Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#90911

przez ~Kradziejkajednazla ·
| Do ulubionych
Będzie krótko.

Według mojej kuzynki i ciotki, ukradłam im mieszkanie po babci. Rozgadują po rodzinie, że chciały mnie podać do sądu, ale ja spaliłam wszystkie dowody. Powinnam im oddać połowę wartości mieszkania, bo ciotka w końcu była córką babci.

Mieszkanie po babci miałam przepisane jeszcze za jej życia w ramach za opiekę do końca. Specjalnie szukałam mieszkania do wynajęcia w okolicy osiedla babci, abym mogła być blisko niej. Razem z narzeczonym przynosiliśmy jej zakupy, sprzątaliśmy, jeździliśmy do lekarza. Niestety zbyt późno zdiagnozowano u niej raka i dosłownie 2 miesiące po diagnozie, babcia zmarła. Babcia mieszkała w małej kawalerce z osobną kuchnią - metraż 35 M2. Nie pozwalała zrobić żadnego remontu, bo ostatni remont wykonywany był przez dziadka przed jego śmiercią i babcia czuła przez to jego ducha. Dziadek zmarł gdy miałam 2 lata, w chwili śmieci babci, lat miałam 27.

Zrobiliśmy remont i przeprowadziliśmy się do babci. Mieszkanie w jednym z 5 największych miast Polski, jego wartość wzrosła po remoncie. Wtedy ciotka i kuzynka o babci sobie przypomniały, bo mieszkanie można spieniężyć za około 400-500 tysięcy. A gdy babcia umierała byłam z nią ja, narzeczony i mój tato. Taka córka i wnuczka.

mieszkanie spadek

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (178)

#90891

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja pierwsza historia, ale muszę to opisać.

3 miesiące temu w mojej firmie dyscyplinarnie zwolniono chłopaka bo podczas rutynowej kontroli alkomatem miał 0.01 promila. Drugie badanie (którego żądał) wykazało 0.0. Prawdopodobnie od papierosa wyszedł wynik pozytywny, ale uznano pijany przyszedł do pracy.

Wczoraj wyczuto alkohol od dwóch Ukraińców. Zbadano i wynik w 5 godzinie pracy najpierw 0.6 po 15 minutach 0.8 promila czyli ewidentnie pili w pracy.

Zwolnienie za porozumieniem stron.

Szykujemy strajk.

Duza firma

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (205)

#90909

przez ~ula ·
| Do ulubionych
Przeczytałam historię #90905 i wróciły wspomnienia...

Od razu napiszę, że nie odnoszę się bezpośrednio do sytuacji z historii, ot, jest pewne podobieństwo.

Otóż moja mateczka ma trójkę dzieci, z czego ja mam zezowate szczęście cieszyć się jej najmniejszą sympatią. Czemu? Nie wiem, ale mam pewne podejrzenia.
Moja matka jest kobietą piękną i zadbaną i zawsze taka była. Szczupła, ładnie umalowana, ubrana bardzo kobieco, wręcz seksownie, ale z klasą.
Ja... No cóż. Nie jestem taka. Ok, nie jestem też typową chłopczycą, ale wolę ciuchy wygodne, nie za dobrze czuję się na wysokich obcasach i obcisłych sukienkach. Preferuję raczej sportowe buty, a jeśli już sukienki to raczej luźniejsze, dłuższe.

Gdy miałam 12 lat dość nagle nabrałam kobiecych kształtów. Dodam, że jako pierwsza w klasie, tak, że dość mocno odstawałam wyglądem od rówieśniczek. One w większości drobne, niższe o głowę, o wyglądzie dziecka. Ja, wysoka, z dużym biustem, wcięciem w talii. Spokojnie można było mi dać 16 lat. Czułam, że moje ciało nie pasuje do psychiki, bo kompletnie nie interesowała mnie moda, chłopaki, malowanie się. Lubiłam bawić się w berka, jeździć na rowerze, wymieniać się z koleżankami karteczkami.

Moja mama widziała to inaczej. Jej zdaniem powinnam już ubierać "dorosłe" ciuchy, zaczęła mi kupować kosmetyki do makijażu, zabrała do fryzjera i kazała ściąć moje długie, nieco bezkształtne włosy i zrobić "fryzurę". Dla mnie to był koszmar - musiałam się wysilać rano, aby upiąć włosy, bo związane gumką, jak to miałam w zwyczaju, wyglądały idiotycznie. Mama niemalże siłą malowała mi paznokcie, a codziennie rano przypominała o tym, że mam nałożyć chociażby błyszczyk na usta. Czułam się jak idiotka, a fakt, że zaczęłam słyszeć w szkole za sobą szepty, że się stroję i jestem stara maleńka, jeszcze to pogarszały. Inne dziewczyny po wyjściu z domu w tajemnicy malowały rzęsy czy usta, ja w tajemnicy zmywałam to z siebie w szkolnej toalecie.

Wyrosłam z moich galowych ciuchów. Prosiłam mamę o podobne, co wcześniej, ciemną spódniczkę do kolan i zwykłą białą koszulę. Mama wiedziała lepiej, kupiła mi bluzkę z dekoltem i obcisłą spódnicę. Na wszelkich galach czułam się jak idiotka i dopiero po interwencji nauczycielki dostałam normalne ciuchy.
Oczywiście, matka nagadała się w domu, że nauczycielka jest zazdrosna, bo sama jest stara i brzydka i nie zna się na modzie.

Jednak był w tym wszystkim jeszcze gorszy aspekt, czyli udawana świętojebliwość przed krewnymi. Przykładowo, zostaliśmy całą rodziną zaproszeni na wesele, miałam wtedy 13 lat. Chciałam ubrać prostą sukienkę w kwiatki, krótki rękaw, do kolan, bez żadnych udziwnień. Ale nie, mama kupiła mi oczywiście obcisłą sukienkę z dekoltem. Oczywiście, na weselu mój strój zrobił furorę w tym negatywnym sensie. Jak ciotki zaczęły zwracać uwagę, czy to aby nie zbyt wyzywająca kreacja jak na 13-latkę, to matka zaczęła lamentować, że tak, ona mi mówiła to sama, ale ja się uparłam, bo chciałam być ładna jak mamusia.

No cóż, gdy trochę podrosłam zaczęłam stawiać na swoim i przestałam dać się matce stroić. Dopiero gdy miałam jakieś 15 lat (przełom gimnazjum i liceum) ojciec też zaczął interweniować i stawać po mojej stronie. Do niego też mam pretensje, bo zdobył się na to dopiero, gdy sama zaczęłam wyrażać głośno swoje zdanie. Wcześniej nic nie mówił, choć niby też mu się nie podobało, żeby dziewczynka z gimnazjum świeciła cycem i dupą. To mógł się odezwać, nie?

Niestety, ale w jakimś stopniu mamie zawdzięczam to, że w bardziej seksownych ciuchach cały czas czuję się jak idiotka. Zawsze wydaje mi się, że wyglądam jak klaun, jak karykatura samej siebie. Nie jestem w stanie przełamać się do założenia czegoś dopasowanego, bluzki z dekoltem czy krótkiej spódniczki, choć figurę mam chyba odpowiednią i czasem podziwiam z zazdrością tak ubrane kobiety.

Dodam też, że moja mama wywierała na mnie nacisk na zainteresowanie się chłopakami. Gdy miałam 14-15 lat zaczęłam dużo czasu spędzać z kolegą z klasy. Nie wiem, chyba się sobie podobaliśmy, ale ciągłe gadanie matki i wypytywanie czy ze sobą chodzimy, jak bardzo go lubię i czy się całowaliśmy, sprawiły, że przeszła mi ochota na nasze "randki". Zresztą, nawet gdy kończyłam liceum i nie zaliczyłam jeszcze żadnej romantycznej znajomości, matka traktowała mnie tekstami typu "koledzy ze studiów będą się z ciebie śmiać" albo "ty to robisz specjalnie, na przekór?"

Dzisiaj mama już nie ośmiela się komentować któregokolwiek z tych aspektów, chyba dlatego, że raz przestałam się do niej odzywać na pół roku, gdy skomentowała mój "niekobiecy" ubiór.

mama

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (155)

#90896

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może nie napiszę nic odkrywczego, ale krew mnie zalewa.

Księgowa poinformowała mnie, że wszedłem na drugi próg podatkowy.

Zarabiam głównie z prowizji, na które ciężko pracuje. Więc to antyludzkie państwo postanowiło dać mi cudowny prezent na święta i uwalić wypłatę o około 2000 PLN. Mimo, że zasuwałem więcej żeby mieć trochę dodatkowego gorsza przed świętami to za listopad dostanę tyle samo co za październik w którym miałem gorsze wyniki.

Rachunki i inne wydatki pozostają te same, a w tym okresie są nawet większe.

Nie ma to jak być karanym za to, że się pracuje.
Może powinienem zmienić system wartości oraz myślenia i zamiast tego żerować na pracy innych i ciągnąc socjal?

państwo

Skomentuj (76) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (135)

#90907

przez ~lekstaz ·
| Do ulubionych
Wiele mówi się o tym, jak to dochtóry są niedouczone. Jako niemal świeżo upieczona absolwentka kierunku lekarskiego, a od niespełna dwóch miesięcy stażystka - zgadzam się z tym stwierdzeniem. Dlaczego? Spieszę z wyjaśnieniami.

Studiowałam w jednym z największym polskich miast. Uczelnia stara, z tradycjami, znanymi nazwiskami. Z zewnątrz wszystko wygląda pięknie, regularnie zajmuje wysokie pozycje w rankingach uczelni medycznych. Gdy jednak zajrzy się pod kocyk rankingowy, już tak wesoło nie jest. Wyniki Lekarskiego Egzaminu Końcowego (LEKu), czyli egzaminu zawodowego organizowanego przez zewnętrzną instytucję (taki sam test dostają absolwenci wszystkich polskich uczelni), co roku są jednymi z najniższych. Przewyższają nas nawet pogardzane przez wielu profesorów mniejsze uczelnie jak Białystok czy Szczecin.

Zajęcia to jeden wielki rollercoaster, z którego powypadało część śrubek i chwieje się na zakrętach. Plan niby jest, ale fizycznie nie da się do przerobić. Rozkład przedmiotów i ilość godzin poświęcona na nie jest prawie taka sama, jak 30 lat temu. Nie nadąża za rozwojem wiedzy - oczekuje się, że w tym samym czasie wchłoniemy wiedzę taką, gdy chorób było sporo mniej. I wiecie co? Ani prowadzący nas nie są w stanie tego nauczyć, ani by sami z książek, bo chyba trzeba by było nie spać. Ale wszystko ładnie zdajemy, a od momentu gdy zaczynają się zajęcia kliniczne jest naprawdę luźno. Dlaczego? Bo większość egzaminów jest na podstawie testów z zeszłych lat (nie ma pytań otwartych, bo LEK też jest tylko testem), prowadzący nas albo nie odpytują, albo robią to bardzo pobieżnie; takich którym się chce można policzyć na palcach jednej ręki. Do tego są bolączki poszczególnych katedr, jak trzy różne plany zajęć, przez co nie wiadomo czego się uczyć (wszystkiego się nie da), prowadzący kończący po 1 godzinie zamiast po 4 (idźcie do domu, ja mam pacjentów) i takie tam.

Kończymy więc studia, mając wiedzę na zasadzie: przy zapaleniu płuc prawidłowym postępowaniem jest "wszystkie powyżej" (bo tak wygląda pytanie na egzaminie). Lekka hiperbola, ale lekka. Praktycznego nauczania mieliśmy tyle, co kot napłakał. Prawie nie badaliśmy pacjentów, nie ocenialiśmy wyników badań, nie wiemy nawet, jak przeprowadzać diagnostykę różnicową. Nie wiemy, jak dopasować poszczególne leki do sytuacji szczególnych, jak zaplanować leczenie nadciśnienia czy jak wprowadzać leki przeciwzakrzepowe - zupełne podstawy pracy lekarza. Miały nas nauczyć tego studia. Nie zrobiły tego.

To co, nauczymy się na stażu, prawda? Hehehe... nie. Trafiłam do Szpitala Uniwersyteckiego - duże litery oddają ego dyrektora (żeby oddać je w pełni, powinno być CapsLockiem). Poszłam tam dlatego, że jest w nim oddział, na którym w przyszłości chcę pracować. Wydawało by się, że skoro to taka poważna placówka, to umieją się zająć stażystami, prawda? Nope. W teorii staż jest po to, by wiedza nabyta na studiach została doszlifowana w praktyce pod czujnym okiem doświadczonych lekarzy. Mamy ograniczone prawo wykonywania zawodu, co znaczy że możemy robić tylko niektóre rzeczy - jednak jest ich sporo: badanie, pisanie dokumentacji, w porozumieniu z lekarzem wystawianie skierowań, a nawet stwierdzenie zgonu. Ba, na wielu oddziałach ma się swoich pacjentów, ale większość rzeczy dogaduje z doświadczonymi. Świetna sprawa, pozwala poznać pracę w bezpiecznych warunkach.

Niestety, nie w Szpitalu Uniwersyteckim. Dlaczego? Żeby zlecać te wszystkie rzeczy, musi to przejść przez system szpitalny. A do tego potrzebne jest konto. Stażyści zaś kont nie mają. Dlaczego? Bo (zapnijcie pasy) niektórym profesorom się nie podoba, że stażyści mają dostęp do wielu oddziałów, podczas gdy oni mają tylko do swojego. Co prawda można zrobić tak, by był dostęp tylko do jednego z nich na czas stażu na nim, a potem było to usuwane. Ale nie, nie można i kropka. Dyrektor stanął oczywiście po stronie profesorów. A żaden lekarz nie pozwoli stażyście na samowolkę na swoim koncie (do którego zgodnie z prawem nie mamy dostępu), bo wszystko idzie na jego konto. Z braku czasu zazwyczaj oni zlecają co potrzeba, my tylko patrzymy. Czasem się udaje np. napisać obserwację czy zlecić badania laboratoryjne, ale tyle zostało z bycia "małym lekarzem". Co innego, gdy trzeba samemu decydować, a co innego gdy się tylko patrzy.

Staż kończę za niecały rok. Dostanę pełne prawo do wykonywania zawodu, będę miała pełną odpowiedzialność za ludzi, których leczę. W moim przekonaniu i wielu moich znajomych - nie będąc do tego przygotowanym. Nasza nadzieja w tym, że trafimy na pracodawców, którzy będą nam dawali coś w rodzaju taryfy ulgowej na początku, choć nawet nie muszą tego robić. Przecież 7 lat edukacji za nami...

słuzba_zdrowia

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (97)

#90893

przez ~Zuczek1234 ·
| Do ulubionych
Od czasu do czasu przez Internet przewija się dyskusja na temat usług przewozowych. Jak to niby korporacje taksówkarskie są lepsze, bo etyka zawodu, bezpieczeństwo itd.
Z taksówek czy to korporacyjnych czy nie, korzystamy rzadko, raz w roku na lotnisko itp.

Dziś jednak o 13 mąż zadzwonił po taką korporacyjną, bo mieliśmy napięty grafik i czekamy w kolejce na wymianę opon, a mąż chciał na wieczorny pociąg zdążyć na dworzec. Dworzec jest oddalony od nas ok. pół godziny jazdy autem.

Taksówka miała być o 17. 30. O godz. 17. 15, gdy byliśmy jeszcze na towarzyskim spotkaniu, ale nie takim coby ktoś z niego mógł wyjść i nas zawieść, zadzwoniono do męża, że taksówki nie będzie, bo nikt nie chce przyjechać. Kolejny telefon po taksówkę i to samo - nikt nie chce. Trasa krótka nie była, ale... padał dziś w Warszawie mokry śnieg i ciężko się jeździło.
Etyka zawodu, taaak...

uslugi

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 72 (90)

#90899

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Idę na umówioną wizytę do okulisty (kontrolną). Zgłaszam się na recepcji - i zonk: "…w systemie widnieje Pan jako nieubezpieczony".

Że co proszę? Mam działalność gospodarczą, składki na ZUS płacę regularnie, w tym miesiącu też zapłaciłem (już prawie dwa tygodnie temu). O co chodzi?

Dzwonię do NFZ - każą dzwonić do ZUS. Dzwonię do ZUS. Po dwudziestu minutach czekania na połączenie i odsłuchaniu pięciuset fascynujących informacji o tym, że od stycznia 500+ będzie już 800+ - mam wreszcie połączenie. Pani najpierw zadaje mi sto głupich pytań, potem sprawdza moje konto - okazuje się, że za ostatnie dwa miesiące (czyli za wrzesień i październik) nie mam złożonego DRA - takiego papierka (w formie elektronicznej), który trzeba co miesiąc składać. Więc to nieistotne, że zapłaciłem w tym miesiącu ponad 1700 zł składek - nie ma papierka, nie jestem ubezpieczony.

Wkurzony dzwonię do mojej pani księgowej, która się składaniem tych papierków zajmuje. Pani księgowa (solidna, dokładna i zaufana, nigdy nie miałem z nią żadnych problemów) sprawdza i mówi zdziwiona, że papierki jak najbardziej do ZUS poszły, w stosownych terminach, bez opóźnień, tak jak zwykle.

No ale ZUS ich nie widzi. A jak ZUS ich nie widzi, to ich nie ma i nikt im nie wmówi, że białe jest białe.

Pani księgowa nie ma możliwości wysłania tych papierków jeszcze raz (to się robi jakimś systemem elektronicznym, jak się raz wysłało, to drugi raz się nie da). Teraz ja będę musiał iść do ZUS z wydrukowanymi papierkami i tracić czas. A potem ZUS musi jeszcze przesłać te informacje do NFZ - mają na to 15 dni.

Czyli - nieważne, że zapłaciłem tylko w tym miesiącu ponad 1700 zł, nieważne, że papiery zostały wysłane - przez bajzel w ZUS nie będę ubezpieczony przez co najmniej najbliższe dwa tygodnie.

Szlag mnie trafi :-(

Edit - półtorej godziny i 12 (słownie: dwanaście) telefonów później.

Okazuje się, że ZUS jednak - po odpowiednio głębokim poszperaniu - WIDZI moje DRA. Są. Przyszły. Zostały przyjęte.

Więc o co chodzi? No nie wiadomo, ale "ze strony ZUS wszystko jest OK". Co dalej zatem - czy ZUS może w tej sprawie poinformować NFZ?

Otóż nie. Ja mam wziąć stosowny papierek z ZUS i udać się do wojewódzkiej siedziby NFZ, żeby go tam złożyć z wnioskiem (!) o weryfikację statusu ubezpieczenia.

No OK, mogę przesłać to pismo przez ePUAP. Co też zrobiłem (zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut, bo ePUAP jest skonstruowany tak, jakby jego głównym celem było utrudnianie petentowi życia). I teraz łaskawcy mają 15 dni na rozpatrzenie mojego wniosku.

Aha - 15 dni ROBOCZYCH. Czyli nie dwa tygodnie, a trzy.

Trzymajcie kciuki, żebym w tym czasie poważniej nie zachorował.

P..przone państwo z kartonu.

ZUS jego mać…

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (225)

#90905

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O hipokryzji słów kilka.

Miałam ostatnio dość nieprzyjemną rozmowę z członkiem rodziny. Nieprzyjemną w cudzysłowie. Padło z mojej strony kilka niecenzuralnych epitetów i jeszcze mniej przyjemnych określeń. Na swoją obronę mam tylko to, że stanęłam w obronie dziecka.
Dziecię moje (lat 15) weszło w okres dojrzewania na pełnej parze. Z dnia na dzień można rzec, że wydoroślała. Pod względem fizycznym, bo mentalnie jeszcze daleko. Córa na co dzień preferuje raczej ubiór sportowy, luźny. Jak to czasem określam żartobliwie, wręcz menelowaty.

Ale nie było by tej historii, gdyby nie impreza szkolna i preferowane przebranie na nią . Dziecię moje postanowiło przebrać się za postać mi kompletnie nieznaną, aczkolwiek pokazała mi o co chodzi. No cóż, torebusia pod pachę, pod drugą Młodą i szukamy odpowiedniego stroju. Udało się chwilę przed imprezą skompletować wszystko. Dziecię strój przymierzyło, pasuje. Zrobiło sobie jeszcze zdjęcie i to mogło być na tyle. Zaznaczę tylko, że owo przebranie, to czerwona obcisła sukienka do kolan i czerwone buty na niskim obcasie. Zdjęcie wysłała do koleżanki i do kuzynki, a ta pokazała je swojej mamie.

No i od mamusi, strażniczki niewieścich cnót, dostałam na drugi dzień telefon i opie..z. Nasłuchałam się, że jestem nienormalna, że pozwalam Młodej tak się ubrać, że jak to tak można. Ona swojej córce nigdy nie pozwoliłaby tak się ubrać! Sukienka jest obcisła, wszystko uwydatnia! Przecież to skandal!

Starałam się spokojnie wytłumaczyć, że to przebranie na bal, ale z marnym skutkiem. Co rusz byłam przekrzykiwania. Miarka się przebrała, gdy na moje dziecko padły określenia typu- kur.., dziw..itp. Przypomniałam jej dosadnie i mało kulturalnie jak to ona w wieku lat 13 latała za chłopakami, a mając 14 urodziła. Teraz będąc przed 40 wie jak każdego określić, a o sobie nie pamięta. Rozłączyła się krzycząc do telefonu epitety pod moim adresem.

Teraz tak siedzę i myślę jak to jest. Czyjeś się widzi i wie co powiedzieć, a na swój temat już nie.

Piekiełko

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (165)

#90902

przez ~Roslinnalekarka ·
| Do ulubionych
Jestem ci ja lekarką roślinną, tzn rodzinną. Dziś na teleporadę zgłosił się syn babuleńki po 90-tce, która nagle upadła, zaniemogła, zaniemówiła i zaległa w łóżku... tydzień temu. Od tego czasu leży i nie mówi, a syn zaniepokoił się dopiero teraz, bo matula nie ma gorączki.

Tak, że tego drodzy bywalcy piekieł, er, serwisu piekielni, jak bliski wam nagle zaniemówi, lub upadnie na głowę, dzwońcie po karetkę. No chyba, że wam ich życie niemiłe.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (104)

#90897

przez ~Ksksnzianajz ·
| Do ulubionych
Tyle ostatnio w telewizji mówi się o przemocy wobec dzieci i o tym aby reagować. Tylko po co, skoro nikt nie reaguje dalej?

Wynajmowałam mieszkanie na granicy dobrej i złej dzielnicy. Miałam różnych sąsiadów - miłych staruszków, studentów i osoby, które, nazwijmy ich przyjacielsko, zwiedzały pewne ośrodki zamknięte dla ogółu społeczeństwa.

Nade mną mieszkanie wynajęła rodzina z dzieckiem, na oko 2-3 letnim. I skończyła się sielanka. Awantury od rana do nocy, krzyki, trzaskanie drzwiami. Właścicielka mieszkania nic sobie z naszych upomnień nie robiła, bo to jej bratanka wujka syn z rodziną i my się na nich uwzięliśmy.

Awanturom i krzykom rodziców wtórował płacz dziecka. Dziecko prawie nie mówiło, komunikowało się płaczem, a sama byłam świadkiem, jak jego ojciec pieszczotliwie go upominał : Nie biegaj jak debil, bo się wypie... i ryj rozje...

Dziecko matki się kompletnie nie słuchało. Sąsiadka widziała jak kiedyś dziecko ugryzło ją do krwi, bo nie chciało wsiąść do wózka.

Podczas jednej pijackiej imprezy, w mieszkaniu była bójka. Zgłosił ją sąsiad mieszkający naprzeciwko patusów. Nim przyjechała policja, matka uciekła z dzieckiem i wróciła, jak dostała sygnał, że policja odjechała. Podejrzewaliśmy, że wszyscy byli pod wpływem. Nikt nie zadał sobie trudu poszukania dziecka, mimo że sąsiad zgłaszał, że jest bójka, a w mieszkaniu mieszka małe dziecko.

Sąsiedzi zgłaszali ich zachowania do spółdzielni, a spółdzielnia do służb, które "uchybień nie zarejestrowały".

Kiedyś sąsiad patus wyprowadził się na kilka dni. Mamy bardzo cienkie ściany, jak to w bloku z PRL i usłyszałam jak w nocy dziecko poszło do mamy zapłakane, bo chyba śnił mu się koszmar. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami, następnie krzyk matki na dziecko, że po co ją budzi. Większy płacz dziecka, trzaśnięcie drzwiami w drugim pokoju i walenie w nie rękami z krzykiem: "mama".

Wkurzyłam się, zadzwoniłam na policję, bo nie będę ryzykować, że patusiara zrobi mi krzywdę, skoro własne dziecko traktuje jak szmatę. Nie mam żadnego mężczyzny, aby poszedł ze mną. Zanim policja przyjechała minęła ponad godzina. Nie odnotowali śladów fizycznej przemocy, a na moją uwagę, że to maltretowanie psychiczne, uśmiechnęli się, że to może tak brzmieć zza ściany, ale dziecko jest czyste, bez siniaków, to oni podstaw do interwencji nie mają.

Krótko po tym sąsiedzi się wyprowadzili, bo w ich ocenie, to my, inni sąsiedzi, nie dawaliśmy im żyć. Bez powodu zgłaszaliśmy na służby i do spółdzielni, a oni normalnie żyli, jak ludzie.

Mam tylko nadzieję, że ktoś dziecko potraktuje na serio, gdy pójdzie do przedszkola i podejmie interwencję. Nam się nie udało.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (119)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni