DHL. Historia jakich zapewne wiele...
Zamówiłam towar X, podając pełen adres. Dostawca finalnie nie uzupełnił pola z numerem domu, co było przyczyną trudności w doręczniu.
Dostaję informację od DHL, że przesyłka nadana, będzie jutro.
Naszedło jutro, a przesyłki brak. Sprawdzam tracking - niepełny adres, przesyłka wróciła do jakiegoś tam centrum. Ok, pomysłam, zadzwonię na infolinię. Oczywiście, nie dane było mi połączyć się z konsultantem.
Znalazłam jakiś formularz, adres uzupelniłam (trzeba było wysłać jakoeś zgłoszenie do odpowiedniego działu). 2 dni minęły - status bez zmian. Kontakt z infolinią i kolejny raz nie miałam możliwości rozmowy z konsultantem.
Przypomniałam sobie, że gdzieś w telefonie miałam wiadomości SMS od kuriera DHL. Uff! Jestem uratowana :).
Zadzwoniłam i zapytałam o poradę, co mogę zrobić, żeby przesyłka do mnie trafiła. Okazało się, że kurier moją przesyłkę miał (więc do żadnego centrum nie trafiła) i na drugi dzień mi ją dostarczył.
Gdzie piekielność?
Customer Service DHL po 8 dniach roboczych od wysłania wiadomości raczyło ustosunkować się do mojego zapytania związanego z uzupełnieniem adresu. Poinformowano mnie, że tej przesyłki już nie mają. Aha...Rychło wczas. Gdyby nie numer do kuriera, pewnie bym czekała na paczkę 2 tygodnie albo i lepiej.
Wyciągnijmy z tego lekcję - zapisujcie nr kurierów :). Jak widać - przydają się :)
Zamówiłam towar X, podając pełen adres. Dostawca finalnie nie uzupełnił pola z numerem domu, co było przyczyną trudności w doręczniu.
Dostaję informację od DHL, że przesyłka nadana, będzie jutro.
Naszedło jutro, a przesyłki brak. Sprawdzam tracking - niepełny adres, przesyłka wróciła do jakiegoś tam centrum. Ok, pomysłam, zadzwonię na infolinię. Oczywiście, nie dane było mi połączyć się z konsultantem.
Znalazłam jakiś formularz, adres uzupelniłam (trzeba było wysłać jakoeś zgłoszenie do odpowiedniego działu). 2 dni minęły - status bez zmian. Kontakt z infolinią i kolejny raz nie miałam możliwości rozmowy z konsultantem.
Przypomniałam sobie, że gdzieś w telefonie miałam wiadomości SMS od kuriera DHL. Uff! Jestem uratowana :).
Zadzwoniłam i zapytałam o poradę, co mogę zrobić, żeby przesyłka do mnie trafiła. Okazało się, że kurier moją przesyłkę miał (więc do żadnego centrum nie trafiła) i na drugi dzień mi ją dostarczył.
Gdzie piekielność?
Customer Service DHL po 8 dniach roboczych od wysłania wiadomości raczyło ustosunkować się do mojego zapytania związanego z uzupełnieniem adresu. Poinformowano mnie, że tej przesyłki już nie mają. Aha...Rychło wczas. Gdyby nie numer do kuriera, pewnie bym czekała na paczkę 2 tygodnie albo i lepiej.
Wyciągnijmy z tego lekcję - zapisujcie nr kurierów :). Jak widać - przydają się :)
krk
Ocena:
84
(90)
Bezczelność ludzka nie zna granic.
Mieszkam w kamienicy zarządzanej przez wspólnotę mieszkaniową. Rozkład piwnic jest taki, że jest ich łącznie 8, w dwóch segmentach po 4. Do każdego segmentu prowadzą drzwi zamykane na kłódkę, następnie jest spora przestrzeń wspólna, a potem po 4 pary drzwi do poszczególnych komórek.
Od lat sąsiad, który miał piwnicę w naszym segmencie składował swoje rzeczy także w części wspólnej. Nie było tego dużo i nikomu raczej nie przeszkadzało. Sąsiad od pewnego czasu usiłował sprzedać mieszkanie i w końcu mu się udało. Wyprowadził się w zeszłym miesiącu.
W weekend idę sobie do piwnicy i zaliczam zonka. Otóż na drzwiach do segmentu jest nowa kłódka. Lecę do sąsiadki, która ma piwnicę w tym samym segmencie i pytam czy coś wie o nowej kłódce. Ta leci razem ze mną i obie dumamy co to za kłódka, gdzie jest stara i kto założył tę. Popytałyśmy innych sąsiadów, nikt nic nie wiedział. Nowego lokatora sprzedanego mieszkania nie zastałyśmy w domu.
Jako, że w piwnicy trzymam rower, którym poruszam się na co dzień, nie pozostało mi nic innego jak w porozumieniu z innymi lokatorami przeciąć tę kłódkę. Kryzys zażegnany, ale sprawa tajemnicza.
Po weekendzie schodzę do piwnicy - znowu nowa kłódka! A przy niej kartka, że jeśli kłódka zostanie usunięta to sprawa o uszkodzenie mienia ląduje na policji. Myślę sobie - wtf? Nie mam dostępu do roweru, muszę na szybko lecieć na autobus, aby dojechać do pracy.
Po pracy mówię do męża, że to musi być sprawka nowego lokatora, no bo kogo? Poszliśmy do niego, tym razem otworzył. Wyłuszczamy sprawę, a on jak nie zacznie:
- A co? A co przeszkadza? Moja piwnica to sobie kłódkę założyłem!!!
- Ale proszę pana, to są drzwi do części wspólnej. Pan blokuje dostęp do 3 innych komórek.
- Proszę pani, ja kupowałem mieszkanie to mi powiedziano, że ja za tymi drzwiami mogę trzymać swoje rzeczy! To trzymać będę i mam je zabezpieczone! I guano mnie obchodzi!
Mąż tłumaczy ponownie, że to jest część wspólna, która nie należy do jego mieszkania i to, że sąsiad, który sprzedał mu mieszkanie coś tam sobie trzymał, nie znaczy, że ta przestrzeń należy do niego. Na to przyleciała żona gościa i piszczy, że my ich gnoimy, bo są nowi i pięknie ich witamy w sąsiedztwie.
Powiedziałam, że ostatni raz żądam zdjęcia kłódki albo dania wszystkim sąsiadom, którzy mają tam piwnice klucze do niej albo dzwonię na policję, bo mam dostępu do MOJEJ własności.
Zatrzaśnięto tam drzwi przed nosem. Znowu piłowanie kłódki. Nowej na razie nie ma, ale czekamy na ciąg dalszy...
Mieszkam w kamienicy zarządzanej przez wspólnotę mieszkaniową. Rozkład piwnic jest taki, że jest ich łącznie 8, w dwóch segmentach po 4. Do każdego segmentu prowadzą drzwi zamykane na kłódkę, następnie jest spora przestrzeń wspólna, a potem po 4 pary drzwi do poszczególnych komórek.
Od lat sąsiad, który miał piwnicę w naszym segmencie składował swoje rzeczy także w części wspólnej. Nie było tego dużo i nikomu raczej nie przeszkadzało. Sąsiad od pewnego czasu usiłował sprzedać mieszkanie i w końcu mu się udało. Wyprowadził się w zeszłym miesiącu.
W weekend idę sobie do piwnicy i zaliczam zonka. Otóż na drzwiach do segmentu jest nowa kłódka. Lecę do sąsiadki, która ma piwnicę w tym samym segmencie i pytam czy coś wie o nowej kłódce. Ta leci razem ze mną i obie dumamy co to za kłódka, gdzie jest stara i kto założył tę. Popytałyśmy innych sąsiadów, nikt nic nie wiedział. Nowego lokatora sprzedanego mieszkania nie zastałyśmy w domu.
Jako, że w piwnicy trzymam rower, którym poruszam się na co dzień, nie pozostało mi nic innego jak w porozumieniu z innymi lokatorami przeciąć tę kłódkę. Kryzys zażegnany, ale sprawa tajemnicza.
Po weekendzie schodzę do piwnicy - znowu nowa kłódka! A przy niej kartka, że jeśli kłódka zostanie usunięta to sprawa o uszkodzenie mienia ląduje na policji. Myślę sobie - wtf? Nie mam dostępu do roweru, muszę na szybko lecieć na autobus, aby dojechać do pracy.
Po pracy mówię do męża, że to musi być sprawka nowego lokatora, no bo kogo? Poszliśmy do niego, tym razem otworzył. Wyłuszczamy sprawę, a on jak nie zacznie:
- A co? A co przeszkadza? Moja piwnica to sobie kłódkę założyłem!!!
- Ale proszę pana, to są drzwi do części wspólnej. Pan blokuje dostęp do 3 innych komórek.
- Proszę pani, ja kupowałem mieszkanie to mi powiedziano, że ja za tymi drzwiami mogę trzymać swoje rzeczy! To trzymać będę i mam je zabezpieczone! I guano mnie obchodzi!
Mąż tłumaczy ponownie, że to jest część wspólna, która nie należy do jego mieszkania i to, że sąsiad, który sprzedał mu mieszkanie coś tam sobie trzymał, nie znaczy, że ta przestrzeń należy do niego. Na to przyleciała żona gościa i piszczy, że my ich gnoimy, bo są nowi i pięknie ich witamy w sąsiedztwie.
Powiedziałam, że ostatni raz żądam zdjęcia kłódki albo dania wszystkim sąsiadom, którzy mają tam piwnice klucze do niej albo dzwonię na policję, bo mam dostępu do MOJEJ własności.
Zatrzaśnięto tam drzwi przed nosem. Znowu piłowanie kłódki. Nowej na razie nie ma, ale czekamy na ciąg dalszy...
wspolnota mieszkaniowa
Ocena:
114
(114)
Zostałam zwyzywana od balchodmrodziar, trucicieli i zwyczajnie idiotki. Dlaczego? Bo zanegowałam sens podwyżki ceny parkowania w centrum miasta i ustawienie ich również w niedzielę.
Mieszkam w dzielnicy sypialnianej. Do centrum jadę jeśli już muszę. Do przystanku komunikacji miejskiej mam 2 kilometry. Miasto od dawna obiecuje, że podłączyć nas do tramwaju autobusem, ale tego nie robi. Za to pozwala na kolejne bloki, które zapełniają każdy kwadrat zieleni. Mieszkańcy najdalej położonego nowego bloku będą mieć do komunikacji miejskiej blisko 3 kilometry.
Normalnie poruszam się piechotą lub rowerem. Zwyczajnie zanim przestawię samochód pod siebie (mąż jest wysoki, a ja mam 160 w kapeluszu), wyjadę z hali, zaparkuję to już jestem w najbliższym markecie. Jeśli trasa nie jest większa niż 3-4 km w jedną stronę, to wybieram swoje nogi. Następnie jeśli pogoda na to pozwala- rower. Pracuję zdalnie, więc nie mam potrzeby dojazdu do biura, przez co z komunikacji miejskiej korzystam okazyjnie. Abym mogła dojechać do centrum, musiałabym kupić bilet jednorazowy. 45 minut kosztuje 6 zł.
W swoim komentarzu napisałam to co wyżej - czyli, że głównie jestem pieszym, a cena komunikacji miejskiej w stosunku do jej dostępności w mojej sytuacji, jest za wysoka. Jeśli mam poświęcić 15 minut na dojście na przystanek, jechać następnie 20 minut trawmajem i płacić za tą przyjemność 6 zł, to bardziej opłaca mi się podjechać moją hybrydą. Tym bardziej, że najczęściej do centrum jeżdżę razem z mężem. Napisałam, że już teraz centrum wymiera w stosunku do tego, co pamiętam za swoich czasów. Było więcej różnego rodzaju restauracji, teraz pojawiły się głównie bary i pijalnie. Tam gdzie były kiedyś lokalne sklepy dla mieszkańców, są teraz szyldy "wynajmę". Przez 7 lat mieszkałam w centrum i naprawdę wtedy była opcja, aby zarówno emeryt, jak i osoba z lepszymi zarobkami, mogła wyjść w okolicy na kawę czy obiad. Część z tych miejsc, które kiedyś odwiedzałam w centrum, przeniosła się na peryferia. I tak na ulubionego schabowego muszę jechać teraz do innej dzielnicy, gdzie nadal jest strefa parkowania, ale jest o połowę tańsza.
Poruszono problem parkowania mieszańców centrum. I tu się zgadzam, to był i jest problem, bo centrum to jednak głównie kamienice, bez opcji parkingu. Można stać tylko na ulicy. Od razu zaproponowałam rozwiązanie, które było widać już na świecie, czyli miejsca tylko dla mieszkańców oznaczone innym kolorem. Zostałam zjechana, że to jest głupi pomysł, bo jak ktoś zidentyfikuje czy ktoś jest mieszkańcem czy nie. I co w przypadku gdy do mieszkańca przyjadą goście. Mamy karty mieszkańca, a problem gości trzeba by było traktować jak turystów. Niestety to minus życia w centrum, ale też i na nowych blokach, gdzie każde miejsce jest prywatne.
Dostałam aż jeden głos poparcia, który mówił, że podniesienie i tak już chorych cen za parkowanie, spowoduje, że centrum będzie dla przyjezdnych, którzy chcą imprezować, bo oni najczęściej przylatują samolotami czy przyjeżdżają pociągami, a cała reszta, która będzie chciała żyć i korzystać z miasta cały rok, zostanie zepchnięta na obrzeża. Po sezonie miasto będzie martwe, a takie zagrania spowodują, że miasto się rozleje jeszcze bardziej, co już teraz jest problemem.
I jestem zdania, że parkowanie powinno kosztować. Tylko powinno kosztować tyle, abym jako mieszkaniec nie czuła się niechciana. W tym momencie mam wrażenie, że miasto ma mnie gdzieś, bo nie zapewnia mi sensownej komunikacji miejskiej, a jednocześnie karze za to, że korzystam z auta. Pomysłów jest wiele- od ulg dla tych, którzy rozliczają podatek w mieście, po miejsce dla mieszkańców centrum. Sztuczne podnoszenie cen za parking spowoduje to co pisałam wyzej- centrum skansen dla turysty.
Mieszkam w dzielnicy sypialnianej. Do centrum jadę jeśli już muszę. Do przystanku komunikacji miejskiej mam 2 kilometry. Miasto od dawna obiecuje, że podłączyć nas do tramwaju autobusem, ale tego nie robi. Za to pozwala na kolejne bloki, które zapełniają każdy kwadrat zieleni. Mieszkańcy najdalej położonego nowego bloku będą mieć do komunikacji miejskiej blisko 3 kilometry.
Normalnie poruszam się piechotą lub rowerem. Zwyczajnie zanim przestawię samochód pod siebie (mąż jest wysoki, a ja mam 160 w kapeluszu), wyjadę z hali, zaparkuję to już jestem w najbliższym markecie. Jeśli trasa nie jest większa niż 3-4 km w jedną stronę, to wybieram swoje nogi. Następnie jeśli pogoda na to pozwala- rower. Pracuję zdalnie, więc nie mam potrzeby dojazdu do biura, przez co z komunikacji miejskiej korzystam okazyjnie. Abym mogła dojechać do centrum, musiałabym kupić bilet jednorazowy. 45 minut kosztuje 6 zł.
W swoim komentarzu napisałam to co wyżej - czyli, że głównie jestem pieszym, a cena komunikacji miejskiej w stosunku do jej dostępności w mojej sytuacji, jest za wysoka. Jeśli mam poświęcić 15 minut na dojście na przystanek, jechać następnie 20 minut trawmajem i płacić za tą przyjemność 6 zł, to bardziej opłaca mi się podjechać moją hybrydą. Tym bardziej, że najczęściej do centrum jeżdżę razem z mężem. Napisałam, że już teraz centrum wymiera w stosunku do tego, co pamiętam za swoich czasów. Było więcej różnego rodzaju restauracji, teraz pojawiły się głównie bary i pijalnie. Tam gdzie były kiedyś lokalne sklepy dla mieszkańców, są teraz szyldy "wynajmę". Przez 7 lat mieszkałam w centrum i naprawdę wtedy była opcja, aby zarówno emeryt, jak i osoba z lepszymi zarobkami, mogła wyjść w okolicy na kawę czy obiad. Część z tych miejsc, które kiedyś odwiedzałam w centrum, przeniosła się na peryferia. I tak na ulubionego schabowego muszę jechać teraz do innej dzielnicy, gdzie nadal jest strefa parkowania, ale jest o połowę tańsza.
Poruszono problem parkowania mieszańców centrum. I tu się zgadzam, to był i jest problem, bo centrum to jednak głównie kamienice, bez opcji parkingu. Można stać tylko na ulicy. Od razu zaproponowałam rozwiązanie, które było widać już na świecie, czyli miejsca tylko dla mieszkańców oznaczone innym kolorem. Zostałam zjechana, że to jest głupi pomysł, bo jak ktoś zidentyfikuje czy ktoś jest mieszkańcem czy nie. I co w przypadku gdy do mieszkańca przyjadą goście. Mamy karty mieszkańca, a problem gości trzeba by było traktować jak turystów. Niestety to minus życia w centrum, ale też i na nowych blokach, gdzie każde miejsce jest prywatne.
Dostałam aż jeden głos poparcia, który mówił, że podniesienie i tak już chorych cen za parkowanie, spowoduje, że centrum będzie dla przyjezdnych, którzy chcą imprezować, bo oni najczęściej przylatują samolotami czy przyjeżdżają pociągami, a cała reszta, która będzie chciała żyć i korzystać z miasta cały rok, zostanie zepchnięta na obrzeża. Po sezonie miasto będzie martwe, a takie zagrania spowodują, że miasto się rozleje jeszcze bardziej, co już teraz jest problemem.
I jestem zdania, że parkowanie powinno kosztować. Tylko powinno kosztować tyle, abym jako mieszkaniec nie czuła się niechciana. W tym momencie mam wrażenie, że miasto ma mnie gdzieś, bo nie zapewnia mi sensownej komunikacji miejskiej, a jednocześnie karze za to, że korzystam z auta. Pomysłów jest wiele- od ulg dla tych, którzy rozliczają podatek w mieście, po miejsce dla mieszkańców centrum. Sztuczne podnoszenie cen za parking spowoduje to co pisałam wyzej- centrum skansen dla turysty.
Ocena:
83
(105)
Jestem osobą z niepełnosprawnością, ale nie o tym , chociaż spadło to na mnie jak grom w wieku 27 lat. To słowem wstępu do historii właściwej.
Po roku intensywnej rehabilitacji wróciłam do pracy jednak po paru miesiącach szef stwierdził że biznes się nie kręci i że musimy się pożegnać, pomyślałam - ok trudno to była i tak pierwsza praca po studiach.
Kolejna praca też okazała się niewypałem kiedy przyniosłam orzeczenie o niepełnosprawności, kierowniczka niby ok, podziękowała że przyszłam pogadać - z umiarkowanym stopniem obowiązuje mnie 7 godzinny czas pracy o czym wspomniałam-tak, tak będziesz pracować tutaj 7 godzin, ale oczekuję, że jak będzie dużo pracy to skończysz w domu, co najśmieszniejsze na pracę zdalna się nie zgadzała absolutnie.
Chcąc zmienić pracę zaczęłam szukać, natrafiłam na agencję zajmująca się rekrutacja osób niepełnosprawnych głownie do pracy zdalnej. Była oferta z mojej działki, to wysłałam cv. Miałam też więcej zarabiać. Panie z agencji pytały o oczekiwania finansowe, firma przystała, ale po okresie próbnym za najniższą. Stwierdziłam, że ok o ile później podniosą stawkę. Zmieniłam więc pracę. Właśnie kończę okres próbny i chciałam wiedzieć co z tą stawka, ale dowiedziałam się, że w firmie się nie rozmawia o zarobkach.
Kierownik działu jest kierownikiem, na gębę, bo jest tam najdłużej - ogólnie straszny syf. Wykonuję swoją pracę sumiennie i najlepiej jak potrafię. Firma zatrudniła kilku niepełnosprawnych i to, że schorzeniami szczególnymi - więcej benefitów. Piekielne tu chyba jest zwyczajnie moje życie.
Po roku intensywnej rehabilitacji wróciłam do pracy jednak po paru miesiącach szef stwierdził że biznes się nie kręci i że musimy się pożegnać, pomyślałam - ok trudno to była i tak pierwsza praca po studiach.
Kolejna praca też okazała się niewypałem kiedy przyniosłam orzeczenie o niepełnosprawności, kierowniczka niby ok, podziękowała że przyszłam pogadać - z umiarkowanym stopniem obowiązuje mnie 7 godzinny czas pracy o czym wspomniałam-tak, tak będziesz pracować tutaj 7 godzin, ale oczekuję, że jak będzie dużo pracy to skończysz w domu, co najśmieszniejsze na pracę zdalna się nie zgadzała absolutnie.
Chcąc zmienić pracę zaczęłam szukać, natrafiłam na agencję zajmująca się rekrutacja osób niepełnosprawnych głownie do pracy zdalnej. Była oferta z mojej działki, to wysłałam cv. Miałam też więcej zarabiać. Panie z agencji pytały o oczekiwania finansowe, firma przystała, ale po okresie próbnym za najniższą. Stwierdziłam, że ok o ile później podniosą stawkę. Zmieniłam więc pracę. Właśnie kończę okres próbny i chciałam wiedzieć co z tą stawka, ale dowiedziałam się, że w firmie się nie rozmawia o zarobkach.
Kierownik działu jest kierownikiem, na gębę, bo jest tam najdłużej - ogólnie straszny syf. Wykonuję swoją pracę sumiennie i najlepiej jak potrafię. Firma zatrudniła kilku niepełnosprawnych i to, że schorzeniami szczególnymi - więcej benefitów. Piekielne tu chyba jest zwyczajnie moje życie.
Ocena:
47
(61)
Historia o kolejce w Ikei przypomniała mi pewne zdarzenie sprzed paru miesięcy.
Byłam z córą na zakupach w Biedronce. Tradycyjna otwarta jedna kasa, a kolejka dosłownie na pół sklepu.
Dodam, że potwornie irytuje mnie pewien zwyczaj wśród klientów supermarketów, mianowicie, gdy kolejka ciągnie się za linię kas, często klienci ustawiają się bezpośrednio za sobą, nie zostawiając przejścia na linii kas. W tym konkretnym sklepie alejki są bardzo długie, więc trzeba albo prosić o zrobienie przejścia, albo cofać się pół sklepu, aby podejść z drugiej strony.
Akurat z młodą oglądałyśmy coś przy samych kasach nie stojąc jeszcze w kolejce. Chciałyśmy przejść na drugą stronę sklepu. No i właśnie kolejka blokowała najszybszą drogę do interesujących na regałów. W tym momencie była to para ok. 40 lat. Grzecznie przeprosiłam. Państwo zero reakcji, więc nieco głośniej poprosiłam o cofnięcie się i zrobienie przejścia, na co kobieta:
- Nie no, serio?
- Nie rozumiem? Chciałyśmy przejść.
Kobieta minimalnie przesunęła wózek, a my starałyśmy się przejść jakoś bokiem. W momencie, gdy przechodziłyśmy, kobieta dość mocno popchnęła wózek do przodu uderzając córkę.
Zwróciłam jej uwagę, pytając po co to robi?
A kobieta:
- Bo się cwaniary pchacie poza kolejką!!!
- Jak poza kolejką? Przecież my nie idziemy nawet do kasy! Chcemy przejść na drugą stronę sklepu.
Niby koniec, poza tym, że babka jeszcze coś tam pomarudziła do swojego towarzysza. Jednakże chwilę później otwarto drugą kasę, korzystając z tego, że stałam blisko ustawiłam się w tej kolejce. A babka odpaliła się krzycząc na pół sklepu:
- No i co? I co? Mówiłam!!! Cwaniary pchają się poza kolejką! Skandal!
Ponieważ jednak nikt nie zareagował, wielkiej sceny z tego nie było.
Byłam z córą na zakupach w Biedronce. Tradycyjna otwarta jedna kasa, a kolejka dosłownie na pół sklepu.
Dodam, że potwornie irytuje mnie pewien zwyczaj wśród klientów supermarketów, mianowicie, gdy kolejka ciągnie się za linię kas, często klienci ustawiają się bezpośrednio za sobą, nie zostawiając przejścia na linii kas. W tym konkretnym sklepie alejki są bardzo długie, więc trzeba albo prosić o zrobienie przejścia, albo cofać się pół sklepu, aby podejść z drugiej strony.
Akurat z młodą oglądałyśmy coś przy samych kasach nie stojąc jeszcze w kolejce. Chciałyśmy przejść na drugą stronę sklepu. No i właśnie kolejka blokowała najszybszą drogę do interesujących na regałów. W tym momencie była to para ok. 40 lat. Grzecznie przeprosiłam. Państwo zero reakcji, więc nieco głośniej poprosiłam o cofnięcie się i zrobienie przejścia, na co kobieta:
- Nie no, serio?
- Nie rozumiem? Chciałyśmy przejść.
Kobieta minimalnie przesunęła wózek, a my starałyśmy się przejść jakoś bokiem. W momencie, gdy przechodziłyśmy, kobieta dość mocno popchnęła wózek do przodu uderzając córkę.
Zwróciłam jej uwagę, pytając po co to robi?
A kobieta:
- Bo się cwaniary pchacie poza kolejką!!!
- Jak poza kolejką? Przecież my nie idziemy nawet do kasy! Chcemy przejść na drugą stronę sklepu.
Niby koniec, poza tym, że babka jeszcze coś tam pomarudziła do swojego towarzysza. Jednakże chwilę później otwarto drugą kasę, korzystając z tego, że stałam blisko ustawiłam się w tej kolejce. A babka odpaliła się krzycząc na pół sklepu:
- No i co? I co? Mówiłam!!! Cwaniary pchają się poza kolejką! Skandal!
Ponieważ jednak nikt nie zareagował, wielkiej sceny z tego nie było.
biedronka
Ocena:
71
(87)
Od ponad 10 lat dojeżdżam do pracy w mieście wojewódzkim pociągiem. Trasa ok.30km, jakieś pół 20 min.
Na przestrzeni lat napatrzyłem się na kulturę wśród pasażerów. Jadąc do domu wsiadam na dworcu głównym w centrum miasta i rzadko kiedy zajmuje miejsce siedzące, bo raz, że nie mam ochoty przepychać się wśród tłumu ludzi i wsiadam na szarym końcu, a wtedy miejsc siedzących zazwyczaj brakuje, a dwa, że wychodzę z założenia, że ja te 20 min mogę postać, a ktoś, kto jedzie dalej bardziej go potrzebuje.
Ale chyba zmienię ten nawyk. Bynajmniej nie dlatego, aby siedzieć samemu, tylko, aby trzymać miejsce dla ludzi wsiadających na kolejnych stacjach. Otóż od pewnego czasu obserwuję, że ludzie wsiadający na stacji początkowej, zajmują miejsca uprzywilejowane (te najbliżej drzwi z piktogramami), a potem udają, że nie widzą, że wsiadły osoby, dla których te miejsca są zarezerwowane.
Sytuacja z zeszłego tygodnia wyjątkowo mnie zbulwersowała.
Już na początkowej stacji standardowo 90% miejsc zajętych. Te wolne niektórzy wykorzystali sobie na posadzenie torby, plecaka czy kurtki. Ja stoję przy drzwiach, a na siedzeniach obok usadzona czwórka pań w średnim wieku, wesoło szczebioczących.
Kilka stacji dalej, na obrzeżach miasta, gdy pociąg był już solidnie zapełniony, wsiadła kobieta z około trzyletnim bąblem.
Matka widząc, że nie ma miejsc siedzących, starała się postawić dziecko w miarę bezpiecznej pozycji, ponieważ miała niewielką walizkę, położyła ją i pozwoliła dziecku na niej usiąść. Zachowawczo zapytałem, czy pani daleko jedzie, a ona potwierdziła, że do stacji końcowej czyli jeszcze prawie 2h. W związku z czym zwróciłem czterem paniom uwagę, że siedzą na miejscach uprzywilejowych, a na widoku mają osobę, której takie miejsce przysługuje, więc mogłyby jedno miejsce chociaż zwolnić.
Ludzie... takiego jazgotu nasłuchałem się ostatnio, jak powiedziałem żonie jako młody żonkoś, że moja mama lepszy rosół robi ;)
Kobiety zarzuciły mnie wrzaskiem, że one są zmęczone po pracy, a dziecku nic się nie dzieje, bo siedzi, a poza tym te piktogramy to tylko sugestie, one sobie miejsca zajęły to mają i stary dziad ich pouczał nie będzie. Złośliwie rzuciłem, że na aż tak stare nie wyglądają, ale może się mylę. Matka z dzieckiem machnęła ręką i powiedziała, abym się nie przejmował, bo szkoda nerwów. W międzyczasie ktoś usłyszawszy co się dzieje zawołał kobietę z dzieckiem ustępując im miejsca.
Dwie z tych pań wysiadły na kolejnej stacji - kilka minut po naszej wymianie zdań. No, ale o te kilka minut musiały się wykłócić. Ja zająłem zatem miejsce przez nie zwolnione, a ich koleżanki usiłowały mi tego zakazać krzycząc, że jestem hipokrytą, bo teraz sam na tych miejscach siadam.
Wytłumaczyłem krótko, że jak zobaczę osobę potrzebującą miejsca to na pewno ustąpię, mimo, że sam jestem już w słusznym, niemal emerytalnym wieku. Kobiety dalej jazgotały, że skoro mogę stać to powinienem stać, a nie zajmować miejsce siedzące. Zapytałem więc, czy one są niepełnosprawne, że siedzą, bo jeśli tak to przepraszam i nie było tematu.
Na co jedna z pań tryumfalnie:
- Nie, proszę pana, ja nie mogę stać, BO MAM BUTY NA OBCASIE!
Na przestrzeni lat napatrzyłem się na kulturę wśród pasażerów. Jadąc do domu wsiadam na dworcu głównym w centrum miasta i rzadko kiedy zajmuje miejsce siedzące, bo raz, że nie mam ochoty przepychać się wśród tłumu ludzi i wsiadam na szarym końcu, a wtedy miejsc siedzących zazwyczaj brakuje, a dwa, że wychodzę z założenia, że ja te 20 min mogę postać, a ktoś, kto jedzie dalej bardziej go potrzebuje.
Ale chyba zmienię ten nawyk. Bynajmniej nie dlatego, aby siedzieć samemu, tylko, aby trzymać miejsce dla ludzi wsiadających na kolejnych stacjach. Otóż od pewnego czasu obserwuję, że ludzie wsiadający na stacji początkowej, zajmują miejsca uprzywilejowane (te najbliżej drzwi z piktogramami), a potem udają, że nie widzą, że wsiadły osoby, dla których te miejsca są zarezerwowane.
Sytuacja z zeszłego tygodnia wyjątkowo mnie zbulwersowała.
Już na początkowej stacji standardowo 90% miejsc zajętych. Te wolne niektórzy wykorzystali sobie na posadzenie torby, plecaka czy kurtki. Ja stoję przy drzwiach, a na siedzeniach obok usadzona czwórka pań w średnim wieku, wesoło szczebioczących.
Kilka stacji dalej, na obrzeżach miasta, gdy pociąg był już solidnie zapełniony, wsiadła kobieta z około trzyletnim bąblem.
Matka widząc, że nie ma miejsc siedzących, starała się postawić dziecko w miarę bezpiecznej pozycji, ponieważ miała niewielką walizkę, położyła ją i pozwoliła dziecku na niej usiąść. Zachowawczo zapytałem, czy pani daleko jedzie, a ona potwierdziła, że do stacji końcowej czyli jeszcze prawie 2h. W związku z czym zwróciłem czterem paniom uwagę, że siedzą na miejscach uprzywilejowych, a na widoku mają osobę, której takie miejsce przysługuje, więc mogłyby jedno miejsce chociaż zwolnić.
Ludzie... takiego jazgotu nasłuchałem się ostatnio, jak powiedziałem żonie jako młody żonkoś, że moja mama lepszy rosół robi ;)
Kobiety zarzuciły mnie wrzaskiem, że one są zmęczone po pracy, a dziecku nic się nie dzieje, bo siedzi, a poza tym te piktogramy to tylko sugestie, one sobie miejsca zajęły to mają i stary dziad ich pouczał nie będzie. Złośliwie rzuciłem, że na aż tak stare nie wyglądają, ale może się mylę. Matka z dzieckiem machnęła ręką i powiedziała, abym się nie przejmował, bo szkoda nerwów. W międzyczasie ktoś usłyszawszy co się dzieje zawołał kobietę z dzieckiem ustępując im miejsca.
Dwie z tych pań wysiadły na kolejnej stacji - kilka minut po naszej wymianie zdań. No, ale o te kilka minut musiały się wykłócić. Ja zająłem zatem miejsce przez nie zwolnione, a ich koleżanki usiłowały mi tego zakazać krzycząc, że jestem hipokrytą, bo teraz sam na tych miejscach siadam.
Wytłumaczyłem krótko, że jak zobaczę osobę potrzebującą miejsca to na pewno ustąpię, mimo, że sam jestem już w słusznym, niemal emerytalnym wieku. Kobiety dalej jazgotały, że skoro mogę stać to powinienem stać, a nie zajmować miejsce siedzące. Zapytałem więc, czy one są niepełnosprawne, że siedzą, bo jeśli tak to przepraszam i nie było tematu.
Na co jedna z pań tryumfalnie:
- Nie, proszę pana, ja nie mogę stać, BO MAM BUTY NA OBCASIE!
pociag
Ocena:
109
(119)
Poza usługami polegającymi na kosmetyce samochodów i mimo tego, że prosperujemy bardzo fajnie, bo samych stanowisk do mycia posiadamy trzy, do tego dochodzi jeszcze stanowisko do większego zakresu prac, wpadłem na pomysł w zeszłym roku aby zakupić cztery platformy rowerowe na hak oraz boxy dachowe wraz z belkami, aby je wypożyczać.
Wiadomo, że jest to dochód w okresie od połowy czerwca do końca sierpnia, plus ferie zimowe, ale główny zamysł był taki, że stali klienci może się skuszą wypożyczyć, a przynajmniej będą wiedzieli gdzie, a nowi będą może będą chcieli przed lub po wyjeździe wakacyjnym zadbać o swój samochód.
Odzew był zaskakująco dobry, od ludzi zawiedzionych, że dzień przed ich wyjazdem w sierpniu nie mam nawet rezerwowego boxa na takie przypadki, po sąsiadów ze wschodu, którzy nie potrafili określić na jaki czas chcą wypożyczyć pytając się "a ci to waszne?". Ucinałem takie rozmowy krótko, mówiąc, że jak się dowiedzą na ile chcą wypożyczyć to serdecznie zapraszam. Nie miałem zamiaru szukać ich później na przejściu granicznym w Medyce bądź Korczowej.
Klientowi oferowaliśmy belki dachowe na relingi za oszałamiające 5 zł/dzień oczywiście mógł przyjechać ze swoimi zamontowanymi belkami dachowymi, lecz był informowany, że jeśli będziemy musieli ten montaż poprawić ponieważ belki będą niedokręcone, bądź krzywo zamontowane to jest to dodatkowy koszt 50 zł. Wprowadziłem to po sytuacji gdy gość przyjechał z belkami, które zamontował wkrętami do drewna - oczywiście wkręty były w otworach montażowych samochodu, na szczęście nie wkręcił w karoserię :)
Zdarzył się potencjalny klient, który przyjechał przymierzyć boxa czy będzie mu pasował. Truł dupę co kilka dni, nie był zdecydowany czy pożyczyć belki od kolegi czy od nas. Drugi raz chciał przyjechać z żoną lecz poinformowałem go, że w tym momencie box jest wypożyczony i będzie za kilka dni. Był w lekkim szoku i szło wyczuć w jego głosie zniesmaczenie, że ja wypożyczyłem box, który on chciał za trzy tygodnie wypożyczyć.
Najlepszy był wątek, że kiedy zadzwonił to pytał się jak to zrobimy: bo w zasadzie on jedzie w sobotę o godzinie 5 rano, a my jesteśmy czynni od 9, więc zapewne o 4 rano nie zamontujemy boxa, a dzień przed nie ma czasu, więc w czwartek popołudniu najchętniej by go odebrał. Ale żeby zacząć liczyć najem od soboty, bo on go przez te dwa dni nie będzie używał przecież.
Czekałem na rozwinięcie sytuacji, że tak naprawdę będzie używał dwa dni box - w dniu wyjazdu i w dniu przyjazdu, a resztę dni będzie nieużywany czekał na samochodzie. Nie muszę chyba pisać że oczywistym jest iż boxa nie wypożyczył (?)
Przy jednym montażu klient chciał mieć zamontowany box całkiem z brzegu, bo jeszcze rower będzie wrzucał na belki. Ok, klient nasz Pan, przymierzyliśmy, wyjaśniliśmy grzecznie, że to się nie uda. Pokręcił nosem, ale wydawało się że zrozumiał.
Nic bardziej mylnego, na demontaż przysłał żonę.
Patrzymy, a box przesunięty po swojemu.
Rozmawiamy luźno z kobietą, zadowolona z pojemności boxa, mąż dodatkowo jeszcze rower dziecku zmieścił. Zabieramy się za demontaż, okazało się że Pan, nie wiem czym albo z jaką siłą dokręcił system szybkiego mocowania, że w jedną stronę pokrętło kręciło się bez oporu, a w drugą coś strzelało. Dodatkowo wieko boxa na samej górze całe w głębokich rysach - dokładnie w miejscach gdzie w rowerze znajduje się korba i tylna przerzutka. Gdybym w powstałych rysach postawił monetę to by się nie przewróciła.
Mówię kobiecie, że na umowie widnieje mąż i on musi przyjechać dopełnić formalności, my tego teraz nie zdejmiemy i koniec. Facet dzwonił, próbował się dowiadywać o co nam chodzi i dlaczego robimy problemy. Wyjaśniłem, że uchwyty szybkiego montażu kosztują X złotych i nie sprzedają ich na sztuki tylko w kompletach. Więc albo potrącamy to z kaucji albo kupuje sam takie uchwyty i daje nam jedną sztukę. Jeszcze burak zaczął się targować abyśmy odkupili pozostałe trzy w takim przypadku, a gdy mu wspomniałem o porysowaniu boxa, z którym już nic nie zrobimy wymiękł. Skończyło się na tym, że doszliśmy po burzliwych negocjacjach do porozumienia że facet dodatkowo odkupuje box, którego wstyd było wypożyczyć. W sumie impreza kosztowała gościa z wypożyczeniem i odkupieniem tyle co nowy kufer.
Generalnie bardzo lubię rozmawiać i pracować z ludźmi, miałem pomysły aby dalej próbować rozwijać działalność w kierunku wulkanizacji z prawdziwego zdarzenia, ale ludzie po prostu mnie załamują.
Już nawet nie chce mi się pisać w tej historii o ludziach, którzy przyjeżdżają wypożyczyć platformę rowerową na hak, nie mając zamontowanego haka...
Oczywiście jest to ułamek w całej skali, ale jednak...
Wiadomo, że jest to dochód w okresie od połowy czerwca do końca sierpnia, plus ferie zimowe, ale główny zamysł był taki, że stali klienci może się skuszą wypożyczyć, a przynajmniej będą wiedzieli gdzie, a nowi będą może będą chcieli przed lub po wyjeździe wakacyjnym zadbać o swój samochód.
Odzew był zaskakująco dobry, od ludzi zawiedzionych, że dzień przed ich wyjazdem w sierpniu nie mam nawet rezerwowego boxa na takie przypadki, po sąsiadów ze wschodu, którzy nie potrafili określić na jaki czas chcą wypożyczyć pytając się "a ci to waszne?". Ucinałem takie rozmowy krótko, mówiąc, że jak się dowiedzą na ile chcą wypożyczyć to serdecznie zapraszam. Nie miałem zamiaru szukać ich później na przejściu granicznym w Medyce bądź Korczowej.
Klientowi oferowaliśmy belki dachowe na relingi za oszałamiające 5 zł/dzień oczywiście mógł przyjechać ze swoimi zamontowanymi belkami dachowymi, lecz był informowany, że jeśli będziemy musieli ten montaż poprawić ponieważ belki będą niedokręcone, bądź krzywo zamontowane to jest to dodatkowy koszt 50 zł. Wprowadziłem to po sytuacji gdy gość przyjechał z belkami, które zamontował wkrętami do drewna - oczywiście wkręty były w otworach montażowych samochodu, na szczęście nie wkręcił w karoserię :)
Zdarzył się potencjalny klient, który przyjechał przymierzyć boxa czy będzie mu pasował. Truł dupę co kilka dni, nie był zdecydowany czy pożyczyć belki od kolegi czy od nas. Drugi raz chciał przyjechać z żoną lecz poinformowałem go, że w tym momencie box jest wypożyczony i będzie za kilka dni. Był w lekkim szoku i szło wyczuć w jego głosie zniesmaczenie, że ja wypożyczyłem box, który on chciał za trzy tygodnie wypożyczyć.
Najlepszy był wątek, że kiedy zadzwonił to pytał się jak to zrobimy: bo w zasadzie on jedzie w sobotę o godzinie 5 rano, a my jesteśmy czynni od 9, więc zapewne o 4 rano nie zamontujemy boxa, a dzień przed nie ma czasu, więc w czwartek popołudniu najchętniej by go odebrał. Ale żeby zacząć liczyć najem od soboty, bo on go przez te dwa dni nie będzie używał przecież.
Czekałem na rozwinięcie sytuacji, że tak naprawdę będzie używał dwa dni box - w dniu wyjazdu i w dniu przyjazdu, a resztę dni będzie nieużywany czekał na samochodzie. Nie muszę chyba pisać że oczywistym jest iż boxa nie wypożyczył (?)
Przy jednym montażu klient chciał mieć zamontowany box całkiem z brzegu, bo jeszcze rower będzie wrzucał na belki. Ok, klient nasz Pan, przymierzyliśmy, wyjaśniliśmy grzecznie, że to się nie uda. Pokręcił nosem, ale wydawało się że zrozumiał.
Nic bardziej mylnego, na demontaż przysłał żonę.
Patrzymy, a box przesunięty po swojemu.
Rozmawiamy luźno z kobietą, zadowolona z pojemności boxa, mąż dodatkowo jeszcze rower dziecku zmieścił. Zabieramy się za demontaż, okazało się że Pan, nie wiem czym albo z jaką siłą dokręcił system szybkiego mocowania, że w jedną stronę pokrętło kręciło się bez oporu, a w drugą coś strzelało. Dodatkowo wieko boxa na samej górze całe w głębokich rysach - dokładnie w miejscach gdzie w rowerze znajduje się korba i tylna przerzutka. Gdybym w powstałych rysach postawił monetę to by się nie przewróciła.
Mówię kobiecie, że na umowie widnieje mąż i on musi przyjechać dopełnić formalności, my tego teraz nie zdejmiemy i koniec. Facet dzwonił, próbował się dowiadywać o co nam chodzi i dlaczego robimy problemy. Wyjaśniłem, że uchwyty szybkiego montażu kosztują X złotych i nie sprzedają ich na sztuki tylko w kompletach. Więc albo potrącamy to z kaucji albo kupuje sam takie uchwyty i daje nam jedną sztukę. Jeszcze burak zaczął się targować abyśmy odkupili pozostałe trzy w takim przypadku, a gdy mu wspomniałem o porysowaniu boxa, z którym już nic nie zrobimy wymiękł. Skończyło się na tym, że doszliśmy po burzliwych negocjacjach do porozumienia że facet dodatkowo odkupuje box, którego wstyd było wypożyczyć. W sumie impreza kosztowała gościa z wypożyczeniem i odkupieniem tyle co nowy kufer.
Generalnie bardzo lubię rozmawiać i pracować z ludźmi, miałem pomysły aby dalej próbować rozwijać działalność w kierunku wulkanizacji z prawdziwego zdarzenia, ale ludzie po prostu mnie załamują.
Już nawet nie chce mi się pisać w tej historii o ludziach, którzy przyjeżdżają wypożyczyć platformę rowerową na hak, nie mając zamontowanego haka...
Oczywiście jest to ułamek w całej skali, ale jednak...
Praca
Ocena:
104
(112)
Piekielny tutaj jest chyba bardziej system niż jakiś konkretny człowiek...
U mojego najmłodszego dziecka wykryto wadę serca - otwór w przegrodzie międzyprzedsionkowej. To dość lekka wada, takie otwory się przeważnie zarastają przed skończeniem przez dziecko roku, ale obserwować trzeba. Byliśmy jakiś czas temu na oddziale, kazali przyjechać 25 września. Pojechaliśmy.
25 września zrobiono USG serca (otwór się zmniejsza) i podłączono holtera. Następnego dnia pojechałyśmy z córką na zdjęcie holtera. Pan doktor na pożegnanie powiedział nam, że wypis będzie gotowy po południu, bo dane z holtera muszą zostać zgrane na komputer i odczytane przez niego, a teraz ma przyjęcia itp. więc nie ma sensu żebyśmy tyle z córką siedziały na korytarzu. Wyślą papiery pocztą. No to do widzenia panu doktorowi, miłego dnia.
Czekam tydzień, drugi, listu nie ma. Może mają dużo roboty, pomyślałam, dam im jeszcze czas.
Ale miesiąc? To już wydało mi się przesadą. A że dziś jest ostatni dzień miesiąca i przypomniało mi się o sprawie akurat gdy miałam telefon pod ręką, pomyślałam że trzeba to wreszcie załatwić.
Najpierw telefon na ogólny numer szpitala. Przez pięć minut byłam dwunasta w kolejce, potem się rozłączyłam. Znalazłam telefon bezpośrednio na oddział. Wyjaśniłam sprawę, że dziecko, że holter, że pan doktor X obiecał list... Pani pielęgniarka uprzejmie sprawdziła w systemie i poinformowała mnie, że list nie został jeszcze wysłany. I że ona radzi mi zadzwonić pod numer z końcówką xxx, bezpośrednio do pokoju lekarskiego, ona ze swojego kontuaru widzi, że doktor wchodzi właśnie do tego pokoju, więc najlepszy moment. A pan doktor ma tylu pacjentów, że mógł zapomnieć, więc ona by się na moim miejscu upomniała. Zadzwoniłam.
X: Kardiologia.
J: Dzień dobry, jestem matką państwa pacjentki, M.S. czy z panem Z można rozmawiać?
X: Przy telefonie.
J: Byłyśmy z M u pana 25 września na kontroli. Obiecał pan doktor przesłać wypis pocztą i nie ukrywam, że trochę się niepokoję, bo to już miesiąc minął...
X: Jeszcze raz, jak nazwisko? A dziecko miało zakładany holter? Aha. A zdjęli wam holter? (Nie, dziecko ponad miesiąc z holterem "chodzi"...) A kiedy holter był zdejmowany? Dobrze, to ja przejrzę ten zapis i wyślę wam wypis. Już sobie kartę położyłem na wierzchu, żebym nie zapomniał.
Miesiąc. Nawet ponad. A on nawet do zapisu nie zajrzał. I ja rozumiem, masa spraw, zapomnieć każdemu może się zdarzyć.
Ale czy system, który zmusza lekarza do brania na siebie tylu pacjentów nie jest piekielny?
U mojego najmłodszego dziecka wykryto wadę serca - otwór w przegrodzie międzyprzedsionkowej. To dość lekka wada, takie otwory się przeważnie zarastają przed skończeniem przez dziecko roku, ale obserwować trzeba. Byliśmy jakiś czas temu na oddziale, kazali przyjechać 25 września. Pojechaliśmy.
25 września zrobiono USG serca (otwór się zmniejsza) i podłączono holtera. Następnego dnia pojechałyśmy z córką na zdjęcie holtera. Pan doktor na pożegnanie powiedział nam, że wypis będzie gotowy po południu, bo dane z holtera muszą zostać zgrane na komputer i odczytane przez niego, a teraz ma przyjęcia itp. więc nie ma sensu żebyśmy tyle z córką siedziały na korytarzu. Wyślą papiery pocztą. No to do widzenia panu doktorowi, miłego dnia.
Czekam tydzień, drugi, listu nie ma. Może mają dużo roboty, pomyślałam, dam im jeszcze czas.
Ale miesiąc? To już wydało mi się przesadą. A że dziś jest ostatni dzień miesiąca i przypomniało mi się o sprawie akurat gdy miałam telefon pod ręką, pomyślałam że trzeba to wreszcie załatwić.
Najpierw telefon na ogólny numer szpitala. Przez pięć minut byłam dwunasta w kolejce, potem się rozłączyłam. Znalazłam telefon bezpośrednio na oddział. Wyjaśniłam sprawę, że dziecko, że holter, że pan doktor X obiecał list... Pani pielęgniarka uprzejmie sprawdziła w systemie i poinformowała mnie, że list nie został jeszcze wysłany. I że ona radzi mi zadzwonić pod numer z końcówką xxx, bezpośrednio do pokoju lekarskiego, ona ze swojego kontuaru widzi, że doktor wchodzi właśnie do tego pokoju, więc najlepszy moment. A pan doktor ma tylu pacjentów, że mógł zapomnieć, więc ona by się na moim miejscu upomniała. Zadzwoniłam.
X: Kardiologia.
J: Dzień dobry, jestem matką państwa pacjentki, M.S. czy z panem Z można rozmawiać?
X: Przy telefonie.
J: Byłyśmy z M u pana 25 września na kontroli. Obiecał pan doktor przesłać wypis pocztą i nie ukrywam, że trochę się niepokoję, bo to już miesiąc minął...
X: Jeszcze raz, jak nazwisko? A dziecko miało zakładany holter? Aha. A zdjęli wam holter? (Nie, dziecko ponad miesiąc z holterem "chodzi"...) A kiedy holter był zdejmowany? Dobrze, to ja przejrzę ten zapis i wyślę wam wypis. Już sobie kartę położyłem na wierzchu, żebym nie zapomniał.
Miesiąc. Nawet ponad. A on nawet do zapisu nie zajrzał. I ja rozumiem, masa spraw, zapomnieć każdemu może się zdarzyć.
Ale czy system, który zmusza lekarza do brania na siebie tylu pacjentów nie jest piekielny?
Ocena:
94
(104)
Jestem motorniczym.
Niestety, przyszła jesień, a wraz z nią spadające z drzew liście, czyli coś, czego tygryski (czyli motorniczowie) nie lubią najbardziej. Z liści i innych syfków nanoszonych przez wiatr na tory robi się tzw. mada powodująca, że tramwaj ślizga się jak dziecko na łyżwach. Wagonem szarpie, droga hamowania wydłuża się, słowem - przestałam lubić jesień.
Podczas jednego z kursu zauważyłam ekipę koszącą trawę w rejonie torowiska. Dojeżdżam do przystanku i widzę, jak jeden pan z rzeczonej ekipy zamiata pozostałości tej trawy, która była na peronie przystankowym. Tylko jak to robi? - zrzucając wszystko na tory...
Zakładając, że pan przespał szkolenie BHP (bo dodatkowo robił to tyłem do nadjeżdżającego wozu) otworzyłam kabinę i poinformowałam go, co właśnie czyni - wydłuża nam drogę hamowania na samym jego końcu, przy zatrzymywaniu się, co jest najbardziej odczuwalne dla pasażerów.
Jego odpowiedź?
- Pani mi tu nie pie@*li, zamiatać jeszcze umiem, pouczania nie potrzebuję! Tramwaj się ślizga, akurat! Co za bzdura!
Popukał się palcem w czoło i kontynuował przerwaną czynność, pozostając głuchym na mój apel.
Niestety, przyszła jesień, a wraz z nią spadające z drzew liście, czyli coś, czego tygryski (czyli motorniczowie) nie lubią najbardziej. Z liści i innych syfków nanoszonych przez wiatr na tory robi się tzw. mada powodująca, że tramwaj ślizga się jak dziecko na łyżwach. Wagonem szarpie, droga hamowania wydłuża się, słowem - przestałam lubić jesień.
Podczas jednego z kursu zauważyłam ekipę koszącą trawę w rejonie torowiska. Dojeżdżam do przystanku i widzę, jak jeden pan z rzeczonej ekipy zamiata pozostałości tej trawy, która była na peronie przystankowym. Tylko jak to robi? - zrzucając wszystko na tory...
Zakładając, że pan przespał szkolenie BHP (bo dodatkowo robił to tyłem do nadjeżdżającego wozu) otworzyłam kabinę i poinformowałam go, co właśnie czyni - wydłuża nam drogę hamowania na samym jego końcu, przy zatrzymywaniu się, co jest najbardziej odczuwalne dla pasażerów.
Jego odpowiedź?
- Pani mi tu nie pie@*li, zamiatać jeszcze umiem, pouczania nie potrzebuję! Tramwaj się ślizga, akurat! Co za bzdura!
Popukał się palcem w czoło i kontynuował przerwaną czynność, pozostając głuchym na mój apel.
komunikacja
Ocena:
149
(153)
Zaczęła się jesień, a wraz z nią nieuchronny opad liści z drzew.
W mojej firmie szef nakazał dopilnowanie utrzymania porządku przed biurowcem i na placu. Rośnie tam kilka drzew i rzeczywiście liść ściele się gęsto.
Panowie ze służby porządkowej zorganizowali u swojego kierownika zakup niezbędnych narzędzi, a że firma aspiruje do miana nowoczesnej, to i sprzęt musi dorównać renomie zakładu. Kierownik kupił im spalinową dmuchawę do liści z najwyższej półki. Dzięki temu czyścili hektar placu raz-dwa i mieli czas na bardziej produktywne czynności.
Dziś przechodzę obok biurowca, a tam 3 panów ogarnia liście grabiami i miotłami.
Pytam:
- Co tam, dmuchawa Wam się zepsuła? A taka ładna była, amerykańska.
- Nie, odpowiedzieli, jest bunt na pokładzie.
Zatrzymałem się i dopytuję o ten bunt.
Okazało się, że dmuchawa tak hałasuje i emituje tyle spalin, że paniusie z biurowca skupić się nie mogą. A poza tym jest nieekologiczna i szkodliwa dla robaczków. Z taką skargą poszły do Dyrektora, a ten nakazał powrót do "silent mode" przy ogarnianiu placu.
Odkurzanie trwało pod oknami paniuś max 15 minut co drugi/trzeci dzień. Rzeczywiście nie do wytrzymania.
3 panów metodą ziemia-łopata-powietrze ogarnia plac jakieś pół dnia. Przynajmniej mają zajęcie (sarkazm).
Hiper dmuchawa z kosmiczną technologią wisi na kołku w magazynie.
Panie pracują w nieprzerwanym skupieniu (tiaaa, akurat).
W mojej firmie szef nakazał dopilnowanie utrzymania porządku przed biurowcem i na placu. Rośnie tam kilka drzew i rzeczywiście liść ściele się gęsto.
Panowie ze służby porządkowej zorganizowali u swojego kierownika zakup niezbędnych narzędzi, a że firma aspiruje do miana nowoczesnej, to i sprzęt musi dorównać renomie zakładu. Kierownik kupił im spalinową dmuchawę do liści z najwyższej półki. Dzięki temu czyścili hektar placu raz-dwa i mieli czas na bardziej produktywne czynności.
Dziś przechodzę obok biurowca, a tam 3 panów ogarnia liście grabiami i miotłami.
Pytam:
- Co tam, dmuchawa Wam się zepsuła? A taka ładna była, amerykańska.
- Nie, odpowiedzieli, jest bunt na pokładzie.
Zatrzymałem się i dopytuję o ten bunt.
Okazało się, że dmuchawa tak hałasuje i emituje tyle spalin, że paniusie z biurowca skupić się nie mogą. A poza tym jest nieekologiczna i szkodliwa dla robaczków. Z taką skargą poszły do Dyrektora, a ten nakazał powrót do "silent mode" przy ogarnianiu placu.
Odkurzanie trwało pod oknami paniuś max 15 minut co drugi/trzeci dzień. Rzeczywiście nie do wytrzymania.
3 panów metodą ziemia-łopata-powietrze ogarnia plac jakieś pół dnia. Przynajmniej mają zajęcie (sarkazm).
Hiper dmuchawa z kosmiczną technologią wisi na kołku w magazynie.
Panie pracują w nieprzerwanym skupieniu (tiaaa, akurat).
liście jesień biurowiec
Ocena:
143
(185)