jestem figurą do wygadania się, a nie mogę jednocześnie opowiedzieć jej o swoim życiu i problemach. Dostałam odpowiedź: ale jakie ty masz problemy jak nie masz, ani dziecka, ani męża, a twój chłopak (wtedy był już narzeczonym, o czym jej mówiłam) jest ciągle w rozjazdach - aż dwa dni w tygodniu maks.
No to przestała się do mnie odzywać i przekazała koleżance, że jestem zazdrosna o to, że Ewa ma poukładane życie, męża i dziecko, a ja jestem starą panną z kotem zamiast dziecka.
Dla porównania, wspomniana na początku znajoma, w tym okresie też była matką i to świeżą. Do dzisiaj się widzimy i nie mamy problemu z tym, że pojawiło się dziecko. A jej tematy są inne niż tylko bycie matką - np. polityka, seriale dokumentalne, książki etc.
Dowiedziałam się tego od wspólnej znajomej, która koleguje się również z moją byłą koleżanka- dajmy na to Ewą.
Z Ewą poznaliśmy się na studiach. Była wesołą, zakręconą na punkcie chemii dziewczyną. Tak ją fascynowała, że zdecydowała się na doktorat, którego nigdy nie ukończyła, bo zaszła w ciążę i porzuciła dalszą naukę z oczywistych względów (odczynniki etc). Od razu musiała też przejść na L4, bo na laboratorium nie mogła wejść, a bez niego nie było dla niej pracy.
Miałyśmy kontakt przez jej całą ciążę. Nie chciała być typową matką (z internetu) i mówiła, że od męża będzie wymagała równego zaangażowania, co jej. No i coś jej nie wyszło, mimo inicjatywy męża.
Z początku to ja do niej wpadałam, bo sama nie chciała wychodzić z małym dzieckiem, co argumentowała tym, że się przeziębi (dziecko-celowo nie podaje ani imienia ani płci, bo to nie o nim historia- urodziło się w kwietniu). Więc przychodziłam na jej zaproszenie do niej aż dziecko nie skończyło prawie roku.
Gdy poroponowałam spotkanie na mieście w miejscu przyjaznym dzieciom, które dosłownie było od jej mieszkanka 700 metrów, odmawiała zasłaniając się tym, że albo nie ma tam zabawek dla dzieci, albo że dziecko jest podziębione albo ona zmęczona. I zawsze coś.
Po tym jak umówiłam się z nią właśnie do tej restauracji i mnie olała, a ja czekałam na nią 20 minut po to, aby się dowiedzieć, że mogę jej danie wziąc na wynos - powiedziałam dość i postawiłam sprawę, że nie chce cały czas siedzieć u niej w domu, bo nie ma na to warunków.
Na 45 M2 siedział jej mąż w pracy, ona z dzieckiem, pies wielkości owczarka i ja. Do tego na podłodze zabawki dziecka i abym mogła pójść zrobić nam herbatę, musiałam obijać się o przewijaki, krzesełka do karmienia etc. Możemy przyjść do mnie, do kawiarni, czy nawet do parku który ma pod nosem.
Jej mąż pożalił mi się też, że ona nie dopuszcza go do dziecka i nie chce wrócić do pracy i skończyć doktoratu (uczelnia wysłała jej ponoć związane z tym pismo), mimo że on może się nim zająć, bo pracuje w formie zadaniowej.
Stwierdził też, że odkąd pojawiło się dziecko nie byli na żadnej randce, a opiekę proponowali zarówno dziadkowie jak i my - znajomi.
Całe jej życie zamknęło się w dziecku. Z wizyty na wizytę miałam dość słuchania tego jaką kupkę miało i o tym, że tak narobiło w śpioszki, że musiała je rozcinać nożyczkami. Próby pogadania o czymś innym niż dziecko spaliły na panewce. I nie mam nic do tego, że chce się podzielić byciem matką, ale rozdrabniała się na takie szczegóły, których nie chciałam poznawać. A to czy dziecko posikało się w nocy, czy dopiero nad ranem i musiała zamiast o 3 wstać o 4, nie było fascynującym tematem dla rozmowy.
W końcu zmniejszyłam swoje zaangażowanie w tą relacje, bo miałam wrażenie, że moje życie nie było dla Ewy ważne, a moje problemy były błache (wtedy moja babcia dostała diagnozę alzheimera i dosłownie sypała się z wizyty na wizytę, co mnie bardzo smuciło) i nie mogłam z nią o nich porozmawiać, bo ważniejsze były dla niej jej problemy z tym, że dziecko wyrosło z ciuszków, albo zaczęło jeść kaszki z gruszką zamiast tylko z truskawkami.
W końcu, gdy napisała do mnie o spotkanie, napisałam jej, że bardzo chętnie bym się spotkała, ale od dłuższego czasu czuję, że to relacja jednostronna, gdzie jestem figurą do wygadania się, a nie mogę jednocześnie opowiedzieć jej o swoim życiu i problemach. Dostałam odpowiedź: ale jakie ty masz problemy jak nie masz, ani dziecka, ani męża, a twój chłopak (wtedy był już narzeczonym, o czym jej mówiłam) jest ciągle w rozjazdach - aż dwa dni w tygodniu maks.
No to przestała się do mnie odzywać i przekazała koleżance, że jestem zazdrosna o to, że Ewa ma poukładane życie, męża i dziecko, a ja jestem starą panną z kotem zamiast dziecka.
Dla porównania, wspomniana na początku znajoma, w tym okresie też była matką i to świeżą. Do dzisiaj się widzimy i nie mamy problemu z tym, że pojawiło się dziecko. A jej tematy są inne niż tylko bycie matką - np. polityka, seriale dokumentalne, książki etc.
Ocena:
97
(105)
Około tydzień temu mój mąż miał wypadek. Był na spacerze w lesie z psami, schodził akurat z górki, kiedy psy rzuciły się za jakimś zwierzakiem, a że akurat stało się to idealnie w momencie, kiedy stawiał krok, to udało im się go przewrócić. Upadł bardzo niefortunnie, bo wskutek upadku ma odłupany kawałek rzepki, naderwane więzadła w kolanie, stłuczony nadgarstek i dwa złamania w obrębie łokcia. Zdarł sobie też poważnie skórę z wierzchu dłoni. Opisuję to, żeby dać obraz w jakim stanie był tuż po tym upadku.
Jakoś udało mu się przemieścić na pobocze drogi, jednak jego okulary wylądowały po przeciwnej stronie, ciężko więc było choćby wybrać numer w telefonie...
Chwilę później tą samą drogą przejechała wycieczka rowerowa w składzie (prawdopodobnie) ojciec z dwoma dzieciakami w nieokreślonym wieku. Mój mąż, nie za dobrze widząc, zawołał coś w stylu: Halo! Halo, przepraszam!
Co zrobił ojciec rodziny widząc człowieka, który leży na poboczu, ma zakrwawioną rękę, ubranie w piachu, widać, że nie może się ruszać?
Poinstruował swoje pociechy, żeby ominęły tego człowieka bokiem, zignorował wołanie i odjechał w siną dal.
Wiem, że prawdopodobieństwo, że poniższe słowa trafią do właściwego adresata jest nikłe, ale jednak.
Z tego miejsca chciałabym złożyć temu panu na rowerze serdeczne życzenia długiego życia.
Tak długiego, żeby pod jego koniec leżał niedołężny i zdany na innych ludzi, może w pokoiku, gdzie nikt nie zagląda, a może w domu opieki, a jego dzieci robiły dokładnie to, czego je nauczył: omijały go szerokim łukiem.
Jakoś udało mu się przemieścić na pobocze drogi, jednak jego okulary wylądowały po przeciwnej stronie, ciężko więc było choćby wybrać numer w telefonie...
Chwilę później tą samą drogą przejechała wycieczka rowerowa w składzie (prawdopodobnie) ojciec z dwoma dzieciakami w nieokreślonym wieku. Mój mąż, nie za dobrze widząc, zawołał coś w stylu: Halo! Halo, przepraszam!
Co zrobił ojciec rodziny widząc człowieka, który leży na poboczu, ma zakrwawioną rękę, ubranie w piachu, widać, że nie może się ruszać?
Poinstruował swoje pociechy, żeby ominęły tego człowieka bokiem, zignorował wołanie i odjechał w siną dal.
Wiem, że prawdopodobieństwo, że poniższe słowa trafią do właściwego adresata jest nikłe, ale jednak.
Z tego miejsca chciałabym złożyć temu panu na rowerze serdeczne życzenia długiego życia.
Tak długiego, żeby pod jego koniec leżał niedołężny i zdany na innych ludzi, może w pokoiku, gdzie nikt nie zagląda, a może w domu opieki, a jego dzieci robiły dokładnie to, czego je nauczył: omijały go szerokim łukiem.
W lesie
Ocena:
97
(113)
Corocznie organizowana jest impreza pod nazwą Rowerowy Rajd Przodownicki - frajda dla miłośników turystyki rowerowej.
Każdego roku odbywa się w innym rejonie Polski - akurat tegoroczny zaczyna się jutro na Żywiecczyźnie. Rowerzystka z Gdańska wykupuje bilet PKP na trasie Gdańsk - Katowice (a pociąg jest relacji Gdynia - Wiedeń) - opłaca miejsce dla siebie i przewóz roweru.
Na stronie PKP widnieje informacja, że tym konkretnym pociągiem można rowery przewozić. Następuje dzień wyjazdu, pociąg podjeżdża i - surprise - nie ma miejsc do przewozu rowerów. Na kolejnej stacji wsiadają jeszcze 4 rowery, których też nie ma gdzie bezpiecznie ulokować. A trasa długa...
Jednym słowem brawo PKP!
Każdego roku odbywa się w innym rejonie Polski - akurat tegoroczny zaczyna się jutro na Żywiecczyźnie. Rowerzystka z Gdańska wykupuje bilet PKP na trasie Gdańsk - Katowice (a pociąg jest relacji Gdynia - Wiedeń) - opłaca miejsce dla siebie i przewóz roweru.
Na stronie PKP widnieje informacja, że tym konkretnym pociągiem można rowery przewozić. Następuje dzień wyjazdu, pociąg podjeżdża i - surprise - nie ma miejsc do przewozu rowerów. Na kolejnej stacji wsiadają jeszcze 4 rowery, których też nie ma gdzie bezpiecznie ulokować. A trasa długa...
Jednym słowem brawo PKP!
Ocena:
97
(107)
Siedziba firmy, w której pracuję, znajduje się na pierwszym piętrze pewnego budynku. Na parterze jest tylko mały przedsionek, z którego można przejść na górę.
Ostatnio listonosz się pomylił i podał nam zwrotkę adresowaną do kogoś innego. Myślałam, że to przypadek, choć po tym co nastąpiło później, wcale nie jestem pewna...
Kiedy pojawił się kolejnego dnia, oczywiście oddałam mu tą zwrotkę wyjaśniając, że zaszła pomyłka. Na to ów pan, stwierdził, że on i tak nie może znaleźć firmy, do której była zaadresowana, więc nic z tym nie zrobi.
Po czym (z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy) zabrał ją z powrotem. Okazało się jednak, że wśród nowej korespondencji, którą miał dla nas, znajdował się pomylony, tym razem list..
-Aaaa, no, ten tego, faktycznie - listonosz zaczął się tłumaczyć, jednak dało się wyczuć w jego głosie pewną irytację, pewnie dlatego, że tym razem zwróciłam uwagę na pomyłkę - a nie wie pani, gdzie jest ta firma, bo nie mogę znaleźć?
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia.
Kiedy po skończonej pracy zeszłam na dół, zobaczyłam... tamten pomylony list, zostawiony elegancko na parapecie, przed wyjściem na partnerze.
A później ludzie dziwią się dlaczego ich list nie doszedł...
Ostatnio listonosz się pomylił i podał nam zwrotkę adresowaną do kogoś innego. Myślałam, że to przypadek, choć po tym co nastąpiło później, wcale nie jestem pewna...
Kiedy pojawił się kolejnego dnia, oczywiście oddałam mu tą zwrotkę wyjaśniając, że zaszła pomyłka. Na to ów pan, stwierdził, że on i tak nie może znaleźć firmy, do której była zaadresowana, więc nic z tym nie zrobi.
Po czym (z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy) zabrał ją z powrotem. Okazało się jednak, że wśród nowej korespondencji, którą miał dla nas, znajdował się pomylony, tym razem list..
-Aaaa, no, ten tego, faktycznie - listonosz zaczął się tłumaczyć, jednak dało się wyczuć w jego głosie pewną irytację, pewnie dlatego, że tym razem zwróciłam uwagę na pomyłkę - a nie wie pani, gdzie jest ta firma, bo nie mogę znaleźć?
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia.
Kiedy po skończonej pracy zeszłam na dół, zobaczyłam... tamten pomylony list, zostawiony elegancko na parapecie, przed wyjściem na partnerze.
A później ludzie dziwią się dlaczego ich list nie doszedł...
Ocena:
87
(93)