Dzisiaj historia medyczna.
Mam syna. Obecnie 4 lata. Najmłodszego. Jakoś 2 lata temu młody dostał zapalenia ucha, szpital, drenaż wyszedł i wszystko super. Nie minęły dwa tygodnie syn przestaje chodzić. Co ma stanąć na nogi płacze, trzeba go wszędzie nosić. Lekarz rodzinny jak tylko zobaczył co się dzieje stwierdził że potrzebna jest diagnoza specjalisty i mamy udać się ze skierowaniem do szpitala.
Znowu szpital, 1,2,3 dzień leżenia, badań null, nurofen co 6 godzin.
Żona zła mówi do pani doktor, proszę zrobić jakieś badania. Usłyszała że panują nad sytuacja na razie obserwacja. Tydzień bez badań, wkurzyła się nie na żarty, mówi że jak tak ma wyglądać leczenie bez diagnozy to ona Nurofen może podawać w domu. Udało się zrobić prześwietlenie kolana, ale diagnozy nie ma. Wypisali do domu i kazali umówić się na wizytę w przychodni przy szpitalnej. Termin za miesiąc.
Młody dalej nie chodzi. Po domu porusza się rowerkiem, bądź raczkuje z pominięciem jednej nogi.
Na wizytę wybrałem się ja. Oczywiście kilka godzin czekania. Młody już zmęczony i znużony, wreszcie nasza kolej. W gabinecie dowiedziałem się że jest to zapalenie stawu (jakiego, może nazwa zapelnia, inna choroba?) brak odpowiedzi, to może potrwać 2 lata i utrzymujemy leczenie Nurofenem (dla przypomnienia Nurofen to lek przeciwbólowy i przeciwzapalny) i słowa Pani docent "Może nie powinnam tego mówić, ale proszę robić okłady z kapusty na kolano, kapusta pomaga". Na moje pytanie czy ona jest poważna. Czy może wreszcie dadzą jakieś normalne leki i czy ona uważa że w wieku 2 lat dziecko przestaje chodzić to dobrze wpływa na jego rozwój? Odpowiedziała tylko że kapusta ma działanie przeciwzapalne.
Zastosowaliśmy się do leczenia Pani DOCENT jednak na własną rękę szukaliśmy lekarza/lekarzy którzy pomogą dziecku. Kuzynka poleciła nam dwóch reumatologów jednego lokalnie, drugiego w Warszawie.
Tak trafiliśmy do innej Pani docent prywatnie, która przypisała nam leki i powiedziała że poprawa będzie widoczna po miesiącu, jeżeli dziecko przeziębi się, zachoruje należy przerwać leczenie. Ona nie postawi diagnozy, chociaż domyśla się co to jest bo już kilka razy szpital w którym leżeliśmy i do tej pory się leczyliśmy robił jej pod górkę. Jeżeli leczenie pomoże wtedy da diagnozę.
Po miesiącu cud, dziecko zaczyna powoli chodzić, nie jest to może pełna sprawność, jednak jakiś postęp. W między czasie umówiliśmy się do Pana Profesora do Warszawy.
Pan Profesor na wizycie spojrzał w USG z przed kilku miesięcy i od razu postawił diagnozę, wysłuchał naszej historii od zapalenia ucha, poprzez drugi szpital, leczenie kapustą, leczenie drugiej Pani docent i stwierdził że on nie uwierzy w tą kapustę. Jednak to była prawda. Stwierdził że po pierwszej Pani DOCENT nie spodziewał się leczenia znachorskiego, po drugiej nie spodziewał się tak dobrze dobranego leczenia które należy dokończyć. Nie spodziewał się ze względu na jej wiek i już od kilku lat nie uczestniczenia w sympozjach reumatologów. Dodatkowo powiedział że na cały kraj wykwalifikowanych reumatologów jest około 30-40 osób. Dodatkowo po naszej wizycie zarejestrował nas w szpitalu gdzie mieliśmy dokładne badanie i przypisane jeszcze lepsze leczenie.
Na koniec naszej pierwszej wizyty u Pana Profesora zapytałem go: "Jak dalej bym leczył dziecko u siebie w szpitalu i słuchał pierwszej Pani docent syn by dalej nie chodził?" W odpowiedzi usłyszałem że pewnie tak. Stwierdziłem że jak tak to pewnie jakiś abonament w warzywniaku by mi się przydał na kapustę jakbym miał go leczyć zgodnie z zaleceniami Pani docent to tylko się roześmiał i kazał nie żartować.
Teraz już jest wszystko w porządku, syn chodzi, skacze, tylko że przyjmuje cały czas leki żeby choroba nie wróciła bo będzie z nim na całe życie.
Zastanawia mnie tylko jedno, duże miasto w którym mieszkam, wojewódzkie a lekarz który jest najbardziej doświadczonym specjalistą (bo za taką podawała się Pani DOCENT) nakazuje leczenie kapustą zapaleń stawów i mówi że takie leczenie potrwa minimum 2 lata. 2 lata! Dla dziecka które samo ma 2 lata i to jest jeden z najbardziej aktywnych i rozwojowych okresów w życiu.
Pożaliłem się czas do pracy. Hej
Mam syna. Obecnie 4 lata. Najmłodszego. Jakoś 2 lata temu młody dostał zapalenia ucha, szpital, drenaż wyszedł i wszystko super. Nie minęły dwa tygodnie syn przestaje chodzić. Co ma stanąć na nogi płacze, trzeba go wszędzie nosić. Lekarz rodzinny jak tylko zobaczył co się dzieje stwierdził że potrzebna jest diagnoza specjalisty i mamy udać się ze skierowaniem do szpitala.
Znowu szpital, 1,2,3 dzień leżenia, badań null, nurofen co 6 godzin.
Żona zła mówi do pani doktor, proszę zrobić jakieś badania. Usłyszała że panują nad sytuacja na razie obserwacja. Tydzień bez badań, wkurzyła się nie na żarty, mówi że jak tak ma wyglądać leczenie bez diagnozy to ona Nurofen może podawać w domu. Udało się zrobić prześwietlenie kolana, ale diagnozy nie ma. Wypisali do domu i kazali umówić się na wizytę w przychodni przy szpitalnej. Termin za miesiąc.
Młody dalej nie chodzi. Po domu porusza się rowerkiem, bądź raczkuje z pominięciem jednej nogi.
Na wizytę wybrałem się ja. Oczywiście kilka godzin czekania. Młody już zmęczony i znużony, wreszcie nasza kolej. W gabinecie dowiedziałem się że jest to zapalenie stawu (jakiego, może nazwa zapelnia, inna choroba?) brak odpowiedzi, to może potrwać 2 lata i utrzymujemy leczenie Nurofenem (dla przypomnienia Nurofen to lek przeciwbólowy i przeciwzapalny) i słowa Pani docent "Może nie powinnam tego mówić, ale proszę robić okłady z kapusty na kolano, kapusta pomaga". Na moje pytanie czy ona jest poważna. Czy może wreszcie dadzą jakieś normalne leki i czy ona uważa że w wieku 2 lat dziecko przestaje chodzić to dobrze wpływa na jego rozwój? Odpowiedziała tylko że kapusta ma działanie przeciwzapalne.
Zastosowaliśmy się do leczenia Pani DOCENT jednak na własną rękę szukaliśmy lekarza/lekarzy którzy pomogą dziecku. Kuzynka poleciła nam dwóch reumatologów jednego lokalnie, drugiego w Warszawie.
Tak trafiliśmy do innej Pani docent prywatnie, która przypisała nam leki i powiedziała że poprawa będzie widoczna po miesiącu, jeżeli dziecko przeziębi się, zachoruje należy przerwać leczenie. Ona nie postawi diagnozy, chociaż domyśla się co to jest bo już kilka razy szpital w którym leżeliśmy i do tej pory się leczyliśmy robił jej pod górkę. Jeżeli leczenie pomoże wtedy da diagnozę.
Po miesiącu cud, dziecko zaczyna powoli chodzić, nie jest to może pełna sprawność, jednak jakiś postęp. W między czasie umówiliśmy się do Pana Profesora do Warszawy.
Pan Profesor na wizycie spojrzał w USG z przed kilku miesięcy i od razu postawił diagnozę, wysłuchał naszej historii od zapalenia ucha, poprzez drugi szpital, leczenie kapustą, leczenie drugiej Pani docent i stwierdził że on nie uwierzy w tą kapustę. Jednak to była prawda. Stwierdził że po pierwszej Pani DOCENT nie spodziewał się leczenia znachorskiego, po drugiej nie spodziewał się tak dobrze dobranego leczenia które należy dokończyć. Nie spodziewał się ze względu na jej wiek i już od kilku lat nie uczestniczenia w sympozjach reumatologów. Dodatkowo powiedział że na cały kraj wykwalifikowanych reumatologów jest około 30-40 osób. Dodatkowo po naszej wizycie zarejestrował nas w szpitalu gdzie mieliśmy dokładne badanie i przypisane jeszcze lepsze leczenie.
Na koniec naszej pierwszej wizyty u Pana Profesora zapytałem go: "Jak dalej bym leczył dziecko u siebie w szpitalu i słuchał pierwszej Pani docent syn by dalej nie chodził?" W odpowiedzi usłyszałem że pewnie tak. Stwierdziłem że jak tak to pewnie jakiś abonament w warzywniaku by mi się przydał na kapustę jakbym miał go leczyć zgodnie z zaleceniami Pani docent to tylko się roześmiał i kazał nie żartować.
Teraz już jest wszystko w porządku, syn chodzi, skacze, tylko że przyjmuje cały czas leki żeby choroba nie wróciła bo będzie z nim na całe życie.
Zastanawia mnie tylko jedno, duże miasto w którym mieszkam, wojewódzkie a lekarz który jest najbardziej doświadczonym specjalistą (bo za taką podawała się Pani DOCENT) nakazuje leczenie kapustą zapaleń stawów i mówi że takie leczenie potrwa minimum 2 lata. 2 lata! Dla dziecka które samo ma 2 lata i to jest jeden z najbardziej aktywnych i rozwojowych okresów w życiu.
Pożaliłem się czas do pracy. Hej
Ocena:
54
(64)
Odnośnie historii https://piekielni.pl/92106 przypomniało mi się, jak łatwo zmanipulować dziecko (tak, jedenastolatka to jeszcze dziecko, chociaż ja tu piszę o młodszych dzieciach).
Oglądałam kiedyś filmik z eksperymentu społecznego - facet na placu zabaw dyskretnie pytał matki, czy mógłby spróbować "porwać" ich dziecko, wytłumaczył, że to eksperyment społeczny, zapewne uwierzytelnił się jakoś. Dużo matek się zgodziło, pewne na 100% "no moje dziecko z panem nie pójdzie, tłumaczymy mu, że nie wolno rozmawiać, a tym bardziej nigdzie iść z obcymi".
Taaa... Z obcymi nie, ale facet zaczynał od mówienia do dziecka po imieniu (nie, nie pytał o imię matki, dzieci się nawołują na placu zabaw, niedługo potrwa, aby się zorientować, jak ma które na imię). Następnie sam się przedstawiał i mówił np. że on mieszka tu niedaleko, że często tu bywa, że widział go nieraz na tym placu zabaw. Obcy? Jaki obcy, to Steve, który mieszka tuż obok i ma małe kotki w domu. To Mike, który mnie tu widział wiele razy i ma je*ebiste auto, zaparkowane tu zaraz bliziutko. To Paul, który zawsze marzył o córce, ale nigdy jej nie miał i chciałby mi podarować tę wielką, piękną lalkę, o której marzę, nawet już teraz możemy iść po nią do sklepu zaraz tam za rogiem...
Filmik z eksperymentu nie pokazywał dzieci, które się NIE zgodziły iść z obcym (a przypuszczam, że były takie). Ale dużo było tych, które ufnie chwyciły za rękę Steva, Mika, Paula i poszły oglądać kotki/auto/kupić lalkę.
I druga historia. Moja. Autentyczna. Wesele w rodzinie, organizowane chyba w jakimś hotelu? Ważne jest to, że oprócz "sali weselnej" były tam też inne pomieszczenia, gdzie byli inni goście hotelowi. Ja i kilkoro innych dzieciaków lataliśmy wszędzie, nawoływaliśmy się nawzajem, więc znowu - nie było trudno ustalić, jak które dziecko ma na imię. I w pewnym momencie zawołał mnie po imieniu pewien facet, zaczął się zachwycać, jak to ja wyrosłam, bo on mnie widział jako malutką dziewczynkę, ojej, nie pamiętam go? No on jest moim wujkiem Zdziśkiem z Wrocławia, bardzo się cieszy, że mnie tu spotkał, czy mogę zawołać mamę, bo jej też strasznie dawno nie widział?
Nie, to nie był pedofil. To był podpity gościu, który sobie jaja robił, bo gdy poszłam po mamę i wróciłam z nią do niego (mama wzięła "pod mankiet" pierwszego-lepszego dostępnego jej osobnika płci męskiej z rodziny, bo ojca tak na szybko nie zlokalizowała), to z rozbrajającą szczerością wyznał "ja bardzo panią przepraszam, ale jak zobaczyłem takie śliczne dziecko, to MUSIAŁEM się przekonać, czy ma równie piękną matkę".
OK, bardzo śmieszne. Dla mojej matki chyba mniej, gdy uświadomiła sobie, że całe to jej tłuczenie mi do głowy "nie rozmawiamy z obcymi osobami, nigdzie z nimi nie idziemy!" jest psu na budę, gdy pojawi się "wujek Zdzisiek z Wrocławia".
Przestańmy obwiniać dzieci za manipulację i kłamstwa dorosłych. To są dzieci, mamy dbać o nie i je chronić.
Oglądałam kiedyś filmik z eksperymentu społecznego - facet na placu zabaw dyskretnie pytał matki, czy mógłby spróbować "porwać" ich dziecko, wytłumaczył, że to eksperyment społeczny, zapewne uwierzytelnił się jakoś. Dużo matek się zgodziło, pewne na 100% "no moje dziecko z panem nie pójdzie, tłumaczymy mu, że nie wolno rozmawiać, a tym bardziej nigdzie iść z obcymi".
Taaa... Z obcymi nie, ale facet zaczynał od mówienia do dziecka po imieniu (nie, nie pytał o imię matki, dzieci się nawołują na placu zabaw, niedługo potrwa, aby się zorientować, jak ma które na imię). Następnie sam się przedstawiał i mówił np. że on mieszka tu niedaleko, że często tu bywa, że widział go nieraz na tym placu zabaw. Obcy? Jaki obcy, to Steve, który mieszka tuż obok i ma małe kotki w domu. To Mike, który mnie tu widział wiele razy i ma je*ebiste auto, zaparkowane tu zaraz bliziutko. To Paul, który zawsze marzył o córce, ale nigdy jej nie miał i chciałby mi podarować tę wielką, piękną lalkę, o której marzę, nawet już teraz możemy iść po nią do sklepu zaraz tam za rogiem...
Filmik z eksperymentu nie pokazywał dzieci, które się NIE zgodziły iść z obcym (a przypuszczam, że były takie). Ale dużo było tych, które ufnie chwyciły za rękę Steva, Mika, Paula i poszły oglądać kotki/auto/kupić lalkę.
I druga historia. Moja. Autentyczna. Wesele w rodzinie, organizowane chyba w jakimś hotelu? Ważne jest to, że oprócz "sali weselnej" były tam też inne pomieszczenia, gdzie byli inni goście hotelowi. Ja i kilkoro innych dzieciaków lataliśmy wszędzie, nawoływaliśmy się nawzajem, więc znowu - nie było trudno ustalić, jak które dziecko ma na imię. I w pewnym momencie zawołał mnie po imieniu pewien facet, zaczął się zachwycać, jak to ja wyrosłam, bo on mnie widział jako malutką dziewczynkę, ojej, nie pamiętam go? No on jest moim wujkiem Zdziśkiem z Wrocławia, bardzo się cieszy, że mnie tu spotkał, czy mogę zawołać mamę, bo jej też strasznie dawno nie widział?
Nie, to nie był pedofil. To był podpity gościu, który sobie jaja robił, bo gdy poszłam po mamę i wróciłam z nią do niego (mama wzięła "pod mankiet" pierwszego-lepszego dostępnego jej osobnika płci męskiej z rodziny, bo ojca tak na szybko nie zlokalizowała), to z rozbrajającą szczerością wyznał "ja bardzo panią przepraszam, ale jak zobaczyłem takie śliczne dziecko, to MUSIAŁEM się przekonać, czy ma równie piękną matkę".
OK, bardzo śmieszne. Dla mojej matki chyba mniej, gdy uświadomiła sobie, że całe to jej tłuczenie mi do głowy "nie rozmawiamy z obcymi osobami, nigdzie z nimi nie idziemy!" jest psu na budę, gdy pojawi się "wujek Zdzisiek z Wrocławia".
Przestańmy obwiniać dzieci za manipulację i kłamstwa dorosłych. To są dzieci, mamy dbać o nie i je chronić.
dzieci
Ocena:
86
(96)
Przyszła dziś w odwiedziny moja matka, lat 72. Siedzimy w salonie, bawimy się z dziećmi (5,5 i 4 lata), w rozmowie wychodzi temat tej zaginionej jedenastolatki, która się odnalazła po dwóch dniach w mieszkaniu dorosłego faceta. Matka pyta, co piszą w internecie, czy coś nowego wiadomo. Odpowiadam, że na razie ustalono, że dziewczynka zostawiła list do matki, w którym pisze, że już nie będzie jej więcej sprawiać kłopotów, a potem pojechała pociągiem do tego chłopa. Policja bada jak długo utrzymywali przedtem kontakt przez internet. Zatrzymany ma zarzuty o przetrzymywanie wbrew woli rodziców oraz skrzywdzenie jej (celowo użyłam takiego zwrotu że względu na dzieci). Na co moja matka wygłasza nieznoszacym sprzeciwu tonem, że dziewczyna sama jest sobie winna, bo jakby była porządna, to by jej to nie spotkało, bo by siedziała grzecznie w domu. Odpowiadam, że ma 11 lat, dała się zmanipulować. Na co moja matka stwierdza, że na pewno jej matka takie rzeczy tłumaczyła, żeby na chłopów uważać, bo niektóre jedenastolatki to już okres mają i są dojrzałe, więc powinna być mądra, a nie się pchać do faceta. Podjęłam ostatnią próbę, mówiąc, że może w jej domu wcale nie jest dobrze i po prostu szukała przyjaciela, skoro zostawiła taki list, że już nie będzie sprawiać kłopotów matce. Na co moja matka zaczęła przechodzić na ton "co ty tam wiesz gowniaro" (a mam 40 lat) i powiedziała, że no właśnie, skoro od początku sprawiała matce kłopoty, to od razu widać, że to nic dobrego; szumiała, szalała, szukała przygód, to i znalazła. Widzę, że beton i dalsza dyskusja nie ma sensu, a co gorsza matka za chwilę będzie może jeszcze dzieciom moim tłumaczyć, co to gwałt, bo coraz bardziej się nakręca, uciekam temat mówiąc, że ona ma swoje zdanie, ja swoje i przy tym pozostańmy, bo widać, że żadna z nas go nie zmieni. Próbowała jeszcze dyskutować, ale ucinalam to metodą zdartej płyty. W końcu odpuściła, choć widać było, że jej nie w smak, że nie biłam jej braw. Trudno. Nauczyłam się ignorować jej niezadowolenie, stawiać skuteczny opór próbom rządów.
Zdaniem mojej matki to ja jestem piekielna, bo nie chce jej powierzyć opieki nad dziećmi, a przecież ona mogłaby się zająć, ma dużo czasu, ogromne doświadczenie, bo czworo wychowała (dwoje wyjechało i odzywa się może dwa razy do roku, jedno nie żyje, ja po psychoterapii, jako nastolatka cięłam się po ręce, niestety mieszkam w zasięgu spaceru) i dużo by mi pomogła i doradziła, a ja niewdzięczna ośmielam się robić po swojemu, co na pewno skończy się katastrofą...
Jak słyszę ją wyglaszajaca tego typu poglądy, to nam ochotę nie tylko nie powierzać jej dzieci, ale wręcz zabronić im się z nią widywać, żeby nie przesiąkły tym jadem. Żadna normalna jedenastolatka nie ucieka ze szczęśliwego i pełnego miłości domu po to, żeby dać się wykorzystać dorosłemu facetowi. A wygłaszanie tego typu opini (obwinianie dziecka) jest dla mnie piekielnoscia godną samego Belzebuba. No ale co ja tam wiem, w końcu jestem tylko czterdziestoletnią gówniarą, nie? ;)
Zdaniem mojej matki to ja jestem piekielna, bo nie chce jej powierzyć opieki nad dziećmi, a przecież ona mogłaby się zająć, ma dużo czasu, ogromne doświadczenie, bo czworo wychowała (dwoje wyjechało i odzywa się może dwa razy do roku, jedno nie żyje, ja po psychoterapii, jako nastolatka cięłam się po ręce, niestety mieszkam w zasięgu spaceru) i dużo by mi pomogła i doradziła, a ja niewdzięczna ośmielam się robić po swojemu, co na pewno skończy się katastrofą...
Jak słyszę ją wyglaszajaca tego typu poglądy, to nam ochotę nie tylko nie powierzać jej dzieci, ale wręcz zabronić im się z nią widywać, żeby nie przesiąkły tym jadem. Żadna normalna jedenastolatka nie ucieka ze szczęśliwego i pełnego miłości domu po to, żeby dać się wykorzystać dorosłemu facetowi. A wygłaszanie tego typu opini (obwinianie dziecka) jest dla mnie piekielnoscia godną samego Belzebuba. No ale co ja tam wiem, w końcu jestem tylko czterdziestoletnią gówniarą, nie? ;)
Ocena:
85
(95)
Piekielny jest... mój organizm?
Jakoś 10 lat temu dostałam kataru. Pomyślałam wtedy, że to zwykły, przeziębieniowy. Ale minął tydzień, dwa, trzy, a nic się nie polepszało, ba, było coraz gorzej - tak że 3 paczki chusteczek higienicznych starczało mi na kilka godzin.
No to co - pewnie alergia. Alergików mam wielu w rodzinie więc był to dobry trop, wylądowałam u alergologa.
Testy skórne - czysto, zero.
Hmm, to zrobimy pani jeszcze z krwi.
Również zero.
No dobrze, ma tu pani leki na alergię, może pomogą (pomogły). Proszę iść do laryngologa.
U laryngologa - czysto, zatoki jak ta lala, przegroda też ok, polipów brak.
A jak tylko nadchodzi marzec, nie mogę funkcjonować. I tak mniej więcej do października. Wtedy jest trochę lepiej, ale też nie idealnie.
Postanowiłam raz iść prywatnie. Pani, która jednocześnie była alergolożką i laryngolożką.
Wysłuchała, obejrzała wyniki (i alergologiczne i laryngologiczne). Podumała.
No ja nie wiem, co pani jest, jest pani jakimś fenomenem. 180 zł poproszę.
Może sobie pani zrobić testy molekularne (wtedy około 1500 zł), ale też nie wiadomo czy coś wyjdzie.
No i nie wiem, co mi jest. Ostatnio korzystając z dobrodziejstw prywatnej opieki medycznej z pracy poszłam znowu do laryngologa. Który skierował mnie do alergologa, bo wszystko ok. A alergolog, po zrobieniu testów kieruje mnie z powrotem do laryngologa, bo tu nie ma alergii. Poprosiłam tylko o przepisanie leków, bo ja się od 10 lat diagnozuję, a leki działają. Na szczęście dostałam.
Ping-pong, ping-pong.
Jakoś 10 lat temu dostałam kataru. Pomyślałam wtedy, że to zwykły, przeziębieniowy. Ale minął tydzień, dwa, trzy, a nic się nie polepszało, ba, było coraz gorzej - tak że 3 paczki chusteczek higienicznych starczało mi na kilka godzin.
No to co - pewnie alergia. Alergików mam wielu w rodzinie więc był to dobry trop, wylądowałam u alergologa.
Testy skórne - czysto, zero.
Hmm, to zrobimy pani jeszcze z krwi.
Również zero.
No dobrze, ma tu pani leki na alergię, może pomogą (pomogły). Proszę iść do laryngologa.
U laryngologa - czysto, zatoki jak ta lala, przegroda też ok, polipów brak.
A jak tylko nadchodzi marzec, nie mogę funkcjonować. I tak mniej więcej do października. Wtedy jest trochę lepiej, ale też nie idealnie.
Postanowiłam raz iść prywatnie. Pani, która jednocześnie była alergolożką i laryngolożką.
Wysłuchała, obejrzała wyniki (i alergologiczne i laryngologiczne). Podumała.
No ja nie wiem, co pani jest, jest pani jakimś fenomenem. 180 zł poproszę.
Może sobie pani zrobić testy molekularne (wtedy około 1500 zł), ale też nie wiadomo czy coś wyjdzie.
No i nie wiem, co mi jest. Ostatnio korzystając z dobrodziejstw prywatnej opieki medycznej z pracy poszłam znowu do laryngologa. Który skierował mnie do alergologa, bo wszystko ok. A alergolog, po zrobieniu testów kieruje mnie z powrotem do laryngologa, bo tu nie ma alergii. Poprosiłam tylko o przepisanie leków, bo ja się od 10 lat diagnozuję, a leki działają. Na szczęście dostałam.
Ping-pong, ping-pong.
słuzba_zdrowia
Ocena:
94
(100)
W pewnej wsi mieszkają sobie dwie sąsiadki, pani Ania i pani Basia (imiona zmienione). W chwili zdarzenia pierwsza miała około 68 lat, druga prawie dziesięć lat starsza. Lubiły się, spotykały przy kawie, ufały sobie...
Pewnego pięknego, słonecznego dnia pani Ania plewiła ogródek. Na chodniku przed jej domem zatrzymało się auto, z którego wysiadł jakiś mężczyzna w średnim wieku, skromnie, ale przyzwoicie przyodziany, ogolony, sympatycznie wyglądający. Pan ten podszedł do płotu i zapytał, czy pani Ania nie chciałaby okazyjnie kupić rewelacyjnej kołdry, która leczy, znieczula, przywraca młodość, rozgrzewa, a przy tym można pod nią spać*. Pani Ania nie chciała, ale pan wyraził współczucie, że żeby tak piękny ogród mieć, to musi dużo pielić i plecy na pewno bolą... Pani Ania potwierdziła, a potem od słowa do słowa opowiedziała niemalże historię swojego życia (że mąż nie żyje, gdzie pracował, że kołdra by się przydała, ale ma tylko x emerytury, więc jej nie stać itp itd.) Pamiętała ostrzeżenia córki, żeby nic od akwizytorów nie brać i za próg nie wpuszczać, no ale pan stał na chodniku, więc to się chyba nie liczy... pogadać można, nic to nie kosztuje.
Sprzedawca po kilkunastu minutach pożegnał się, życzył dużo zdrowia, choć pani Ania tej kołdry nie kupiła, więc miała o nim jak najlepsze zdanie.
Następnie akwizytor poszedł do pani Basi, która też nie chciała go wpuścić, ale powołał się na znajomość ze świętej pamięci mężem pani Ani (twierdził, że razem pracowali w zakładzie X), więc ostatecznie postanowiła się dowiedzieć, o co chodzi. Umiejętnie korzystając z informacji zdobytych od pierwszej sąsiadki, oszust roztoczył wizję wielkiej przyjaźni ze zmarłym oraz wyznał, że tylko ze względu na te przyjaźń przywiózł te super kołdry dla pani Ani, ale ona kupiła tylko dwie (dla siebie i córki), a trzecią przyniósł dla niej, żeby też mogła skorzystać z okazji, bo pani Ania ją bardzo lubi.
No i niestety pani Basia te kołdrę kupiła, przepłacając czterokrotnie (takie same na lokalnym bazarze sprzedawano, o czym przekonały się parę dni później).
Akwizytor pojechał, pani Basia spotkała panią Anię i zaczęła o te kołdry pytać. Od słowa do słowa, okazało się, że to oszustwo. Pani Basia miała pretensje do pani Ani o udzielenie informacji oraz przysłanie oszusta do niej. Ta ostatnia czuła się winna, więc zaniosła sąsiadce 100 zł, żeby partycypować w kosztach i osłodzić jej stratę. W końcu, po kilkunastu tygodniach, kobiety się pogodziły.
A oszust odstawił tego dnia ten sam numer jeszcze w kilku miejscach na wsi (i kolejne dwie czy trzy osoby oszukał) i słuch po nim zaginął.
*szczegółowych zalet nie pamiętam, ale generalnie miał to być cudowny produkt leczący bóle stawów, reumatyzm, alergie itp.
Pewnego pięknego, słonecznego dnia pani Ania plewiła ogródek. Na chodniku przed jej domem zatrzymało się auto, z którego wysiadł jakiś mężczyzna w średnim wieku, skromnie, ale przyzwoicie przyodziany, ogolony, sympatycznie wyglądający. Pan ten podszedł do płotu i zapytał, czy pani Ania nie chciałaby okazyjnie kupić rewelacyjnej kołdry, która leczy, znieczula, przywraca młodość, rozgrzewa, a przy tym można pod nią spać*. Pani Ania nie chciała, ale pan wyraził współczucie, że żeby tak piękny ogród mieć, to musi dużo pielić i plecy na pewno bolą... Pani Ania potwierdziła, a potem od słowa do słowa opowiedziała niemalże historię swojego życia (że mąż nie żyje, gdzie pracował, że kołdra by się przydała, ale ma tylko x emerytury, więc jej nie stać itp itd.) Pamiętała ostrzeżenia córki, żeby nic od akwizytorów nie brać i za próg nie wpuszczać, no ale pan stał na chodniku, więc to się chyba nie liczy... pogadać można, nic to nie kosztuje.
Sprzedawca po kilkunastu minutach pożegnał się, życzył dużo zdrowia, choć pani Ania tej kołdry nie kupiła, więc miała o nim jak najlepsze zdanie.
Następnie akwizytor poszedł do pani Basi, która też nie chciała go wpuścić, ale powołał się na znajomość ze świętej pamięci mężem pani Ani (twierdził, że razem pracowali w zakładzie X), więc ostatecznie postanowiła się dowiedzieć, o co chodzi. Umiejętnie korzystając z informacji zdobytych od pierwszej sąsiadki, oszust roztoczył wizję wielkiej przyjaźni ze zmarłym oraz wyznał, że tylko ze względu na te przyjaźń przywiózł te super kołdry dla pani Ani, ale ona kupiła tylko dwie (dla siebie i córki), a trzecią przyniósł dla niej, żeby też mogła skorzystać z okazji, bo pani Ania ją bardzo lubi.
No i niestety pani Basia te kołdrę kupiła, przepłacając czterokrotnie (takie same na lokalnym bazarze sprzedawano, o czym przekonały się parę dni później).
Akwizytor pojechał, pani Basia spotkała panią Anię i zaczęła o te kołdry pytać. Od słowa do słowa, okazało się, że to oszustwo. Pani Basia miała pretensje do pani Ani o udzielenie informacji oraz przysłanie oszusta do niej. Ta ostatnia czuła się winna, więc zaniosła sąsiadce 100 zł, żeby partycypować w kosztach i osłodzić jej stratę. W końcu, po kilkunastu tygodniach, kobiety się pogodziły.
A oszust odstawił tego dnia ten sam numer jeszcze w kilku miejscach na wsi (i kolejne dwie czy trzy osoby oszukał) i słuch po nim zaginął.
*szczegółowych zalet nie pamiętam, ale generalnie miał to być cudowny produkt leczący bóle stawów, reumatyzm, alergie itp.
wieś manipulacja akwizytor
Ocena:
131
(137)
Każdy, kto czyta książki, zwłaszcza z biblioteki, czasem staje przed dylematem "Czy ja to już czytałem?". Niektórzy (zwłaszcza seniorzy) zaopatrują się w notesy, w których zapisują przeczytane pozycje, inni kolekcjonują zdjęcia okładek książek w telefonie. Można też po prostu podejść do bibliotekarza, który w sekundę sprawdzi w systemie, czy dana książka była wypożyczona przez tę konkretnie osobę.
Niestety jest też grupa "znaczkowych", czyli osób, które nie ufając własnej pamięci ani nowoczesnym technologiom, potrzebują namacalnego dowodu. Są to: inicjały na ostatniej stronie, krzyżyki na tytułowej stronie, kółeczka przy stronie 100, bazgroły długopisem na bibliotecznym kodzie kreskowym lub nawet kropki zrobione markerem na stronach zamkniętej książki.
Proceder jest na tyle nieszkodliwy, że pojedyncza kropka nie jest wielkim zniszczeniem, ale jeśli 10 czytelników uraczy ją swoim znacznikiem, to już gorzej. Poza kwestią estetyki jest to również zupełnie nieskuteczna metoda, ponieważ kody kreskowe się ścierają i naklejamy nowe, a i same książki często zamieniamy na identyczny, ale mniej zużyty egzemplarz (gdy np. dostaniemy taką książkę w darze).
Mało piekielne, ale zdarza się niemal codziennie, mimo że każdemu tłumaczymy, że książkę można sprawdzić pod kątem wypożyczenia.
Niestety jest też grupa "znaczkowych", czyli osób, które nie ufając własnej pamięci ani nowoczesnym technologiom, potrzebują namacalnego dowodu. Są to: inicjały na ostatniej stronie, krzyżyki na tytułowej stronie, kółeczka przy stronie 100, bazgroły długopisem na bibliotecznym kodzie kreskowym lub nawet kropki zrobione markerem na stronach zamkniętej książki.
Proceder jest na tyle nieszkodliwy, że pojedyncza kropka nie jest wielkim zniszczeniem, ale jeśli 10 czytelników uraczy ją swoim znacznikiem, to już gorzej. Poza kwestią estetyki jest to również zupełnie nieskuteczna metoda, ponieważ kody kreskowe się ścierają i naklejamy nowe, a i same książki często zamieniamy na identyczny, ale mniej zużyty egzemplarz (gdy np. dostaniemy taką książkę w darze).
Mało piekielne, ale zdarza się niemal codziennie, mimo że każdemu tłumaczymy, że książkę można sprawdzić pod kątem wypożyczenia.
Ocena:
110
(118)
Mam dziś urodziny. Przyszła sąsiadka, złożyła mi życzenia i wręczyła bombonierkę. Fajnie? No nie do końca, bo termin ważności tejże bombonierki minął 25 kwietnia 2025 (a przypominam, że dziś 6 maja). Otworzyłam tę bombonierkę i poczęstowałem sąsiadkę, ale ona odmówiła, bo na problemy z cukrem. Czekoladki są wyschnięte, mają pozapadane środki, a alkoholowe nadzienie już dawno z nich wyparowało. W sumie ja też bym odmówiła, gdyby mnie ktoś czymś takim poczęstował.
I teraz pytanie, kto piekielny? Sąsiadka ma córkę za granicą, która przyjeżdża do niej raz w roku na tydzień. Ta córka wie, że matka ma problemy z cukrem i nie powinna jeść słodyczy, ale i tak przywozi jej bombonierki, batoniki, czekoladki... bo niemieckie lepsze niż polskie. Sąsiadka wrzuca to do barku i trzyma miesiącami, a potem daje na "prezent". W międzyczasie ta sama sąsiadka kupuje krówki, ciastka, ciasto i jakoś wtedy nie ma problemu z cukrem (spotykamy się na kawie czasem i widzę, jak je takie rzeczy, a ja nie mogę pojąć, czemu nie da tych czekoladek do kawy, kiedy są jeszcze dobre). W zeszłym roku odwaliła taki sam numer
I teraz pytanie, kto piekielny? Sąsiadka ma córkę za granicą, która przyjeżdża do niej raz w roku na tydzień. Ta córka wie, że matka ma problemy z cukrem i nie powinna jeść słodyczy, ale i tak przywozi jej bombonierki, batoniki, czekoladki... bo niemieckie lepsze niż polskie. Sąsiadka wrzuca to do barku i trzyma miesiącami, a potem daje na "prezent". W międzyczasie ta sama sąsiadka kupuje krówki, ciastka, ciasto i jakoś wtedy nie ma problemu z cukrem (spotykamy się na kawie czasem i widzę, jak je takie rzeczy, a ja nie mogę pojąć, czemu nie da tych czekoladek do kawy, kiedy są jeszcze dobre). W zeszłym roku odwaliła taki sam numer
prezent termin
Ocena:
120
(132)
Sąsiadka ma koty, które upodobały sobie leżenie na dachu/masce naszych aut, co powoduje zarysowania i przez to jak by nie patrzeć spadek wartości aut. Była jej zwracana niejednokrotnie uwaga żeby zabezpieczyła swoją działkę przed ich ucieczką, co totalnie zlała, bo "koty są wychodzące i muszą być wolne" (co już samo w sobie jest dla mnie piekielne, bo mieszkamy w mieście, a nie na wsi, do głównej drogi jest jakieś 50m). A o rekompensacie finansowej nie chciała słyszeć.
Pewnego dnia tak się złożyło, że wszystkie nasze auta odjechały, a na "naszym" miejscu stanął syn sąsiadki, który przyjechał kabrioletem z materiałowym dachem. Po kilku godzinach usłyszałem dzwonek do drzwi i walenie w nie, otworzyłem, a tam wściekła sąsiadka, która oskarża mnie o zniszczenie auta w samochodzie jej syna.
(S) - sąsiadka, (J) - ja
(S) - Będziecie płacić za naprawę auta mojego syna!
(J) - Dzień dobry, a z jakiego to powodu?
(S) - Specjalnie odjechaliście wszystkimi autami, wiedząc, że mój syn przyjedzie takim super autem i będziecie mu zazdrościć!
(J) - Czyli z zazdrości zwolniliśmy miejsce parkingowe? Chyba czegoś nie rozumiem.
(S) - Nie! Koty podrapały mu cały materiałowy dach! I to przez was wszystko!
(J) - Czyli rozumiem, że moją winą jest to, że zaparkował na miejscu, w którym zazwyczaj parkuje któreś z naszych aut, a twoje, podkreślam T W O J E własne koty podrapały mu dach? (Skąd wiem, że to jej koty? Bo widziałem, że nadal tam siedziały i przeciągając się drapały po materiale, a my zwierząt nie posiadamy)
(S) - Tak, ty jednak jesteś jakiś opóźniony, że dopiero zrozumiałeś.
(J) - (o.O) To proszę dzwonić po policję i wytłumaczyć im dokładnie co się stało i jaką w tym wszystkim mamy winę. A teraz do nie widzenia.
Tutaj zamknąłem drzwi, za którymi dalej słyszałem krzyki i obelgi o zazdrosnym plebsie.
Ad. 1 - To super auto to Ford StreetKa u kresu swego żywota.
Ad. 2 - Czemu nie pociągnąłem tematu wezwania policji? Bo w ciągu 45 minut musiałem być na dworcu, a policja w naszym mieście nie słynie z pośpiechu, już szczególnie przy tak niskim znaczeniu sprawy.
Ad. 3 - Czemu nie zgłosiliśmy sami niszczenia aut przez jej koty na policję? Bo na ten moment brak fizycznych dowodów, że to jej koty. Sprawa jest dosyć świeża i nie udało nam się jeszcze zrobić zdjęć (wiemy, że to jej, bo to jedyne koty na ulicy, które zawsze uciekają na jej posesję, oprócz tego jeden ma dość charakterystyczne umaszczenie. Widzieliśmy na własne oczy, że to one, ale trudno takie coś potraktować jako sensowny dowód). Jej koty są płochliwe i jak tylko widzą człowieka to uciekają, a uciekający/spłoszony kot na karoserii to nic dobrego, dlatego nie chcemy robić zdjęć z bliska na siłę. Kamerka, która będzie nagrywać auta została już zamówiona (jako dowód na koty, a po tym spotkaniu też jako zabezpieczanie przed sąsiadką).
Pewnego dnia tak się złożyło, że wszystkie nasze auta odjechały, a na "naszym" miejscu stanął syn sąsiadki, który przyjechał kabrioletem z materiałowym dachem. Po kilku godzinach usłyszałem dzwonek do drzwi i walenie w nie, otworzyłem, a tam wściekła sąsiadka, która oskarża mnie o zniszczenie auta w samochodzie jej syna.
(S) - sąsiadka, (J) - ja
(S) - Będziecie płacić za naprawę auta mojego syna!
(J) - Dzień dobry, a z jakiego to powodu?
(S) - Specjalnie odjechaliście wszystkimi autami, wiedząc, że mój syn przyjedzie takim super autem i będziecie mu zazdrościć!
(J) - Czyli z zazdrości zwolniliśmy miejsce parkingowe? Chyba czegoś nie rozumiem.
(S) - Nie! Koty podrapały mu cały materiałowy dach! I to przez was wszystko!
(J) - Czyli rozumiem, że moją winą jest to, że zaparkował na miejscu, w którym zazwyczaj parkuje któreś z naszych aut, a twoje, podkreślam T W O J E własne koty podrapały mu dach? (Skąd wiem, że to jej koty? Bo widziałem, że nadal tam siedziały i przeciągając się drapały po materiale, a my zwierząt nie posiadamy)
(S) - Tak, ty jednak jesteś jakiś opóźniony, że dopiero zrozumiałeś.
(J) - (o.O) To proszę dzwonić po policję i wytłumaczyć im dokładnie co się stało i jaką w tym wszystkim mamy winę. A teraz do nie widzenia.
Tutaj zamknąłem drzwi, za którymi dalej słyszałem krzyki i obelgi o zazdrosnym plebsie.
Ad. 1 - To super auto to Ford StreetKa u kresu swego żywota.
Ad. 2 - Czemu nie pociągnąłem tematu wezwania policji? Bo w ciągu 45 minut musiałem być na dworcu, a policja w naszym mieście nie słynie z pośpiechu, już szczególnie przy tak niskim znaczeniu sprawy.
Ad. 3 - Czemu nie zgłosiliśmy sami niszczenia aut przez jej koty na policję? Bo na ten moment brak fizycznych dowodów, że to jej koty. Sprawa jest dosyć świeża i nie udało nam się jeszcze zrobić zdjęć (wiemy, że to jej, bo to jedyne koty na ulicy, które zawsze uciekają na jej posesję, oprócz tego jeden ma dość charakterystyczne umaszczenie. Widzieliśmy na własne oczy, że to one, ale trudno takie coś potraktować jako sensowny dowód). Jej koty są płochliwe i jak tylko widzą człowieka to uciekają, a uciekający/spłoszony kot na karoserii to nic dobrego, dlatego nie chcemy robić zdjęć z bliska na siłę. Kamerka, która będzie nagrywać auta została już zamówiona (jako dowód na koty, a po tym spotkaniu też jako zabezpieczanie przed sąsiadką).
koty sąsiedzi
Ocena:
128
(138)
Historia mojego kolegi Maćka. Maciek od kilku lat pracuje na kierowniczym stanowisku w dużej firmie. Jakiś czas temu dopadło go jednak znużenie, czy też lekkie wypalenie zawodowe i zaczął rozglądać się za nowym miejscem pracy. Na początku zeszłego roku trafił na ogłoszenie, które go bardzo zainteresowało. Spełniał wszystkie wymagania, zarówno te określane mianem koniecznych, jak i te, o który zwykło się mawiać „dodatkowe atuty”. Wysłał swoją aplikację licząc na zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Odzewu jednak nie było. Troszkę się zdziwił. Po mniej więcej miesiącu oferta pracy pojawiła się ponownie, co oznaczało, że kandydata nie znaleziono. Drugi raz wysłał swoją aplikację i drugi raz odzewu nie było. Nie przejął się tym zbytnio i o całej sprawie zapomniał.
W zeszłym miesiącu do Maćka zatelefonował Boguś, kolega ze studiów. Chłopaki nie przyjaźnią się, ale utrzymują ze sobą kontakt. Boguś powiedział, że ma dla Maćka super newsa, ale to sprawa nie na telefon i zaproponował spotkanie na piwie. Zaintrygowany Maciek zgodził się na spotkanie i chłopaki zasiedli sobie w jakimś pubie w centrum wielkiego miasta. Swoją opowieść Boguś zaczął od pytania, czy Maciek pamięta Kaśkę. Trudno jest nie pamiętać dziewczyny, z którą się studiowało 5 lat, więc Maciek zapewnił, że tak. Okazało się, że Boguś spotkał Kaśkę na jakiejś branżowej konferencji i sobie z nią porozmawiał. Z tej rozmowy, dla Maćka istotne było to, że pod koniec zeszłego roku Kaśka spotkała na mieście Monikę i dawne koleżanki (jeszcze z czasów liceum), poszły sobie na kawę i troszkę poplotkowały. Tu dochodzimy do sedna opowieści, czyli osoby Moniki. Aby zrozumieć całą historię, trzeba cofnąć się w czasie niemal 20 lat.
Na pierwszym roku studiów Maciek poznał Monikę. Monika była dziewczyną piękną (widziałem ją raz - laska 10/10!) i niezwykle inteligentną. Ale na tym jej atuty się kończyły, choć niektórzy nigdy by takiego sformułowania nie użyli. Jedynaczka, z bardzo zamożnego domu, typ księżniczki, która dostaje to co chce, otoczona wianuszkiem adoratorów. No i tak się składa, że Maciek wpadł jej w oko. Nie ma w tym niczego dziwnego, gdyż Maciek generalnie robił wrażenie na dziewczynach. Wysoki, wysportowany brunet, dowcipny i inteligentny. Monika zaczęła go adorować najpierw delikatnie, a później coraz bardziej nachalnie. O szczegółach pisać nie będę, choć je znam. Nie przeszkadzało jej to, że Maciek miał dziewczynę, o czym dość szybko ją poinformował. Nawet z perspektywy upływu lat trudno jest powiedzieć, czy Monika zakochała się w Maćku, czy po prostu kręciło ją to, że tego akurat faceta mieć nie może. W każdym razie na początku „zabiegi” Moniki śmieszyły Maćka, potem zaczęły nużyć, a kiedy zaczęły irytować Maciek poważnie rozmówił się z Moniką ucinając – na tyle na ile to było możliwe podczas studiowania na jednym kierunku – kontakt z nią. Po tej rozmowie, Monika z trybu „miłość” przeszła na tryb „nienawiść”, a to co zaczęła wyprawiać nadawałoby się na zupełnie osobne historie na „Piekielnych”. Powiem tylko przykładowo, że nasłała na Maćka jakiś dwóch swoich kolegów, opowiadając im, że Maciek ją molestował. Mieli dać Maćkowi nauczkę, ale Monika chyba ich nie uprzedziła, że Maciek od 7 lat trenował kick – boxing i panowie zostali po prostu znokautowani. Sytuacja zrobiła się na tyle nieciekawa, że Maciek zastanawiał się nad zmianą kierunku studiów, ale na pierwszej sesji Monika poległa na egzaminie, a poprawki też nie zdała i wyleciała ze studiów, zdążywszy jeszcze za niezdanie egzaminu obwinić Maćka. No i słuch o niej zaginął.
Wróćmy teraz do Maćka i Bogusia siedzących przy piwie i spotkania Kaśki z Moniką. Boguś zapytał się Maćka, czy dwukrotnie składał swoje aplikacje do firmy X, na stanowisko Y? Lekko zaskoczony Maciek potwierdził i zapytał się skąd Boguś ma takie informacje, na co ten odrzekł, że od Kaśki. W kontekście informacji o spotkaniu z Moniką, jasnym było, że to od niej to info. Przez chwilę zagadką pozostawało tylko skąd taką wiedzę miała Monika. Boguś szybko wyjaśnił, że Monika jest szefową HR w firmie, gdzie aplikował Maciek. Obydwie aplikacje Maćka błyskawicznie wylądowały w niszczarce. Kaśka twierdziła, że gdy Monika o tym opowiadała, to z radości aż podskakiwała na krześle…
W zeszłym miesiącu do Maćka zatelefonował Boguś, kolega ze studiów. Chłopaki nie przyjaźnią się, ale utrzymują ze sobą kontakt. Boguś powiedział, że ma dla Maćka super newsa, ale to sprawa nie na telefon i zaproponował spotkanie na piwie. Zaintrygowany Maciek zgodził się na spotkanie i chłopaki zasiedli sobie w jakimś pubie w centrum wielkiego miasta. Swoją opowieść Boguś zaczął od pytania, czy Maciek pamięta Kaśkę. Trudno jest nie pamiętać dziewczyny, z którą się studiowało 5 lat, więc Maciek zapewnił, że tak. Okazało się, że Boguś spotkał Kaśkę na jakiejś branżowej konferencji i sobie z nią porozmawiał. Z tej rozmowy, dla Maćka istotne było to, że pod koniec zeszłego roku Kaśka spotkała na mieście Monikę i dawne koleżanki (jeszcze z czasów liceum), poszły sobie na kawę i troszkę poplotkowały. Tu dochodzimy do sedna opowieści, czyli osoby Moniki. Aby zrozumieć całą historię, trzeba cofnąć się w czasie niemal 20 lat.
Na pierwszym roku studiów Maciek poznał Monikę. Monika była dziewczyną piękną (widziałem ją raz - laska 10/10!) i niezwykle inteligentną. Ale na tym jej atuty się kończyły, choć niektórzy nigdy by takiego sformułowania nie użyli. Jedynaczka, z bardzo zamożnego domu, typ księżniczki, która dostaje to co chce, otoczona wianuszkiem adoratorów. No i tak się składa, że Maciek wpadł jej w oko. Nie ma w tym niczego dziwnego, gdyż Maciek generalnie robił wrażenie na dziewczynach. Wysoki, wysportowany brunet, dowcipny i inteligentny. Monika zaczęła go adorować najpierw delikatnie, a później coraz bardziej nachalnie. O szczegółach pisać nie będę, choć je znam. Nie przeszkadzało jej to, że Maciek miał dziewczynę, o czym dość szybko ją poinformował. Nawet z perspektywy upływu lat trudno jest powiedzieć, czy Monika zakochała się w Maćku, czy po prostu kręciło ją to, że tego akurat faceta mieć nie może. W każdym razie na początku „zabiegi” Moniki śmieszyły Maćka, potem zaczęły nużyć, a kiedy zaczęły irytować Maciek poważnie rozmówił się z Moniką ucinając – na tyle na ile to było możliwe podczas studiowania na jednym kierunku – kontakt z nią. Po tej rozmowie, Monika z trybu „miłość” przeszła na tryb „nienawiść”, a to co zaczęła wyprawiać nadawałoby się na zupełnie osobne historie na „Piekielnych”. Powiem tylko przykładowo, że nasłała na Maćka jakiś dwóch swoich kolegów, opowiadając im, że Maciek ją molestował. Mieli dać Maćkowi nauczkę, ale Monika chyba ich nie uprzedziła, że Maciek od 7 lat trenował kick – boxing i panowie zostali po prostu znokautowani. Sytuacja zrobiła się na tyle nieciekawa, że Maciek zastanawiał się nad zmianą kierunku studiów, ale na pierwszej sesji Monika poległa na egzaminie, a poprawki też nie zdała i wyleciała ze studiów, zdążywszy jeszcze za niezdanie egzaminu obwinić Maćka. No i słuch o niej zaginął.
Wróćmy teraz do Maćka i Bogusia siedzących przy piwie i spotkania Kaśki z Moniką. Boguś zapytał się Maćka, czy dwukrotnie składał swoje aplikacje do firmy X, na stanowisko Y? Lekko zaskoczony Maciek potwierdził i zapytał się skąd Boguś ma takie informacje, na co ten odrzekł, że od Kaśki. W kontekście informacji o spotkaniu z Moniką, jasnym było, że to od niej to info. Przez chwilę zagadką pozostawało tylko skąd taką wiedzę miała Monika. Boguś szybko wyjaśnił, że Monika jest szefową HR w firmie, gdzie aplikował Maciek. Obydwie aplikacje Maćka błyskawicznie wylądowały w niszczarce. Kaśka twierdziła, że gdy Monika o tym opowiadała, to z radości aż podskakiwała na krześle…
praca cv
Ocena:
149
(163)
Podzielę się z wami historią bardziej zabawna niż piekielną.
Zdarzyło się to przed rokiem 2016 i krachem na rynku ropy naftowej, który dla ludzi z branży kojarzy się z „lepszymi czasami”.
Aby lepiej zobrazować piekielność sytuacji, wytłumaczę ogólnie, jak działa proces zamawiania części zamiennych na platformie wiertniczej. W razie awarii i braku części zamiennej do naprawy mechanik mailowo wysyła zapotrzebowanie na brakujące części wraz z ich indywidualnymi numerami systemowymi do magazynu na platformie. Otrzymując takie zamówienie, magazynier sporządza oficjalny formularz zamówienia i wysyła ten dokument do działu finansowego na lądzie. Dział finansowy sprawdza otrzymane zamówienie, ale zanim podejmie jakieś działania, ma obowiązek przesłać dany formularz do działu wsparcia technicznego w celu sprawdzenia poprawności i zasadności zamówienia. Po otrzymaniu zielonego światła z działu wsparcia technicznego dane części są zamawiane i producent wysyła zamówione części do głównego magazynu firmy. W magazynie głównym sprawdzana jest zgodność zamówienia ze stanem faktyczny i przesyłane jest to do portu, znajdującego się w pobliżu platformy, gdzie jest jeszcze raz sprawdzane przez magazyn lokalny, pakowane na statek dostawczy (supply vessel) i dostarczane do magazynu na platformie. Wiem, że opis trochę przydługi, ale ważny dla zrozumienia całej tej machiny, gdyż czas realizacji takiego zamówienia potrafił rozciągać się od tygodnia czasami do kilku miesięcy, w zależności od dostępności części, trasy, jak i opieszałości urzędów celnych.
Historia właściwa. Pracowałem wtedy na platformie wiercącej u wybrzeży Angoli. Przez złośliwość i opieszałość (bez łapówek nie podchodź) lokalnego urzędu celnego mieliśmy duży problem z częściami zamiennymi. Z racji tego, że działo się to w tych lepszych czasach i firmy wiertnicze zarabiały krocie, my nie mieliśmy problemów z ilością zamawianych części i często zamawiało się sztukę lub dwie więcej tak na wszelki wypadek. Niestety, jak to czasami bywa, gdy jest za dobrze, to pojawiają się problemy całkiem innej natury. Mój znajomy pracujący w naszym magazynie od jakiegoś czasu zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak z całą machiną sprawdzania zamówień o relatywnie niskiej wartości i miał wrażenie, że nikt nie weryfikuje niczego poniżej 10k USD. Każdy z nas jest człowiekiem i zdarza się popełnić literówkę w numerze części zamiennej, przez co w konsekwencji przychodziła inna cześć, ale właśnie po to został stworzony cały system zamówień, aby takie ewentualne błędy wyłapywać. Po paru takich błędnych zamówieniach, zapytaniach do działu finansowego i wsparcia technicznego o prawidłowość sprawdzania zamówień, znajomy nie wytrzymał i postanowił utrzeć nosa wszystkim działom logistycznym, bo oczywiście wszyscy w odpowiedzi na zapytania pracują sumiennie i każde zamówienie jest dokładnie sprawdzane. W swoim diabelskim postanowieniu poprosił o pozwolenie lokalnego managera platformy o możliwość zamówienia, czego z d… co w żaden sposób na platformie by się nie przydało, i sprawdzenia, kiedy zapali się komuś czerwona lampka i zapyta WTF. Pozwolenie otrzymał, zamówienie poszło.
Możecie wierzyć lub nie, ale osoba, która wysłała zapytanie „po jaką cholerę jest wam to potrzebne na” burcie"", okazał się kapitan statku dostawczego, czyli, ogólnie rzecz biorąc, zamówiona rzecz była już zapakowana na pokładzie statku i gotowa do dostarczenia do nas.
Bez wisienki na torcie się nie obejdzie, aby wyjaśnić całą piekielność i pomysłowość zamówienia. Kolega zamówił kosiarkę-traktor ogrodowy
Zdarzyło się to przed rokiem 2016 i krachem na rynku ropy naftowej, który dla ludzi z branży kojarzy się z „lepszymi czasami”.
Aby lepiej zobrazować piekielność sytuacji, wytłumaczę ogólnie, jak działa proces zamawiania części zamiennych na platformie wiertniczej. W razie awarii i braku części zamiennej do naprawy mechanik mailowo wysyła zapotrzebowanie na brakujące części wraz z ich indywidualnymi numerami systemowymi do magazynu na platformie. Otrzymując takie zamówienie, magazynier sporządza oficjalny formularz zamówienia i wysyła ten dokument do działu finansowego na lądzie. Dział finansowy sprawdza otrzymane zamówienie, ale zanim podejmie jakieś działania, ma obowiązek przesłać dany formularz do działu wsparcia technicznego w celu sprawdzenia poprawności i zasadności zamówienia. Po otrzymaniu zielonego światła z działu wsparcia technicznego dane części są zamawiane i producent wysyła zamówione części do głównego magazynu firmy. W magazynie głównym sprawdzana jest zgodność zamówienia ze stanem faktyczny i przesyłane jest to do portu, znajdującego się w pobliżu platformy, gdzie jest jeszcze raz sprawdzane przez magazyn lokalny, pakowane na statek dostawczy (supply vessel) i dostarczane do magazynu na platformie. Wiem, że opis trochę przydługi, ale ważny dla zrozumienia całej tej machiny, gdyż czas realizacji takiego zamówienia potrafił rozciągać się od tygodnia czasami do kilku miesięcy, w zależności od dostępności części, trasy, jak i opieszałości urzędów celnych.
Historia właściwa. Pracowałem wtedy na platformie wiercącej u wybrzeży Angoli. Przez złośliwość i opieszałość (bez łapówek nie podchodź) lokalnego urzędu celnego mieliśmy duży problem z częściami zamiennymi. Z racji tego, że działo się to w tych lepszych czasach i firmy wiertnicze zarabiały krocie, my nie mieliśmy problemów z ilością zamawianych części i często zamawiało się sztukę lub dwie więcej tak na wszelki wypadek. Niestety, jak to czasami bywa, gdy jest za dobrze, to pojawiają się problemy całkiem innej natury. Mój znajomy pracujący w naszym magazynie od jakiegoś czasu zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak z całą machiną sprawdzania zamówień o relatywnie niskiej wartości i miał wrażenie, że nikt nie weryfikuje niczego poniżej 10k USD. Każdy z nas jest człowiekiem i zdarza się popełnić literówkę w numerze części zamiennej, przez co w konsekwencji przychodziła inna cześć, ale właśnie po to został stworzony cały system zamówień, aby takie ewentualne błędy wyłapywać. Po paru takich błędnych zamówieniach, zapytaniach do działu finansowego i wsparcia technicznego o prawidłowość sprawdzania zamówień, znajomy nie wytrzymał i postanowił utrzeć nosa wszystkim działom logistycznym, bo oczywiście wszyscy w odpowiedzi na zapytania pracują sumiennie i każde zamówienie jest dokładnie sprawdzane. W swoim diabelskim postanowieniu poprosił o pozwolenie lokalnego managera platformy o możliwość zamówienia, czego z d… co w żaden sposób na platformie by się nie przydało, i sprawdzenia, kiedy zapali się komuś czerwona lampka i zapyta WTF. Pozwolenie otrzymał, zamówienie poszło.
Możecie wierzyć lub nie, ale osoba, która wysłała zapytanie „po jaką cholerę jest wam to potrzebne na” burcie"", okazał się kapitan statku dostawczego, czyli, ogólnie rzecz biorąc, zamówiona rzecz była już zapakowana na pokładzie statku i gotowa do dostarczenia do nas.
Bez wisienki na torcie się nie obejdzie, aby wyjaśnić całą piekielność i pomysłowość zamówienia. Kolega zamówił kosiarkę-traktor ogrodowy
platforma wiertnicza zamowienia
Ocena:
151
(157)