Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Top historii



#91908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój kuzyn Jacek, po ślubie przeprowadził się do swojej małżonki. Dom, w którym zamieszkał mieścił się w położonej na uboczu dzielnicy niewielkiego miasteczka, którą z trzech stron otaczał las. Na końcu tej dzielnicy w starym domu, mieszkała bardzo liczna, wielopokoleniowa rodzina, której miejscowi wiele lat temu nadali przydomek od nazwiska jednego z hitlerowskich dygnitarzy. Na potrzeby tej opowieści, nazwijmy ich Goeringami.

Mężczyźni w tej rodzinie dzielili się na tych, którzy siedzieli, siedzą lub będą siedzieć. Nie byli to żadni mafiozi, tylko pospolici i prymitywni przestępcy. Tu coś ukradli, tam się włamali, a gdzie indziej kogoś pobili i okradli. Panie natomiast były znane z tego, że zostawały matkami jednego lub więcej bąbelków przed uzyskaniem pełnoletniości oraz z wybuchowych temperamentów. Rodzina Goeringów słynęła z zamiłowania do alkoholu i braku zamiłowania do jakiejkolwiek pracy. Po prostu typowe patusy.

Jacek z Goeringami nie miał nigdy żadnych zatargów i generalnie obchodzili go tyle co zeszłoroczny śnieg, ale teściowa Jacka lubiła sobie o nich pogadać, szczególnie że jej koleżanka prowadziła miejscowy sklepik. Jeśli ktoś zna realia sklepików w małych miejscowościach, to doskonale wie, że na ich zapleczach, miejscowi spożywają alkohol. Nie inaczej było tutaj, a trzon alkoholowej klienteli pijącej na zapleczu, stanowili oczywiście Goeringowie obojga płci. Sklepowa miała zatem najświeższe wiadomości o tym co dzieje się w rodzinie, a teściowa Jacka „przynosiła” je do domu.

Jak to się zwykło mawiać, w każdej rodzinie znajdzie się czarna owca. W rodzinie Goeringów, znalazły się nawet dwie. Byli to Asia i Sławek. Oboje skończyli szkoły, założyli rodziny, wyprowadzili się do pobliskiego, większego miasta powiatowego i oczywiście pracowali. Dla Goeringów kończenie szkół, jakieś matury, kursy, szkolenia no i w ogóle praca, to było coś niepojętego. Na początku śmiali się z Asi i Sławka, że się uczą, a potem że pracują, ale z czasem zaczęła w nich narastać złość. Dlaczego? Ano dlatego, że ani Asia, ani Sławek nie kwapili się do pożyczania Goeringom pieniędzy, czy też stawiania im alkoholu. Zdaniem Goeringów skoro pracują, stać ich na wakacje, czy też zakup samochodów, to rodzinę powinni wspierać finansowo, a w szczególności poprzez stawianie flaszek. Złość na Asię i Sławka narastała i w pewnym momencie Goeringowie postanowili dać im nauczkę. Oczywiście na pomysł jaką nauczkę, wpadli podczas libacji alkoholowej. W tych przeżartych alkoholem łbach zrodziła się idea spalenia Asi i Sławka. Konkretnie zakładu usługowego prowadzonego przez Asię i domu, w którym Sławek mieszkał z teściami. W tym miejscu wyjaśnię, że mąż Asi i żona Sławka byli spokrewnieni i tego dnia mieli wesele w rodzinie. Goeringowie wiedzieli więc, że w domu Sławka nikogo nie będzie. Pomysł spalenia zakładu Asi, wziął się z kolei z tego, że Asia z mężem przeprowadzili się właśnie do nowego mieszkania i Goeringowie „niestety” nie znali jej adresu.

W konsekwencji, trzech kompletnie pijanych Goeringów, uzbrojonych w jakieś baniaki z benzyną, wsiadło w pociąg i po 10-ciu minutach znalazło się w mieście, gdzie mieszkali Asia i Sławek. Najpierw poszli pod zakład Asi, ale tenże mieścił się w pawilonie obok jakiegoś pubu, pełnego jeszcze klientów siedzących w ogródku. Dlatego postanowili udać się pod dom Sławka, a po jego spaleniu wrócić do zakładu Asi, licząc na to, że pub już będzie zamknięty. Po drodze musieli chyba kontynuować spożycie alkoholu, gdyż według zeznań świadków tj. sąsiadów Sławka, strasznie głośno się zachowywali i mieli trudności ze sforsowaniem ogrodzenia. Jeden z Goeringów zawisł na ogrodzeniu i pozostałych dwóch musiało się natrudzić, żeby go zdjąć z tegoż ogrodzenia. Na cichej i gęsto zabudowanej uliczce domków jednorodzinnych, zarówno widok trzech kompletnie pijanych facetów, jak i hałas, który wywołało ich pojawienie się, musiało wzbudzić zainteresowanie sąsiadów, którzy oczywiście zaalarmowali policję. Zanim stróże prawa dojechali na miejsce, Goeringowie zdążyli polać benzyną drzwi wejściowe oraz taras, ale ognia podłożyć nie zdołali.

Cała opisana akcja wygląda troszkę jak karykatura działań Gangu Olsena, ale gdyby zakład Asi nie sąsiadował z pubem, a dom Sławka mieścił się gdzieś na uboczu, to te patusy zrealizowałyby swój plan.

rodzina

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (170)

#91893

przez ~Destiniess ·
| Do ulubionych
Mam chorego syna, konkretnie to mały ma wadę wrodzoną, sks. Jeździmy co tydzień na zdejmowanie i zakładanie gipsów do centrum zdrowia dziecka, mniejsza o to gdzie. Nie chcemy się ujawniać.

Doktor zalecił, byśmy wchodzili z maluszkiem bez kolejki (jeździmy od jego 5tej doby życia) a jedynie pobierali numerek z automatu. Nie wchodzimy tak, bo serce mi pęka widząc naprawdę chore dzieci, czekające w kolejce. Wpuszczam ich przed nas, nie patrząc na numerek na kartce. Natomiast totalnym świństwem jest, gdy pytając ludzi niektórzy po prostu kłamią w oczy, mówiąc, że mają np. Numerek 10 a później się okazało, że był to numer 25, gdzie myśmy mieli np. 15. I jest to nagminnie niestety i naprawdę nie czepiam się tych naprawdę schorowanych, jednocześnie ja też nie chcę spędzać całego dnia w kolejce, bo ktoś kłamie albo wpina się z dzieckiem po lekkim złamaniu i siedzi tam długo.

Szczytem było ostatnio, gdy kobieta z tańczącą na korytarzu 7latką weszła przed nas wykłócając się, że ona może, bo już była i ma iść bez kolejki. Nie dotarło do tej pani, że według polityki powinna nas puścić, weszła. Wychodząc z gabinetu znowu się awanturowała, bo ona miała pierwszeństwo.

Nie odpowiadałam jej, bo z natury nie odpowiadam na chamstwo i szczerze mam nadzieję, że jej nigdy nie spotka to, co spotyka tych wszystkich rodziców, którzy mają naprawdę chore dzieci.

Kolejnym chamstwem było, gdy do pokoju karmiącej piersią weszła mi kobieta z córką tylko po to, żeby obejrzeć mojego syna, co jemu dolega, że ma gipsy na nóżkach.

Przykre jest, ile ludzie z chorymi dziećmi, w gorszym stanie od mojego maluszka muszą znosić, bo też już niejedno widziałam i słyszałam.

Co jest z wami ludzie nie tak? Zero empatii?

Szpital

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (158)

#91904

przez ~michasia90 ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnym notariuszu.

W ubiegłym tygodniu stałam się współwłaścicielką mieszkania. Z rynku wtórnego, do remontu. Pierwszą piekielnością związaną z zakupem, poza informacją od skarbówki, że zwolnienie z 2% PCC mi się nie należy, gdyż drugi współwłaściciel, czyli moja rodzicielka, ma już 100% udziałów innej nieruchomość mieszkalnej, był notariusz.

Umowę wstępną mieliśmy dokonać u notariusza polecanego przez byłych właścicieli mieszkania. Prosiłam, aby umowę przesłać wcześniej na mojego maila, a w tym opłaty oraz inne dokumenty, jakie by od nas wymagali. Odpisano mi, że dla umowy wstępnej zakupu nieruchomości, wymagane jest jedynie dowód osobisty oraz ewentualne nasze uzgodnienia z właścicielami co do mebli, przekazania nieruchomości. Meble miały zostać jedynie w łazience, więc sobie darowaliśmy. Przesłaliśmy więc do notariusza nasze dane, termin wydania nieruchomości, cenę oraz informację w jakich udziałach nabywamy mieszkanie. Zaznaczyłam, że chciałabym na spokojnie przeczytać akt, w szczególności, że adres mieszkania był nietypowy (ulica nosi nazwisko zagranicznego poety), a moje nazwisko też do prostych nie należy. Jeśli pamiętacie scenę z filmu Jak rozpętałem drugą wojnę światową, to jest to co często spotyka mnie w urzędzie. Prosiłam więc, aby najdalej na 3 dni przed aktem był on na moim mailu. Nie miało być z tym problemu.

3 dni przed aktem nie mam nic na mailu. Pomyślałam, że widocznie jeszcze go tworzą i wyślą przed końcem pracy kancelarii. Nie dostałam żadnej informacji. Gdy następnego dnia do południa nie miałam nic na mailu, zadzwoniłam do kancelarii, aby dowiedzieć się, że akt jest dopiero sprawdzany przez rejenta, ale na pewno prześlą mi go najdalej do 15. Minęła 15, dałam jeszcze 15 minut studenckiego spóźnienia. Dzwonię. Pani bardzo mnie przeprasza, ale rejentowi przeciągnęła się czynność i dopiero teraz będzie siadał do aktu. Już nieźle wkurzona, powiedziałam, że jeśli rano nie będę mieć projektu, to zmienię notariusza. Akt dostałam rano, dzień przed umówioną wizytą. I oczywiście w swoim nazwisku znalazłam literówkę. Sposób płatności ceny też się nie zgadzał. Zadzwoniłam więc z tymi uwagami, na co Pani z sekretariatu odpowiedziała, że były właściciel tak kazał zapisać. To przełączam się do Sprzedającego. Przypomniałam mu, że umawialiśmy się, że wpłacimy kwotę X podzieloną na zaliczkę i zadatek, a nie wszystko na zadatek. Na co Sprzedający odpowiedział, że tak mu rejent polecił i podobno nie ma różnicy. Powiedziałam, że jest i dlatego to rozbijaliśmy, bo zaliczka jest zwrotna, a zadatek nie. I to był jeden z czynników dla których zdecydowaliśmy się na to mieszkanie. Sprzedający nie był świadomy tego, że zadatek musiałby zwrócić w podwójnej wysokości, jeśli by nasza umowa nie doszła do skutku. Sam zadzwonił do notariusza, że chce rozbite kwoty. Notariusz zmienił to na pierwotne ustalenia i bardzo nas przepraszał, bo widocznie się nie zrozumieliśmy, a opóźnienie w przesłaniu było winą aplikantki, która źle napisała akt i on musiał pisać go od podstaw.

Umowę przeniesienia własności też mieliśmy robić w tamtej kancelarii ze względu na to, że była tam umowa wstępna i mieli wszystkie dokumenty, aby ją stworzyć. Umawiając akt, podkreśliłam, że będziemy kupować mieszkanie z kredytu i mamy mieć wpis hipoteki. Do tego nie jesteśmy zwolnieni z PCC, więc muszą go liczyć w pełnej wysokości, a w międzyczasie zmieniło się moje nazwisko, bo wyszłam za mąż, ale mieszkanie kupiłam na spółkę z mamą (bez niej nie miałam na tyle zdolności, bo mimo bardzo dobrych zarobków, byłam na B2B niepełne 2 lata). Uprzedzając pytania- męża nie brałam pod uwagę, bo wkład własny na mieszkanie to były moje całkowite oszczędności, na które wiele lat zbierałam, a on sam ma własną kawalerkę po dziadkach, stąd chciał też, abym ja miała własne mieszkanie, w którym kiedyś zamieszka moja mama. Tym sposobem w akcie końcowym miałam już nazwisko dwuczłonowe.

Ponownie prosiłam o przesłanie aktu minimum tydzień wcześniej, co oczywiście nie nastąpiło. Gdy było 5 dni do aktu, a ja nie miałam nawet żadnego projektu, zadzwoniłam do Sprzedającego, że jak nie dostanę do jutra projektu, to zmieniam notariusza. Sprzedający stanął okoniem, bo zmiana notariusza na szybko nie będzie dobra. Zakończyłam tym, że ja płacę za akt, to ja wybieram. I tak ostatecznie się skończyło. Poszłam do notariusza, u którego akt robiła moja przyjaciółka. Potem sam Sprzedający przyznał, że to był dobry ruch, bo mieliśmy wszystko przygotowane profesjonalnie i wyjaśnione.

A co wyszło u pierwszego notariusza? Gdy nie dostałam projektu, zadzwoniłam do sekretariatu, gdzie dostałam opiernicz, że wymagam projektu, a nie dostarczyłam żadnych dokumentów. Pytam się jakich dokumentów, skoro gdy umawiałam akt, nic o tym nie było mowy. Okazało się, że zarówno Sprzedający, jak i ja, mieliśmy donieść dokumenty, o których chyba powinniśmy sobie sami przeczytać. On miał donieść świadectwo energetyczne (na szczęście miał je zrobione, bo mieszkanie odkupił od dewelopera, który taki dokument wystawił), a ja dokumenty do kredytu. Do tego podobno ja ich nie informowałam o zmianach, gdzie nawet w mailu, gdzie potwierdzałam wizytę, pisałam o tym, co przekazywałam telefonicznie. Zagotowałam się, odmówiłam akt. I tak trafiliśmy do drugiego notariusza, gdzie wszystko mieliśmy w odpowiednich terminach i na spokojnie wprowadzono nasze zmiany (bo np. Sprzedający chciał mieć zapis o tym, że klucze dostałam już rano, a nie po zapłacie ceny).

Teraz pozostaje mi remont. Na szczęście tu nie przewiduję żadnych kwiatków.

notariusz umowa

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (133)

#91905

przez ~megan ·
| Do ulubionych
Historia o tym jak zostać zwolnionym na własne życzenie.

Gdy zaczęłam pracę w firmie zatrudniała mnie Ela. Na pierwszy rzut oka zatrybiło między nami – tzn. wydawała się naprawdę przyjazną i pomocną dziewczyną. Pracowała wówczas jako pełniącą obowiązki kierownika. Wprowadzała mnie w branżę i w systemy na których pracowaliśmy. Wkrótce okazało się, że ta pomoc i chęci mają drugie oblicze.

Dziewczyna była bardzo wybuchowa, agresywna w przypadku jakiegokolwiek niepowodzenia i przede wszystkim nie potrafiła zarządzać ludźmi. Gdy wyjechała na urlop całe biuro wyluzowało, było słychać śmiechy i rozmowy a robota i tak była zrobiona. Elka nie potrafiła przekazać konstruktywnej krytyki, wszystko mówiła obrażonym tonem, póki jej kolega nie powiedział powodu urlopu nie chciała mu wniosku podpisać – sprawa obiła się o kierownictwo, siedziała obrażona i złośliwie komentowała różne sprawy. Niestety potrafiła też w ten sposób dyskutować ze swoimi przełożonymi co spowodowało, że była po prostu nielubiana. Nigdy nie było wiadomo czy rykoszetem się nie dostanie, bo mówiła wszystko pod nosem na tyle głośno (rzucając myszką), żeby do osoby obgadywanej doszło. Gdy kolega zaczął rzucać obrzydliwe, seksistowskie teksty w moją stronę zamiast ostrej reakcji śmiała się. Nie chodzi mi o to, że miała mnie bronić, sama byłam asertywna ale co z tego jeżeli na moją asertywną odpowiedź w stronę kolegi ta się zaśmiewała bo ją bawiły te żarty?

Ostatecznie powiedziała o jedną rzecz za dużo i przyjechał kierownik, kazał jej odejść od komputera i poleciała ze stanowiska i z firmy. Obecnie zatruwa życie innym ludziom w innej firmie o czym świadczą negatywne opinie

praca biuro

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (131)

#91903

przez ~pseudoblondynka ·
| Do ulubionych
Przeglądałam dzisiaj randomowo rolki na fejsie. Rzuciła mi się w oczy rolka jakiejś fryzjerki, gdzie rzucała komentarzami jaka to tragedia na włosach, jak można tak zaniedbać itd.
Przypomniało mi się jak rok temu wyszłam z płaczem z wizyty u fryzjerki.

Od liceum farbowałam swoje ciemne włosy na blond. Do pewnego momentu robiłam do samodzielnie farbami z drogerii. Dopiero po studiach, gdy zaczęłam pracować na cały etat i było mnie stać na trochę więcej, postanowiłam kolor oddać w ręce fryzjera, wcześniej chodziłam tylko na podcięcie końcówek.

Wiem w jakim stanie były moje włosy. Prostowanie, suszenie, farbowanie zrobiły swoje. W pewnym momencie włosy radykalnie skróciłam, pofarbowałam na nieco ciemniejszy kolor (ciemny blond) i chodziłam do fryzjera co 3-4 miesiące na tzw podciąganie odrostu. Włosy odrastały zdrowsze, ładniejsze, zrezygnowałam z prostowania.

Potem zaszłam w ciążę i w tym czasie zrezygnowałam z wizyt u fryzjera ze względu na używane tam chemikalia. Parę tygodni po porodzie uznałam, że czas znowu zadbać o włosy i umówiłam się na wizytę u fryzjera. Wybrałam polecany salon z niebotycznymi cenami, wierząc, że zostanie profesjonalnie obsłużona. Chciałam włosy skrócić i zrobić ładny kolor.

Po pierwsze - jak tylko siadłam na fotel wysłuchałam dobrych kilka minut litanii o tym, jaka jestem zaniedbana (tak, powiedziano mi, że jestem zaniedbana, nie, że włosy są zaniedbane, tylko ja jestem zaniedbana), włosy fatalne, poniszczone, dramat, jak można do czegoś takiego doprowadzić itd. Następnie dopiero zapytano mnie, jaką mam wizję. Odparłam, że włosy chciałabym skrócić do ramion i zrobił ładny, równomierny kolor, ciemny, ciepły blond.
Fryzjerka stwierdziła, że ciepły blond mi nie pasuje i ona proponuje chłodniejszy odcień. Zgodziłam się, jednak zaznaczyłam, że nie chcę mieć mysich włosów, bo wolę już w takim razie mój naturalny ciemny brąz, zależy mi na ładnym, w miarę naturalnie wyglądającym ciemniejszym blondzie.
Fryzjerka żachnęła się, że ona wie co robi, już nie jednej klientce doradziła na korzyść i na pewno będę zadowolona, bo ona się zna.

W efekcie tego znania się po 3 godzinach moja fryzura była gotowa. Płakać mi się chciało. Na głowie miałam kolor... szaro-zielonkawy. Gdy powiedziałam fryzjerce, że przecież to nie jest blond tylko szary kolor, ta odparła, że ja się nie znam, to jest chłodny, ciemny blond. Jak dla mnie to był typowy mysi blond. Kolor, który w połączeniu z moją jasną cerą nie tylko mnie postarzał, ale też dodawał kilogramów na twarzy i sprawiał, że wyglądałam na jakąś chorą.

W każdym razie pani zażądała 500zł. Odparłam, że jestem absolutnie niezadowolona z efektu i czuję się wręcz oszpecona. Pani nakrzyczała na mnie, że mam nie histeryzować, bo toner się zmyje po kilku myciach i kolor będzie inny. Zaproponowała, że w cenie zrobi mi po kilku tygodniach korektę koloru tonerem. Zgodziłam się.

Gdy przyszłam po kilku tygodniach umówić termin na korektę, kobieta udawała, że mnie nie zna. Na szczęście przy pierwszej wizycie nalegałam na paragon i dopisanie do niego, że kolejne nałożenie toneru jest już opłacone. Wtedy pani magicznie sobie przypomniała, ale stwierdziła, że ona mnie nie obsłuży, bo po histerii jaką odwaliłam ostaniem razem to się boi mnie dotykać i powiedziała, że obsłuży mnie jej koleżanka.

Pierwsze pytanie koleżanki, czy kolor ma być taki jak był. Powiedziałam, że właśnie nie, że chcę cieplejszy i jaśniejszy odcień. Ta zdziwiona odparła, że to trzeba od nowa farbować, żaden toner etc. Ostatecznie skończyło się na kolejnym nakładaniu farby. Pani obiecała rozliczyć się za to z koleżanką. Kolor wyszedł tym razem taki, jaki chciałam.

fryzjer

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (126)

#91912

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno jechałyśmy z Młodą pociągiem na drugi kraniec Polski - z południa kraju na północ. Podróż zajęła całą dobę - wcześnie rano wyjazd, koło 14-tej byłyśmy w mieście docelowym, kilka godzin na załatwianie spraw, które nas tam ściągnęły, koło 22 pociąg powrotny, w domu następnego dnia wczesnym rankiem.

O ile "tam" udało się znaleźć połączenie bezpośrednie, tak "z powrotem" już miałyśmy przesiadkę, no nic, przeżyjemy. Bilety zakupione przez internet, nadchodzi pora wyjazdu, jedziemy.

Kontrola biletów. Sięgam po telefon, odnajduję bilet i mówię Młodej, żeby dała legitymację szkolną, na co ta robi się blada jak ściana i wydusza z siebie, że zapomniała... Dobra, na jej usprawiedliwienie mam tyle, że w naszej komunikacji miejskiej wystarczy pokazać zdjęcie legitymacji szkolnej (a raczej dwa zdjęcia, bo z obu stron) i nie trzeba mieć tej legitymacji fizycznie przy sobie.

Zgłaszam pani konduktor problem, proponując, żeby po prostu wypisała "mandat", ja się od niego odwołam i tyle (żeby było śmieszniej - odwołanie uwzględnią na podstawie tego samego zdjęcia legitymacji, które nie może być uwzględnione przy bilecie ulgowym, bo MUSI być fizycznie legitymacja lub e-legitymacja). No nie da się, bo Młoda dokumentu nie ma, nie wypisze. Może Policję wezwać celem sprawdzenia danych. Ponieważ Policja raczej na pewno by nas z tego pociągu wysadziła na czas sprawdzania danych, to takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę. No dobra, to proszę wypisać dopłatę do tego biletu, nie ma legitymacji, to pojedzie na całym. A no nie da się, bo bilet zakupiony przez internet, bo brak dokumentu, bo coś tam jeszcze. Zrezygnowana pytam, jakie w takim razie rozwiązanie proponuje? Otóż nowe bilety. Oba. Nie wiem, czemu oba, bo z moim było wszystko OK, coś mi usiłowała tłumaczyć, że przez internet zakupione, że zakupione razem, no "niedasię" i koniec. Pisz pani, mam dość. Pani owszem, wystawiła bilety oraz takie zaświadczenie, że bilety zakupione przez internet nie zostały wykorzystane, co dało mi podstawy do ubiegania się o zwrot pieniędzy za nie.

Zanim wsiadłyśmy do powrotnego pociągu, usiłowałam już na dworcu załatwić coś w kwestii tego biletu Młodej. Dowiedziałam się dokładnie tyle, ile od pani konduktor w pierwszym pociągu, a mianowicie że "niedasię", bo bilet przez internet zakupiony... Doprecyzowując, chciałam jej po prostu kupić dopłatę do biletu, żeby jechała na całym, nie na ulgowym, nie, do internetowego nie można... Panie w kasach w ogóle nie wiedziały, jak rozwiązać tę sytuację, na moje zapytanie, czy może tak, jak w pierwszym pociągu (czyli adnotacja o niewykorzystaniu biletu internetowego i kupienie nowego) z wahaniem stwierdziły no że można tak zrobić, ale one mi nie wystawią zaświadczenia o niewykorzystanym bilecie, to musi konduktor.

No to jak konduktor, to i u konduktora bilet kupię. Podjechał pociąg, Młoda poszła szukać naszych miejsc (wszystkie pociągi były objęte rezerwacją miejsc), a ja konduktora. Znalazłam, wyjaśniam w czym problem, OK, przy kontroli to załatwimy. Podczas kontroli, wyjaśniając nieco obszerniej sytuację, wymknęło mi się, że Młoda ma zdjęcie legitymacji, bo u nas w mieście to uznają. Konduktor zażyczył sobie owego zdjęcia, obejrzał dokładnie, po czym stwierdził, że on to uzna jako uprawnienie do ulgi i nie będziemy się wygłupiać z wypisywaniem nowego biletu.

Trzeci (ostatni pociąg), znowu Młoda idzie szukać miejsc, a ja konduktora. Po raz kolejny mówię, w czym problem, przy czym pan konduktor w ogóle nie widzi problemu... "No to zrobimy dopłatę do biletu". Ja oczy jak 5 zł, bo tę opcję dwukrotnie proponowałam i "niedasię", delikatnie przypominam, że przecież mówiłam, że bilet przez internet zakupiony, pan konduktor stwierdził, że to nie ma znaczenia, wypisze dopłatę i tyle. Finalnie nawet tej dopłaty nie wypisał, tylko tak jak poprzedni stwierdził, że dobra, uzna to zdjęcie legitymacji jako podstawę do ulgi.

A ja teraz to już całkiem głupia jestem i w sumie nie wiem, kto nagiął przepisy, a kto zbyt sztywno je stosował. Pretensji nie mam do nikogo, tylko że tak na przyszłość nadal nie wiem, czy da się jeszcze coś zrobić z biletem kupionym przez internet - np. jakąś dopłatę, czy też absolutnie "niedasię" i kombinuj człowieku od nowa.

intercity

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (115)

#91907

przez ~Sylvia92 ·
| Do ulubionych
Nawiązując do historii o ginekologu: jak już pisałam - chodziłam prywatnie. Przy ostatniej wizycie w kwietniu przy badaniu usg wypatrzył płyny w jamie brzusznej.

Co zrobił? - polecił mi leki osłonowe na żołądek i za dwa tygodnie zgłosić się do internisty, jeśli będę się źle czuła.

Po tygodniu od wizyty u niego wylądowałam w szpitalu z wodobrzuszem.

lekarz diagnoza

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 91 (99)

1