Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#91757

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki oraz jako asystent osoby niepełnosprawnej na umowę-zlecenie, od chyba dwóch czy trzech lat moim zleceniodawcą jest MOPS. Wymaganie MOPS-u wobec asystentów są dosyć duże (chociaż jak dla mnie logiczne), no ale ostatnio dołączyło do nich chyba jeszcze jedno, którego nie jestem w stanie spełnić, a mianowicie zdolności telepatyczne jako forma komunikacji ze zleceniodawcą...

Piątek 29 listopada. Mam dniówkę W DPS-ie (7.00-19.00), koło południa dostaję wiadomość na messengera. Od koleżanki, która również pracuje jako asystent. Zdjęcie karteczki wystawionej w MOPS-ie o treści "karty pracy za listopad oddajemy do 29 listopada". Nosz kurrrr...tyna wodna, chyba ich pomigotało!

Po pierwsze - to umowa-zlecenie, realizowana w domach podopiecznych, w odpowiedniej placówce MOPS-u bywamy raz w miesiącu, właśnie oddając karty pracy, będące podstawą rozliczenia danego miesiąca.

Po drugie - w umowie jest zapis, że karty pracy oddajemy w ciągu pierwszych trzech dni roboczych miesiąca następującego po miesiącu rozliczeniowym.

Po trzecie - MOPS ma zarówno nasze adresy mailowe ("kwitki" z wypłaty nam wysyłają) jak i numery telefonów ("pani Xynthio, proszę podejść do nas, źle pani godziny policzyła").

Po czwarte - byłam tam (tzn. w tej placówce MOPS-u) jakieś półtora tygodnia temu, podopieczna mnie prosiła o załatwienie pewnej sprawy i głowę dam sobie uciąć, że żadna taka karteczka tam jeszcze nie wisiała, nie mówiąc już o tym, że żadna z trzech osób, z którymi tego dnia rozmawiałam, nic nie wspominała o konieczności wcześniejszego oddania kart pracy.

No cóż, będę tam w poniedziałek i naprawdę nie chciałabym usłyszeć, że się spóźniłam z oddaniem kart pracy za listopad, bo nie ręczę za siebie...


EDIT - aktualizacja z dzisiaj (poniedziałek 02.12):

- godz. 9.10 sms "Dzień dobry, bardzo proszę o oddanie kart pracy za listopad w dniu dzisiejszym", podpisany ładnie imieniem i nazwiskiem pani z MOPS-u;

- godz. 13.20 drugi sms (szłam już do nich po schodach) "Pani Xynthio, karty za grudzień max do 13-go grudnia".

Nawet się nie zdążyłam zdenerwować, bo jak tam weszłam, to pani była bardzo miła i uprzejma, jak tylko coś wspomniałam o tym terminie 29.11, to stwierdziła, że no tak, ona rozumie, że ja nie wiedziałam, bo ona nie miała jak mnie zawiadomić... Osoba, od której dostałam tego dnia dwa sms-y (w tym jednego dosłownie przed chwilą), mówi, że nie miała mnie jak zawiadomić. System mi się zawiesił i nijak tego nie skomentowałam.

praca

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 91 (97)

#91754

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sumie to będzie o problemie alkoholowym wśród rodaków, choć od dość nietypowej strony.

Jak część z was wie, mieszkam w Irlandii. Tak wyszło, że jakiś czas temu musiałem się wyprowadzić i szukać nowej chaty. Kto wie, jakie obecnie są realia w tym kraju, zdaje sobie sprawę, że znalezienie czegokolwiek jest bardzo trudne i właściwie konieczność przeprowadzki grozi wręcz bezdomnością. Naprawdę. Tak mało jest mieszkań czy pokojów do wynajęcia, że ciężko znaleźć cokolwiek. Znam sytuacje, gdzie ludzie wynajmują pokoje w domach, gdzie nie znoszą swoich współlokatorów, ale nie wyprowadzą się, bo nie mogą nic znaleźć.

Na szczęście udało mi się znaleźć pokój do wynajęcia i z warunków jestem bardzo zadowolony. Zwłaszcza jak na irlandzkie realia, to dom o wysokim standardzie, przede wszystkim ciepły. Ale wynająłem pokój przez agencję. I jedną z zasad wynajmu wg regulaminu jest zakaz picia alkoholu w domu. I tu się objawia problem alkoholowy niektórych rodaków. Jak im powiedziałem o tej zasadzie, to nie mogli tego przetrawić i nawet zaczęli mi doradzać, jak powinienem pić, żeby właścicielka domu się nie zorientowała (czasami nocuje w tym domu, jak ma coś do załatwienia w mieście; normalnie mieszka gdzie indziej).

Tak. W sytuacji, gdzie znalezienie jakiegokolwiek lokum graniczy z cudem, czynsze są bardzo wysokie, a konieczność wyprowadzki naprawdę grozi bezdomnością z powodu braku miejsc do wynajęcia, życzliwi rodacy radzili mi, jak pić alkohol w domu po kryjomu, choć regulamin agencji wyraźnie tego zabrania i złamanie warunków wynajmu grozi natychmiastową eksmisją. I w takiej sytuacji radzili mi, jak pić, żeby nikt się nie domyślił. I to nie jacyś żule, którzy muszę się napić, tylko wydawałoby się, że normalni ludzie. Nie oburzyło ich, że tak ciężko jest znaleźć coś nowego, że czynsz jest tak drogi (jak na obecne realia w normie), tylko że wg regulaminu nie można pić alkoholu. Czasami mam wrażenie, że w tym narodzie naprawdę potrzebna jest jakaś zbiorowa terapia alkoholowa, skoro ludzie mają takie priorytety.

P.S. Okazało się, że właścicielka domu w zasadzie nie przejmuje się regulaminem agencji, więc można się w domu napić, o ile będzie spokój, ale to już inna historia.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (117)

#91750

przez ~missmiss ·
| Do ulubionych
Po przeczytaniu historii o skradzionych potrawach świątecznych, chciałam podzielić się swoją historią.

Nie o kradzieże tu chodzi, ale o balkon.

Otóż swego czasu mieszkałam na parterze, dość niskim. De facto na mój balkon można było wejść z trawnika nawet nie będąc super sprawnym fizycznie. Było to dla mnie mieszkanie przejściowe, nic szczególnie na balkonie nie trzymałam, ale balkon wychodził na podwórko. Takie podwórko, na którym jest trochę trawki i nic poza tym. Głównie wychodzili tam ludzie z psami, dzieciaki pograć w piłkę albo sąsiedzi posiedzieć z piwkiem. Dwie rzeczy mnie nieco zszokowały.

Pierwsza sytuacja - dzieciaki grają w piłkę. Mój balkon wychodził z kuchni i tam też stałam, gdy na balkon wleciała mi piłka. Jako, że w tym konkretnym momencie ugniatałam ciasto, postanowiłam wyjść na balkon i powiedzieć, że zaraz im piłkę podam, jak ręce ogarnę z ciasta. Nim jednak zdążyłam, jedno z dzieci wskoczyło mi na balkon i bezpardonowo piłkę zabrało. Nawet "dzień dobry" nie powiedział ;)

Druga sytuacja. Wieczorem pod moimi oknami siedzieli sąsiedzi, piwkowali, gadali. Jako, że skończyli niedługo po 22 nie przeszkadzało mi to. Nie wiem, czemu ale sąsiedzi postanowili puste puszki i paczki po papierosach zdeponować u mnie na balkonie. Widocznie do śmietnika czy to w mieszkaniu czy po drugiej stronie kamienicy było im za daleko, a przecież na trawniku śmiecić nie będą

sąsiedzi blok balkon

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (150)

#91749

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu.

Mój tata ożenił się po raz drugi z kobietą, która ma dorosłe dzieci niewiele młodsze ode mnie. Oprócz taty, macocha, jej syn i córka, nigdy nie traktowali mnie jak rodzinę. Niby nie było bezpośrednich spin, jednak pomimo tego, że na początku próbowałam zainicjować jakieś spotkanie z jej dziećmi, oni zawsze się wymigiwali. Nie lubię się narzucać, więc po jakichś dwóch próbach odpuściłam. Poza tym, od zawsze czuć pewien dystans między nami, w końcu łatwo rozpoznać, czy ktoś nas lubi, czy nie bardzo, więc ja również specjalnie im nie naskakiwałam, choć starałam się być miła.

W czasie studiów i niedługo po studiach, jeździłam czasem do Holandii, to na zbiory, to na prace w magazynie.
Później popracowałam rok w Polsce i znów wyjechałam, tym razem na trzy lata oszczędzając na wszystkim. Miałam jeden cel - oszczędzać na własne mieszkanie. Tym bardziej, że mama obiecała dołożyć część swoich oszczędności.

I w końcu pod koniec tamtego roku się udało. Kupiłam nieduże dwupokojowe mieszkanie. Macocha oczywiście się o tym dowiedziała, bo tata wszystko jej wygadał. Sama jest praktycznie na jego utrzymaniu, bo zarabia niewiele, a mieszkają w dość dużym domu. Przy czym, z niewiadomego powodu uważa się za najważniejszą osobę w rodzinie i próbuje wszystkimi rządzić. Jakiś czas temu jej córka z mężem doczekali się dziecka. Wtedy też przeprowadzili się do domu taty i macochy zajmując jedno piętro.

I tak, jakiś czas temu, przy okazji moich odwiedzin taty, macocha oświadczyła mi, że skoro sama mieszkam u swojego partnera, a swoje mieszkanie wynajmuję (żeby mieć z tego dodatkowy zysk), i do tego pracuję na etacie, to powinnam udostępnić je jej dzieciom, skoro rodzina się im powiększyła.
Powiedziałam, że nie ma problemu, ale kosztuje tyle i tyle.
Stwierdziła, że absolutnie teraz ich na to nie stać, że doszły im wydatki związane z dzieckiem i mogą płacić same rachunki, ewentualnie jakąś symboliczną sumę rzędu 1000 zł.
W końcu nie wytrzymałam i wygarnęłam macosze, że to był ich wybór i że sama na to mieszkanie zapracowałam, więc teraz nic dziwnego, że chcę mieć więcej pieniędzy, niż z samego etatu.

Próżniej próbowała zagrać mi na emocjach mówiąc, że w końcu moja "siostra" gnieździ się u mojego taty z dzieckiem, a moje mieszkanie zajmują obcy ludzie. W końcu jednak odpowiedziała "dobrze, w porządku" i usiadła w drugim pokoju ze smutną miną jakby miała się za chwilę rozpłakać. Wszyscy poszli ją pocieszać, a ja wyszłam na wyrodną "siostrę", która nie chce już oszczędzać na wszystkim, a wreszcie cieszyć się życiem.

Czy jestem egoistką? Może trochę, jednak jej dzieci same zapracowały sobie na to, że jesteśmy dla siebie prawie obcymi ludźmi. Jeszcze chwila, a jeszcze może stałabym się darmową pomocą do opieki nad ich dzieckiem. I tak się zastanawiam, czy oni pomogliby mi w odwrotnej sytuacji, bo szczerze wątpię.

Na całe szczęście sam tata nie wtrącał się w żaden sposób do rozmowy, a później wytłumaczył mi, że to doskonale rozumie i chyba nie ma o to do mnie żalu. Choć nie ukrywam, że zabolało mnie, że nie stanął w mojej obronie, a poszedł pocieszać żonę, jednak mam wrażenie, że sam chyba trochę się jej boi.
Zastanawiam się nad ograniczeniem kontaktu ze wszystkimi z nich poza właśnie tatą, mimo że i tak nie widujemy się często.

Historia miała miejsce pół roku temu, ale nadal mnie to gryzie, bo atmosfera między mną, a macochą i jej dziećmi jest delikatnie mówiąc bardzo chłodna.

rodzina

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 158 (166)

#91751

przez ~martyna19999999999 ·
| Do ulubionych
Krótko ze wczoraj.

Idę do osiedlowego Dino. Przed wejściem stoi pies z doczepioną smyczą i wściekle ujada. Zbliżam się do wejścia, a pies ewidentnie "broni" wejścia, wyszczerza na mnie kły i jeszcze wścieklej ujada.

Ogólnie psów się nie boję, no ale jednak trochę boję się obok niego przejść. Dobrze, że za mną szedł jakiś facet, huknął na psa, który mimo, że nadal ujadał cofnął się, a ja szybko wśliznęłam się do sklepu.

Poinformowałam o tej sytuacji kasjera, który chyba nie bardzo wiedział, co z tym zrobić. Jednak sklep duży nie jest, a że godziny przedpołudniowe, to jakoś strasznie dużo klientów tam nie było, może z 5-6 klientów. Nie powiem, trochę każdego obczajam, typując czyj to pies.

Zakupy szybko mi poszły, a stojąc przy kasie zobaczyłam, że psa spod sklepu zgarnia jakaś młoda kobieta. Gdy wyszłam jeszcze była w zasięgu mojego wzroku, więc dogoniłam ją i zwróciłam uwagę, że trochę lipa zostawiać psa pod sklepem, a tym bardziej luzem, skoro pies ma ewidentnie jakieś agresywne ciągoty.

Kobieta najpierw jeszcze grzecznie odparła, że ona przywiązała psa do wiaty na wózki, widocznie smycz się odwiązała. Zwróciłam jednak uwagę, że pies cały czas szczekał i było to słyszalne na cały sklep, a wiata jest na końcu parkingu, więc dało się zauważyć, że jakimś cudem jest on znacznie bliżej wejścia, niż przy wiacie na wózki. Tu kobiecie już odpalił się agresor i huknęła na mnie:
- No i? Miałam zostawić zakupy i iść sprawdzać co się dzieje? Walnij się kobieto w łeb!!!

dino sklep pies

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (138)

#91741

przez ~CrazyBee ·
| Do ulubionych
Historia 91740 przypomniała mi kilka dawnych sytuacji z moją mamusią. Choć mam wrażenie że poziom absurdu u nas był jednak o niebo wyżej...

Po śmierci mojego ojca matka ciągle płakała, że jest sama, chora, biedna i nieszczęśliwa. Pogadaliśmy z mężem i podjęliśmy decyzję, że może zamieszkać z nami. Matka miała swój pokój, ale mieliśmy też wspólny salon z szafką na słodycze. Mój syn miał wtedy jakieś 14 miesięcy i oboje z mężem uważaliśmy, że jeszcze za wcześnie, żeby rozszerzać jego dietę o sklepowe cukierki. Matka uważała oczywiście inaczej, ale póki mu nie wtykała potajemnie słodyczy było ok.

Pewnego pięknego dnia wróciliśmy z zakupów, kupiliśmy między innymi około pół kilo czekoladowych cukierków. Poprosiłam syna żeby zaniósł babci te cukierki i ją poczęstował (powiedziałam "Antosiu daj babci"). Babcia je wzięła, kilka zjadła i włożyła resztę do szafki w salonie.

Następnego dnia też miałam jakiś wyjazd, nie pamiętam już gdzie, a matka została z dzieckiem i podjadała te cukierki.

Wieczorem mój mąż miał ochotę na coś słodkiego, a że nie chciało mu się co chwilę sięgać do tej szafki, to wziął cały woreczek, ułożył się na kanapie, włączył telewizor i ... po pewnym czasie zasnął. Wymyślił głupio, że schowa te cukierki pod poduszką, w razie gdyby Antoś przyszedł. Obudził się rozespany w środku nocy, przeszedł do sypialni, a o cukierkach i papierkach zapomniał.

Następnego dnia poszedł do pracy, a my po śniadaniu do salonu. Ruszyłam poduszkami i wyleciały spod nich te łakocie i papierki. Zdenerwowałam się, że taki bałagan i mu to wytknęłam, gdy wrócił. Wyjaśnił, przeprosił. Sprawa zamknięta? Otóż nie.

Jakiś tydzień później w sklepie matka pyta mnie, jakie ciastka kupić. Mówię, że mamy w domu dwie paczki ciastek, cukierki, a poza tym przecież upiekłam ciasto na niedzielę, więc jeśli ma na coś konkretnego ochotę to niech bierze. Matka na to "a to sobie zjecie, a mi jak będzie trzeba, to sobie kupię" Pytam, o co chodzi, ale zostałam zbyta, że o nic.

Kolejne kilka miesięcy były ciągle takie przytyki, na przykład usmażyła kotlety, siadamy do obiadu, a ona "No muszę sobie jakieś cukierki kupić, bo mi tak cukier spadł przy tym smażeniu, że myślałam, że zemdleje" Odpowiadam: "Przecież są w szafce, trzeba było sobie wziąć. A jak nie, to na kuchennym stole stoi cukiernica" Na to matka "Aaa, co będę chodzić ". Pytam, czy coś się stało, czy ją jakoś uraziliśmy niechcący. Nie, nic się nie stało, przecież jak będzie miała ochotę, to sobie pójdzie do sklepu, kupi całą czekoladę, zje od razu i po problemie. Odpowiedziałam, że jasne, niech je na co ma ochotę.

Zaczęła kupować cukierki, czekolady i ostentacyjnie je przed nami prezentować, a następnie nie częstując nikogo, zabierać do swojego pokoju. Ok, jej sprawa. Ale co gorsza zaczęła kupować mojemu synowi żelki i tym podobne i stawiać mnie w ciężkiej sytuacji. Na przykład pobiegła rano do sklepu po bułki, kupiła paczkę tanich żelek z mnóstwem E i natychmiast po powrocie do domu mu je wręczyła. Jeszcze przed śniadaniem. Jak jej zwróciłam uwagę, że źle zrobiła, to naskoczyła na mnie, że ja powinnam mu te żelki odebrać, dać dwa, a resztę schować na później. WTF? Próbowaliście odebrać coś 15-miesiecznemu dziecku? Zapytałam jak sobie to wyobraża, czy ona ma być super babcią a ja wyrodną matką, która odbiera dziecku cukierka?
Skończyło się na tym, że tego dnia na śniadanie było pół paczki żelek. Resztę udało mi się odebrać.

Innym razem Antoś nie zjadł śniadania, to go napchała kupionymi w sklepie herbatnikami, bo przecież nie są bardzo słodkie, a jakby nie zjadł, to by chodził głodny. Żelazna logika, co? Jakby był głodny, to by zjadł śniadanie. Skoro nie chciał jeść, to ja odczekałabym pół godziny i zaproponowała mu ponownie coś do jedzenia. Ja też nie zawsze jem śniadanie piętnaście minut po wstaniu z łóżka.

Na koniec mamusia kupiła sobie własny cukier, podpisała i postawiła obok wspólnego. Dodam jeszcze, że jak się wprowadzała, to chciała oddać mi całą emeryturę. Nie zgodziłam się, wzięłam połowę (czyli siedem lat temu jakieś 800 zł, które w zupełności wystarczało na jedzenie, rachunki i środki czystości), a drugą jej zostawiłam, żeby nie musiała mnie prosić o drobne na tacę czy jakieś zachcianki).

No i wreszcie po ponad pół roku wyszło szydło z worka. Matka uznała, że te cukierki to mąż schował przed nią i te papierki to też celowo zostawił, żeby dać jej do zrozumienia, że ona za dużo tych słodyczy zjadła. Na nic tłumaczenia, wyjaśnienia. Ona wie lepiej. Do tego ciągle szukała haków w naszych wypowiedziach. Na przykład moje zdanie "Upiekę ciasto, może nas ktoś jutro odwiedzi" odbierała jako: "nie wolno ci tego zjeść, bo to dla gości" No i nie jadła, choćby się miało popsuć. "Kupiłam cukierki na choinkę, jakieś nowe, chcesz spróbować?" dla niej brzmiało jak "Uważam, że jesteś bardzo łakoma". A co najgorsze nic nie dała sobie wytłumaczyć, nie przyjmowała nawet przeprosin (tak, w pewnym momencie zaczęłam za wszystko przepraszać, za mój nieprecyzyjny język, bo przecież powinnam powiedzieć, że ciasto jest dla nas i dla ewentualnych gości).

Zrobiła z nas przed całą rodziną potwory, które znęcają się nad biedną staruszką. Co gorsza zaczęła nastawiać mojego syna przeciwko mnie. Ona go tylko rozpieszczała, a ja miałam wymagania, no ale przecież 1,5 roczne dziecko jest za małe, żeby uczyć go sprzątania po sobie zabawek, nie wolno niczego odmawiać, bo będzie płakał itp. itd.

A wszystko w ramach zemsty za urażoną dumę z powodu schowanych cukierków i tym podobnych drobiazgów. Mój mąż mawia, że nie ma takiej rzeczy, z której nie dałaby rady zrobić problemu i się obrazić.

W końcu się wyprowadziła, grożąc nam, że sobie sami z dzieckiem nie poradzimy, no ona tak wiele nam pomaga. Chyba oczekiwała, że będziemy błagać. Zamiast tego odetchnęliśmy z ulgą.

rodzina

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (184)

#91748

przez ~Anita245 ·
| Do ulubionych
Jestem roszczeniowa i nie wstydzę się tego, jako przedstawiciel ostatniego roku Milenialsów. Daję sobie więc prawo do zaciągania złych nawyków od Generacji Z.

Otóż moi piekielni, poszłam z prośbą o podwyżkę. Wiedziałam, że w grudniu Prezes planuje budżet, a więc stwierdziłam, że to dobra pora, aby móc podyskutować na ten temat. W szczególności, że nie dostałam ani jednej podwyżki odkąd pracuję w firmie, a mój zakres obowiązków zwiększył się o dodatkowe zadania. I nie boję się napisać. Pracę zaczynałam w 2022 roku, gdy minimalna wynosiła 2209,56 zł na rękę. Ja wtedy zarabiałam szalone 4600 zł. Uważałam wtedy, że na zakres obowiązków na moim stanowisku, jest to w porządku stawka. Jednak w międzyczasie najniższa krajowa podnosiła i podnosiła. Prezes nie znał pojęcia inflacji, a jednocześnie nie miał problemu dorzucać mi zadań, bo bardzo dobrze sobie radzę z nimi i jest zadowolony z mojej pracy.

Od 2025 roku najniższą krajową wynosić będzie na rękę 3510,92 zł. Mój poziom płacy nadal na poziomie startowym 4600 zł. Daje to 1089,08 zł różnicy. Średnio mi się to zaczęło podobać, bo mam na sobie sporą odpowiedzialność (odpowiadam między innymi za akceptowanie umów na podstawowe usługi, których cena waha się u nas od 5 do nawet 100k, podstawowe księgowanie, administrację biurem i kadry czyt. umowy, urlopy, wypuszczanie wynagrodzeń, raporty do PFRONu). Ostatnio zostałam też odpowiedzialna za kontakt z agencją marketingową i wysyłanie jej materiałów oraz akceptację zwrotną tego co oni nam wysyłają.

Mój Janusz w rozmowie ze mną, gdy poprosiłam go o podwyżkę, zaczął podważać to co robię oraz fachowość moich działań. Zarzucił mi nieskuteczną windykację zapłat od kilku kontrahentów, gdy sam powiedział mi, że mam się nimi nie przejmować, bo on to załatwi. Dodał, że moja propozycja podwyżki jest niepoważna, a jego wzrost najniższej krajowej nie obchodzi, bo on na moje stanowisko ma taki budżet jaki ma i może dać mi co najwyżej 300 zł podwyżki o ile nie będę popełniała już żadnych błędów. Zarzucił mi też, że nie przykładam się do obowiązków, bo nie odbieram telefonu służbowego po pracy i musi dzwonić na mój prywatny.

Odparłam, że realnie przy zwiększonym zakresie obowiązków jestem cały czas stratna, bo nie dostałam ani grosza więcej. I tu mnie zbił argumentem. Dostałam przecież premię świąteczną i to co roku.

Premia świąteczna jest w takiej wysokości, że może kupię za nią trochę pierogów ruskich. Tak ze dwa, dwa i pół kilo, bo u mnie gotowe chodzą po 50 zł/kg.

Ostatecznie dostałam propozycję (nic na papierze!) podwyżki do 5000 zł netto.

I teraz powiedźcie mi drodzy piekielni, czy to ja za dużo wymagam, czy wręcz przeciwnie.

Z góry przepraszam też za błędy, ale piszę to jeszcze w emocjach.

praca podwyżka

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (135)

#91745

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bożonarodzeniowe ozdoby pojawiające się w sklepach już od października przypomniały mi pewne zdarzenie z wczesnych lat 2000. Kiedy to większość rodziny jeszcze żyła i czuć było tę magię świąt.

W tamtych czasach wigilię przygotowywała moja babcia. Wzięła też na siebie całe gotowanie.

Wtedy zimy były jeszcze białe. Zamiast błota i deszczu był skrzypiący pod nogami śnieg i temperatury na minusie.

Lodówka była tylko jedna, potraw oczywiście dwanaście, a garnków jeszcze więcej. I gdzieś trzeba to pomieścić.

Babcia wystawiła prawie wszystko, co ugotowała, na balkon. Niestety mieszkała na parterze. Nie wiem, czy ktoś ją przyuważył z ulicy, z bloku naprzeciwko, czy z premedytacją szukał takiego celu.

24 grudnia babcia wstaje, zagląda na balkon, a tam nic. Wszystkie garnki ukradzione razem z zawartością. Nawet pary spodni, które się tam wietrzyły, złodzieje nie odpuścili...

Jaką trzeba być gnidą, żeby komuś tak zepsuć święta?

złodzieje

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (158)

#91723

przez ~mamtukonto ·
| Do ulubionych
Wybaczcie, bez logowania wrzucam, bo temat kontrowersyjny. Naprawdę, nie o g*wnoburzę mi chodzi (chociaż wiem, że sporo będzie takich komentarzy), ale muszę, bo się uduszę. Nie mam gdzie...

Moja córka właśnie zrezygnowała ze szkoły średniej. Wyśnionej, wymarzonej, gdzie trzeba było się postarać, aby się do niej dostać. "Na cito" załatwiam jej inne liceum, no niestety w grę wchodzi już tylko prywatne, ale nawet już nie o koszty mi chodzi, tylko o powód. Pokłóciła się z koleżanką z klasy, taką już "prawie przyjaciółką". Śmieszny powód? Córka jest gotowa iść nawet do szkoły branżowej, byle tylko nie musiała ponownie iść choć raz do tej szkoły (nie ujmując niczego szkołom branżowym, u mnie w mieście do tych najbardziej popularnych czasem trudniej się dostać niż do przeciętnego liceum).

Powód kłótni? Córka zaufała koleżance na tyle, że zwierzyła jej się ze swojej odmiennej orientacji seksualnej. Została zwyzywana, wyśmiana ("jesteś popie*dolona i zboczona!"), zwierzenie zostało rozpowszechnione na całą klasę, nie wiem (ani ona nie wie), jaka była reakcja pozostałych uczniów, bo nie poszła więcej do szkoły. Nie dziwię się. Tak jak wspomniałam wcześniej, zgodnie z jej prośbą załatwiam inną szkołę - od przyszłego tygodnia idzie do innego liceum.

I nie mówcie mi, że "co oni chcą?" i że "w głowach im się poprzewracało!". "ONI" nic nie chcą. Tylko żeby ich nikt nie wyśmiewał, nie wytykał palcami, dał normalnie żyć. Ja, matka dziecka LGBT+ widzę dyskryminację takich osób.

Dobra, wyrzuciłam to z siebie. Jeśli uważasz, że to nie jest piekielne, daj minusa. Jeśli masz ochotę na komentarz typu "no i dobrze, tępić zboczeńców" - nie żałuj sobie, przyzwyczajona jestem. Jeśli chcesz zamieścić jakieś słowa wsparcia - serdecznie dziękuję, przeczytam wszystkie komentarze. Jeśli wydaje ci się, że wiesz, kto pisał tę historię, nie zamieszczaj komentarza "@nick, to ty?", nie odpowiem.

To tyle.

szkoła

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (259)

#91732

przez ~Absurdarium ·
| Do ulubionych
Moja teściowa od 13 lat nie może schudnąć. Ma problemy z kręgosłupem i kolanami. Lekarz zalecił utratę nadmiarowych kilogramów, zastrzegając przy tym, że albo dieta, albo zwyrodnienie będzie się powiększać i za parę lat niezbędna będzie operacja.

Teściowa za młodu była piękna i szczupła, a potem w okolicy 45 lat zeszła jej się menopauza z koniecznością rzucania palenia (guzek w piersi, na szczęście niegroźny, ale strach w oczy zajrzał), no i jej się przybrało jakieś 30 kg (tak na oko, nosi rozmiar 56). Oczywiście to nie jej "wina", tylko hormony, stres, wiek...

No ale cóż, lekarz kazał, trzeba schudnąć.

Teściowa obejrzała każdy dostępny w telewizji program o odchudzaniu, przeczytała kilka książek (w tym jedną ode mnie, naprawdę dobrą, ja po zastosowaniu diety opartej na niskim IG straciłam 11 kg, a głodna nie chodziłam). Na początku starałam się ją wspierać. Razem z mężem pomogliśmy jej zakupić rowerek stacjonarny, dzielnie słuchałam jej żali, jak to boli. Siostra męża sprzątała jej w domu, bratowa też pomagała. Ale mimo wszystko odchudzanie nie szło. Kilogram w dół, za chwilę w górę. No wszystko przez te hormony, nerwy, wiek, ból pleców (nie da rady dużo ćwiczyć). Minął rok, drugi, trzeci. Teściowa robi co może, ale nijak nie wychodzi. Przy okazji każdych świąt, spotkań rodzinnych temat powraca jak bumerang: "Boli!" Zrobiła by to czy tamto, ale boli bardzo. Robi co może żeby schudnąć, ale to nie działa. Pije ocet jabłkowy, mieszaniny z kurkumą i ostropestem, unika gotowych potraw, wszystko sama gotuje, nawet zupy z kapusty pekińskiej i sałaty, żeby mniej kalorii było. Tak więc sprzątaliśmy, gotowaliśmy, robiliśmy zakupy itp. itd. czekając, aż poczuje się lepiej.

I tak sobie mijał tok za rokiem, aż w końcu się rodzina zaczęła orientować, że teściowa to odchudzanie traktuje mocno po macoszemu. Zupa z kapusty pekińskiej oczywiście jest niskokaloryczna, ale też niezbyt smaczna, więc dla poprawy smaku teściowa wrzuca serek topiony. Szynka że sklepu jest pełna chemii, więc kupiła dwa kilo karkówki i upiekła. Zjedli ją z teściem w tydzień. Jakaś tam gwiazda w telewizji robiła pierogi ze szpinakiem, fetą i orzechami. No jak tu nie zrobić i nie spróbować? Przy świątecznym stole teściowa wszystkim tłumaczyła, że na diecie można jeść wszystko, tylko małymi porcjami (robiła to nakładając sobie czwartą małą porcję ciasta). No i przecież galareta musi być, bo kolagen dobry na stawy. Dwie lampki wina do obiadu też przecież nie zaszkodzą, bo czerwone wino dobre na serce. Buraki też dobre na odchudzanie, więc tylko trochę beszamelu dla smaku i można jeść bez ograniczeń.

W końcu zaczęliśmy otwierać oczy: teściowa da radę zrobić kilkudaniowy obiad z dwiema przystawkami, i deserem, ale podłogi już zamieść nie da rady? Prania do pralki sama nie włoży, ale szarlotkę upiecze (no przecież nie dla siebie, dla wnuków, ona tylko malutki kawałek spróbuje, bo przecież małe kawałki nie tuczą)? Powoli wszyscy zaczęliśmy się wycofywać. Każdy ma pracę, dzieci i swój dom do posprzątania. Przed świętami coś tam grzebniemy, umyjemy okna, zmienimy firanki itp. Ale nikt już nie wierzy w te niemoc teściowej. Próby tłumaczenia, jak wygląda prawidłowo skomponowana dieta nie przyniosły rezultatów. Córka zabrała teściową do psychodietetyka, skończyło się na zmarnowanym czasie, bo teściowa o wszystko obwinia innych, najbardziej teścia (jej zdaniem za mało robi w domu i ona nie może zadbać o siebie), stres, hormony, wiek i swoje plecy, bo gdyby nie kręgosłup, to by ćwiczyła i schudła, a bez ćwiczeń schudnąć się przecież nie da.

Pół roku temu była w końcu na tej operacji na kręgosłup, znowu dostała zalecenia dotyczące diety i znowu ma je w nosie, bo ona wie lepiej. W domu mają coraz większy bałagan, ale nadal obiad na dwa dania z deserem i minimum dwoma sałatkami do wyboru. I obowiązkowo wino do obiadu.

Co w tym najbardziej piekielnego? To matka mojego męża, mimo wszystkich wad ją kocha, więc nadal tam jeździmy i za każdym razem muszę słuchać przez parę godzin tych samych bredni, że w wieku 65 lat to już się schudnąć nie da, że ona to by cały dom wysprzątała, ale nie da rady, bo boli. I oczywiście sięgając po cukierka opowiada nam, jak to ograniczyła cukier do minimum, bo już nawet herbaty nie słodzi a mimo to nie chudnie. Ten sam temat. Każde święta, urodziny, imieniny, każdy zwykły niedzielny obiad...

odchudzanie dieta teściowa

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (166)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni