Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#91971

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dla przypomnienia - mieszkam w Anglii. I o Anglii, a dokładniej, o angielskiej opiece zdrowotnej będzie ta historia.

Jakiś czas temu mój partner zaczął się źle czuć: był osłabiony, łatwo się męczył, a na dodatek zaczęło go w klatce piersiowej.
Czuł się na tyle źle, że bez większych problemów namówiłam go na wizytę u lekarza. Wydawało się, że lekarz potraktował go poważnie: RTG, EKG, badania krwi. Wynik: jest pan zdrowy, badania niczego nie wykazały, to tylko stres, proszę się nie denerwować i będzie w porządku.

To było osiem dni temu.

Dziś rano mój partner do mnie dzwoni: miał telefon od lekarza z prośbą o natychmiastowe stawienie się w przychodni w celu odebrania badań i stawienia się z nimi w szpitalu. Godzinę później - drugi z pytaniem, czemu go jeszcze nie ma w szpitalu (a nie było go w szpitalu bo przytomnie zdecydował zjeść drugie śniadanie).

Po przybyciu do szpitala okazało się że badania zrobione tydzień wcześniej pokazują nieprawidłowości, które mogą świadczyć o ataku serca, więc znów cały dzień w szpitalu przeczekał pomiędzy różnymi badaniami, na głodnego (bo nie przyjęty jeszcze na oddział, więc nie ma obiadu) i nie wiedząc co się dzieje i czy coś mu w rzeczywistości dolega.

Ja jestem laikiem, ja się nie znam, ale czy może mi ktoś wyjaśnić, jakim cudem badania które tydzień temu były w porządku, nagle dziś wykazały podejrzenie ataku serca? I jeżeli ten atak serca faktycznie by był, to czy ten mój paskud by się w ciągu tygodnia nie przekręcił? Albo, czy nie leczony przez ponad tydzień atak serca nie wywołałby nieodwracalnych skutków i trwałego uszczerbku na zdrowiu?

Tak a propos, lekarze nadal nie mogą się zdecydować, czy ten atak serca był, czy go nie było.

Edit: w końcu powiedzieli mu, że to jednak nie atak serca, a ta anomalia to taka jego uroda.

służba zdrowia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (96)

#91970

przez ~bnvjhgvgh ·
| Do ulubionych
Na układy nie ma rady... chyba, że silniejsze układy.

Historia rodzinna, którą w pełnych szczegółach poznałem dopiero jako dorosły.

Działo się to na początku lat 90. Chodziłem do szkoły i w pewnym momencie syn nauczycielki wraz z kolegami wybrali mnie sobie na ofiarę. Broniłem się jak mogłem, ale ja byłem jeden, a ich trzech, więc nie miałem szans. Pewnego dnia przytrzymali mnie we dwóch, a trzeci obciął mi nożyczkami włosy. Mistrzem fryzjerstwa nie był, toteż zrobił to tak, że pozacinał mnie w wielu miejscach. Z poobcinanymi włosami i krwawiącą głową poszedłem do wychowawczyni, opowiedziałem co się stało, a ona to, żebym nie przesadzał i niech idę do higienistki, to mi plaster naklei. Tak też zrobiłem.

Po szkole wróciłem do domu, a ojciec pyta co się stało. Opowiedziałem mu, on natychmiast pojechał do szkoły i zażądał rozmowy z dyrektorką. Kulturalnie powiedział jej co się stało, a ona na to, że chłopcy tylko się tak wygłupiają i że przecież nic się nie stało, a włosy odrosną. W ojcu się zagotowało, ale zachował klasę i wyszedł, mówiąc, że wrócą jeszcze do tej rozmowy.

Szkolna klika nie wiedziała bowiem, że ojciec ma dobre kontakty z pewną grupą biznesmenów, która sprawowała wówczas nieoficjalną choć niepodzielną władzę w mieście i dalszych okolicach. Wykonał jeden telefon i za godzinę miał adresy wszystkich "zainteresowanych" - dyrektorki, wychowawczyni, nauczycielki - matki jednego z moich oprawców - i rodziców dwóch pozostałych. Wykonał wtedy drugi telefon i wszystkich "zainteresowanych" odwiedzili nazajutrz pewni ludzie, którzy przeprowadzili z nimi pogadankę wychowawczą.

Kolejnego dnia ojciec ponownie udał się do szkoły. W gabinecie czekała na niego dyrektorka, wychowawczyni i rodzice tych trzech chłopaków. Całym chórem kajali się, przepraszali i prosili o wybaczenie, a na końcu każdy wypłacił rekompensatę finansową, jak to powiedzieli - na fryzjera dla mnie. Było tego tyle, że mógłbym przez dobre 10 lat do fryzjera co miesiąc chodzić.

Po tej sytuacji miałem w szkole spokój. Nikt mnie nie zaczepiał, a jak ktoś próbował, to nauczyciele szybko robili z nim porządek. Zauważyłem zmianę w ich podejściu, ale jako dzieciak oczywiście nie wiedziałem jaki był tego powód. Ojciec opowiedział mi to dopiero jak byłem dorosły.

szkola uklady

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 122 (142)

#91969

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kupy na trawnikach.

Kilka dni temu na trawniku nieopodal mojego domu kobieta wysrywała swoje dziecko. Przy w miarę ruchliwej uliczce osiedlowej, kilka kroków od jednej z głównych ulic. Miejsce totalnie na widoku.

Co ciekawsze - tuż obok restauracji z dobrze widoczną naklejką "darmowe WC dla wszystkich". Wystarczyło tylko wejść. Znam tą knajpkę, nie ma opcji by ją wygonili i nie pozwolili skorzystać, nawet jeśli nie zamierzała nic tam jeść. Po to właśnie dali tą naklejkę na drzwiach. Odmawiają tylko osobom, które śmierdzą bądź wyglądają na zagrożenie epidemiologiczne, a pani wyglądała czysto i schludnie.

odchody trawnik

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (116)

#91973

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W wieku niemal 30 lat zamieszkałem w bloku. Zastanawiam się, czy ludzie się zmienili na gorsze, czy to jednak ja się przyzwyczaiłem do mieszkania w domu jednorodzinnym. Opiszę tu kilka perypetii pomiędzy mieszkańcami.

Ostatnio skończyliśmy na tym, że deweloper zrezygnował z funkcji zarządu i zarządcy po piśmie od kilku mieszkańców dotyczącym rozliczenia rocznego i dziury finansowej na kwotę ok. 40 000 zł.

Po rezygnacji dewelopera, udało się zorganizować pierwsze spotkanie z mieszkańcami osiedla. Wywieszono kartki na drzwiach wejściowych, że tego dnia o tej godzinie zapraszamy w to miejsce na zebranie. Sytuacje utrudniał wtedy początek pandemii Covid-19. Na spotkanie przyszło kilkanaście osób i w sumie nic nie zostało ustalone, ponieważ całe spotkanie to próba ponownego wyjaśnienia sytuacji w jakiej się znajdujemy i oskarżanie kilkunastu osób, że przez nich deweloper zrezygnował. Na plus, dla ułatwienia kontaktu, założyliśmy osiedlowego messengera.

Po kilku dniach bezczynności jeden z mieszkańców wziął sprawy w swoje ręce. Znalazł prywatną firmę, która wyraziła zainteresowanie funkcją zarządcy, a my mielibyśmy wybrać z pośród siebie zarząd. Zaczął chodzić po wszystkich mieszkaniach i metodą indywidualnego zbierania głosów, chciał przegłosować uchwałę o wyborze nowego zarządcy. Ludzie zadowoleni, że nie muszą się tym martwić i po zapoznaniu się ze stawką dla zarządcy, ochoczo podpisywali listę głosowania. Mieszkaniec jeszcze przed końcem terminu wypowiedzenia uzbierał wymagane ponad 50% głosów i wtedy do akcji wkroczył deweloper.

Przykleił na drzwiach wejściowych informację, że znalazł dla nas ofertę na zarządzanie. Ja, wraz ze znajomymi (tymi, którzy pisali pismo z wyjaśnieniem do dewelopera) zdziwieni takim obrotem sprawy, postanowiliśmy się dowiedzieć czegoś o tej firmie, ponieważ nie chcieliśmy już, żeby deweloper miał nad nami jakąkolwiek władzę. Okazało się, że w zarządzie tej firmy siedział człowiek, który przyjaźnił się z deweloperem.

Postanowiliśmy zorganizować spotkanie obu firm i wysłuchać ich propozycji. Stawiła się tylko jedna firma- ta, dla której mieszkaniec zbierał glosy. Druga firma nie dotarła tłumacząc się ważnym spotkaniem. Cóż, wysłuchaliśmy pierwszej firmy, nawet wynegocjowaliśmy lepszą stawkę niż pierwotnie chcieli. Udało się zebrać kandydatów na członków zarządu i zaakceptować ich kandydatury glosowaniem przez podniesienie ręki. Na potrzeby glosowania i całej sprawy, ustalono również, żeby forma glosowania odbyła się jako jeden właściciel-jeden głos, a nie przez udział procentowy we wspólnocie. Nie było to nam na rękę, bo to my mieliśmy największe udziały i zwolennicy dewelopera potrzebowali 3 głosów, żeby przebić jednego z nas.

Po kilku kolejnych dniach udało się zorganizować spotkanie z tą drugą firmą. Niestety, mieszkańcy popierający dewelopera i kilku innych podeszło entuzjastycznie do tej firmy, ponieważ ich siedziba była w tym samym mieście co nasze osiedle. Opuszczałem zebranie z mieszanymi uczuciami, ponieważ ludzie popierający dewelopera postanowili nawet zmienić głosy na liście tamtego mieszkańca (na potrzeby dalszych historii nazwę go kolegą) i wycofać poparcie dla pierwszej firmy wobec czego nie było wymaganych 50%.

Ku naszemu zaskoczeniu, sprawa znowu przycichła. Jednak po kilkunastu dniach od zebrania przeżyliśmy szok. W gablocie z ogłoszeniami w każdym bloku pojawiła się informacja o wyborze nowego zarządcy przez zarząd wspólnoty. Została nim firma, w której zarządzie był przyjaciel dewelopera. W "zarządzie" zasiadło 5 osób. 3 były znane z wcześniejszych spotkań, 2 obce. Po wykonanych kilku telefonach okazało się, ze te 2 osoby to kolejni kumple dewelopera. Na messengerze napisaliśmy żądanie wyjaśnień, argumentując, że nie było żadnego głosowania, podpisów, ani uchwały na wybór zarządu osiedla i nie mieli prawa wypowiadać, ani podpisywać żadnych dokumentów w imieniu wspólnoty. Jednak tamci stwierdzili, że głosowanie się odbyło na pierwszym zebraniu. Wtórowała im jedna kobieta, która przedstawiła się jako Pani Adwokat. Oczywiście ona również popierała dewelopera. Stwierdziła, że działamy w stanie wyższej konieczności i nie potrzebujemy przewagi 50% udziałów co jest nieprawdą, ponieważ w Ustawie o własności lokali nie ma ani słowa o stanie wyższej konieczności.

Prośba o okazanie dokumentacji z glosowania do której każdy właściciel mieszkania ma prawo wglądu została zignorowana

zarzad deweloper zarzadca wspolnota mieszkanie

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 90 (94)

#91972

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali o lekarzach.
Te same wyniki badań i dwóch kardiologów. Badania dość szczegółowe: krew, EKG, próba wysiłkowa, echo serca, TK serca. Jeden mówi, że wszystko ok i "tak pani ma", a drugi chce kierować na zabieg, żeby ocenić serce od środka.
I zgaduj który ma rację...

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 56 (66)

#91976

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wróciłam z dyżuru na SORze.
Od razu ostrzegam, że sytuacja ma miejsce w Niemczech. Pracuję w jednym z mniejszych szpitali w małym miasteczku.

Dziś tuż przed końcem popołudniowej zmiany wyświetliło nam się w IVENA (specjalny system powiadamiania na SOR, gdzie w dyżurce wyświetla się kod jak bardzo poważny przypadek, płeć i wiek pacjenta, którą karetką przyjedzie, szacowany czas przybycia, jaka kategoria i w skrócie notatka co d9legaco dolega):
"Mężczyzna 20 lat, Chirurgiczny, Uszkodzenia kończyny zamknięte z notatką: uderzył pięścią w przyczepę. Ból i opuchlizna dłoni".

Okazało się, że pokłócił się z dziewczyną i frustrację wyładował na przyczepie. Nasza dyżurna lekarka wkurzona. Koledzy z karetki też. Wezwano karetkę do spuchniętej pięści i pacjent pojechał karetką, a jego znajomi za karetką samochodem (jakby sami nie mogli go zawieźć na SOR). Koszt samego pogotowia ratunkowego to 780 Euro, żeby przewieźć delikwenta z punktu A do szpitala.

W diagnostyce radiologicznej wyszło, że miał złamaną piątą kość środręcza. Szyna gipsowa, recepta i do domu...

Lekarka była wściekła, bo przypadek ten kompletnie nie wymagał interwencji karetki, która koniec końców posłużyła jako taxi.

Lekarka wystawiła receptę na Ibuprofen 600 mg bo pacjent nie miał w domu żadnych leków na ból, a głupota jednak go bolała...

Dostał receptę na Ibuprofen w postaci czopków.

SOR w Niemczech

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (107)

#91875

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia #91871 ciąg dalszy.

Roland odwiedzał firmę średnio 2 razy w tygodniu rozmawiając głównie z dyrektorem. Widząc wszędzie pokomunistyczne porządki kręcił głową z niedowierzaniem. Nie obiecywał złotych gór, ale stopniowo było troszkę lepiej: podniósł pensje, wdrożył lepsze i ładniejsze ubrania robocze, przybywało nam ciekawych kontraktów z montażem w Niemczech i delegacjami płatnymi w Deutche Mark!!. To było coś!

Pewnego dnia w firmie pojawiły się dwa wypasione czarne mercedesy. Identyczne. Miały pewnie już swój przebieg, ale na tle naszych maluchów 126p to były turbo pojazdy kosmiczne.
Jednym mercem jeździł dyro, a drugi sobie stał w garażu.
Do wyjazdów zagranicę był przeznaczony wyłącznie jeden mercedes, drugi kursował tylko po kraju i nigdy nie miały prawa jechać razem do tego samego celu.

Długo nie trzeba było, żebyśmy się zorientowali, że ten drugi ma przebijane numery - dowód i numer rejestracyjny miały ten sam (duplikat). Roland - cwaniaczek - tak dopieszczał firmę po swojemu. Potrwało to ze 2-3 lata, wymagało czasem różnych lawiracji na przykład przy przeglądach technicznych, ale wówczas nie było centralnego systemu i to działało.

Przy likwidacji firmy dyrektor kazał wprowadzić przebijanego merca na halę i go zezłomować za pomocą młotów, szlifierek, pras - mieliśmy dowolność. Miał zostać śrut. Pamiętam scenę jak kolega z wielkim młotem wszedł na dach i naparzał z góry po szybach i słupkach. Zutylizował wartość swojej kilkuletniej pensji w godzinę.

firma samochód

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (137)

#91895

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielności bardziej sytuacji, bo winić nikogo nie mogę za to, jak ułożone jest prawo.

Kupiłam jakiś czas temu grzejnik. Rzeczony grzejnik po dwóch miesiącach normalnego użytkowania postanowił się popsuć. I to jak! Najzwyczajniej w świecie skubaniec zaczął się palić. Konkretniej to panel sterowania zaskwierczał, zadymił i całe szczęście, że byłam obok, to zdążyłam dziada odciąć od prądu. Nie chcę myśleć co by było, gdyby ta awaria zdarzyła się w nocy... Ja wiem, chciałam ciepło, to dostałam ciepło.

Ale do brzegu. Zgłosiłam reklamację, została przyjęta z prośbą o dostarczenie urządzenia. Jako oczekiwany sposób rozwiązania określiłam zwrot pieniędzy - musiałam kupić pilnie nowy grzejnik, bo średnio widziało mi się życie przez przynajmniej dwa tygodnie w zimnym.

Po ustawowych 14 dniach otrzymałam informację - grzejnik można sobie odebrać po naprawie. Ale hola hola, ja nie tak chciałam! Podzwoniłam, napisałam, niestety się nie da się. Jest zwrot po naprawie i sklep ewentualnie może mi na swój koszt urządzenie odesłać kurierem.

Nie wiem, kto jest tu piekielny, ale grzejnik przyszedł dziś, oczywiście bez jakiegokolwiek protokołu naprawy czy choćby pieczątki w karcie gwarancyjnej, i tak sobie dumam dlaczego jako poszkodowana w ramach zadośćuczynienia mam teraz dwa urządzenia, z czego jedno zbędne i jestem ładnych kilka stów w plecy...

market niepolski ale urządzenie produkcji polskiej

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (127)

#91788

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Brat pojechał do Zakopanego. Opłata za pokój to 130 złotych za dobę. Na miejscu okazuje się, że trzeba dopłacić 50 złotych za parkowanie na posesji.

Edit.
W opisie darmowy parking dostępny na terenie posesji i ilości na 2 samochody tzn. właścicieli. Owszem można stanąć, ale na drugiej części posesji, ale tam już opłata. Na ulicy oczywiście zakaz. Booking o dziwo szybko sprawę zweryfikował i nakazał umożliwienie darmowego parkowania pod groźbą kar umownych. Górale są chytrzy na dutki.

Gorole

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (199)

#91968

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W wieku niemal 30 lat zamieszkałem w bloku. Zastanawiam się, czy ludzie się zmienili na gorsze, czy to jednak ja się przyzwyczaiłem do mieszkania w domu jednorodzinnym? Opiszę tu kilka perypetii pomiędzy mieszkańcami.

Nowe osiedle, 8 bloków, podzielone na 2 wspólnoty mieszkaniowe i 2 oddzielne adresy (np. Nowa 18 i Nowa 20), ale z wspólnym wjazdem na osiedle dla samochodów. Każdy mieszkaniec w cenie mieszkania miał jedno miejsce parkingowe na terenie osiedla.

Żyjemy sobie spokojnie, nikt nikomu nie wadzi. Ponieważ to nowe osiedle, niektórzy zamieszkali w nim szybciej, ponieważ bloki budowano po kolei. Budując mieszkania, deweloper, zgodnie z ustawą o własności lokali ustanowił się zarządcą i zarządem pierwszej wspólnoty do której należę. Żaden z kolejnych właścicieli nie miał nic przeciwko, wszystkim było to na rękę. Płacimy czynsze, deweloper nam zarządza, itd.

Pierwszy zgrzyt zaczął się przy sprawozdaniu i rocznym rozliczeniu kosztów zarządzania. Przyznam szczerze, nie znałem się na tym i po prostu zaakceptowałem rozliczenie (można to było zrobić online na portalu dewelopera). Kilku osobom rozliczenie się jednak nie spodobało. Napisali do dewelopera pismo, w którym wskazali nieścisłości (na kwotę ok. 40 000 zł) i prośbą o wyjaśnienie, gdzie zaginęły pieniądze oraz zawiadomili pozostałych mieszkańców wspólnoty i nieprawidłowościach przez wrzucenie pism do skrzynek pocztowych. Każdy, kto nie potrafił samodzielnie zapoznać się z rozliczeniem, mógł się umówić na spotkanie, gdzie zostało to wyjaśnione. Sam poszedłem na takie spotkanie i przyznałem im rację. W odpowiedzi na pismo kilku mieszkańców, deweloper złożył rezygnacje ze stanowiska zarządu i zarządcy, argumentując ją czepianiem się mieszkańców i brakiem szacunku do wykonywanej przez nic CHARYTATYWNIE pracy. Co zrobili pozostali mieszkańcy, którzy do tej pory stali z boku? Stanęli po stronie dewelopera i obrazili się na kilkanaście osób, którzy wysłali pismo tylko dlatego, że straciliśmy zarząd i zarządcę.

Serio? Mieć wywalone za zaginione 40 000 zł?

deweloper zarzadca zarzad wspolnota mieszkancy

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (140)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni