Kolejna historia mocno "medyczna".
Tak sobie siedzę przy kompie i wyjątkowo mam ochotę coś napisać, zamiast tylko scrollować historie i komentarze...
Mam depresję, nie wiem skąd się to cholerstwo wzięło, raczej jestem na etapie, że guano mnie to obchodzi (jak wszystko inne). Oprócz depresji (stwierdzonej przez psychiatrę, żeby nie było, że sobie wymyślam) mam kilka innych dolegliwości, zapewne możliwych do zdiagnozowania i wyleczenia, ale...
Potężne bóle pleców. Neurolog, tomograf i rezonans. "Proszę pani, pani ma kręgosłup w doskonałym stanie, pewnie pani nigdy nie pracowała fizycznie?". Ku*wa, moja praca jest też pracą fizyczną, schylanie się, dźwiganie itp. Normalny człowiek zapewne by zapytał, że skoro jest w tak doskonałym stanie, to dlaczego boli??? Ja położyłam uszy po sobie, powiedziałam "dziękuję, do widzenia" i wyszłam. Nie, nie brakuje mi języka w gębie, po prostu nie chciało mi się z nim handryczyć...
Przeziębienie, które niestety "objawiło" się dopiero rano, o godz. 5.00 nie byłam w stanie zwlec się z łóżka, termometr pokazywał radośnie 38,6 *C. Piszę do kierowniczki, że mnie nie będzie, pyta czy biorę L4 czy ma mi UŻ wypisać? Coś mnie tknęło i poprosiłam o UŻ, zaznaczając, że być może to L4 załatwię, to mi to wtedy anuluje tego UŻ-eta. Koło południa dowlokłam się wreszcie do mojej poradni, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że dzisiaj na pewno żaden lekarz mnie już nie przyjmie (to była środa), na czwartek i piątek też już ludzie pozapisywanie, to co, chce pani na poniedziałek? L4 można wystawić do trzech dni wstecz, na cholerę mi wizyta w poniedziałek? "Powtórka z rozrywki" jak u neurologa, dziękuję, do widzenia.
Schudłam ok. 5 kg. Moja optymalna waga to 53 kg, poniżej wyglądam jak śmierć na chorągwi - figura jest super (jeśli komuś się podobają wystające kości biodrowe), natomiast mam wtedy "wpadnięte" policzki i czarne cienie pod oczami. Teraz ważę 48. Kurde, naprawdę się nie głodzę, po prostu nie odczuwam łaknienia i nie pamiętam, że powinnam coś zjeść. Już nie mówię, że NIC mi nie smakuje, każdą potrawę odbieram jako "tekturę", bo jeszcze tyle rozsądku mi zostało, żeby jeść - no oczywiście jak mi się przypomni, że należy coś zjeść...
Psychiatra zasugerowała, że bóle pleców mogą być spowodowane problemami psychicznymi. Fajnie, no to wykupię leki i zobaczymy czy pomogą również na plecy. Dzisiaj poszłam sobie odebrać paczkę z paczkomatu. Szłam i utwierdzałam się w przekonaniu, że z tymi plecami to nie jest tak źle, no owszem, odczuwam je, ale bardziej jako taki dyskomfort w dolnej części pleców niż faktyczny ból. Weszłam do sklepu, wzięłam kilka drobiazgów do koszyka, stanęłam w kolejce... Po ok. pół minucie miałam ochotę wyć z bólu. Jak debilka dreptałam dwa kroczki w przód, dwa kroczki w tył, kroczek w bok, bo ból dosłownie rozrywał mi okolicę lędźwiową.
Siedzę teraz przy kompie. Siedzę, chociaż najchętniej bym się zwinęła w mały, ciasny kłębuszek. A nie, w kłębuszek nie, nie dam rady. A, środki przeciwbólowe g*wno dają. Nimesil. Ketonal. Doreta. Nie pomaga.
Psychiatra pytała, czy mam myśli samobójcze. Nie, nie mam. Owszem, bardzo często mam przekonanie, że fajnie by było, gdybym umarła, ale nic nie planuję. Nie chce mi się. Tak po prostu mi się nie chce.
Nie wiem, czy to piekielne. Może piekielna jestem ja, może mój organizm, a może po prostu ta cholerna depresja.
Nie wiem, czy odpiszę na komentarze. Nie wiem, czy mi się będzie chciało.
Tak sobie siedzę przy kompie i wyjątkowo mam ochotę coś napisać, zamiast tylko scrollować historie i komentarze...
Mam depresję, nie wiem skąd się to cholerstwo wzięło, raczej jestem na etapie, że guano mnie to obchodzi (jak wszystko inne). Oprócz depresji (stwierdzonej przez psychiatrę, żeby nie było, że sobie wymyślam) mam kilka innych dolegliwości, zapewne możliwych do zdiagnozowania i wyleczenia, ale...
Potężne bóle pleców. Neurolog, tomograf i rezonans. "Proszę pani, pani ma kręgosłup w doskonałym stanie, pewnie pani nigdy nie pracowała fizycznie?". Ku*wa, moja praca jest też pracą fizyczną, schylanie się, dźwiganie itp. Normalny człowiek zapewne by zapytał, że skoro jest w tak doskonałym stanie, to dlaczego boli??? Ja położyłam uszy po sobie, powiedziałam "dziękuję, do widzenia" i wyszłam. Nie, nie brakuje mi języka w gębie, po prostu nie chciało mi się z nim handryczyć...
Przeziębienie, które niestety "objawiło" się dopiero rano, o godz. 5.00 nie byłam w stanie zwlec się z łóżka, termometr pokazywał radośnie 38,6 *C. Piszę do kierowniczki, że mnie nie będzie, pyta czy biorę L4 czy ma mi UŻ wypisać? Coś mnie tknęło i poprosiłam o UŻ, zaznaczając, że być może to L4 załatwię, to mi to wtedy anuluje tego UŻ-eta. Koło południa dowlokłam się wreszcie do mojej poradni, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że dzisiaj na pewno żaden lekarz mnie już nie przyjmie (to była środa), na czwartek i piątek też już ludzie pozapisywanie, to co, chce pani na poniedziałek? L4 można wystawić do trzech dni wstecz, na cholerę mi wizyta w poniedziałek? "Powtórka z rozrywki" jak u neurologa, dziękuję, do widzenia.
Schudłam ok. 5 kg. Moja optymalna waga to 53 kg, poniżej wyglądam jak śmierć na chorągwi - figura jest super (jeśli komuś się podobają wystające kości biodrowe), natomiast mam wtedy "wpadnięte" policzki i czarne cienie pod oczami. Teraz ważę 48. Kurde, naprawdę się nie głodzę, po prostu nie odczuwam łaknienia i nie pamiętam, że powinnam coś zjeść. Już nie mówię, że NIC mi nie smakuje, każdą potrawę odbieram jako "tekturę", bo jeszcze tyle rozsądku mi zostało, żeby jeść - no oczywiście jak mi się przypomni, że należy coś zjeść...
Psychiatra zasugerowała, że bóle pleców mogą być spowodowane problemami psychicznymi. Fajnie, no to wykupię leki i zobaczymy czy pomogą również na plecy. Dzisiaj poszłam sobie odebrać paczkę z paczkomatu. Szłam i utwierdzałam się w przekonaniu, że z tymi plecami to nie jest tak źle, no owszem, odczuwam je, ale bardziej jako taki dyskomfort w dolnej części pleców niż faktyczny ból. Weszłam do sklepu, wzięłam kilka drobiazgów do koszyka, stanęłam w kolejce... Po ok. pół minucie miałam ochotę wyć z bólu. Jak debilka dreptałam dwa kroczki w przód, dwa kroczki w tył, kroczek w bok, bo ból dosłownie rozrywał mi okolicę lędźwiową.
Siedzę teraz przy kompie. Siedzę, chociaż najchętniej bym się zwinęła w mały, ciasny kłębuszek. A nie, w kłębuszek nie, nie dam rady. A, środki przeciwbólowe g*wno dają. Nimesil. Ketonal. Doreta. Nie pomaga.
Psychiatra pytała, czy mam myśli samobójcze. Nie, nie mam. Owszem, bardzo często mam przekonanie, że fajnie by było, gdybym umarła, ale nic nie planuję. Nie chce mi się. Tak po prostu mi się nie chce.
Nie wiem, czy to piekielne. Może piekielna jestem ja, może mój organizm, a może po prostu ta cholerna depresja.
Nie wiem, czy odpiszę na komentarze. Nie wiem, czy mi się będzie chciało.
depresja
Ocena:
96
(110)
O parkowaniu. Moje osiedle, podobnie jak inne, cierpi na brak porządnego parkingu. Trzy wieżowce, kamienice, trzy nieduże parkingi, samochodów tyle, że niedługo będą parkować na dachu. Z tego powodu kierowcy parkują gdzie tylko jest miejsce, chodniki i trawniki są regularnie zawalone.
Jestem w stanie to zrozumieć i nie mam do nikogo pretensji, jednak ostatnio ktoś przegiął pałę. Chciałam wyrzucić śmieci i nie mogłam tego zrobić. Śmietniki są u nas schowane w zamykanym na klucz pomieszczeniu gospodarczym, obok wejścia do budynku. Jakiś kierowca "genialnie" zaparkował na chodniku, blokując całkowicie dostęp do drzwi - dało się je uchylić może na 10 cm. Pomysłowi mieszkańcy mojego bloku zaczęli kłaść worki obok auta, ktoś był nawet na tyle "uprzejmy", że wysypał zawartość swojego worka na samochód.
Niedługo później właściciel przeparkował swój samochód, zostawiając po sobie niezły bałagan.
Jestem w stanie to zrozumieć i nie mam do nikogo pretensji, jednak ostatnio ktoś przegiął pałę. Chciałam wyrzucić śmieci i nie mogłam tego zrobić. Śmietniki są u nas schowane w zamykanym na klucz pomieszczeniu gospodarczym, obok wejścia do budynku. Jakiś kierowca "genialnie" zaparkował na chodniku, blokując całkowicie dostęp do drzwi - dało się je uchylić może na 10 cm. Pomysłowi mieszkańcy mojego bloku zaczęli kłaść worki obok auta, ktoś był nawet na tyle "uprzejmy", że wysypał zawartość swojego worka na samochód.
Niedługo później właściciel przeparkował swój samochód, zostawiając po sobie niezły bałagan.
Miejsca parkingowe
Ocena:
121
(133)
Miał być komentarz do historii #91978 ale się rozrósł.
Dlaczego NPL powinny być "przedsionkami" SOR.
Jakiś czas temu dziecko nam zachorowało i pojechaliśmy z żoną na NPL (w szpitalu).
Pani na rejestracji NPL powiedziała że nie ma lekarza (W SZPITALU!!) i że może nas zarejestrować na SOR (piętro niżej w TYM SAMYM szpitalu).
Tam po wzięciu numerka, KOLEJNEJ REJESTRACJI, odczekaniu 30 minut na segregację przez lekarza, po której powiedziano nam żebyśmy czekali na wezwanie od lekarza.
I tak czekaliśmy kolejne 2 godziny, wśród innych lekko przeziębionych, płaczących dzieci, lekko obolałych dorosłych... Tylko po to by usłyszeć, że nie wiadomo kiedy lekarz nas przyjmie. Zdecydowaliśmy że zrezygnujemy z SOR (zgłosiliśmy się z tym do rejestracji), po to by córka wróciła do domu, wygrzała się i dostała jakieś leki z domowej apteczki. I tak skończyło się wizytą u pediatry na dzień następny.
Na SOR było w miarę spokojnie (co jest mało spotykane) - czyli żadnych wypadków, pijaków, natychmiastowych zagrożeń życia, czy nawet złamań. My zrezygnowaliśmy, ale osoby które były przed nami z mniejszymi i młodszymi od naszej córki dzieciakami zostały... Prawie wszystkie dzieciaki miały jakieś tam objawy przeziębieniowe, a musiały czekać na SOR bo nikogo nie było na NPL piętro wyżej.
I teraz takie przemyślenie: dlaczego w szpitalu NPL nie działa? Ile przyśpieszyło by to pracę SOR jakby ludzie mogli dostać się do lekarza NPL?
Dlaczego NPL powinny być "przedsionkami" SOR.
Jakiś czas temu dziecko nam zachorowało i pojechaliśmy z żoną na NPL (w szpitalu).
Pani na rejestracji NPL powiedziała że nie ma lekarza (W SZPITALU!!) i że może nas zarejestrować na SOR (piętro niżej w TYM SAMYM szpitalu).
Tam po wzięciu numerka, KOLEJNEJ REJESTRACJI, odczekaniu 30 minut na segregację przez lekarza, po której powiedziano nam żebyśmy czekali na wezwanie od lekarza.
I tak czekaliśmy kolejne 2 godziny, wśród innych lekko przeziębionych, płaczących dzieci, lekko obolałych dorosłych... Tylko po to by usłyszeć, że nie wiadomo kiedy lekarz nas przyjmie. Zdecydowaliśmy że zrezygnujemy z SOR (zgłosiliśmy się z tym do rejestracji), po to by córka wróciła do domu, wygrzała się i dostała jakieś leki z domowej apteczki. I tak skończyło się wizytą u pediatry na dzień następny.
Na SOR było w miarę spokojnie (co jest mało spotykane) - czyli żadnych wypadków, pijaków, natychmiastowych zagrożeń życia, czy nawet złamań. My zrezygnowaliśmy, ale osoby które były przed nami z mniejszymi i młodszymi od naszej córki dzieciakami zostały... Prawie wszystkie dzieciaki miały jakieś tam objawy przeziębieniowe, a musiały czekać na SOR bo nikogo nie było na NPL piętro wyżej.
I teraz takie przemyślenie: dlaczego w szpitalu NPL nie działa? Ile przyśpieszyło by to pracę SOR jakby ludzie mogli dostać się do lekarza NPL?
SOR NPL Szpital słuzba_zdrowia
Ocena:
68
(76)
Ostatnia historia z moim byłym pracodawcą w tle:)
Moja branża jest specyficzna i dosyć hermetyczna, i ma, że tak powiem, kilka głównych gałęzi. Jeden z producentów, który był do tej pory na jednej gałęzi, postanowił rozszerzyć działalność i obecnie jest już na dwóch, wprowadzając nowy produkt na rynek. Coś jak: produkuje zeszyty, to zacznę też ołówki. Mam nadzieję, że jest to zrozumiałe.
Do tej pory dość ściśle współpracowałem z nim właśnie na tej jednej gałęzi, a jak ogłosił, że wydał coś na tą drugą, to też się tematem zainteresowałem, podszkoliłem i trochę jego sprzętu zamontowałem u zainteresowanych klientów. Druga sprawa, jako że jest to nowość, jest całkiem sporo tańszy od konkurencji. Wyszło tak jakoś, że w sumie jestem liderem sprzedaży w swoim województwie i jedyną osobą, która ma na jego system autoryzację i certyfikację. Będąc przy okazji w okolicach producenta, zajechałem i od słowa do słowa, zostałem oficjalnym partnerem na moje województwo i kilka ościennych powiatów. Co się z tym wiąże, większość zamówień tegoż systemu przechodzi przez moje ręce.
Mam nadzieję, że nie przynudziłem tym przydługim wstępem.
Jako że sprzęt jest dosyć prosty i tani, nadaje się w sam raz na niewielkie, niezbyt skomplikowane obiekty. Jak powszechnie wiadomo, w przetargach bądź ofertach są wybierane właśnie najtańsze opcje. Mój były pracodawca wygrał przetarg właśnie na instalację kilku systemów, na którą mam autoryzację i partnerstwo. No, nie zgadniecie, co zrobił.
Dostałem prośbę o wycenę od mojego kolegi tam pracującego. Cenę zrobiłem dobrą i wysłałem. (Wracając do poprzedniej historii, nie mogę zablokować sprzedaży klientowi, który płaci z góry, jestem zależny od producenta, moje prywatne animozje nie mają tu nic do rzeczy). Kolega przedstawił wycenę szefowi, który z automatu zablokował transakcję i kazał wycenić to na innym producencie. Inni producenci byli 20-30% drożsi. Ostatecznie, po przestudiowaniu ofert, były szef przystał jednak na ofertę mojego systemu, ALE! z pominięciem mnie. Czyli kazał wysłać oficjalne zapytanie do producenta. Producent odesłał ich z powrotem do mnie. Oni, że nie będą z moją firmą współpracować i dalej taka przepychanka. Ostatecznie stanęło na tym, że oni oficjalnie dostaną sprzęt od producenta, tylko że droższy o 10% od mojej ceny, ten sprzęt i tak trafi do mnie w celu sprawdzenia zamówienia i wydania klientowi, a ja z tych 10% i tak dostanę prowizję :) Interes życia.
Moja branża jest specyficzna i dosyć hermetyczna, i ma, że tak powiem, kilka głównych gałęzi. Jeden z producentów, który był do tej pory na jednej gałęzi, postanowił rozszerzyć działalność i obecnie jest już na dwóch, wprowadzając nowy produkt na rynek. Coś jak: produkuje zeszyty, to zacznę też ołówki. Mam nadzieję, że jest to zrozumiałe.
Do tej pory dość ściśle współpracowałem z nim właśnie na tej jednej gałęzi, a jak ogłosił, że wydał coś na tą drugą, to też się tematem zainteresowałem, podszkoliłem i trochę jego sprzętu zamontowałem u zainteresowanych klientów. Druga sprawa, jako że jest to nowość, jest całkiem sporo tańszy od konkurencji. Wyszło tak jakoś, że w sumie jestem liderem sprzedaży w swoim województwie i jedyną osobą, która ma na jego system autoryzację i certyfikację. Będąc przy okazji w okolicach producenta, zajechałem i od słowa do słowa, zostałem oficjalnym partnerem na moje województwo i kilka ościennych powiatów. Co się z tym wiąże, większość zamówień tegoż systemu przechodzi przez moje ręce.
Mam nadzieję, że nie przynudziłem tym przydługim wstępem.
Jako że sprzęt jest dosyć prosty i tani, nadaje się w sam raz na niewielkie, niezbyt skomplikowane obiekty. Jak powszechnie wiadomo, w przetargach bądź ofertach są wybierane właśnie najtańsze opcje. Mój były pracodawca wygrał przetarg właśnie na instalację kilku systemów, na którą mam autoryzację i partnerstwo. No, nie zgadniecie, co zrobił.
Dostałem prośbę o wycenę od mojego kolegi tam pracującego. Cenę zrobiłem dobrą i wysłałem. (Wracając do poprzedniej historii, nie mogę zablokować sprzedaży klientowi, który płaci z góry, jestem zależny od producenta, moje prywatne animozje nie mają tu nic do rzeczy). Kolega przedstawił wycenę szefowi, który z automatu zablokował transakcję i kazał wycenić to na innym producencie. Inni producenci byli 20-30% drożsi. Ostatecznie, po przestudiowaniu ofert, były szef przystał jednak na ofertę mojego systemu, ALE! z pominięciem mnie. Czyli kazał wysłać oficjalne zapytanie do producenta. Producent odesłał ich z powrotem do mnie. Oni, że nie będą z moją firmą współpracować i dalej taka przepychanka. Ostatecznie stanęło na tym, że oni oficjalnie dostaną sprzęt od producenta, tylko że droższy o 10% od mojej ceny, ten sprzęt i tak trafi do mnie w celu sprawdzenia zamówienia i wydania klientowi, a ja z tych 10% i tak dostanę prowizję :) Interes życia.
Były pracodawca
Ocena:
139
(149)
Odchudzam się. Odchudzam odkąd pamiętam. Gdy byłam dzieckiem odchudzała mnie mama, gdy stałam się dorosła, sama starałam się zadbać o siebie. Nie potrzebuję pocieszania, klepania po plecach, ani nic takiego. I w sumie jest to historia o tym jak niewiedza może zaszkodzić.
Gruba jestem odkąd pamiętam. Zresztą jak cała moja rodzina. Już jako nastolatka byłam od moich rówieśnic cięższa o 10-15 kilogramów. Mama uczyła mnie cały czas wciągać brzuch, kazała mniej jeść, a jednocześnie każdy kotlet był smażony w głębokim tłuszczu, każde ziemniaki, kasze itd. obficie oblewane tłustym sosem. Ja sama też byłam łakomczuchem, więc kiedy zaczęłam dostawać kieszonkowe, zaczęłam kupować zakazane produkty, takie jak burgery z McDonalda.
W wieku 18 lat ważyłam już 80 kg, ale nie było tragedii, bo wciąż sporo z tego to były mięśnie. W wieku 21 lat podjęłam pierwszą samodzielną decyzję, żeby się odchudzać. Akurat dostałam od dziadka na urodziny książkę o odchudzaniu. Wypróbowałam. To była dieta Dukana. Samo białko. W dodatku w minimalnych ilościach. Schudłam kilka kilo, to fakt, ale przypłaciłam to masowym wypadaniem włosów, chronicznym zmęczeniem itd. Potem, przeświadczona, że jedynym słusznym sposobem jest dieta MŻ, jadłam kanapkę z razowego chleba i dwa małe jogurty naturalne dziennie. Rzuciłam tę dietę, bo nie idzie wytrwać na takiej głodówce. Jakiś czas potem zdesperowana, zaczęłam dietę 1000 kalorii. I przytyłam! W Internecie starałam się dowiedzieć jak powinnam chudnąć, ale był pełen sprzecznych informacji.
I tutaj dopiero zaczyna się według mnie prawdziwa piekielność. Zmęczona sprzecznymi informacjami i brakiem efektów, poszłam do specjalisty. Do dietetyka. Na początku zrobił na mnie dobre wrażenie. Zrobił dokładny wywiad, kazał zbadać krew, zrobić krzywą cukrową i insulinową. Zobaczył wyniki, stwierdził, że jest ok. Wyliczył, że moja podstawowa przemiana materii, to ok. 1500 kalorii, ale wówczas dużo trenowałam. 6 dni w tygodniu katowałam się ćwiczeniami po 3 godziny plus do tego chodziłam na spacery (minimum 15 tysięcy kroków dziennie), wiec uznał, że z tą aktywnością 1800 kalorii będzie jak znalazł. Mijały miesiące, a ja nie chudłam. Dietetyk obniżył mi ilość kalorii do 1500. Schudłam raptem dwa kilogramy, mimo obsesyjnego trzymania się diety. A potem stanęło w miejscu. Dietetyk potrafił mnie tylko oskarżać, że na pewno nie trzymam się diety. Z perspektywy czasu myślę, że może po prostu nie uwierzył mi, że tyle ćwiczę, bo teraz już wiem, że to było stanowczo za mało. Chociaż moja rodzina i tak mi wypominała, że stanowczo za dużo jem. Mama radziła ograniczyć kalorie do 600-800 kalorii, bo ona była na takiej diecie i schudła.
Zostawiłam temat. Zmądrzałam nieco przez lata. W czasie porządków znalazłam moje stare wyniki badań, przyjrzałam się im i zobaczyłam nieprawidłowości. Zrobiłam badania jeszcze raz, skonsultowałam z lekarzem i okazało się, że już wtedy miałam dużą insulinooporność. U diabetologa dobrałam leki, poszłam do dietetyka klinicznego, który też mi dał 1800, ale moja aktywność jest zdecydowanie mniejsza niż te lata temu. I tak wtedy wysłuchiwałam od rodziców, że za dużo żrę, tak teraz wysłuchuję również od teściów. Pomijając już fakt, że zarówno moja jak i męża rodzina co rusz piecze lub kupuje słodkości "specjalnie dla mnie", co dodatkowo nadwyręża moją silną wolę. Ewentualnie próbują mnie przekonać, że np. pączki wcale nie są niedietetyczne, bo co tam niby jest? Mąki troszkę, tłuszczu nie tak wiele, no, może polewa jest słodka, ale to przecież takie nic. Skończyłam na tym etapie z rozwalonym metabolizmem i zdrowiem. Z głupoty własnej i niekompetencji pierwszego dietetyka. No nic, byle do przodu. Miłego dnia :)
Gruba jestem odkąd pamiętam. Zresztą jak cała moja rodzina. Już jako nastolatka byłam od moich rówieśnic cięższa o 10-15 kilogramów. Mama uczyła mnie cały czas wciągać brzuch, kazała mniej jeść, a jednocześnie każdy kotlet był smażony w głębokim tłuszczu, każde ziemniaki, kasze itd. obficie oblewane tłustym sosem. Ja sama też byłam łakomczuchem, więc kiedy zaczęłam dostawać kieszonkowe, zaczęłam kupować zakazane produkty, takie jak burgery z McDonalda.
W wieku 18 lat ważyłam już 80 kg, ale nie było tragedii, bo wciąż sporo z tego to były mięśnie. W wieku 21 lat podjęłam pierwszą samodzielną decyzję, żeby się odchudzać. Akurat dostałam od dziadka na urodziny książkę o odchudzaniu. Wypróbowałam. To była dieta Dukana. Samo białko. W dodatku w minimalnych ilościach. Schudłam kilka kilo, to fakt, ale przypłaciłam to masowym wypadaniem włosów, chronicznym zmęczeniem itd. Potem, przeświadczona, że jedynym słusznym sposobem jest dieta MŻ, jadłam kanapkę z razowego chleba i dwa małe jogurty naturalne dziennie. Rzuciłam tę dietę, bo nie idzie wytrwać na takiej głodówce. Jakiś czas potem zdesperowana, zaczęłam dietę 1000 kalorii. I przytyłam! W Internecie starałam się dowiedzieć jak powinnam chudnąć, ale był pełen sprzecznych informacji.
I tutaj dopiero zaczyna się według mnie prawdziwa piekielność. Zmęczona sprzecznymi informacjami i brakiem efektów, poszłam do specjalisty. Do dietetyka. Na początku zrobił na mnie dobre wrażenie. Zrobił dokładny wywiad, kazał zbadać krew, zrobić krzywą cukrową i insulinową. Zobaczył wyniki, stwierdził, że jest ok. Wyliczył, że moja podstawowa przemiana materii, to ok. 1500 kalorii, ale wówczas dużo trenowałam. 6 dni w tygodniu katowałam się ćwiczeniami po 3 godziny plus do tego chodziłam na spacery (minimum 15 tysięcy kroków dziennie), wiec uznał, że z tą aktywnością 1800 kalorii będzie jak znalazł. Mijały miesiące, a ja nie chudłam. Dietetyk obniżył mi ilość kalorii do 1500. Schudłam raptem dwa kilogramy, mimo obsesyjnego trzymania się diety. A potem stanęło w miejscu. Dietetyk potrafił mnie tylko oskarżać, że na pewno nie trzymam się diety. Z perspektywy czasu myślę, że może po prostu nie uwierzył mi, że tyle ćwiczę, bo teraz już wiem, że to było stanowczo za mało. Chociaż moja rodzina i tak mi wypominała, że stanowczo za dużo jem. Mama radziła ograniczyć kalorie do 600-800 kalorii, bo ona była na takiej diecie i schudła.
Zostawiłam temat. Zmądrzałam nieco przez lata. W czasie porządków znalazłam moje stare wyniki badań, przyjrzałam się im i zobaczyłam nieprawidłowości. Zrobiłam badania jeszcze raz, skonsultowałam z lekarzem i okazało się, że już wtedy miałam dużą insulinooporność. U diabetologa dobrałam leki, poszłam do dietetyka klinicznego, który też mi dał 1800, ale moja aktywność jest zdecydowanie mniejsza niż te lata temu. I tak wtedy wysłuchiwałam od rodziców, że za dużo żrę, tak teraz wysłuchuję również od teściów. Pomijając już fakt, że zarówno moja jak i męża rodzina co rusz piecze lub kupuje słodkości "specjalnie dla mnie", co dodatkowo nadwyręża moją silną wolę. Ewentualnie próbują mnie przekonać, że np. pączki wcale nie są niedietetyczne, bo co tam niby jest? Mąki troszkę, tłuszczu nie tak wiele, no, może polewa jest słodka, ale to przecież takie nic. Skończyłam na tym etapie z rozwalonym metabolizmem i zdrowiem. Z głupoty własnej i niekompetencji pierwszego dietetyka. No nic, byle do przodu. Miłego dnia :)
Odchudzanie
Ocena:
121
(131)
Krótki wstęp - zacząłem mieć problemy ze snem. Wstawałem w środku nocy z bijącym mocno sercem, kołataniami i nie mogłem zasnąć tak przez 1-2h. Zwalałem to na stres, przetrenowanie, postanowiłem więc odpuścić na jakiś czas bieganie - bo biegam regularnie. Przyszedł moment, że od razu po położeniu się do łóżka kołatało mi serce i nie mogłem przez to zasnąć. Lekarz rodzinny po wywiadzie, sugerując się tym że być może jestem przetrenowany, dała mi hydroksyzynę i zaleciła odpoczynek, powinno wrócić do normy. Niestety tabletki pomagały tylko na pół gwizdka, bo usypiały mnie na 2-3 godziny. Za dnia dawałem radę tylko podrzemać kilka minut, bo serce ciągle waliło.
Piątek wieczór, do kołatania dochodzi ból w klatce piersiowej. Żona mówi jedziemy na SOR. Zajechaliśmy, rejestracja, triaż, zmierzono mi ciśnienie, 175/100, zrobiono ekg. Strefa żółta, średni priorytet. Lekarz pobadał, mówi zaburzenia gospodarki elektrolitowej plus chyba nadciśnienie. Dostałem leki doustnie, kroplówkę, zrobili mi kilka badań, zasnąłem momentalnie. W karcie informacyjnej dostałem wpis, że jeżeli kolejna noc będzie wyglądać tak samo, to niezwłocznie na SOR dyżurujący. Dostałem też skierowanie do poradni kardiologicznej.
Sobota godzina 22, serce znów łomocze i piecze mnie w klatce. Karta informacyjna z dnia poprzedniego w dłoń i jedziemy do innego dyżurującego szpitala. Znów to samo, rejestracja, triaż, pomiar ciśnienia i ekg. Tym razem dostaję priorytet niebieski - najniższy. I teraz zaczyna się właściwa historia. Zostaję wezwany do gabinetu po dwóch godzinach na pustym korytarzu, a tam szanowna posiadaczka tytułu lekarza od startu z wrzaskiem do mnie PAN NIE MA CO ROBIĆ? O SPAĆ NIE MOŻE, ON NA SOR JEDZIE. JAK SIĘ SPAĆ NIE MOŻE TO DO PSYCHIATRY, DO CZUBKÓW! 70 CZYNNOŚĆ SERCA A TEN SPAĆ NIE MOŻE. LUDZIE PO 120 MAJĄ CZYNNOŚĆ SERCA I ŚPIĄ. PAN SOBIE SAM PSYCHOTROPY ŁYKA. Spokojnie odpowiedziałem pani kochanej, żeby zapoznała się z kartą informacyjną z dnia poprzedniego, co było zrobione i jakie mam zalecenia, m.in. wizyta na dyżurującym SOR. Na co pani z krzykiem do mnie, że jej nie interesuje co było wczoraj tylko to co dziś, po czym dalej machała mi ekg przed twarzą że TU NIC NIE MA, PAN NIE JEST CHORY NA NIC, PAN MA COŚ Z GŁOWĄ, DO PSYCHIATRY.
Został wysłany po mnie transport medyczny, by zabrać mnie 300 metrów dalej (!) do dyżurującego psychiatry, bo przecież jestem pacjentem zagrożonym. Dyżurny psychiatra gadał ze mną przez godzinę - dodam, że zespół ratownictwa ciągle na mnie czekał. Mówię mu że naprawdę boli mnie w klatce, nie mogę spać bo wali mi serce, nie potrzebuję psychiatry, nie mam problemów z głową, nie mam myśli samobójczych, mam świetne życie, fajną pracę, rodzinę. Jestem tak bezradny, że już powiem cokolwiek byle ktoś mi pomógł. Ja chcę tylko spać. Psychiatra po konsultacji wpisał, że zdrowy psychicznie, zaleca diagnostykę ogólną by szukać przyczyny somatycznej, przy czym nakazał pani posiadaczce tytułu lekarza by wzięła się do roboty, a nie z ludzi czubków robiła. Transport medyczny zabrał mnie z powrotem na SOR. Tam znów trafiłem do gabinetu tejże pani, gdzie już spokojniejsza po zapoznaniu się z opisem konsultacji dalej twierdziła, że ja sobie coś uroiłem i tak wystawiła mnie z wypisem za drzwi. Noc przesiedziana na oddziale "ratunkowym", powrót do domu o 6 rano.
Kolejny dzień, niedziela wieczór. Dostaję bólu w klatce, jest mi duszno. Znów jedziemy na SOR. Tym razem pierwszy szpital, w którym byłem. Karty informacyjne w dłoń i jedziemy. Triaż, pomiar ciśnienia, 180/100, ekg, standardowy zestaw badań. Znów dostaję najniższy priorytet. Po kolejnych godzinach w poczekalni zostaję wezwany do gabinetu. Lekarz który mnie przyjmował od razu wyskoczył do mnie, żebym przestał ludziom chorym miejsce zabierać i sobie wmawiać choroby. Przecież byłem u psychiatry, jest napisane że była konsultacja psychiatryczna! Mówię mu spokojnie, że była i żeby się zapoznał z jej opisem. PAN MI NIE MÓWI CO JA MAM ROBIĆ, ROZUMIE PAN?! Ale byłem tu 2 dni temu, był lekarz ten i ten i jak on się mną zajął to przespałem noc, dostałem leki, miałem się zgłosić na SOR jeśli będą te same objawy. Proszę pana, SOR to nie prywatna przychodnia że pan tu będzie sobie przychodził bo ktoś napisał żeby przyjść. Kroplówka i do domu. Pan się weźmie w garść bo był pan u psychiatry dyżurnego to niech pan idzie do normalnego psychiatry i zacznie leczyć głowę bo panu nic nie jest, pan się powinien leczyć psychiatrycznie rozumie pan? Proszę się ogarnąć.
Kolejny tydzień urlopu, bo z tego niewyspania nie dałem rady chodzić do pracy. Poszedłem prywatnie do kardiologa, bo na NFZ z pilnym skierowaniem wizytę miałbym na kwiecień. Echo serca robione pół godziny, test wysiłkowy. Dzień później Holter. Wyniki krwi świeże z trzech ostatnich dni, więc kardiolog nie zlecił. Na każdym z wyników obniżony sód i potas. Okazało się, że mam właśnie zaburzenia gospodarki elektrolitowej i arytmię, która się pogłębiała od jakiegoś już czasu. Kolejny dzień Holter, arytmia potwierdzona. Do tego nadciśnienie. Dostałem tabletki za 20zł na miesiąc i po tygodniu odzyskałem spokojny sen, obecnie czuję że mam nowe życie - zniknęło mi chroniczne zmęczenie, ospałość, szybkie męczenie się podczas wysiłku i spadająca wydolność w bieganiu.
Ale lekarze na SOR twierdzili, że coś sobie uroiłem, dwa słowa wyrwane z kontekstu były dla nich podstawą do diagnozy. Kiedy lekarz mówi, proszę się ogarnąć, albo odsyła do czubków, to tracę wiarę w naszą służbę zdrowia. Sprawy oczywiście nie zostawiam. Co prawda nie będę wytaczać żadnych procesów, bo lekarze mają dobrych prawników i zaraz faktycznie znajdą się przesłanki do tego że jestem psychicznie chory - hydroksyzyna od lekarza rodzinnego. Ale parę maili tu i tam rozesłałem. Dostałem telefon z sekretariatu szpitala z zaproszeniem do konfrontacji z panią posiadaczką tytułu lekarskiego. Oczywiście wyparła się wszystkiego i pewnie z tego niewyspania coś musiałem zbyt emocjonalnie zrozumieć i na pewno tak nie było :)
Piątek wieczór, do kołatania dochodzi ból w klatce piersiowej. Żona mówi jedziemy na SOR. Zajechaliśmy, rejestracja, triaż, zmierzono mi ciśnienie, 175/100, zrobiono ekg. Strefa żółta, średni priorytet. Lekarz pobadał, mówi zaburzenia gospodarki elektrolitowej plus chyba nadciśnienie. Dostałem leki doustnie, kroplówkę, zrobili mi kilka badań, zasnąłem momentalnie. W karcie informacyjnej dostałem wpis, że jeżeli kolejna noc będzie wyglądać tak samo, to niezwłocznie na SOR dyżurujący. Dostałem też skierowanie do poradni kardiologicznej.
Sobota godzina 22, serce znów łomocze i piecze mnie w klatce. Karta informacyjna z dnia poprzedniego w dłoń i jedziemy do innego dyżurującego szpitala. Znów to samo, rejestracja, triaż, pomiar ciśnienia i ekg. Tym razem dostaję priorytet niebieski - najniższy. I teraz zaczyna się właściwa historia. Zostaję wezwany do gabinetu po dwóch godzinach na pustym korytarzu, a tam szanowna posiadaczka tytułu lekarza od startu z wrzaskiem do mnie PAN NIE MA CO ROBIĆ? O SPAĆ NIE MOŻE, ON NA SOR JEDZIE. JAK SIĘ SPAĆ NIE MOŻE TO DO PSYCHIATRY, DO CZUBKÓW! 70 CZYNNOŚĆ SERCA A TEN SPAĆ NIE MOŻE. LUDZIE PO 120 MAJĄ CZYNNOŚĆ SERCA I ŚPIĄ. PAN SOBIE SAM PSYCHOTROPY ŁYKA. Spokojnie odpowiedziałem pani kochanej, żeby zapoznała się z kartą informacyjną z dnia poprzedniego, co było zrobione i jakie mam zalecenia, m.in. wizyta na dyżurującym SOR. Na co pani z krzykiem do mnie, że jej nie interesuje co było wczoraj tylko to co dziś, po czym dalej machała mi ekg przed twarzą że TU NIC NIE MA, PAN NIE JEST CHORY NA NIC, PAN MA COŚ Z GŁOWĄ, DO PSYCHIATRY.
Został wysłany po mnie transport medyczny, by zabrać mnie 300 metrów dalej (!) do dyżurującego psychiatry, bo przecież jestem pacjentem zagrożonym. Dyżurny psychiatra gadał ze mną przez godzinę - dodam, że zespół ratownictwa ciągle na mnie czekał. Mówię mu że naprawdę boli mnie w klatce, nie mogę spać bo wali mi serce, nie potrzebuję psychiatry, nie mam problemów z głową, nie mam myśli samobójczych, mam świetne życie, fajną pracę, rodzinę. Jestem tak bezradny, że już powiem cokolwiek byle ktoś mi pomógł. Ja chcę tylko spać. Psychiatra po konsultacji wpisał, że zdrowy psychicznie, zaleca diagnostykę ogólną by szukać przyczyny somatycznej, przy czym nakazał pani posiadaczce tytułu lekarza by wzięła się do roboty, a nie z ludzi czubków robiła. Transport medyczny zabrał mnie z powrotem na SOR. Tam znów trafiłem do gabinetu tejże pani, gdzie już spokojniejsza po zapoznaniu się z opisem konsultacji dalej twierdziła, że ja sobie coś uroiłem i tak wystawiła mnie z wypisem za drzwi. Noc przesiedziana na oddziale "ratunkowym", powrót do domu o 6 rano.
Kolejny dzień, niedziela wieczór. Dostaję bólu w klatce, jest mi duszno. Znów jedziemy na SOR. Tym razem pierwszy szpital, w którym byłem. Karty informacyjne w dłoń i jedziemy. Triaż, pomiar ciśnienia, 180/100, ekg, standardowy zestaw badań. Znów dostaję najniższy priorytet. Po kolejnych godzinach w poczekalni zostaję wezwany do gabinetu. Lekarz który mnie przyjmował od razu wyskoczył do mnie, żebym przestał ludziom chorym miejsce zabierać i sobie wmawiać choroby. Przecież byłem u psychiatry, jest napisane że była konsultacja psychiatryczna! Mówię mu spokojnie, że była i żeby się zapoznał z jej opisem. PAN MI NIE MÓWI CO JA MAM ROBIĆ, ROZUMIE PAN?! Ale byłem tu 2 dni temu, był lekarz ten i ten i jak on się mną zajął to przespałem noc, dostałem leki, miałem się zgłosić na SOR jeśli będą te same objawy. Proszę pana, SOR to nie prywatna przychodnia że pan tu będzie sobie przychodził bo ktoś napisał żeby przyjść. Kroplówka i do domu. Pan się weźmie w garść bo był pan u psychiatry dyżurnego to niech pan idzie do normalnego psychiatry i zacznie leczyć głowę bo panu nic nie jest, pan się powinien leczyć psychiatrycznie rozumie pan? Proszę się ogarnąć.
Kolejny tydzień urlopu, bo z tego niewyspania nie dałem rady chodzić do pracy. Poszedłem prywatnie do kardiologa, bo na NFZ z pilnym skierowaniem wizytę miałbym na kwiecień. Echo serca robione pół godziny, test wysiłkowy. Dzień później Holter. Wyniki krwi świeże z trzech ostatnich dni, więc kardiolog nie zlecił. Na każdym z wyników obniżony sód i potas. Okazało się, że mam właśnie zaburzenia gospodarki elektrolitowej i arytmię, która się pogłębiała od jakiegoś już czasu. Kolejny dzień Holter, arytmia potwierdzona. Do tego nadciśnienie. Dostałem tabletki za 20zł na miesiąc i po tygodniu odzyskałem spokojny sen, obecnie czuję że mam nowe życie - zniknęło mi chroniczne zmęczenie, ospałość, szybkie męczenie się podczas wysiłku i spadająca wydolność w bieganiu.
Ale lekarze na SOR twierdzili, że coś sobie uroiłem, dwa słowa wyrwane z kontekstu były dla nich podstawą do diagnozy. Kiedy lekarz mówi, proszę się ogarnąć, albo odsyła do czubków, to tracę wiarę w naszą służbę zdrowia. Sprawy oczywiście nie zostawiam. Co prawda nie będę wytaczać żadnych procesów, bo lekarze mają dobrych prawników i zaraz faktycznie znajdą się przesłanki do tego że jestem psychicznie chory - hydroksyzyna od lekarza rodzinnego. Ale parę maili tu i tam rozesłałem. Dostałem telefon z sekretariatu szpitala z zaproszeniem do konfrontacji z panią posiadaczką tytułu lekarskiego. Oczywiście wyparła się wszystkiego i pewnie z tego niewyspania coś musiałem zbyt emocjonalnie zrozumieć i na pewno tak nie było :)
słuzba_zdrowia
Ocena:
148
(156)
Teraz o tym jak przypomniał mi się były pracodawca.
Jak wspominałem w poprzednich historiach mam certyfikację na serwis pewnego typu maszyn. Pierwsza certyfikację dostałem imienną i za darmo jako nagroda naprawy maszyny u jednego z klientów mojego byłego pracodawcy. Co ważne certyfikacja jest ważna 2 lata.
W poprzedniej historii wspominałem że klient mego byłego pracodawcy zrezygnował ze współpracy z nimi i podpisał umowę ze mną i ja byłem główną przyczyną tego stanu rzeczy mimo braku starań z mojej strony.
Do historii.
Ważność mego certyfikatu kończyła się 12/2024 co ważne. Jakoś dwa tygodnie temu dostaje wiadomość mailową od klienta premium z prośbą o przesłanie aktualnego certyfikatu. Z adresu mi nie znanego. Od razu wykonałem telefon do dyrektora z poprzedniej historii i oto co usłyszałem.
Mój poprzedni pracodawca, wiedząc że mój certyfikat się kończył z końcem roku, w styczniu czy lutym wysłał do wszystkich świętych z firmy premium paszkwila na mój temat i że nie mam certyfikacji i jak ja mam robić im te maszyny. Dyrektor odpowiedzialny za utrzymanie tychże maszyn otwarcie powiedział, że nawet jak nie będzie miał tej certyfikacji to i tak chce żebym robił te maszyny, bo od dwóch lat mają z nimi spokój. Jednak doszło to gdzieś wyżej i otrzymałem takiego maila. Co miałem zrobić, certyfikat wysłałem, bo zrobiłem jego przedłużenie z obowiązkowym szkoleniem. Zapłaciłem ile trzeba było.
Zastanawia mnie po co to zrobili? Sami nie mają takiej certyfikacji. Pracowników wysłać nie chcą, bo trzeba płacić. Na złość?
Jak wspominałem w poprzednich historiach mam certyfikację na serwis pewnego typu maszyn. Pierwsza certyfikację dostałem imienną i za darmo jako nagroda naprawy maszyny u jednego z klientów mojego byłego pracodawcy. Co ważne certyfikacja jest ważna 2 lata.
W poprzedniej historii wspominałem że klient mego byłego pracodawcy zrezygnował ze współpracy z nimi i podpisał umowę ze mną i ja byłem główną przyczyną tego stanu rzeczy mimo braku starań z mojej strony.
Do historii.
Ważność mego certyfikatu kończyła się 12/2024 co ważne. Jakoś dwa tygodnie temu dostaje wiadomość mailową od klienta premium z prośbą o przesłanie aktualnego certyfikatu. Z adresu mi nie znanego. Od razu wykonałem telefon do dyrektora z poprzedniej historii i oto co usłyszałem.
Mój poprzedni pracodawca, wiedząc że mój certyfikat się kończył z końcem roku, w styczniu czy lutym wysłał do wszystkich świętych z firmy premium paszkwila na mój temat i że nie mam certyfikacji i jak ja mam robić im te maszyny. Dyrektor odpowiedzialny za utrzymanie tychże maszyn otwarcie powiedział, że nawet jak nie będzie miał tej certyfikacji to i tak chce żebym robił te maszyny, bo od dwóch lat mają z nimi spokój. Jednak doszło to gdzieś wyżej i otrzymałem takiego maila. Co miałem zrobić, certyfikat wysłałem, bo zrobiłem jego przedłużenie z obowiązkowym szkoleniem. Zapłaciłem ile trzeba było.
Zastanawia mnie po co to zrobili? Sami nie mają takiej certyfikacji. Pracowników wysłać nie chcą, bo trzeba płacić. Na złość?
Były pracodawca
Ocena:
148
(156)
Pewna polska firma od lat rekrutuje specjalistów w swojej branży za granicą. Nie tylko obcokrajowców - twierdzą, że bardzo im też zależy na Polakach, którzy zdobyli doświadczenie w zagranicznych firmach. W swoich ogłoszeniach piszą, że oferują "konkurencyjne wynagrodzenie" oraz "pakiet relokacyjny".
Gdy kandydatem jest obcokrajowiec, dostaje propozycję "konkurencyjnego wynagrodzenia" które jest 20-50% wyższe niż zarobki w tej branży w Europie Zachodniej oraz "pakiet relokacyjny" obejmujący wynajęcie mu mieszkania, organizację przeprowadzki (transport dobytku), oraz bilety lotnicze dla niego i rodziny.
Gdy kandydatem jest Polak - posiadający podobny poziom wykształcenia oraz doświadczenia zawodowego w tej branży zdobytego w firmach za granicą - dostaje propozycję "konkurencyjnego wynagrodzenia" w okolicach polskiej średniej krajowej oraz "pakiet relokacyjny" w wysokości jednej miesięcznej pensji.
"Areczku, wysokie zachodnie zarobki są dla Johna, dla ciebie jest wynagrodzenie konkurencyjne wobec innego Januszexu oraz przywilej pracy na rozwój naszej firmy i branży w Polsce oraz budowanie majątku właścicieli!"
Gdy kandydatem jest obcokrajowiec, dostaje propozycję "konkurencyjnego wynagrodzenia" które jest 20-50% wyższe niż zarobki w tej branży w Europie Zachodniej oraz "pakiet relokacyjny" obejmujący wynajęcie mu mieszkania, organizację przeprowadzki (transport dobytku), oraz bilety lotnicze dla niego i rodziny.
Gdy kandydatem jest Polak - posiadający podobny poziom wykształcenia oraz doświadczenia zawodowego w tej branży zdobytego w firmach za granicą - dostaje propozycję "konkurencyjnego wynagrodzenia" w okolicach polskiej średniej krajowej oraz "pakiet relokacyjny" w wysokości jednej miesięcznej pensji.
"Areczku, wysokie zachodnie zarobki są dla Johna, dla ciebie jest wynagrodzenie konkurencyjne wobec innego Januszexu oraz przywilej pracy na rozwój naszej firmy i branży w Polsce oraz budowanie majątku właścicieli!"
rekrutacja polska zagranica zarobki dyskryminacja
Ocena:
171
(177)
Kurczaki. Minął rok od mojej ostatniej historii o moim byłym pracodawcy. Przypomniał mi się ostatnio to może coś wam opowiem.
Pracowałem u tak zwanego "Lidera branży" branży dość specyficznej. Jak wspominałem we wcześniejszych historiach udało mi się nabyć certyfikat serwisowania pewnego rodzaju maszyn. W Polsce taki certyfikat ma może kilka osób. Co ważne już wiedziałem w tamtym czasie że trzeba uciekać z tego okrętu i postarałem się o certyfikat imienny, bez informacji o firmie. Certyfikat ważny jest 2 lata.
Odchodząc z jakiegoś miejsca pracy staram nie palić za sobą mostów. Bo w sumie i po co, jednak tutaj rozstaliśmy się w nie akceptowalnych warunkach. Co to znaczy, no były szef po prostu nie wypłacił mi umówionych pieniędzy, a że umówiliśmy się że będzie to pod stołem, cóż stało się. Mój błąd. Zwodził mnie co prawda jeszcze jeden czy dwa miesiące, a później zrobił mnie "persona non grata" na terenie firmy i nie mam możliwości nawet tam wejścia. Głupota.
Do historii.
Kilka dni przed moim odejściem na swoje, do firmy przyszło zapytanie czy może bardziej prośba żeby podpisać umowę na serwisowanie tychże maszyn na które mam imienny certyfikat. Jako że wtedy byłem już oddelegowany do prac w innym dziale żeby mi urlopu nie dać, to nawet o tym nie wiedziałem. Będąc już na swoim, miesiąc może dwa po rozstaniu dostaje telefon od dyrektora z firmy "premium" mojego byłego szefa.
[D]yrektor - Nyord co ja się naszukałem twojego numeru, dzwonię od dwóch tygodni na twój firmowy numer, a odbiera kto inny mówi że ty na urlopie, a ja się dowiaduje że ty już tam nie pracujesz. No jak to tak.
[N]yord - Ano nie pracuję. Coś trzeba?
[D] - Słuchaj, powiedz mi tak jak to się stało? My dogadaliśmy się z twoją byłą firmą na obsługę tych maszyn co nam robiłeś, na całą Polskę, trzeba robić przeglądy, a oni mnie zbywają, że ty na urlopie, ja wynalazłem jakiś numer do kogoś od was i on mi powiedział że ty nie pracujesz. To kto mi będzie te maszyny serwisował?
[N] - Szczerze, nawet nie miałem pojęcia że podpisaliście jakąś umowę, z niektórymi ludźmi mam kontakt tam, ale nic o żadnej umowie nie wiem. Być może sami nie wiedzą, że taka jest. A co do serwisu, też nie wiem kto to będzie robił. Do mnie nikt nie dzwonił. Myślę, że nie zadzwoni, bo mam zakaz wstępu na firmę.
[D] - Oni są nie poważni. Co tam się stało?
[N] - Wisi mi pieniądze i jeszcze zrobił ze mnie kozła ofiarnego, że to moja wina.
[D] - Ja chcę, żebyś ty te maszyny robił, nikt inny. Wreszcie chodzą jak w zegarku. Dobra, ja do nich dzwonię i ich opie*rdole. Zobaczymy co da się zrobić. Jak nic, to coś wykombinuje.
Po kilku dniach dostaje telefon od syna mojego byłego "szefa" z pytaniem, za ile bym zrobił przegląd tychże maszyn. Mówię mu: jak się rozliczycie ze mną, na co się umawialiśmy to wtedy podam cenę. Trochę pogadał, że on nic nie wie, że to ojciec. To niech zadzwoni ojciec. No cóż, niestety nie zadzwonił.
Po miesiącu miałem już umowę od tej firmy "premium" na serwis maszyn na siebie.
Tak mnie czasem zastanawia. Szkoda mu było mi wypłacić niecałe 20 tysięcy zaległości i mieć fajny kontrakt. Czy jednak stracić fajny kontrakt dla 20 tysięcy.
Pracowałem u tak zwanego "Lidera branży" branży dość specyficznej. Jak wspominałem we wcześniejszych historiach udało mi się nabyć certyfikat serwisowania pewnego rodzaju maszyn. W Polsce taki certyfikat ma może kilka osób. Co ważne już wiedziałem w tamtym czasie że trzeba uciekać z tego okrętu i postarałem się o certyfikat imienny, bez informacji o firmie. Certyfikat ważny jest 2 lata.
Odchodząc z jakiegoś miejsca pracy staram nie palić za sobą mostów. Bo w sumie i po co, jednak tutaj rozstaliśmy się w nie akceptowalnych warunkach. Co to znaczy, no były szef po prostu nie wypłacił mi umówionych pieniędzy, a że umówiliśmy się że będzie to pod stołem, cóż stało się. Mój błąd. Zwodził mnie co prawda jeszcze jeden czy dwa miesiące, a później zrobił mnie "persona non grata" na terenie firmy i nie mam możliwości nawet tam wejścia. Głupota.
Do historii.
Kilka dni przed moim odejściem na swoje, do firmy przyszło zapytanie czy może bardziej prośba żeby podpisać umowę na serwisowanie tychże maszyn na które mam imienny certyfikat. Jako że wtedy byłem już oddelegowany do prac w innym dziale żeby mi urlopu nie dać, to nawet o tym nie wiedziałem. Będąc już na swoim, miesiąc może dwa po rozstaniu dostaje telefon od dyrektora z firmy "premium" mojego byłego szefa.
[D]yrektor - Nyord co ja się naszukałem twojego numeru, dzwonię od dwóch tygodni na twój firmowy numer, a odbiera kto inny mówi że ty na urlopie, a ja się dowiaduje że ty już tam nie pracujesz. No jak to tak.
[N]yord - Ano nie pracuję. Coś trzeba?
[D] - Słuchaj, powiedz mi tak jak to się stało? My dogadaliśmy się z twoją byłą firmą na obsługę tych maszyn co nam robiłeś, na całą Polskę, trzeba robić przeglądy, a oni mnie zbywają, że ty na urlopie, ja wynalazłem jakiś numer do kogoś od was i on mi powiedział że ty nie pracujesz. To kto mi będzie te maszyny serwisował?
[N] - Szczerze, nawet nie miałem pojęcia że podpisaliście jakąś umowę, z niektórymi ludźmi mam kontakt tam, ale nic o żadnej umowie nie wiem. Być może sami nie wiedzą, że taka jest. A co do serwisu, też nie wiem kto to będzie robił. Do mnie nikt nie dzwonił. Myślę, że nie zadzwoni, bo mam zakaz wstępu na firmę.
[D] - Oni są nie poważni. Co tam się stało?
[N] - Wisi mi pieniądze i jeszcze zrobił ze mnie kozła ofiarnego, że to moja wina.
[D] - Ja chcę, żebyś ty te maszyny robił, nikt inny. Wreszcie chodzą jak w zegarku. Dobra, ja do nich dzwonię i ich opie*rdole. Zobaczymy co da się zrobić. Jak nic, to coś wykombinuje.
Po kilku dniach dostaje telefon od syna mojego byłego "szefa" z pytaniem, za ile bym zrobił przegląd tychże maszyn. Mówię mu: jak się rozliczycie ze mną, na co się umawialiśmy to wtedy podam cenę. Trochę pogadał, że on nic nie wie, że to ojciec. To niech zadzwoni ojciec. No cóż, niestety nie zadzwonił.
Po miesiącu miałem już umowę od tej firmy "premium" na serwis maszyn na siebie.
Tak mnie czasem zastanawia. Szkoda mu było mi wypłacić niecałe 20 tysięcy zaległości i mieć fajny kontrakt. Czy jednak stracić fajny kontrakt dla 20 tysięcy.
Była Praca
Ocena:
137
(145)
Dla przypomnienia - mieszkam w Anglii. I o Anglii, a dokładniej, o angielskiej opiece zdrowotnej będzie ta historia.
Jakiś czas temu mój partner zaczął się źle czuć: był osłabiony, łatwo się męczył, a na dodatek zaczęło go w klatce piersiowej.
Czuł się na tyle źle, że bez większych problemów namówiłam go na wizytę u lekarza. Wydawało się, że lekarz potraktował go poważnie: RTG, EKG, badania krwi. Wynik: jest pan zdrowy, badania niczego nie wykazały, to tylko stres, proszę się nie denerwować i będzie w porządku.
To było osiem dni temu.
Dziś rano mój partner do mnie dzwoni: miał telefon od lekarza z prośbą o natychmiastowe stawienie się w przychodni w celu odebrania badań i stawienia się z nimi w szpitalu. Godzinę później - drugi z pytaniem, czemu go jeszcze nie ma w szpitalu (a nie było go w szpitalu bo przytomnie zdecydował zjeść drugie śniadanie).
Po przybyciu do szpitala okazało się że badania zrobione tydzień wcześniej pokazują nieprawidłowości, które mogą świadczyć o ataku serca, więc znów cały dzień w szpitalu przeczekał pomiędzy różnymi badaniami, na głodnego (bo nie przyjęty jeszcze na oddział, więc nie ma obiadu) i nie wiedząc co się dzieje i czy coś mu w rzeczywistości dolega.
Ja jestem laikiem, ja się nie znam, ale czy może mi ktoś wyjaśnić, jakim cudem badania które tydzień temu były w porządku, nagle dziś wykazały podejrzenie ataku serca? I jeżeli ten atak serca faktycznie by był, to czy ten mój paskud by się w ciągu tygodnia nie przekręcił? Albo, czy nie leczony przez ponad tydzień atak serca nie wywołałby nieodwracalnych skutków i trwałego uszczerbku na zdrowiu?
Tak a propos, lekarze nadal nie mogą się zdecydować, czy ten atak serca był, czy go nie było.
Edit: w końcu powiedzieli mu, że to jednak nie atak serca, a ta anomalia to taka jego uroda.
Jakiś czas temu mój partner zaczął się źle czuć: był osłabiony, łatwo się męczył, a na dodatek zaczęło go w klatce piersiowej.
Czuł się na tyle źle, że bez większych problemów namówiłam go na wizytę u lekarza. Wydawało się, że lekarz potraktował go poważnie: RTG, EKG, badania krwi. Wynik: jest pan zdrowy, badania niczego nie wykazały, to tylko stres, proszę się nie denerwować i będzie w porządku.
To było osiem dni temu.
Dziś rano mój partner do mnie dzwoni: miał telefon od lekarza z prośbą o natychmiastowe stawienie się w przychodni w celu odebrania badań i stawienia się z nimi w szpitalu. Godzinę później - drugi z pytaniem, czemu go jeszcze nie ma w szpitalu (a nie było go w szpitalu bo przytomnie zdecydował zjeść drugie śniadanie).
Po przybyciu do szpitala okazało się że badania zrobione tydzień wcześniej pokazują nieprawidłowości, które mogą świadczyć o ataku serca, więc znów cały dzień w szpitalu przeczekał pomiędzy różnymi badaniami, na głodnego (bo nie przyjęty jeszcze na oddział, więc nie ma obiadu) i nie wiedząc co się dzieje i czy coś mu w rzeczywistości dolega.
Ja jestem laikiem, ja się nie znam, ale czy może mi ktoś wyjaśnić, jakim cudem badania które tydzień temu były w porządku, nagle dziś wykazały podejrzenie ataku serca? I jeżeli ten atak serca faktycznie by był, to czy ten mój paskud by się w ciągu tygodnia nie przekręcił? Albo, czy nie leczony przez ponad tydzień atak serca nie wywołałby nieodwracalnych skutków i trwałego uszczerbku na zdrowiu?
Tak a propos, lekarze nadal nie mogą się zdecydować, czy ten atak serca był, czy go nie było.
Edit: w końcu powiedzieli mu, że to jednak nie atak serca, a ta anomalia to taka jego uroda.
służba zdrowia
Ocena:
100
(116)