Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#92113

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny jest... mój organizm?

Jakoś 10 lat temu dostałam kataru. Pomyślałam wtedy, że to zwykły, przeziębieniowy. Ale minął tydzień, dwa, trzy, a nic się nie polepszało, ba, było coraz gorzej - tak że 3 paczki chusteczek higienicznych starczało mi na kilka godzin.

No to co - pewnie alergia. Alergików mam wielu w rodzinie więc był to dobry trop, wylądowałam u alergologa.

Testy skórne - czysto, zero.

Hmm, to zrobimy pani jeszcze z krwi.

Również zero.

No dobrze, ma tu pani leki na alergię, może pomogą (pomogły). Proszę iść do laryngologa.
U laryngologa - czysto, zatoki jak ta lala, przegroda też ok, polipów brak.

A jak tylko nadchodzi marzec, nie mogę funkcjonować. I tak mniej więcej do października. Wtedy jest trochę lepiej, ale też nie idealnie.

Postanowiłam raz iść prywatnie. Pani, która jednocześnie była alergolożką i laryngolożką.
Wysłuchała, obejrzała wyniki (i alergologiczne i laryngologiczne). Podumała.
No ja nie wiem, co pani jest, jest pani jakimś fenomenem. 180 zł poproszę.
Może sobie pani zrobić testy molekularne (wtedy około 1500 zł), ale też nie wiadomo czy coś wyjdzie.

No i nie wiem, co mi jest. Ostatnio korzystając z dobrodziejstw prywatnej opieki medycznej z pracy poszłam znowu do laryngologa. Który skierował mnie do alergologa, bo wszystko ok. A alergolog, po zrobieniu testów kieruje mnie z powrotem do laryngologa, bo tu nie ma alergii. Poprosiłam tylko o przepisanie leków, bo ja się od 10 lat diagnozuję, a leki działają. Na szczęście dostałam.

Ping-pong, ping-pong.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 73 (77)

#92111

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pewnej wsi mieszkają sobie dwie sąsiadki, pani Ania i pani Basia (imiona zmienione). W chwili zdarzenia pierwsza miała około 68 lat, druga prawie dziesięć lat starsza. Lubiły się, spotykały przy kawie, ufały sobie...

Pewnego pięknego, słonecznego dnia pani Ania plewiła ogródek. Na chodniku przed jej domem zatrzymało się auto, z którego wysiadł jakiś mężczyzna w średnim wieku, skromnie, ale przyzwoicie przyodziany, ogolony, sympatycznie wyglądający. Pan ten podszedł do płotu i zapytał, czy pani Ania nie chciałaby okazyjnie kupić rewelacyjnej kołdry, która leczy, znieczula, przywraca młodość, rozgrzewa, a przy tym można pod nią spać*. Pani Ania nie chciała, ale pan wyraził współczucie, że żeby tak piękny ogród mieć, to musi dużo pielić i plecy na pewno bolą... Pani Ania potwierdziła, a potem od słowa do słowa opowiedziała niemalże historię swojego życia (że mąż nie żyje, gdzie pracował, że kołdra by się przydała, ale ma tylko x emerytury, więc jej nie stać itp itd.) Pamiętała ostrzeżenia córki, żeby nic od akwizytorów nie brać i za próg nie wpuszczać, no ale pan stał na chodniku, więc to się chyba nie liczy... pogadać można, nic to nie kosztuje.

Sprzedawca po kilkunastu minutach pożegnał się, życzył dużo zdrowia, choć pani Ania tej kołdry nie kupiła, więc miała o nim jak najlepsze zdanie.

Następnie akwizytor poszedł do pani Basi, która też nie chciała go wpuścić, ale powołał się na znajomość ze świętej pamięci mężem pani Ani (twierdził, że razem pracowali w zakładzie X), więc ostatecznie postanowiła się dowiedzieć, o co chodzi. Umiejętnie korzystając z informacji zdobytych od pierwszej sąsiadki, oszust roztoczył wizję wielkiej przyjaźni ze zmarłym oraz wyznał, że tylko ze względu na te przyjaźń przywiózł te super kołdry dla pani Ani, ale ona kupiła tylko dwie (dla siebie i córki), a trzecią przyniósł dla niej, żeby też mogła skorzystać z okazji, bo pani Ania ją bardzo lubi.
No i niestety pani Basia te kołdrę kupiła, przepłacając czterokrotnie (takie same na lokalnym bazarze sprzedawano, o czym przekonały się parę dni później).

Akwizytor pojechał, pani Basia spotkała panią Anię i zaczęła o te kołdry pytać. Od słowa do słowa, okazało się, że to oszustwo. Pani Basia miała pretensje do pani Ani o udzielenie informacji oraz przysłanie oszusta do niej. Ta ostatnia czuła się winna, więc zaniosła sąsiadce 100 zł, żeby partycypować w kosztach i osłodzić jej stratę. W końcu, po kilkunastu tygodniach, kobiety się pogodziły.

A oszust odstawił tego dnia ten sam numer jeszcze w kilku miejscach na wsi (i kolejne dwie czy trzy osoby oszukał) i słuch po nim zaginął.

*szczegółowych zalet nie pamiętam, ale generalnie miał to być cudowny produkt leczący bóle stawów, reumatyzm, alergie itp.

wieś manipulacja akwizytor

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (125)

#92107

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Każdy, kto czyta książki, zwłaszcza z biblioteki, czasem staje przed dylematem "Czy ja to już czytałem?". Niektórzy (zwłaszcza seniorzy) zaopatrują się w notesy, w których zapisują przeczytane pozycje, inni kolekcjonują zdjęcia okładek książek w telefonie. Można też po prostu podejść do bibliotekarza, który w sekundę sprawdzi w systemie, czy dana książka była wypożyczona przez tę konkretnie osobę.

Niestety jest też grupa "znaczkowych", czyli osób, które nie ufając własnej pamięci ani nowoczesnym technologiom, potrzebują namacalnego dowodu. Są to: inicjały na ostatniej stronie, krzyżyki na tytułowej stronie, kółeczka przy stronie 100, bazgroły długopisem na bibliotecznym kodzie kreskowym lub nawet kropki zrobione markerem na stronach zamkniętej książki.

Proceder jest na tyle nieszkodliwy, że pojedyncza kropka nie jest wielkim zniszczeniem, ale jeśli 10 czytelników uraczy ją swoim znacznikiem, to już gorzej. Poza kwestią estetyki jest to również zupełnie nieskuteczna metoda, ponieważ kody kreskowe się ścierają i naklejamy nowe, a i same książki często zamieniamy na identyczny, ale mniej zużyty egzemplarz (gdy np. dostaniemy taką książkę w darze).

Mało piekielne, ale zdarza się niemal codziennie, mimo że każdemu tłumaczymy, że książkę można sprawdzić pod kątem wypożyczenia.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (106)

#92074

przez ~urodzinki ·
| Do ulubionych
Mam dziś urodziny. Przyszła sąsiadka, złożyła mi życzenia i wręczyła bombonierkę. Fajnie? No nie do końca, bo termin ważności tejże bombonierki minął 25 kwietnia 2025 (a przypominam, że dziś 6 maja). Otworzyłam tę bombonierkę i poczęstowałem sąsiadkę, ale ona odmówiła, bo na problemy z cukrem. Czekoladki są wyschnięte, mają pozapadane środki, a alkoholowe nadzienie już dawno z nich wyparowało. W sumie ja też bym odmówiła, gdyby mnie ktoś czymś takim poczęstował.

I teraz pytanie, kto piekielny? Sąsiadka ma córkę za granicą, która przyjeżdża do niej raz w roku na tydzień. Ta córka wie, że matka ma problemy z cukrem i nie powinna jeść słodyczy, ale i tak przywozi jej bombonierki, batoniki, czekoladki... bo niemieckie lepsze niż polskie. Sąsiadka wrzuca to do barku i trzyma miesiącami, a potem daje na "prezent". W międzyczasie ta sama sąsiadka kupuje krówki, ciastka, ciasto i jakoś wtedy nie ma problemu z cukrem (spotykamy się na kawie czasem i widzę, jak je takie rzeczy, a ja nie mogę pojąć, czemu nie da tych czekoladek do kawy, kiedy są jeszcze dobre). W zeszłym roku odwaliła taki sam numer

prezent termin

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (130)

#92100

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sąsiadka ma koty, które upodobały sobie leżenie na dachu/masce naszych aut, co powoduje zarysowania i przez to jak by nie patrzeć spadek wartości aut. Była jej zwracana niejednokrotnie uwaga żeby zabezpieczyła swoją działkę przed ich ucieczką, co totalnie zlała, bo "koty są wychodzące i muszą być wolne" (co już samo w sobie jest dla mnie piekielne, bo mieszkamy w mieście, a nie na wsi, do głównej drogi jest jakieś 50m). A o rekompensacie finansowej nie chciała słyszeć.
Pewnego dnia tak się złożyło, że wszystkie nasze auta odjechały, a na "naszym" miejscu stanął syn sąsiadki, który przyjechał kabrioletem z materiałowym dachem. Po kilku godzinach usłyszałem dzwonek do drzwi i walenie w nie, otworzyłem, a tam wściekła sąsiadka, która oskarża mnie o zniszczenie auta w samochodzie jej syna.

(S) - sąsiadka, (J) - ja
(S) - Będziecie płacić za naprawę auta mojego syna!
(J) - Dzień dobry, a z jakiego to powodu?
(S) - Specjalnie odjechaliście wszystkimi autami, wiedząc, że mój syn przyjedzie takim super autem i będziecie mu zazdrościć!
(J) - Czyli z zazdrości zwolniliśmy miejsce parkingowe? Chyba czegoś nie rozumiem.
(S) - Nie! Koty podrapały mu cały materiałowy dach! I to przez was wszystko!
(J) - Czyli rozumiem, że moją winą jest to, że zaparkował na miejscu, w którym zazwyczaj parkuje któreś z naszych aut, a twoje, podkreślam T W O J E własne koty podrapały mu dach? (Skąd wiem, że to jej koty? Bo widziałem, że nadal tam siedziały i przeciągając się drapały po materiale, a my zwierząt nie posiadamy)
(S) - Tak, ty jednak jesteś jakiś opóźniony, że dopiero zrozumiałeś.
(J) - (o.O) To proszę dzwonić po policję i wytłumaczyć im dokładnie co się stało i jaką w tym wszystkim mamy winę. A teraz do nie widzenia.
Tutaj zamknąłem drzwi, za którymi dalej słyszałem krzyki i obelgi o zazdrosnym plebsie.

Ad. 1 - To super auto to Ford StreetKa u kresu swego żywota.
Ad. 2 - Czemu nie pociągnąłem tematu wezwania policji? Bo w ciągu 45 minut musiałem być na dworcu, a policja w naszym mieście nie słynie z pośpiechu, już szczególnie przy tak niskim znaczeniu sprawy.
Ad. 3 - Czemu nie zgłosiliśmy sami niszczenia aut przez jej koty na policję? Bo na ten moment brak fizycznych dowodów, że to jej koty. Sprawa jest dosyć świeża i nie udało nam się jeszcze zrobić zdjęć (wiemy, że to jej, bo to jedyne koty na ulicy, które zawsze uciekają na jej posesję, oprócz tego jeden ma dość charakterystyczne umaszczenie. Widzieliśmy na własne oczy, że to one, ale trudno takie coś potraktować jako sensowny dowód). Jej koty są płochliwe i jak tylko widzą człowieka to uciekają, a uciekający/spłoszony kot na karoserii to nic dobrego, dlatego nie chcemy robić zdjęć z bliska na siłę. Kamerka, która będzie nagrywać auta została już zamówiona (jako dowód na koty, a po tym spotkaniu też jako zabezpieczanie przed sąsiadką).

koty sąsiedzi

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (134)

#92077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia mojego kolegi Maćka. Maciek od kilku lat pracuje na kierowniczym stanowisku w dużej firmie. Jakiś czas temu dopadło go jednak znużenie, czy też lekkie wypalenie zawodowe i zaczął rozglądać się za nowym miejscem pracy. Na początku zeszłego roku trafił na ogłoszenie, które go bardzo zainteresowało. Spełniał wszystkie wymagania, zarówno te określane mianem koniecznych, jak i te, o który zwykło się mawiać „dodatkowe atuty”. Wysłał swoją aplikację licząc na zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Odzewu jednak nie było. Troszkę się zdziwił. Po mniej więcej miesiącu oferta pracy pojawiła się ponownie, co oznaczało, że kandydata nie znaleziono. Drugi raz wysłał swoją aplikację i drugi raz odzewu nie było. Nie przejął się tym zbytnio i o całej sprawie zapomniał.

W zeszłym miesiącu do Maćka zatelefonował Boguś, kolega ze studiów. Chłopaki nie przyjaźnią się, ale utrzymują ze sobą kontakt. Boguś powiedział, że ma dla Maćka super newsa, ale to sprawa nie na telefon i zaproponował spotkanie na piwie. Zaintrygowany Maciek zgodził się na spotkanie i chłopaki zasiedli sobie w jakimś pubie w centrum wielkiego miasta. Swoją opowieść Boguś zaczął od pytania, czy Maciek pamięta Kaśkę. Trudno jest nie pamiętać dziewczyny, z którą się studiowało 5 lat, więc Maciek zapewnił, że tak. Okazało się, że Boguś spotkał Kaśkę na jakiejś branżowej konferencji i sobie z nią porozmawiał. Z tej rozmowy, dla Maćka istotne było to, że pod koniec zeszłego roku Kaśka spotkała na mieście Monikę i dawne koleżanki (jeszcze z czasów liceum), poszły sobie na kawę i troszkę poplotkowały. Tu dochodzimy do sedna opowieści, czyli osoby Moniki. Aby zrozumieć całą historię, trzeba cofnąć się w czasie niemal 20 lat.

Na pierwszym roku studiów Maciek poznał Monikę. Monika była dziewczyną piękną (widziałem ją raz - laska 10/10!) i niezwykle inteligentną. Ale na tym jej atuty się kończyły, choć niektórzy nigdy by takiego sformułowania nie użyli. Jedynaczka, z bardzo zamożnego domu, typ księżniczki, która dostaje to co chce, otoczona wianuszkiem adoratorów. No i tak się składa, że Maciek wpadł jej w oko. Nie ma w tym niczego dziwnego, gdyż Maciek generalnie robił wrażenie na dziewczynach. Wysoki, wysportowany brunet, dowcipny i inteligentny. Monika zaczęła go adorować najpierw delikatnie, a później coraz bardziej nachalnie. O szczegółach pisać nie będę, choć je znam. Nie przeszkadzało jej to, że Maciek miał dziewczynę, o czym dość szybko ją poinformował. Nawet z perspektywy upływu lat trudno jest powiedzieć, czy Monika zakochała się w Maćku, czy po prostu kręciło ją to, że tego akurat faceta mieć nie może. W każdym razie na początku „zabiegi” Moniki śmieszyły Maćka, potem zaczęły nużyć, a kiedy zaczęły irytować Maciek poważnie rozmówił się z Moniką ucinając – na tyle na ile to było możliwe podczas studiowania na jednym kierunku – kontakt z nią. Po tej rozmowie, Monika z trybu „miłość” przeszła na tryb „nienawiść”, a to co zaczęła wyprawiać nadawałoby się na zupełnie osobne historie na „Piekielnych”. Powiem tylko przykładowo, że nasłała na Maćka jakiś dwóch swoich kolegów, opowiadając im, że Maciek ją molestował. Mieli dać Maćkowi nauczkę, ale Monika chyba ich nie uprzedziła, że Maciek od 7 lat trenował kick – boxing i panowie zostali po prostu znokautowani. Sytuacja zrobiła się na tyle nieciekawa, że Maciek zastanawiał się nad zmianą kierunku studiów, ale na pierwszej sesji Monika poległa na egzaminie, a poprawki też nie zdała i wyleciała ze studiów, zdążywszy jeszcze za niezdanie egzaminu obwinić Maćka. No i słuch o niej zaginął.

Wróćmy teraz do Maćka i Bogusia siedzących przy piwie i spotkania Kaśki z Moniką. Boguś zapytał się Maćka, czy dwukrotnie składał swoje aplikacje do firmy X, na stanowisko Y? Lekko zaskoczony Maciek potwierdził i zapytał się skąd Boguś ma takie informacje, na co ten odrzekł, że od Kaśki. W kontekście informacji o spotkaniu z Moniką, jasnym było, że to od niej to info. Przez chwilę zagadką pozostawało tylko skąd taką wiedzę miała Monika. Boguś szybko wyjaśnił, że Monika jest szefową HR w firmie, gdzie aplikował Maciek. Obydwie aplikacje Maćka błyskawicznie wylądowały w niszczarce. Kaśka twierdziła, że gdy Monika o tym opowiadała, to z radości aż podskakiwała na krześle…

praca cv

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (163)

#92099

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podzielę się z wami historią bardziej zabawna niż piekielną.
Zdarzyło się to przed rokiem 2016 i krachem na rynku ropy naftowej, który dla ludzi z branży kojarzy się z „lepszymi czasami”.

Aby lepiej zobrazować piekielność sytuacji, wytłumaczę ogólnie, jak działa proces zamawiania części zamiennych na platformie wiertniczej. W razie awarii i braku części zamiennej do naprawy mechanik mailowo wysyła zapotrzebowanie na brakujące części wraz z ich indywidualnymi numerami systemowymi do magazynu na platformie. Otrzymując takie zamówienie, magazynier sporządza oficjalny formularz zamówienia i wysyła ten dokument do działu finansowego na lądzie. Dział finansowy sprawdza otrzymane zamówienie, ale zanim podejmie jakieś działania, ma obowiązek przesłać dany formularz do działu wsparcia technicznego w celu sprawdzenia poprawności i zasadności zamówienia. Po otrzymaniu zielonego światła z działu wsparcia technicznego dane części są zamawiane i producent wysyła zamówione części do głównego magazynu firmy. W magazynie głównym sprawdzana jest zgodność zamówienia ze stanem faktyczny i przesyłane jest to do portu, znajdującego się w pobliżu platformy, gdzie jest jeszcze raz sprawdzane przez magazyn lokalny, pakowane na statek dostawczy (supply vessel) i dostarczane do magazynu na platformie. Wiem, że opis trochę przydługi, ale ważny dla zrozumienia całej tej machiny, gdyż czas realizacji takiego zamówienia potrafił rozciągać się od tygodnia czasami do kilku miesięcy, w zależności od dostępności części, trasy, jak i opieszałości urzędów celnych.

Historia właściwa. Pracowałem wtedy na platformie wiercącej u wybrzeży Angoli. Przez złośliwość i opieszałość (bez łapówek nie podchodź) lokalnego urzędu celnego mieliśmy duży problem z częściami zamiennymi. Z racji tego, że działo się to w tych lepszych czasach i firmy wiertnicze zarabiały krocie, my nie mieliśmy problemów z ilością zamawianych części i często zamawiało się sztukę lub dwie więcej tak na wszelki wypadek. Niestety, jak to czasami bywa, gdy jest za dobrze, to pojawiają się problemy całkiem innej natury. Mój znajomy pracujący w naszym magazynie od jakiegoś czasu zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak z całą machiną sprawdzania zamówień o relatywnie niskiej wartości i miał wrażenie, że nikt nie weryfikuje niczego poniżej 10k USD. Każdy z nas jest człowiekiem i zdarza się popełnić literówkę w numerze części zamiennej, przez co w konsekwencji przychodziła inna cześć, ale właśnie po to został stworzony cały system zamówień, aby takie ewentualne błędy wyłapywać. Po paru takich błędnych zamówieniach, zapytaniach do działu finansowego i wsparcia technicznego o prawidłowość sprawdzania zamówień, znajomy nie wytrzymał i postanowił utrzeć nosa wszystkim działom logistycznym, bo oczywiście wszyscy w odpowiedzi na zapytania pracują sumiennie i każde zamówienie jest dokładnie sprawdzane. W swoim diabelskim postanowieniu poprosił o pozwolenie lokalnego managera platformy o możliwość zamówienia, czego z d… co w żaden sposób na platformie by się nie przydało, i sprawdzenia, kiedy zapali się komuś czerwona lampka i zapyta WTF. Pozwolenie otrzymał, zamówienie poszło.
Możecie wierzyć lub nie, ale osoba, która wysłała zapytanie „po jaką cholerę jest wam to potrzebne na” burcie"", okazał się kapitan statku dostawczego, czyli, ogólnie rzecz biorąc, zamówiona rzecz była już zapakowana na pokładzie statku i gotowa do dostarczenia do nas.

Bez wisienki na torcie się nie obejdzie, aby wyjaśnić całą piekielność i pomysłowość zamówienia. Kolega zamówił kosiarkę-traktor ogrodowy

platforma wiertnicza zamowienia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (157)

#92072

przez ~Ciotkaklotka5767 ·
| Do ulubionych
Mój mąż ma ciotkę nieporadną życiowo i to najłagodniejsze określenie. Nazwijmy ją ciotką Kolotką- prawie najmłodsza wśród rodzeństwa mojej teściowej (młodszy jest tylko wujek- dajmy na to Janusz). Przez dziadków męża ukochana, podobnie jak jej dzieci. Niby dziadki mówią, że równo kochają wszystkie wnuki, ale te od Ciotki Kolotki narówniej ;)

Ciotka Kolotka mieszka z całą familią za granicą na wyspach. Przyleciała ostatnio do dentysty, bo zaczął ją ząb boleć, a na miejscu nie ma podobno takich fachowców jak w Polsce. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ktoś ją musiał z lotniska odebrać, bo ona z bagażem do pociągu nie wejdzie (bagażem okazała się walizka, którą można wziąć jako podręczny). Pojechał więc po nią wujek Janusz. Musiał brać przez to dzień urlopu, ale Ciotka postawiła mu za to whisky, której...wujek nie lubi.

Po ponad dwóch tygodniach pobytu w ojczyźnie, Ciotka ogarnęła, że nie ma zarezerwowanego lotu powrotnego i musi w tej chwili już coś ogarnąć, bo urlop jej się kończy w następnym tygodniu. Oczywiście wybrała lot, który odpowiadał najbardziej jej, nie nikomu z rodziny.

Wylot z Dużego Miasta o 4 rano. Wyżaliła się, że przez remont uzębienia, nie stać ją na hotel i na bilet dostała od dziadków. Wniosek? Janusz ma ją zawieźć na lot. Janusz akurat przechodził ze zmiany popołudniowej na dzienną i odwiezienie ciotki wiązałoby się z tym, że musiałby zwolnić się z popołudnia i spóźnić na rano, bo Ciotka zarezerwowała lot z miejscowości oddalonej ponad o 3h jazdy w jedną stronę.

Na nasze nieszczęście z miejscowości gdzie mieszkamy z mężem. Wujek Janusz zadzwonił do nas czy nie będziemy w stanie Ciotki przenocować i odwieźć, bo ona mu truje tyłek, żeby ją odwiózł. Zgodziliśmy się tylko przez wujka, bo bardzo go lubimy. Ciotki niezbyt.

I tu się zaczyna epicka przygoda pod tytułem kobieta lat 58 nie potrafi korzystać z komunikacji publicznej.
Wujek podstawił Ciotkę na pociąg. Na tej stacji są dwa perony. Jeden w naszą stronę, drugi w przeciwną. Ciotka dostała informacje że ma wsiąść do pociągu TLK o godzinie 15:30 ale chwilę wcześniej przyjedzie regio, więc ma wsiadać do tego "długiego szarego" nie do tego co wygląda jak pendolino.
Ciotka oczywiście władowała się do regio. O czym dowiedzieliśmy się, jak zadzwoniła do nas, bo konduktor sprawdził jej bilet i on nie pasował.

- No i co ja mam teraz zrobić? Jak wysiąść?- łkała nam w telefon. Nakazujemy jej kupić bilet do najbliższej stacji, gdzie jest również postój TLK i wtedy wsiąść do niego. To samo uzgodniliśmy z konduktorem i który chyba przerażony sytuacją, powiedział, że wysadzi ciotkę na dobrej stacji.
Ciotka jakimś cudem weszła do TLK i dojechała do nas do stacji. Wyszła z pociągu sama i mimo naszej prośby, aby nie schodziła z peronu na który wjechała, poszła w dół schodami. Tymczasem my czekaliśmy aż tłum przejdzie, próbując ją wypatrzeć. Dzwonimy więc do niej i pytamy się gdzie jest.
- No tu w tym tunelu, obok sklepu z kanapkami.
- Jakimi kanapkami? Tu jest kilka sklepów w podziemiu.-pytał się mój narzeczony. W końcu udało nam się ustalić, że Ciotka czeka obok kebaba.

Koniec epickiej przygody z komunikacją, nie będzie już źle. Ciotka przyjechała przed 20 więc zapytaliśmy czy nie jest głodna. Powiedziała, że nie jest i jakąś mała kolacja jej wystarczy. Przygotowaliśmy więc bagietkę, serki, szynkę i robioną przez moich rodziców wędlinę. Ciotka, która nie chciała kolacji zjadła nam dosłownie całe pieczywo i prawie całą szynkę. Póki sklepy były otwarte upewniłam się, że nie będzie jadła śniadania, bo nie mieliśmy nawet pół bułki na nie. Ciotka zaparła się, że ona rano nic nie je i zje po przylocie.

W międzyczasie okazało się, że lot jest o 5:30, nie o 4, więc mój mąż ustalił, że wstaną o 4:15 i akurat dojadą na 4:30-45 na lotnisko, bo mieszkamy dość blisko, a ciotka odprawiła się online z naszą pomocą. No i nasze lotnisko nie jest nigdy za bardzo zakorkowane, więc godzina przed lotem to i tak długo.

Jest 3:40 w nocy, a drzwi w naszej sypialni się otwierają i staje w nich ciotka. Zapala światło i rzuca, czy na pewno nie mamy jakiegoś śniadania, bo ona już wstała i chętnie zje. Byłam wściekła i odparłam, że nie ma nic, bo powiedziała, że nic nie je na śniadanie i nie życzę sobie, aby ktoś wchodził mi do sypialni w środku nocy i świecił światło. Na co Ciotka odparła, że i tak zaraz musimy wstać ją odwieźć. Mąż jej odpowiedział, że pojedziemy za godzinę, a w szufladzie znajdzie knopersy i wafle ryżowe z czekoladą i jeśli chce to może to zjeść, bo nic innego nie ma, chyba że sama szynka.

Po 30 minutach ciotka wchodzi na nowo (już nie zaświeciła światła) z prośbą, aby już jechać na lotnisko, bo ona jest głodna. Mój mąż chciał czy nie chciał, wstał i pojechał z nią.

Wrócił co najmniej rozbawiony, ale też i wściekły, bo Ciotka kazała mu ustawić mnie, bo nie powinnam tak agresywnie podchodzić do niej i powinnam mieć zawsze coś do jedzenia. Mąż wytłumaczył jej, że jesteśmy u siebie i mam prawo nie życzyć sobie, aby ktoś wchodził nam do sypialni, bo może śpimy nago. Na co Ciotka, że co to za przeszkodą, jak ja mam tak samo waginę jak i ona. A na uwagę, że przecież nie chciała śniadania, powiedziała, że jak się kogoś gości, to powinno się takie rzeczy przewidzieć. Na co mąż podobno odpowiedział, że nie wyliczając ale zdążyła zjeść 2 duże bagietki i 3 bułki, które miały być na śniadanie. Odpowiedziała, że jakbyśmy nie naszykowali to by nie zjadła.

Opisaliśmy całą sytuację wujkowi i teściowej, na co oni nam powiedzieli, że Ciotka Kolotka, która miała odebrać kolejna z sióstr czyli Mariolka, pomyliła lotniska. I tym sposobem Mariolka pojechała na lotnisko A, gdy ciotka przyleciała na B. Ciotka Mariolka na szczęście nie była tak uległa jak reszta i powiedziała krótko, że nie będzie pędziła na złamanie karku przez miasto, bo Ciotka Kolotka pomyliła lotniska i może sobie wrócić taksówka.

I to chyba następnym razem będzie również nasza odpowiedź.

rodzina

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (109)

#92086

przez ~Winnategozemammiezzkanie ·
| Do ulubionych
Spadł na mnie hejt i to takiego kalibru, że wycofałam się z imprezy urodzinowej męża mojej kumpeli.

Na początku było fajnie, tradycyjna impreza na 30 urodziny w formie ogniska. Potem jednak ludzie popili i zaczęły się rozmowy polityczne. I tu, już sama nie wiem jak, zeszło na temat mieszkań i okazało się, że jestem uprzywilejowaną babą.

Otóż odziedziczyłam mieszkanie po babci. Babcia zmarła o wiele za szybko i każdego dnia jest mi smutno, gdy o tym pomyślę. Odeszła nagle, dostała zawału i lekarze gdy trafiła do szpitala, kazali nam się szykować na najgorsze, bo za zawałem poszedł wylew. Miałam wtedy 22 lata. O wiele bardziej wolałam mieć przy sobie babcię niż jej mieszkanie. Jednak cudotwórcą nie byłam i babci życia nie byłam w stanie zwrócić.

Najpierw rodzina próbowała mnie oszukać, mówiąc że babcia spisała inny testament, gdzie dzieli mieszkanie na udziały. Potem mówili mi że nie dam rady spłacić ciotki i wujka. Z pomocą rodziców dałam radę to zrobić, dzięki czemu pozbyliśmy się dwóch problemów - rodzeństwa mojej mamy i potencjalnego długu z zachowku.

Zostałam z (prawie) 3 pokojowym mieszkaniem, bo jeden z pokoi był tak mały, że weszła mała szafa i biurko, a wcześniej babcia traktowała to jako schowek na wszystkie przydasie. Małymi krokami z ojcem remontowaliśmy to mieszkanie, bo nie było nas stać na generalkę. Każde pieniądze jakie udało mi się zarobić z pracy w gastro, odkładałam na poczet remontu. Przez 2 lata nie byłam na żadnych wakacjach, pracowałam w święta, bo wtedy ludzie mają większą skłonność do napiwków, gdy dobrze się ich obsłuży. Dzisiaj mam wyremontowane, nowoczesne mieszkanie, w które włożyłam nie tylko serce, ale też mnóstwo pracy.

I wiecie co usłyszałam na tym ognisku? Że nie znam sytuacji rówieśników, bo mi los coś dał. Oni są uwiązani kredytem, a ja mam komfort że mieszkam za darmo, bez żadnych obciążeń banku. I zgodziłam się, że tak, mam lepszą od nich opcję, bo tak realnie uważam. Babcia zapisując mi mieszkanie dla mi lepszy start niż ma 90% moich rówieśników. Jednak też aby doprowadzić to mieszkanie do użytku musiałam wrzucić bardzo dużo pieniędzy na spłatę wujostwa i sam remont, bo babcia miała jeszcze aluminiowe kable. Zacisnęłam pasa i mi się udało. Powiedziałam to dokładnie w taki sposób.

Powiedziano mi, że jestem jak ci wszyscy boomerzy, którzy mówią, że jak się nie pojedzie na wakacje i nie kupi sojowego latte, to będzie ich stać na mieszkanie.

Zauważyłam, że jest w tym trochę racji, bo można zrezygnować z czegoś, aby trochę więcej pieniędzy odłożyć na wkład własny i przecież nie musimy jeździć co pół roku na wakacje.

Tu dotknęłam nutki jednej z obecnych tam dziewczyn, znajomej od męża kumpeli, którą pierwszy raz widziałam na oczy. Okazało się, że to właśnie ona co chwilę jeździ na wakacje, a potem najgłośniej mówiła, że kredyty powinny być tanie, mieszkania dostępne bez wkładu własnego, a każdy kto ma więcej niż 1 mieszkanie ma być obciążony podatkami. Rzuciła, że ona chce korzystać z życia, więc już wkurzona odpowiedziałam jej, że coś za coś. Na kredyt potrzeba zwykle 20% wkładu własnego, więc to przy kwocie 500k wyjdzie 100 tysięcy. Zapytałam ile wydała na swoje wakacje. Nie liczyła, ale inny znajomy powiedział że lekko z 50-60 tysięcy, bo jeździ dwa razy do roku w drogie miejsca na minimum 2 tygodnie.

Gospodarze próbowali zmienić temat, zakończyć dyskusję, bo zaczęło się robić bardzo nieciekawie. Wyrzygiwanie mi, że na pewno się cieszę, że babcia zmarła, przepełniło czarę goryczy.
Podziękowałam gospodarzom za zaproszenie i wyszłam. Nie znałam wcześniej większości z tych osób, ale zapewniano mnie, że są bardzo spoko. Mojej kumpeli było mega przykro i mnie przepraszała, bo nie sądziła, że znajdą się tu takie osoby(ona też wszystkich nie znała, bo zapraszali również z drugimi połówkami).

I teraz zastanawiam się co według takich osób powinnam zrobić? Odrzucić spadek? Przekazać bezdomnym i sama latać za kredytem? Nie wiem już sama.

mieszkanie kredyt

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (153)

#92084

przez ~niemoc ·
| Do ulubionych
https://piekielni.pl/92079

Czytając tę historię oraz komentarze pod nią przypomniałam sobie jedną z najgorszych chyba historii, jakie w życiu słyszałam. Długo wahałam się, czy o tym pisać, ale ostatecznie sprawa jest prawdziwie piekielna.

Mam ciotkę ponad siedemdziesięcioletnią mieszkającą samotnie na zabitej dechami wsi (mąż umarł, dzieci w mieście, odwiedzają często, ale nie mieszkają z nią). A ona ma patologicznych sąsiadów, którzy wpadli na "genialny" pomysł zarabiania na psach. Parę domów dalej jest hodowla yorków, a kiedy patole się dowiedzieli, że jeden szczeniak może kosztować nawet dwa tysiące złotych, zwietrzyli w tym złoty interes. Zdobyli sukę w typie yorka, zadbali o jej zaszczenienie, a potem liczyli grube miliony. Niestety nikt nie chciał od nich kupić psa bez rodowodu. Ludzie proponowali, że wezmą za darmo, ale oni czekali na super klientów. Niestety czas mijał, szczeniaki rosły, a żaden jeleń chętny wydać dwa tysiące, czy choćby tysiąc, się nie trafiał.

Pewnego dnia ciotka zauważyła, że tych psów już nie ma. Spotkała na ulicy ich syna (wtedy jakieś 10-11 lat) i spytała, czy w końcu udało im się sprzedać szczeniaki. W odpowiedzi usłyszała, że nie, ale nie było ich czym karmić, dużo żarły, więc patusy zdecydowały, żeby się ich pozbyć. Najstarszy syn (wtedy jakieś 17-18 lat) rozpuścił trutkę na szczury w mleku i im dał do wypicia. Szczeniaki padały jeden po drugim, na końcu ich matka, trochę dłużej ruszała łapami, ale w końcu też umarła. A potem gdzieś ich zakopali.

Ciotka nigdzie tego nie zgłosiła, bo psom życia już by nie przywróciła, a bała się zemsty patusow. Ja dowiedziałam się o tym prawie pół roku później, opowiedziała mi to z oburzeniem i ze łzami w oczach. Też nie zgłosiłam, bo nie było żadnych dowodów. Oni tych psów nie rejestrowali, nie wiadomo było gdzie ich zakopali, nie było żadnych śladów. A ludzie na wsi? Część nie chciała się mieszać, część się też bała zemsty, a jeszcze inni machnęli ręką, bo "to tylko psy". Niestety im się upiekło.

pies hodowla patologia

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (141)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni