Top historii
Pojawiła się historia o nienawiści do ojca i próby zmuszenia przez żonę do pogodzenia się z chorym rodzicielem.
Mój ojciec to alkoholik. Będąc nastolatką często musiałam budzić rano brata, zaprowadzać go do szkoły, po moich lekcjach odbierać go, odrabiać z nim zadanie domowe, robić zakupy, sprzątać, gotować, a potem szukać pijanego ojca po całej okolicy. Gdy ojciec pijany już spał, miałam chwilę na naukę (pod warunkiem, że serio położył się grzecznie spać), a następnie pilnowałam, żeby brat położył się do spania na tyle wcześnie, żeby bez problemu wstać do szkoły. Jeśli do tej pory ojciec nie zbudził się i grzecznie spał, sama mogłam pójść spać, z nadzieją, że rodziciel nie będzie w nocy szalał.
Czasami jednak ojciec nie kładł się grzecznie spać. Głównie wtedy, gdy kot ze strachu przed nim się posikał (wtedy oczywiście należało kota mocno zbić, tak, żeby jeszcze bardziej robił pod siebie - i tak w kółko), albo gdy mama akurat nie była z siostrą w szpitalu, tylko w domu. Wtedy modliliśmy się, żeby poszedł w miarę szybko spać. W innym przypadku wybijał szyby w drzwiach i przystawiał je do gardła mamie, wyrzucał na nas gorące jedzenie (szybko nauczyłam się, żeby nie jeść ciepłego), czasami próbował nas uderzyć. Cały czas (nieważne czy trzeźwy, czy nie) powtarzał nam, jakim gównem jesteśmy, że nic nie osiągniemy. Oczywiście, wyzwisk było dużo więcej - głównie do mnie i mamy, bo pilnowałyśmy, żeby za dużo nie pił.
W końcu brat podrósł, nie musiałam się nim zajmować, gdy mamy nie było (no, może pilnowałam go tylko z zadaniem domowym). Dnie spędzał poza domem, żeby nie słuchać tego. Ja już tyle szczęścia nie miałam. Znalazłam dorywczą pracę na wakacje. Ojciec potrafił w dniu wypłaty przyjechać po mnie (pomimo moich protestów) i zabrać wszystkie pieniądze. Jak miał dobry humor to coś mi zostawił, żebym mogła pójść do McDonalda z koleżanką (głównie po to, aby nikt nie zauważył, że coś w domu jest nie tak). Gdy na jedne wakacje wyjechałam za granicę do pracy, ukradł mi wszystkie pieniądze, które zarobiłam.
Miałam dość. Miałam depresję, myślałam o samobójstwie. Marzyłam, żeby znaleźć się jak najdalej od ojca. Któregoś dnia był bliski zabicia nas. Poprosiliśmy sąsiadkę, która akurat zeszła na nasze piętro zobaczyć co się dzieje, żeby wezwała policję. "Nie będę się mieszać". Udało nam się uciec, ledwie, ale jednak. Rodzina była w szoku, nikt nie wiedział, co się u nas dzieje.
Po jakimś czasie wróciliśmy, bo niby nie pił. Było fajnie przez pierwsze dwa miesiące, potem coraz gorzej. Znowu uciekliśmy - nie, nie wyprowadziliśmy się, tylko uciekliśmy. Nie wróciliśmy do tej pory.
Ojciec miał szemrane towarzystwo, notorycznie lądujące w więzieniu za próby zabójstwa czy pobicia, więc się baliśmy. Długo nie wiedział, gdzie mieszkamy, ale potem dostał papiery z sądu odnośnie alimentów, gdzie był nasz adres. Chodziliśmy jak struci - baliśmy się, że naśle na nas kogoś, do czego był zdolny. Baliśmy się wychodzić z domu, chociażby i w dzień, nawet na zakupy. Po półtora roku, widząc, że nic nam się nie dzieje, uspokoiliśmy się i w końcu poczuliśmy się bezpiecznie.
Ojciec od tej pory pił jeszcze bardziej, bo nikt go nie pilnował. Podobno organizm ledwie funkcjonuje. Trafił do szpitala po około dwóch latach. "Pani ojciec niedługo umrze, proszę się z nim pożegnać" - usłyszałam od lekarzy. No więc pożegnałam się. Jednocześnie sobie uświadomiłam, że nie mam ojca. Mieszkałam z kimś, kim musiałam zajmować się jak małym dzieckiem, kimś, kto mnie zniszczył psychicznie. Która dwudziestolatka boi się wyjść z domu chociażby na krok, albo otworzyć drzwi? Nie miałam ojca, tylko sku***ela, który zniszczył mi życie.
Ojciec przeżył, ale dla mnie już jest martwy. Jest martwy od momentu, gdy popadł w alkoholizm.
I tu pojawia się piekielność mojej rodziny - nie tej, która była z nami przez cały czas, a tej, która przestała uważać nas za rodzinę, gdy wyprowadziliśmy się od ojca. Nagle okazałam się okropną córką, bo gdy ojciec trafia do szpitala, ja go nie odwiedzam. Bo nie robię mu zakupów spożywczych. Bo nie przychodzę z nim porozmawiać.
Najbardziej mnie śmieszy, gdy próbują mnie obwiniać o alkoholizm ojca - że pije, bo nie ma z nami kontaktu. Nie widzą tego, że chodziliśmy z nim na kilka terapii, że załatwialiśmy mu odwyk zamknięty, że notorycznie szukaliśmy coraz to lepszych psychologów i psychiatrów, mających ogromne doświadczenie w zakresie uzależnień. "Wódka to moja rodzina", powtarzał mój ojciec, "a ci wszyscy pseudo lekarze to debile".
Obecnie powoli odcinam się od toksycznej rodziny. Mam dość słuchania, że to moja wina i że powinnam pogodzić się z ojcem. Wybieram się także na terapię - obecnie nie czuję nienawiści ani żalu do rodziciela, ale walczę z kilkoma syndromami DDA.
Mój ojciec to alkoholik. Będąc nastolatką często musiałam budzić rano brata, zaprowadzać go do szkoły, po moich lekcjach odbierać go, odrabiać z nim zadanie domowe, robić zakupy, sprzątać, gotować, a potem szukać pijanego ojca po całej okolicy. Gdy ojciec pijany już spał, miałam chwilę na naukę (pod warunkiem, że serio położył się grzecznie spać), a następnie pilnowałam, żeby brat położył się do spania na tyle wcześnie, żeby bez problemu wstać do szkoły. Jeśli do tej pory ojciec nie zbudził się i grzecznie spał, sama mogłam pójść spać, z nadzieją, że rodziciel nie będzie w nocy szalał.
Czasami jednak ojciec nie kładł się grzecznie spać. Głównie wtedy, gdy kot ze strachu przed nim się posikał (wtedy oczywiście należało kota mocno zbić, tak, żeby jeszcze bardziej robił pod siebie - i tak w kółko), albo gdy mama akurat nie była z siostrą w szpitalu, tylko w domu. Wtedy modliliśmy się, żeby poszedł w miarę szybko spać. W innym przypadku wybijał szyby w drzwiach i przystawiał je do gardła mamie, wyrzucał na nas gorące jedzenie (szybko nauczyłam się, żeby nie jeść ciepłego), czasami próbował nas uderzyć. Cały czas (nieważne czy trzeźwy, czy nie) powtarzał nam, jakim gównem jesteśmy, że nic nie osiągniemy. Oczywiście, wyzwisk było dużo więcej - głównie do mnie i mamy, bo pilnowałyśmy, żeby za dużo nie pił.
W końcu brat podrósł, nie musiałam się nim zajmować, gdy mamy nie było (no, może pilnowałam go tylko z zadaniem domowym). Dnie spędzał poza domem, żeby nie słuchać tego. Ja już tyle szczęścia nie miałam. Znalazłam dorywczą pracę na wakacje. Ojciec potrafił w dniu wypłaty przyjechać po mnie (pomimo moich protestów) i zabrać wszystkie pieniądze. Jak miał dobry humor to coś mi zostawił, żebym mogła pójść do McDonalda z koleżanką (głównie po to, aby nikt nie zauważył, że coś w domu jest nie tak). Gdy na jedne wakacje wyjechałam za granicę do pracy, ukradł mi wszystkie pieniądze, które zarobiłam.
Miałam dość. Miałam depresję, myślałam o samobójstwie. Marzyłam, żeby znaleźć się jak najdalej od ojca. Któregoś dnia był bliski zabicia nas. Poprosiliśmy sąsiadkę, która akurat zeszła na nasze piętro zobaczyć co się dzieje, żeby wezwała policję. "Nie będę się mieszać". Udało nam się uciec, ledwie, ale jednak. Rodzina była w szoku, nikt nie wiedział, co się u nas dzieje.
Po jakimś czasie wróciliśmy, bo niby nie pił. Było fajnie przez pierwsze dwa miesiące, potem coraz gorzej. Znowu uciekliśmy - nie, nie wyprowadziliśmy się, tylko uciekliśmy. Nie wróciliśmy do tej pory.
Ojciec miał szemrane towarzystwo, notorycznie lądujące w więzieniu za próby zabójstwa czy pobicia, więc się baliśmy. Długo nie wiedział, gdzie mieszkamy, ale potem dostał papiery z sądu odnośnie alimentów, gdzie był nasz adres. Chodziliśmy jak struci - baliśmy się, że naśle na nas kogoś, do czego był zdolny. Baliśmy się wychodzić z domu, chociażby i w dzień, nawet na zakupy. Po półtora roku, widząc, że nic nam się nie dzieje, uspokoiliśmy się i w końcu poczuliśmy się bezpiecznie.
Ojciec od tej pory pił jeszcze bardziej, bo nikt go nie pilnował. Podobno organizm ledwie funkcjonuje. Trafił do szpitala po około dwóch latach. "Pani ojciec niedługo umrze, proszę się z nim pożegnać" - usłyszałam od lekarzy. No więc pożegnałam się. Jednocześnie sobie uświadomiłam, że nie mam ojca. Mieszkałam z kimś, kim musiałam zajmować się jak małym dzieckiem, kimś, kto mnie zniszczył psychicznie. Która dwudziestolatka boi się wyjść z domu chociażby na krok, albo otworzyć drzwi? Nie miałam ojca, tylko sku***ela, który zniszczył mi życie.
Ojciec przeżył, ale dla mnie już jest martwy. Jest martwy od momentu, gdy popadł w alkoholizm.
I tu pojawia się piekielność mojej rodziny - nie tej, która była z nami przez cały czas, a tej, która przestała uważać nas za rodzinę, gdy wyprowadziliśmy się od ojca. Nagle okazałam się okropną córką, bo gdy ojciec trafia do szpitala, ja go nie odwiedzam. Bo nie robię mu zakupów spożywczych. Bo nie przychodzę z nim porozmawiać.
Najbardziej mnie śmieszy, gdy próbują mnie obwiniać o alkoholizm ojca - że pije, bo nie ma z nami kontaktu. Nie widzą tego, że chodziliśmy z nim na kilka terapii, że załatwialiśmy mu odwyk zamknięty, że notorycznie szukaliśmy coraz to lepszych psychologów i psychiatrów, mających ogromne doświadczenie w zakresie uzależnień. "Wódka to moja rodzina", powtarzał mój ojciec, "a ci wszyscy pseudo lekarze to debile".
Obecnie powoli odcinam się od toksycznej rodziny. Mam dość słuchania, że to moja wina i że powinnam pogodzić się z ojcem. Wybieram się także na terapię - obecnie nie czuję nienawiści ani żalu do rodziciela, ale walczę z kilkoma syndromami DDA.
rodzina alkoholizm
Ocena:
208
(216)
Wahałam się czy opisać tu poniższą historię, bo jej podstawą jest podsłuchana mimowolnie rozmowa. Na ogół nie oceniam ludzi na podstawie strzępków rozmów, ale tu miałam wątpliwą przyjemność przysłuchiwać się prawie 2 godziny i choć nie znam tych osób, ciężko mi sobie wyobrazić, aby było coś, co sprawiłoby, że nagle uznałabym te rozmowy za... powiedzmy mniej przerażające.
Mianowicie jechałam sobie w zeszłym tygodniu pociągiem. Już na drugiej stacji dosiadły się do mnie trzy kobiety, dwie w średnim wieku i jedna młodsza. Z rozmowy wywnioskowałam, że są to dwie koleżanki czy jakieś krewne i córka jednej z nich.
Panie trajkoczą w najlepsze, jedyne co mi z początku przeszkadzało to rynsztokowy język, ale cóż, głupia ja nie pomyślałam o zabraniu słuchawek czy stoperów, no to znoszę to w milczeniu.
W pewnym momencie rozmowa kobiet zeszła na tematy szkolne, gdyż młodsza kobieta najwyraźniej chodziła jeszcze do szkoły, choć wyglądała raczej na studentkę. Panie nazwijmy sobie Matka, Koleżanka i Córka.
M: Ale słuchaj, ta krowa Malinowska, ta od polskiego to jest taka idiotka, że szok. No po prostu durna baba, ona mi mówi, że niby cała klasa lektur nie czyta! No może nie czyta, ale co to? Ciekawszych rzeczy do roboty nie ma? Oni i tak już po 6-7 lekcji mają i jeszcze książki mają czytać? Ja też nie czytałam i co? Normalnie szkołę skończyłam, na studia poszłam i co, na ludzi wyszłam? Już tak się wściekłam ostatnio na zebraniu powiedziałam, żeby już dała tym dzieciom spokój, że są ważniejsze rzeczy, no naprawdę.
K: Aaaa, Malinowska. To taka taka ruda, nie? A to mój Maciek też miał z nią lekcje, no walnięta, fakt. Wiesz, że ona podobno dwójkę dzieci? A ja nigdy ich nie widziałam
M: Taaa... ma. Kto by taką chciał r'chać, jakoś w to nie wierzę
C: Mamo, ma, ale takie małe dzieci, nawet do szkoły jeszcze nie chodzą
M: To pewnie adoptowane, kto by taką babę chciał
K: Ale ty wiesz, że jeszcze gorsza to jest ta Zielińska
M: To ta co zawsze w tych długich sukienkach chodzi, w takim warkoczu?
K:No
M: O, to ja nienawidzę tej baby. Okropna jest, straszna! To znaczy nie znam jej, ale jak już widzę te jej sukieneczki i tego warkocza ciasnego to widać, że powalona!
K: No powalona
C: Mama, a wiesz, że mi Kasia opowiadała, że ona kiedyś im zaczęła na lekcji mówić, że trzeba siebie akceptować i że dziewczyny nie powinny się tak młodo sobie rzęs robić i paznokci?
M: No widzisz! Walnięta, co ona może wiedzieć o urodzie, zakonnica taka.
C: Noo, bez kitu. A w ogóle mama to mnie zapisz na przyszły tydzień do pani Basi, bo już paznokcie muszę zrobić. Ale żeby jakoś przed egzaminami było, bo już mam takie długie, że mi się ciężko długopis trzyma.
M: No, a na rzęsy też?
C: A na rzęsy to może po egzaminach
K: No, ja też muszę do Basi iść tu brwi i usta poprawić, zobacz jak to wygląda, ale to takie pieruńsko drogie jest
M: A nic mi nie mów! Zobacz, dwa razy w miesiącu ja na paznokcie, ja na rzęsy i tak samo Elizka dwa razy w miesiącu to już się 1000zł robi. A gdzie jest pedicure, a gdzie fryzjer. No już ledwo nam starcza, w tamtym miesiącu to przed wypłatą od matki pieniądze pożyczałam. I jeszcze Arek mnie wkurzył, bo za prąd nie zapłacił, niby mu z wypłaty nie starczyło. Teraz nie wiem, może się uda nadrobić w tym miesiącu, ale widzisz ona znowu potrzebuje 300zł za tydzień na paznokcie i rzęsy.
C: No teraz mówisz, jakby to była moja wina, a sama sobie wtedy kupiłaś torebkę za 300zł, jak niby miałaś ostatnie pieniądze na zakupy!
M: No i co? Babcia dała jedzenie to zostało, ja też mam prawo do jakichś przyjemności
C: A nie zapomnij, że mi obiecałaś, że będę mogła sobie usta zrobić, jak egzaminy dobrze zdam
M: Ech, no wiem, wiem, mam na uwadze, znajdziemy gdzieś tanio
C: No, raczej nie u Baśki, bo ona powiedziała, że niepełnoletnim nie robi, nawet jak zgodę rodzice podpiszą
M: A widzisz jaka głupia c*pa, a co jej do tego, jak ja się zgadzam i płacę to co ona ma do gadania. Tej to też już odwala
K: No odwala. Mi ostatnio powiedziała, że jakiejś klientce odmówiła makijażu dla córki, że takich małych dzieci nie maluje. A co ją to właśnie obchodzi? Jak dziecko z matką przychodzi?
M: No, właśnie, właśnie...
Wnioski? Puenta? Nie mam. Miałam wrażenie, że słucham rozmów bohaterek memów. Przecież tacy ludzie nie istnieją...
Mianowicie jechałam sobie w zeszłym tygodniu pociągiem. Już na drugiej stacji dosiadły się do mnie trzy kobiety, dwie w średnim wieku i jedna młodsza. Z rozmowy wywnioskowałam, że są to dwie koleżanki czy jakieś krewne i córka jednej z nich.
Panie trajkoczą w najlepsze, jedyne co mi z początku przeszkadzało to rynsztokowy język, ale cóż, głupia ja nie pomyślałam o zabraniu słuchawek czy stoperów, no to znoszę to w milczeniu.
W pewnym momencie rozmowa kobiet zeszła na tematy szkolne, gdyż młodsza kobieta najwyraźniej chodziła jeszcze do szkoły, choć wyglądała raczej na studentkę. Panie nazwijmy sobie Matka, Koleżanka i Córka.
M: Ale słuchaj, ta krowa Malinowska, ta od polskiego to jest taka idiotka, że szok. No po prostu durna baba, ona mi mówi, że niby cała klasa lektur nie czyta! No może nie czyta, ale co to? Ciekawszych rzeczy do roboty nie ma? Oni i tak już po 6-7 lekcji mają i jeszcze książki mają czytać? Ja też nie czytałam i co? Normalnie szkołę skończyłam, na studia poszłam i co, na ludzi wyszłam? Już tak się wściekłam ostatnio na zebraniu powiedziałam, żeby już dała tym dzieciom spokój, że są ważniejsze rzeczy, no naprawdę.
K: Aaaa, Malinowska. To taka taka ruda, nie? A to mój Maciek też miał z nią lekcje, no walnięta, fakt. Wiesz, że ona podobno dwójkę dzieci? A ja nigdy ich nie widziałam
M: Taaa... ma. Kto by taką chciał r'chać, jakoś w to nie wierzę
C: Mamo, ma, ale takie małe dzieci, nawet do szkoły jeszcze nie chodzą
M: To pewnie adoptowane, kto by taką babę chciał
K: Ale ty wiesz, że jeszcze gorsza to jest ta Zielińska
M: To ta co zawsze w tych długich sukienkach chodzi, w takim warkoczu?
K:No
M: O, to ja nienawidzę tej baby. Okropna jest, straszna! To znaczy nie znam jej, ale jak już widzę te jej sukieneczki i tego warkocza ciasnego to widać, że powalona!
K: No powalona
C: Mama, a wiesz, że mi Kasia opowiadała, że ona kiedyś im zaczęła na lekcji mówić, że trzeba siebie akceptować i że dziewczyny nie powinny się tak młodo sobie rzęs robić i paznokci?
M: No widzisz! Walnięta, co ona może wiedzieć o urodzie, zakonnica taka.
C: Noo, bez kitu. A w ogóle mama to mnie zapisz na przyszły tydzień do pani Basi, bo już paznokcie muszę zrobić. Ale żeby jakoś przed egzaminami było, bo już mam takie długie, że mi się ciężko długopis trzyma.
M: No, a na rzęsy też?
C: A na rzęsy to może po egzaminach
K: No, ja też muszę do Basi iść tu brwi i usta poprawić, zobacz jak to wygląda, ale to takie pieruńsko drogie jest
M: A nic mi nie mów! Zobacz, dwa razy w miesiącu ja na paznokcie, ja na rzęsy i tak samo Elizka dwa razy w miesiącu to już się 1000zł robi. A gdzie jest pedicure, a gdzie fryzjer. No już ledwo nam starcza, w tamtym miesiącu to przed wypłatą od matki pieniądze pożyczałam. I jeszcze Arek mnie wkurzył, bo za prąd nie zapłacił, niby mu z wypłaty nie starczyło. Teraz nie wiem, może się uda nadrobić w tym miesiącu, ale widzisz ona znowu potrzebuje 300zł za tydzień na paznokcie i rzęsy.
C: No teraz mówisz, jakby to była moja wina, a sama sobie wtedy kupiłaś torebkę za 300zł, jak niby miałaś ostatnie pieniądze na zakupy!
M: No i co? Babcia dała jedzenie to zostało, ja też mam prawo do jakichś przyjemności
C: A nie zapomnij, że mi obiecałaś, że będę mogła sobie usta zrobić, jak egzaminy dobrze zdam
M: Ech, no wiem, wiem, mam na uwadze, znajdziemy gdzieś tanio
C: No, raczej nie u Baśki, bo ona powiedziała, że niepełnoletnim nie robi, nawet jak zgodę rodzice podpiszą
M: A widzisz jaka głupia c*pa, a co jej do tego, jak ja się zgadzam i płacę to co ona ma do gadania. Tej to też już odwala
K: No odwala. Mi ostatnio powiedziała, że jakiejś klientce odmówiła makijażu dla córki, że takich małych dzieci nie maluje. A co ją to właśnie obchodzi? Jak dziecko z matką przychodzi?
M: No, właśnie, właśnie...
Wnioski? Puenta? Nie mam. Miałam wrażenie, że słucham rozmów bohaterek memów. Przecież tacy ludzie nie istnieją...
pociag
Ocena:
180
(204)
Historie o zachowaniu dzieci na placu zabaw przypomniały mi dość humorystyczną sytuację sprzed lat.
Gdy moje dzieci były jeszcze małe (dziś już prawie dorosłe chłopy) przeprowadziliśmy się do własnych czterech kątów. Dzieciaki miały wtedy 4 i 5 lat. Z mężem staraliśmy się wychowywać ich na samodzielnych i asertywnych i jak najmniej ingerować w ich zabawy z kolegami. Niemniej na placu zabaw przy nowym mieszkaniu szybko wpadło w oko kilku gagatków - dzieciaki wczesnoszkolne, które mówiąc najprościej były po prostu niegrzeczne. Do codzienności należały ich bójki, wyzywanie się między sobą, ale też agresywne zachowanie wobec innych dzieci.
Któregoś pięknego popołudnia siedzimy na placu zabaw, chłopcy bawią się z kolegami z przedszkola, ja gadam z innymi matkami, a piękne okoliczności zakłóciło pojawienie się wyżej wspomnianych. Dzieciaki popychają się, biją, wydzierają, aż jeden drugiego popchnął na mojego starszego syna.
Syn zawołał oburzony, wstając z ziemi:
- Hej! Uważajcie!
- Bo co? - odkrzyknął jeden z nich i popchnął syna z powrotem na ziemię. Syn ponownie wstał, otrzepał się, po czym kopnął koleżkę w piszczel. Dzieciak się popłakał, aż wystraszyłam się, że może młody go uszkodził, ale chwilę później dzieciak znów biegał i łobuzował. Mojemu zwróciłam uwagę, że wiem, że się bronił i fajnie, ale takie kopniaki są groźne, a on mi tylko:
- Mama, ja wiem, ale oni się tak ciągle kopią.
W każdym razie, kilka dni później ten sam dzieciak pojawił się z tatą na placu zabaw. Tatusiek w typie Seby chwilę wędrował z synem przez plac zabaw, aż ten pokazał na nas palcem i razem z nabuzowanym ojcem podeszli do nas:
- Pani syn pobił mojego, zgłosiłem to na policję
- Mhm...
- Jak cię urwo dzielnicowy odwiedzi to nie będziesz taka cwana
- Mhm...
- Co, języka w gębie zabrakło?
- Marcin (szanowny mąż)! Podejdź na chwilę, pan chciał z tobą pogadać!
Podchodzi mój mąż - chłop prawie 2m, wysportowany
- Słucham pana
- ... se urwa dzieciaków pilnujcie...
I tyle go widzieliśmy. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Gdy moje dzieci były jeszcze małe (dziś już prawie dorosłe chłopy) przeprowadziliśmy się do własnych czterech kątów. Dzieciaki miały wtedy 4 i 5 lat. Z mężem staraliśmy się wychowywać ich na samodzielnych i asertywnych i jak najmniej ingerować w ich zabawy z kolegami. Niemniej na placu zabaw przy nowym mieszkaniu szybko wpadło w oko kilku gagatków - dzieciaki wczesnoszkolne, które mówiąc najprościej były po prostu niegrzeczne. Do codzienności należały ich bójki, wyzywanie się między sobą, ale też agresywne zachowanie wobec innych dzieci.
Któregoś pięknego popołudnia siedzimy na placu zabaw, chłopcy bawią się z kolegami z przedszkola, ja gadam z innymi matkami, a piękne okoliczności zakłóciło pojawienie się wyżej wspomnianych. Dzieciaki popychają się, biją, wydzierają, aż jeden drugiego popchnął na mojego starszego syna.
Syn zawołał oburzony, wstając z ziemi:
- Hej! Uważajcie!
- Bo co? - odkrzyknął jeden z nich i popchnął syna z powrotem na ziemię. Syn ponownie wstał, otrzepał się, po czym kopnął koleżkę w piszczel. Dzieciak się popłakał, aż wystraszyłam się, że może młody go uszkodził, ale chwilę później dzieciak znów biegał i łobuzował. Mojemu zwróciłam uwagę, że wiem, że się bronił i fajnie, ale takie kopniaki są groźne, a on mi tylko:
- Mama, ja wiem, ale oni się tak ciągle kopią.
W każdym razie, kilka dni później ten sam dzieciak pojawił się z tatą na placu zabaw. Tatusiek w typie Seby chwilę wędrował z synem przez plac zabaw, aż ten pokazał na nas palcem i razem z nabuzowanym ojcem podeszli do nas:
- Pani syn pobił mojego, zgłosiłem to na policję
- Mhm...
- Jak cię urwo dzielnicowy odwiedzi to nie będziesz taka cwana
- Mhm...
- Co, języka w gębie zabrakło?
- Marcin (szanowny mąż)! Podejdź na chwilę, pan chciał z tobą pogadać!
Podchodzi mój mąż - chłop prawie 2m, wysportowany
- Słucham pana
- ... se urwa dzieciaków pilnujcie...
I tyle go widzieliśmy. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
plac zabaw
Ocena:
169
(177)
Wybiegi dla psów.
Jak nazwa wskazuje są przeznaczone dla psów. Nie jest to plac zabaw dla dzieci, co niestety nie jest oczywiste dla wszystkich. Na wstępie zaznaczę, że oczywiście nie mam na myśli zakazu wchodzenia tam z dzieckiem, co mam nadzieję zaraz wytłumaczę w kilku przykładach z ostatniego tygodnia z jednego z większych miast w Polsce.
Tytułem wstępu: mam rocznego psa, który boi się dzieci: ich krzyków, nieprzewidywalnych ruchów, to samo z hulajnogami/rowerkami. Pies się płoszy, kuli ogon, czasami zaszczeka na dziecko jeśli to zbyt blisko podejdzie (co ważne - nie gryzie tylko ucieka). Chodzimy do behawiorysty, ale efektów spektakularnych jeszcze nie widać, a pies w miał kiepski start w życiu zanim trafił do adopcji. Jest też mały i uroczy, co tym bardziej powoduje, że dzieci do niego lgną, pomimo, że informuję, że sobie on tego nie życzy.
Na wybieg staramy się chodzić, gdy nie ma tam dużego ruchu i są inne psy, które zna i się z nimi dogaduje. Niestety im robi się cieplej tym więcej pojawia się powodów, dla którego to mój pies musi rezygnować z pobytu na wybiegu dla psów. Widuję i bardzo szanuję rodziców, którzy tłumaczą dzieciom panujące tu zasady, m.in. niedotykanie/niedokarmianie obcych psów bez pytania, spacer i zabawa z własnym psem, hulajnogi czy rowerki zostawiane przy wejściu.
Nie rozumiem natomiast dlaczego tak dużo rodziców myli wybieg dla psów z placem zabaw: szybka jazda pomiędzy psami na rowerze, jazda po drewnianych przeszkodach, tłuczenie się patykami o metalowe przeszkody to ostatnimi czasy norma, którą widuję. Przez takie zachowania mój pies w wyznaczonym dla niego miejscu nie da rady przebywać i to on wychodzi zestresowany, choć może dla równowagi powinnam wypuścić go na plac zabaw dla dzieci żeby tam szczekał?
Ostatnio granicę przekroczyła rodzina z na oko 1,5-rocznym dzieckiem, która wypuściła malucha z koparką do zabawy między rozpędzone psy. Pomijam fakt krzyków dziecka, co przeszkadzało mojemu psu, ale to już było niebezpieczne, bo dziecko ledwo stało na nogach i to właściciele psów o wielkości malamuta musieli uważać, żeby w zabawie nic nie zrobiły temu dziecku.
Kolejnym problemem jest dawanie małym dzieciom wszelkiego rodzaju kolorowych chrupków, chipsów i wafelków, które gubią, a nawet celowo rozrzucają po trawie. Psy nie powinny jeść takich rzeczy, ale posprzątanie po swoim dziecku bywa zbyt trudnym zajęciem.
Niestety zwracanie uwagi nie przynosi skutku: byłam wielokrotnie świadkiem świętego oburzenia, że ktoś śmiał zwrócić uwagę na zachowanie dziecka. Ja sama po takich doświadczeniach po prostu wychodzę z psem, żeby jemu jeszcze postarać się uratować spacer, ale mam poczucie głębokiej niesprawiedliwości i nie bardzo wiem, co z tym zrobić.
Jak nazwa wskazuje są przeznaczone dla psów. Nie jest to plac zabaw dla dzieci, co niestety nie jest oczywiste dla wszystkich. Na wstępie zaznaczę, że oczywiście nie mam na myśli zakazu wchodzenia tam z dzieckiem, co mam nadzieję zaraz wytłumaczę w kilku przykładach z ostatniego tygodnia z jednego z większych miast w Polsce.
Tytułem wstępu: mam rocznego psa, który boi się dzieci: ich krzyków, nieprzewidywalnych ruchów, to samo z hulajnogami/rowerkami. Pies się płoszy, kuli ogon, czasami zaszczeka na dziecko jeśli to zbyt blisko podejdzie (co ważne - nie gryzie tylko ucieka). Chodzimy do behawiorysty, ale efektów spektakularnych jeszcze nie widać, a pies w miał kiepski start w życiu zanim trafił do adopcji. Jest też mały i uroczy, co tym bardziej powoduje, że dzieci do niego lgną, pomimo, że informuję, że sobie on tego nie życzy.
Na wybieg staramy się chodzić, gdy nie ma tam dużego ruchu i są inne psy, które zna i się z nimi dogaduje. Niestety im robi się cieplej tym więcej pojawia się powodów, dla którego to mój pies musi rezygnować z pobytu na wybiegu dla psów. Widuję i bardzo szanuję rodziców, którzy tłumaczą dzieciom panujące tu zasady, m.in. niedotykanie/niedokarmianie obcych psów bez pytania, spacer i zabawa z własnym psem, hulajnogi czy rowerki zostawiane przy wejściu.
Nie rozumiem natomiast dlaczego tak dużo rodziców myli wybieg dla psów z placem zabaw: szybka jazda pomiędzy psami na rowerze, jazda po drewnianych przeszkodach, tłuczenie się patykami o metalowe przeszkody to ostatnimi czasy norma, którą widuję. Przez takie zachowania mój pies w wyznaczonym dla niego miejscu nie da rady przebywać i to on wychodzi zestresowany, choć może dla równowagi powinnam wypuścić go na plac zabaw dla dzieci żeby tam szczekał?
Ostatnio granicę przekroczyła rodzina z na oko 1,5-rocznym dzieckiem, która wypuściła malucha z koparką do zabawy między rozpędzone psy. Pomijam fakt krzyków dziecka, co przeszkadzało mojemu psu, ale to już było niebezpieczne, bo dziecko ledwo stało na nogach i to właściciele psów o wielkości malamuta musieli uważać, żeby w zabawie nic nie zrobiły temu dziecku.
Kolejnym problemem jest dawanie małym dzieciom wszelkiego rodzaju kolorowych chrupków, chipsów i wafelków, które gubią, a nawet celowo rozrzucają po trawie. Psy nie powinny jeść takich rzeczy, ale posprzątanie po swoim dziecku bywa zbyt trudnym zajęciem.
Niestety zwracanie uwagi nie przynosi skutku: byłam wielokrotnie świadkiem świętego oburzenia, że ktoś śmiał zwrócić uwagę na zachowanie dziecka. Ja sama po takich doświadczeniach po prostu wychodzę z psem, żeby jemu jeszcze postarać się uratować spacer, ale mam poczucie głębokiej niesprawiedliwości i nie bardzo wiem, co z tym zrobić.
wybieg dla psów
Ocena:
137
(145)
Prawdopodobnie dodaję tę historię za wcześnie, bo jeszcze nie mam oficjalnej diagnozy, ale od paru dni mnie nosi.
Moja córka, obecnie dwunastoletnia, wyraźnie przeżywa jakieś problemy. Odkąd poszła do szkoły z roku na rok jest coraz gorzej, coraz trudniej. Ma kłopoty, żeby w ogóle zmusić się do nauki. Odnoszę wrażenie, że ona samą siebie za uszy przeciąga z klasy do klasy, przy OGROMNYM wsparciu obecnych nauczycieli.
Byłam z nią w poradni PP, zrobili kilka testów i dali obowiązkowe skierowanie do psychiatry. Psychiatra pogadał, popatrzył, dał papierek, że wszystko ok. Psycholog z poradni pogadał, popatrzył, przeczytał papierek od psychiatry i wystawił opinię. Opinię na ludzki język można przetłumaczyć mniej więcej tak:
"Uczennica bystra, inteligentna, wygadana, ale leniwa i niedopilnowana. Pilnować, nie popuszczać, będzie lepiej."
Zaczęłam "pilnować, nie popuszczać". I ona i ja męczyłyśmy się tym strasznie, nie wiedziałam dlaczego. Histerie, wrzaski, były na porządku dziennym. W szkole nauczyciele raportowali to samo, a nawet gorzej, bo do mnie przynajmniej dzieciak nie mówi, że "lepiej żebym się już w ogóle nie odzywała".
Zaczęłam szukać rady na własną rękę. Zupełnie przypadkiem trafiłam na tiktoku na filmik pokazujący, jak wygląda ADHD u osób dorosłych. Zainteresowało mnie to, zaczęłam się zagłębiać w ten temat. Wyszło mi, że zarówno ja, jak i moja córka możemy mieć ADHD. Nie to najbardziej stereotypowe, bo stereotypowy dzieciak z ADHD to chłopiec rozwalający wszystko dookoła, tylko inną postać. Bo są trzy postacie ADHD, jak się dowiedziałam.
Postanowiłam iść do psychologa prywatnie. Znalazłam odpowiednie miejsce, zasiadłam w fotelu naprzeciwko prześlicznej kobiety, chwilę pogadałyśmy, a potem przeczytałam jej na głos opinię od wychowawcy. Sama nie chciała czytać, bo "zajmie się papierami, a powinna mną" a ja wiedziałam, że wychowawczyni ujęła wszystkie objawy zwięźle i konkretnie, czego ja nigdy nie umiałam.
Przy każdym zdaniu pani psycholog kiwała głową i powtarzała "klasyczne ADHD. Książkowe objawy. No tak. Książkowe". Rozmowę zakończyłyśmy konkluzją, że potrzebna terapia i najprawdopodobniej leki. Najlepiej nam obydwóm. A w ogóle to dziwne, że w poradni PP nie rozpoznali ADHD po tak OCZYWISTYCH I KSIĄŻKOWYCH objawach. Następna wizyta już z dzieckiem, zaczniemy się zastanawiać nad terapią.
I wyjaśnijcie mi proszę, jak to jest: Płaci człowiek podatki, płaci składki. A jak chce, żeby go zdiagnozowali i zaczęli leczyć, to i tak musi iść prywatnie...
Moja córka, obecnie dwunastoletnia, wyraźnie przeżywa jakieś problemy. Odkąd poszła do szkoły z roku na rok jest coraz gorzej, coraz trudniej. Ma kłopoty, żeby w ogóle zmusić się do nauki. Odnoszę wrażenie, że ona samą siebie za uszy przeciąga z klasy do klasy, przy OGROMNYM wsparciu obecnych nauczycieli.
Byłam z nią w poradni PP, zrobili kilka testów i dali obowiązkowe skierowanie do psychiatry. Psychiatra pogadał, popatrzył, dał papierek, że wszystko ok. Psycholog z poradni pogadał, popatrzył, przeczytał papierek od psychiatry i wystawił opinię. Opinię na ludzki język można przetłumaczyć mniej więcej tak:
"Uczennica bystra, inteligentna, wygadana, ale leniwa i niedopilnowana. Pilnować, nie popuszczać, będzie lepiej."
Zaczęłam "pilnować, nie popuszczać". I ona i ja męczyłyśmy się tym strasznie, nie wiedziałam dlaczego. Histerie, wrzaski, były na porządku dziennym. W szkole nauczyciele raportowali to samo, a nawet gorzej, bo do mnie przynajmniej dzieciak nie mówi, że "lepiej żebym się już w ogóle nie odzywała".
Zaczęłam szukać rady na własną rękę. Zupełnie przypadkiem trafiłam na tiktoku na filmik pokazujący, jak wygląda ADHD u osób dorosłych. Zainteresowało mnie to, zaczęłam się zagłębiać w ten temat. Wyszło mi, że zarówno ja, jak i moja córka możemy mieć ADHD. Nie to najbardziej stereotypowe, bo stereotypowy dzieciak z ADHD to chłopiec rozwalający wszystko dookoła, tylko inną postać. Bo są trzy postacie ADHD, jak się dowiedziałam.
Postanowiłam iść do psychologa prywatnie. Znalazłam odpowiednie miejsce, zasiadłam w fotelu naprzeciwko prześlicznej kobiety, chwilę pogadałyśmy, a potem przeczytałam jej na głos opinię od wychowawcy. Sama nie chciała czytać, bo "zajmie się papierami, a powinna mną" a ja wiedziałam, że wychowawczyni ujęła wszystkie objawy zwięźle i konkretnie, czego ja nigdy nie umiałam.
Przy każdym zdaniu pani psycholog kiwała głową i powtarzała "klasyczne ADHD. Książkowe objawy. No tak. Książkowe". Rozmowę zakończyłyśmy konkluzją, że potrzebna terapia i najprawdopodobniej leki. Najlepiej nam obydwóm. A w ogóle to dziwne, że w poradni PP nie rozpoznali ADHD po tak OCZYWISTYCH I KSIĄŻKOWYCH objawach. Następna wizyta już z dzieckiem, zaczniemy się zastanawiać nad terapią.
I wyjaśnijcie mi proszę, jak to jest: Płaci człowiek podatki, płaci składki. A jak chce, żeby go zdiagnozowali i zaczęli leczyć, to i tak musi iść prywatnie...
poradnia adhd
Ocena:
122
(142)
Do tej pory taki zestaw piekielnych zbiegów okoliczności spotykałem chyba wyłącznie w powieściach sensacyjnych. A tu mi się przytrafiło, aż trudno uwierzyć. To był zestaw dla kilku osób, lub dla jednej na przestrzeni kilku lat. Nigdy wcześniej nie przeżyłem takiej czarnej serii, która wciąż trwa. Niech to się wreszcie kurteczka skończy.
Plan stworzony jeszcze w grudniu był prosty i przejrzysty: spędzimy z lubą Wielkanoc w Grecji. Córka (nieletnia) nie chciała, więc miała spędzić ten tydzień u babci Barbary (150 km od nas) z psem. Druga babcia – Gertruda – w tym czasie zamieszkałaby u nas żeby doglądać resztę zwierzyńca, kwiatki itp. Wszystko dogadane, zarezerwowane, przejrzane, dopięte. 3 dni przed wylotem mieliśmy poświęcić na spokojnie zorganizowane i przemyślane zakupy i pakowanie. Od grudnia do 2 kwietnia wszystko szło doskonale zgodnie z planem. Dziś z perspektywy czasu nazwałbym przysłowiową ciszą przed burzą.
3 kwietnia w środku dnia odbieram telefon: babcia Gertruda straciła przytomność w sklepie i została zabrana na OIOM. Rzucam wszystko i lecę do szpitala. Nie wpuszczą, jeszcze nic nie wiedzą, robią badania, wyniki będą za 2-4 godziny. Wtedy pytać. Czekamy, nerwy, niepewność.
W końcu wieczorem jest informacja: babcia Gertruda zostaje przeniesiona na oddział szpitalny. Stan zdrowia nie najlepszy, ale daleki od tragedii. Uff. Jedziemy, uczestniczymy w przenosinach na oddział, jest możliwość porozmawiania. Musimy dowieźć kilka rzeczy z jej domu i zrobić małe zakupy. U siebie wylądowaliśmy po 23.00. Nie ma opcji na jakiekolwiek organizowanie wyjazdu bo jeszcze jest zbyt wiele niewiadomych.
Kolejnego dnia po pracy spędzamy większość czasu w szpitalu głównie na podtrzymywaniu babci na duchu i dopytywaniu lekarzy o przyczyny choroby i rokowania na przyszłość. Niewiele z tego wynika.
Środa – dzień decyzji. Na wieczór jest zaplanowany wyjazd, jutro rano jest wylot, a my jeszcze nic nie wiemy i nie jesteśmy gotowi. Nawet niespecjalnie to drążymy, bo warunkiem nadrzędnym jest zdrowie babci Gertrudy. Odwiedzamy ją po pracy, rozmawiamy na spokojnie bez żadnych nacisków. Babcia wie doskonale, że jesteśmy pod presją czasu. Była ważnym ogniwem naszych planów, a teraz jest najważniejszym. Na szczęście czuje się lepiej, stabilnie, a lekarz stwierdza, że i tak ją przetrzyma jeszcze co najmniej 5-6 dni i nie wypuści ze szpitala bez pewności poprawy i wzmocnienia sił. Babcia sama decyduje za nas: nic tu po was, jestem pod dobrą opieką, jedźcie spokojnie.
Załatwiamy inną opiekę dla zwierzyny i kwiatków. Pakowanie i zakupy w ciągu 3 godzin. Aha jeszcze w międzyczasie upieczenie sernika dla babci Barbary (zażyczyła sobie taki haracz za opiekę nad młodą i psem.
Auto zapakowane walizami, torbami, psem, ciastem. O 22.00 ruszamy do babci Barbary odstawić młodzież i przenocować, a rano na spokojnie po śniadanku podjechać na lotnisko. Uff, daliśmy radę. Wymęczeni maksymalnie fizycznie i psychicznie, ale wkrótce mamy perspektywę tygodniowego wypoczynku, a doraźnie odeśpimy zaległości w samolocie. Udało się to wszystko poukładać na nowo i znów panujemy nad sytuacją.
A guzik!
To była dopiero przygrywka.
W połowie drogi bez żadnego powodu w aucie włączył się sygnał ostrzegawczy i czerwony komunikat: „ryzyko uszkodzenia silnika”. Natychmiast zwolniłem i zjechałem z drogi w zatoczkę. Bez wielkiej nadziei, ale z obowiązku zajrzałem pod maskę, sprawdziłem stan płynów, mocowanie przewodów, paska, akumulator itd. Wszystko gra.
Przez ten czas trochę zebrałem myśli. Mam ubezpieczenie assistance – dzwonię. Nie mogę złapać sygnału. Wdziera się lekka nerwówka.
Środek lasu, noc, auto pełniutkie, o 9.00 musimy być na lotnisku, a my stoimy … Młoda już zaczęła chlipać z nerwów. My jeszcze walczymy.
W końcu udało się połączyć z ubezpieczycielem z innego telefonu. Pani sprawdziła opcje i proponuje: laweta we wskazane miejsce i auto zastępcze na 5 dni. Chwila namysłu – które miejsce wskazać? Nie wiem. Zastanawiam się, pani lekko naciska o skrócenie tego czasu namysłu, a ja mam pusto w głowie!
W końcu decyzja: laweta do domu, a do 8.00 dodam informację gdzie mają rozładować auto. Muszę sobie kupić czas do zastanowienia nad wyborem warsztatu, w tej chwili jest zbyt wiele wątków do poukładania naraz.
Pani z ubezpieczalni akceptuje i pyta gdzie jesteśmy?
Nie wiem. W lesie? Przypomniałem sobie nazwę pobliskiej wioski i udało się nas zlokalizować. Laweta będzie za 40 min. Czekamy.
Zaczynamy marznąć, jest +3°C. Przydał się „psi” kocyk i jakaś zapomniana narzuta w bagażniku.
Dzwoni telefon. Odbieram. Od razu z pretensją w głosie: „Tu laweta. Mieliście być w Ruchotupkach Górnych, a ja was tu nigdzie nie widzę.”
- Jesteśmy 2 km od Ruchotupek w kierunku na Kokluszkowice. Właśnie przed chwila pan nas minął.
- To nie mogliście mnie zatrzymać?
Tak. Pewnie. Siedząc zmarznięty w zaparowanym aucie będę machał przez okienko do każdej przejeżdżającej lawety.
Dobra. Znalazł nas, załadował sprawnie, dojechaliśmy do domu. Uzgodniłem z nim, że do 8.00 dostarczę adres rozładunku. Powiedział, że jeśli nie dostanie do 8.30 to rozładuje u siebie na placu i to będzie koniec darmowej usługi z ubezpieczenia. Fajnie.
Rozładunek całego majdanu i wniesienie do domu miało jeden plus – rozgrzałem się przynajmniej.
Godzina 2.00. wszyscy już mocno zmęczeni. Dziewczyny pytają co robić? Zacznijmy od herbaty, zebrania myśli i rozważenia opcji.
Powstał taki plan: młoda z psem zostaje w domu, załatwimy jej transport w ciągu dnia telefonicznie.
Dzwonię ponownie do ubezpieczyciela, żeby wziąć jednak to auto zastępcze. Pani mówi, że szczegóły muszę osobiście uzgodnić w wypożyczalnią. Która w środku nocy jest nieczynna. Zresztą skoro już wybrałem lawetę to druga opcja jest nieaktualna. Trzeba było od razu się decydować. Pięknie.
Korekta planu - o 6.00 jedziemy pociągiem, spokojnie zdążymy. Kupuję bilety. Po drodze pozałatwiamy pozostałe sprawy również telefonicznie. Chcę zamówić taksówkę na 5.30. Nikt nie odbiera, żadna agencja taksówkarska, ani prywatni. Pisze kilka sms z prośbą o odpowiedź do 5.30. Jak nie odpiszą to mamy do przejścia ze 2 km z walizkami na PKP. Jest godzina 3 z kawałkiem, idziemy spać.
Pobudka, kawa, ogarnięcie się. Jest jeden sms zwrotny – jesteśmy uratowani! W pociągu szybkie śniadanko, podział zakresu spraw do załatwienia i od 7.00 oboje zaczynamy dzwonić po ludziach.
Wiem doskonale, że mój wytypowany warsztat pracuje od 8.00, ale próbuję uparcie wcześniej. Jest! Odebrał o 7.45. Na razie negocjuję tylko możliwość zostawienia auta, na naprawę mamy kilka dni, dogadamy to później. Udało się.
Z transportem młodej na razie kiszka, ale jeszcze popróbujemy. Jeden dzień spokojnie sama wytrzyma, a zresztą i tak jest szczęśliwa, że może sobie pograć do syta i nikt jej nie goni do mycia zębów.
Dalej dzień nam minął zgodnie z planem – samolot, drzemka, przejazd, hotel, kolacja, uff...
Przez cały dzień nie znaleźliśmy nikogo chętnego do przewiezienia młodej do babci. Jeden wujek bardzo zajęty, drugi bardzo zapracowany, brat obłożony obowiązkami. Lipa. Na drugi dzień obdzwaniamy przyjaciół i znajomych. I tu sukces! Przyjaciółka podwiezie bez problemu.
Tydzień w Grecji minął miło i z samymi pozytywnymi niespodziankami. Myślę sobie tak po cichutku i nieśmiało: może to już koniec pecha?
No nie bardzo. Młoda wyjeżdżając do babci miała zabrać ciasto i kilka ekstra produktów z lodówki kupionych dla nich specjalnie na święta. Wszystko zostało, do wyrzucenia. W kuchni, a zwłaszcza w lodówce jeden smród! Całodniowe mycie, wietrzenie i myślenie ile to kosztowało pracy i pieniędzy. Wszystko do śmietnika.
Po powrocie auto odebrane, jest ok. Warsztat nic nie skasował bo – jak twierdzą – nic nie zrobili poza skasowaniem błędu i jeździe testowej dla potwierdzenia. Pozytywne zaskoczenie.
Dostałem dodatkowy zwrot z ubezpieczalni za wcześniejszy pobyt w szpitalu, bo wcześniej przegapili. Pozytywne zaskoczenie.
A po tygodniu wracamy do baletu:
- Ułamał mi się ząb, górna dwójka. 900 PLN.
- Okradli mi piwnicę. Narzędzia za 500 PLN i nie mogę skończyć rozgrzebanej roboty na balkonie.
- Moja pani musiała jechać specjalnie do swojego dawnego dentysty 150 km. 800 PLN.
- Dostałem w prezencie wypasione słuchawki. Nie działają. Reklamacja odrzucona - u nich w serwisie jest OK.
- W termin dawno ustalonej wycieczki rodzinnej znienacka wbiły się najważniejsze-na-świecie obowiązki w pracy. Jak mnie nie będzie w tym czasie w firmie to mogę nie wracać. Rzeźnia.
Niech to się już, kurna, skończy…
Plan stworzony jeszcze w grudniu był prosty i przejrzysty: spędzimy z lubą Wielkanoc w Grecji. Córka (nieletnia) nie chciała, więc miała spędzić ten tydzień u babci Barbary (150 km od nas) z psem. Druga babcia – Gertruda – w tym czasie zamieszkałaby u nas żeby doglądać resztę zwierzyńca, kwiatki itp. Wszystko dogadane, zarezerwowane, przejrzane, dopięte. 3 dni przed wylotem mieliśmy poświęcić na spokojnie zorganizowane i przemyślane zakupy i pakowanie. Od grudnia do 2 kwietnia wszystko szło doskonale zgodnie z planem. Dziś z perspektywy czasu nazwałbym przysłowiową ciszą przed burzą.
3 kwietnia w środku dnia odbieram telefon: babcia Gertruda straciła przytomność w sklepie i została zabrana na OIOM. Rzucam wszystko i lecę do szpitala. Nie wpuszczą, jeszcze nic nie wiedzą, robią badania, wyniki będą za 2-4 godziny. Wtedy pytać. Czekamy, nerwy, niepewność.
W końcu wieczorem jest informacja: babcia Gertruda zostaje przeniesiona na oddział szpitalny. Stan zdrowia nie najlepszy, ale daleki od tragedii. Uff. Jedziemy, uczestniczymy w przenosinach na oddział, jest możliwość porozmawiania. Musimy dowieźć kilka rzeczy z jej domu i zrobić małe zakupy. U siebie wylądowaliśmy po 23.00. Nie ma opcji na jakiekolwiek organizowanie wyjazdu bo jeszcze jest zbyt wiele niewiadomych.
Kolejnego dnia po pracy spędzamy większość czasu w szpitalu głównie na podtrzymywaniu babci na duchu i dopytywaniu lekarzy o przyczyny choroby i rokowania na przyszłość. Niewiele z tego wynika.
Środa – dzień decyzji. Na wieczór jest zaplanowany wyjazd, jutro rano jest wylot, a my jeszcze nic nie wiemy i nie jesteśmy gotowi. Nawet niespecjalnie to drążymy, bo warunkiem nadrzędnym jest zdrowie babci Gertrudy. Odwiedzamy ją po pracy, rozmawiamy na spokojnie bez żadnych nacisków. Babcia wie doskonale, że jesteśmy pod presją czasu. Była ważnym ogniwem naszych planów, a teraz jest najważniejszym. Na szczęście czuje się lepiej, stabilnie, a lekarz stwierdza, że i tak ją przetrzyma jeszcze co najmniej 5-6 dni i nie wypuści ze szpitala bez pewności poprawy i wzmocnienia sił. Babcia sama decyduje za nas: nic tu po was, jestem pod dobrą opieką, jedźcie spokojnie.
Załatwiamy inną opiekę dla zwierzyny i kwiatków. Pakowanie i zakupy w ciągu 3 godzin. Aha jeszcze w międzyczasie upieczenie sernika dla babci Barbary (zażyczyła sobie taki haracz za opiekę nad młodą i psem.
Auto zapakowane walizami, torbami, psem, ciastem. O 22.00 ruszamy do babci Barbary odstawić młodzież i przenocować, a rano na spokojnie po śniadanku podjechać na lotnisko. Uff, daliśmy radę. Wymęczeni maksymalnie fizycznie i psychicznie, ale wkrótce mamy perspektywę tygodniowego wypoczynku, a doraźnie odeśpimy zaległości w samolocie. Udało się to wszystko poukładać na nowo i znów panujemy nad sytuacją.
A guzik!
To była dopiero przygrywka.
W połowie drogi bez żadnego powodu w aucie włączył się sygnał ostrzegawczy i czerwony komunikat: „ryzyko uszkodzenia silnika”. Natychmiast zwolniłem i zjechałem z drogi w zatoczkę. Bez wielkiej nadziei, ale z obowiązku zajrzałem pod maskę, sprawdziłem stan płynów, mocowanie przewodów, paska, akumulator itd. Wszystko gra.
Przez ten czas trochę zebrałem myśli. Mam ubezpieczenie assistance – dzwonię. Nie mogę złapać sygnału. Wdziera się lekka nerwówka.
Środek lasu, noc, auto pełniutkie, o 9.00 musimy być na lotnisku, a my stoimy … Młoda już zaczęła chlipać z nerwów. My jeszcze walczymy.
W końcu udało się połączyć z ubezpieczycielem z innego telefonu. Pani sprawdziła opcje i proponuje: laweta we wskazane miejsce i auto zastępcze na 5 dni. Chwila namysłu – które miejsce wskazać? Nie wiem. Zastanawiam się, pani lekko naciska o skrócenie tego czasu namysłu, a ja mam pusto w głowie!
W końcu decyzja: laweta do domu, a do 8.00 dodam informację gdzie mają rozładować auto. Muszę sobie kupić czas do zastanowienia nad wyborem warsztatu, w tej chwili jest zbyt wiele wątków do poukładania naraz.
Pani z ubezpieczalni akceptuje i pyta gdzie jesteśmy?
Nie wiem. W lesie? Przypomniałem sobie nazwę pobliskiej wioski i udało się nas zlokalizować. Laweta będzie za 40 min. Czekamy.
Zaczynamy marznąć, jest +3°C. Przydał się „psi” kocyk i jakaś zapomniana narzuta w bagażniku.
Dzwoni telefon. Odbieram. Od razu z pretensją w głosie: „Tu laweta. Mieliście być w Ruchotupkach Górnych, a ja was tu nigdzie nie widzę.”
- Jesteśmy 2 km od Ruchotupek w kierunku na Kokluszkowice. Właśnie przed chwila pan nas minął.
- To nie mogliście mnie zatrzymać?
Tak. Pewnie. Siedząc zmarznięty w zaparowanym aucie będę machał przez okienko do każdej przejeżdżającej lawety.
Dobra. Znalazł nas, załadował sprawnie, dojechaliśmy do domu. Uzgodniłem z nim, że do 8.00 dostarczę adres rozładunku. Powiedział, że jeśli nie dostanie do 8.30 to rozładuje u siebie na placu i to będzie koniec darmowej usługi z ubezpieczenia. Fajnie.
Rozładunek całego majdanu i wniesienie do domu miało jeden plus – rozgrzałem się przynajmniej.
Godzina 2.00. wszyscy już mocno zmęczeni. Dziewczyny pytają co robić? Zacznijmy od herbaty, zebrania myśli i rozważenia opcji.
Powstał taki plan: młoda z psem zostaje w domu, załatwimy jej transport w ciągu dnia telefonicznie.
Dzwonię ponownie do ubezpieczyciela, żeby wziąć jednak to auto zastępcze. Pani mówi, że szczegóły muszę osobiście uzgodnić w wypożyczalnią. Która w środku nocy jest nieczynna. Zresztą skoro już wybrałem lawetę to druga opcja jest nieaktualna. Trzeba było od razu się decydować. Pięknie.
Korekta planu - o 6.00 jedziemy pociągiem, spokojnie zdążymy. Kupuję bilety. Po drodze pozałatwiamy pozostałe sprawy również telefonicznie. Chcę zamówić taksówkę na 5.30. Nikt nie odbiera, żadna agencja taksówkarska, ani prywatni. Pisze kilka sms z prośbą o odpowiedź do 5.30. Jak nie odpiszą to mamy do przejścia ze 2 km z walizkami na PKP. Jest godzina 3 z kawałkiem, idziemy spać.
Pobudka, kawa, ogarnięcie się. Jest jeden sms zwrotny – jesteśmy uratowani! W pociągu szybkie śniadanko, podział zakresu spraw do załatwienia i od 7.00 oboje zaczynamy dzwonić po ludziach.
Wiem doskonale, że mój wytypowany warsztat pracuje od 8.00, ale próbuję uparcie wcześniej. Jest! Odebrał o 7.45. Na razie negocjuję tylko możliwość zostawienia auta, na naprawę mamy kilka dni, dogadamy to później. Udało się.
Z transportem młodej na razie kiszka, ale jeszcze popróbujemy. Jeden dzień spokojnie sama wytrzyma, a zresztą i tak jest szczęśliwa, że może sobie pograć do syta i nikt jej nie goni do mycia zębów.
Dalej dzień nam minął zgodnie z planem – samolot, drzemka, przejazd, hotel, kolacja, uff...
Przez cały dzień nie znaleźliśmy nikogo chętnego do przewiezienia młodej do babci. Jeden wujek bardzo zajęty, drugi bardzo zapracowany, brat obłożony obowiązkami. Lipa. Na drugi dzień obdzwaniamy przyjaciół i znajomych. I tu sukces! Przyjaciółka podwiezie bez problemu.
Tydzień w Grecji minął miło i z samymi pozytywnymi niespodziankami. Myślę sobie tak po cichutku i nieśmiało: może to już koniec pecha?
No nie bardzo. Młoda wyjeżdżając do babci miała zabrać ciasto i kilka ekstra produktów z lodówki kupionych dla nich specjalnie na święta. Wszystko zostało, do wyrzucenia. W kuchni, a zwłaszcza w lodówce jeden smród! Całodniowe mycie, wietrzenie i myślenie ile to kosztowało pracy i pieniędzy. Wszystko do śmietnika.
Po powrocie auto odebrane, jest ok. Warsztat nic nie skasował bo – jak twierdzą – nic nie zrobili poza skasowaniem błędu i jeździe testowej dla potwierdzenia. Pozytywne zaskoczenie.
Dostałem dodatkowy zwrot z ubezpieczalni za wcześniejszy pobyt w szpitalu, bo wcześniej przegapili. Pozytywne zaskoczenie.
A po tygodniu wracamy do baletu:
- Ułamał mi się ząb, górna dwójka. 900 PLN.
- Okradli mi piwnicę. Narzędzia za 500 PLN i nie mogę skończyć rozgrzebanej roboty na balkonie.
- Moja pani musiała jechać specjalnie do swojego dawnego dentysty 150 km. 800 PLN.
- Dostałem w prezencie wypasione słuchawki. Nie działają. Reklamacja odrzucona - u nich w serwisie jest OK.
- W termin dawno ustalonej wycieczki rodzinnej znienacka wbiły się najważniejsze-na-świecie obowiązki w pracy. Jak mnie nie będzie w tym czasie w firmie to mogę nie wracać. Rzeźnia.
Niech to się już, kurna, skończy…
pech
Ocena:
120
(138)
Autor historii #90397 przypomniał mi co przeżywałem swojego czasu z moimi znajomymi.
W przeciwieństwie do autora historii- lubię wypić. Nie upijać się, nie urżnąć jak świnia. Ale lubię różne alkohole próbować. Zrobiłem z tego moje małe hobby, co w połączeniu z moją pracą (dużo delegacji w całym świecie) dało mi owoc w postaci dużego barku alkoholu.
Lubię próbować lokalnych alkoholi. Nie upijam się nimi- piję dla testu - zwykle ok. kieliszek wina, 2 shoty etc. Małe ilości. Gdy alkohol mi posmakuje, zabieram go że sobą do Polski.
Tym sposobem w moim barku znajduje się gruszkowa rakija, gin z Menorki, whisky irlandzkie, rum z Bonaire, włoskie wino etc, czy też specjalności lokalne z Polski- wódka-śmietankówka z Opolszczyzny (klient dał mi ją w prezencie jako jego regionalną i teraz muszę ją szybko wypić), gin z Mosiny, czy piwo z Grodziska i wiele innych specjałów- to są ostatnie zdobycze które pamiętam. Ogólnie mam całą szafkę wypełnioną alkoholem, bo lubię go smakować. Uważam, że jak w jedzeniu, tak w alkoholach, każdy region ma coś ciekawego do zaproponowania.
Moi dalsi znajomi nie rozumieją jak mogę mieć tyle otwartych butelek i ich nie dopijać z moją dziewczyną. Dla nich to straszne, że mamy zostawione po trochę jakiegoś alkoholu i go nie dopiliśmy. Nie umiem im przetłumaczyć, że my się nie upijamy, a gdy mamy ochotę, to wypijemy trochę dla smaku. Niektórzy znowu uważają moja pasję za alkoholizm i objaw PRL bo wtedy barki były modne (chociaż te osoby czasem pija więcej niż ja, gdy ja piję ci najwyżej w weekendy i to nie zawsze, bo mi się często nie chce).
Od starego pokolenia słyszałem, że mi alkohol wyparuje i powinienem dopić tę whisky, czy inny alkohol. Jedyną presję jaką na siebie nakładam z piciem, to gdy alkohol ma krótki termin przydatności (tak może być gdy jest uzyskiwany w inny sposób, albo ma w sobie inne składniki typu mleko, śmietaną etc). Wtedy zwykle zapraszam przyjaciół na degustację i butelka schodzi. Gdy alkohol nie ma żadnego terminu - może stać u mnie bardzo długo.
Dla jednych bywam bezrozumnym alkoholikiem, dla drugich - niezrozumiałym marnotrawcą wspaniałych alkoholi, które tracą procenty przez otwartą zakrętkę. A ja po prostu lubię dobre, ciekawe lokalne alkohole.
P.S
Jeśli ma ktoś do polecenia jakieś lokalne alkohole w Europie (bo na razie tu mi się szykują wyjazdy), to z chęcią pozbieram propozycje :)
W przeciwieństwie do autora historii- lubię wypić. Nie upijać się, nie urżnąć jak świnia. Ale lubię różne alkohole próbować. Zrobiłem z tego moje małe hobby, co w połączeniu z moją pracą (dużo delegacji w całym świecie) dało mi owoc w postaci dużego barku alkoholu.
Lubię próbować lokalnych alkoholi. Nie upijam się nimi- piję dla testu - zwykle ok. kieliszek wina, 2 shoty etc. Małe ilości. Gdy alkohol mi posmakuje, zabieram go że sobą do Polski.
Tym sposobem w moim barku znajduje się gruszkowa rakija, gin z Menorki, whisky irlandzkie, rum z Bonaire, włoskie wino etc, czy też specjalności lokalne z Polski- wódka-śmietankówka z Opolszczyzny (klient dał mi ją w prezencie jako jego regionalną i teraz muszę ją szybko wypić), gin z Mosiny, czy piwo z Grodziska i wiele innych specjałów- to są ostatnie zdobycze które pamiętam. Ogólnie mam całą szafkę wypełnioną alkoholem, bo lubię go smakować. Uważam, że jak w jedzeniu, tak w alkoholach, każdy region ma coś ciekawego do zaproponowania.
Moi dalsi znajomi nie rozumieją jak mogę mieć tyle otwartych butelek i ich nie dopijać z moją dziewczyną. Dla nich to straszne, że mamy zostawione po trochę jakiegoś alkoholu i go nie dopiliśmy. Nie umiem im przetłumaczyć, że my się nie upijamy, a gdy mamy ochotę, to wypijemy trochę dla smaku. Niektórzy znowu uważają moja pasję za alkoholizm i objaw PRL bo wtedy barki były modne (chociaż te osoby czasem pija więcej niż ja, gdy ja piję ci najwyżej w weekendy i to nie zawsze, bo mi się często nie chce).
Od starego pokolenia słyszałem, że mi alkohol wyparuje i powinienem dopić tę whisky, czy inny alkohol. Jedyną presję jaką na siebie nakładam z piciem, to gdy alkohol ma krótki termin przydatności (tak może być gdy jest uzyskiwany w inny sposób, albo ma w sobie inne składniki typu mleko, śmietaną etc). Wtedy zwykle zapraszam przyjaciół na degustację i butelka schodzi. Gdy alkohol nie ma żadnego terminu - może stać u mnie bardzo długo.
Dla jednych bywam bezrozumnym alkoholikiem, dla drugich - niezrozumiałym marnotrawcą wspaniałych alkoholi, które tracą procenty przez otwartą zakrętkę. A ja po prostu lubię dobre, ciekawe lokalne alkohole.
P.S
Jeśli ma ktoś do polecenia jakieś lokalne alkohole w Europie (bo na razie tu mi się szykują wyjazdy), to z chęcią pozbieram propozycje :)
alkohol koneser
Ocena:
117
(135)
Lekarze wciskają pacjentom niepotrzebne i/lub nieskuteczne w ich przypadku leki, bo mają za to płacone przez producentów tychże leków. Proceder powszechnie znany, choć lekarze ze wszystkich sił zapierają się, że nic takiego nie ma miejsca.
Jeśli nie, to jak wytłumaczyć sytuację, która mnie spotkała kilka dni temu?
Jak co roku dopadła mnie alergia i zadzwoniłem na teleporadę po leki. Od kilku lat te same, klinika ta sama, wszystko mają w systemie. Tabletki i spray do nosa. Pani doktor potwierdziła i wystawiła receptę. Loguję się, patrzę, a tam tabletki owszem są, ale zamiast "mojego" sprayu do nosa jest inny. Dostępny bez recepty, nieskuteczny w katarze alergicznym, drogi jak jasna cholera i intensywnie reklamowany w telewizji i radiu.
Niemożliwym jest, by pani doktor się pomyliła, bo nazwy tych dwóch leków ("mojego" i przepisanego) nawet nie brzmią podobnie, a poza tym "mój" jest na receptę, a przepisany bez.
Szczyt bezczelności i naciągania.
Jeśli nie, to jak wytłumaczyć sytuację, która mnie spotkała kilka dni temu?
Jak co roku dopadła mnie alergia i zadzwoniłem na teleporadę po leki. Od kilku lat te same, klinika ta sama, wszystko mają w systemie. Tabletki i spray do nosa. Pani doktor potwierdziła i wystawiła receptę. Loguję się, patrzę, a tam tabletki owszem są, ale zamiast "mojego" sprayu do nosa jest inny. Dostępny bez recepty, nieskuteczny w katarze alergicznym, drogi jak jasna cholera i intensywnie reklamowany w telewizji i radiu.
Niemożliwym jest, by pani doktor się pomyliła, bo nazwy tych dwóch leków ("mojego" i przepisanego) nawet nie brzmią podobnie, a poza tym "mój" jest na receptę, a przepisany bez.
Szczyt bezczelności i naciągania.
lekarze
Ocena:
121
(133)
Historia o przewrażliwionych babach, które wiedzą lepiej.
Sprawa trywialna - chodzimy regularnie z synem do Aquaparku, mamy wykupiony rodzinny karnet (2 dorosłych+ dziecko, pakiet basen+SAUNA). W ramach relaksu zabieramy młodego do caldarium - żeby oszczędzić niektórym googlowania - coś jak sauna, ale dużo chłodniej, chociaż cieplejsze niż łaźnia parowa.
Już przy odbijaniu zegarków przy kasie, zaczepia nas kobieta z obsługi, oburzonym, podniesionym głosem zaczyna zrzędzić, że jak nieodpowiedzialnym człowiekiem trzeba być, by zabierać dziecko do sauny. Trochę mną zatrzęsło, bo chodzimy co tydzień, widać znajome mordki, więc mówię spokojnie, że mamy taki karnet wykupiony, w regulaminie nie ma nic o minimalnym wieku i jest to całkowicie dopuszczalne, bezpieczne i zdrowe.
Do raszpli dołączyła druga, trajkotały obie jak nakręcone, wspominając coś o MOPSie i bezmyślności młodych rodziców, za nami kolejka już dłuższa, poprosiłam o wezwanie managera, albo innej kompetentnej osoby (pierwszy raz w życiu poczułam się, jak Grażyna). Facet przyszedł, wytłumaczył sprawę, przeprosił, niby dostaliśmy voucher na weekendowe wyjście, ale niesmak pozostaje.
A wystarczyłoby porządne szkolenie pracownika.
Sprawa trywialna - chodzimy regularnie z synem do Aquaparku, mamy wykupiony rodzinny karnet (2 dorosłych+ dziecko, pakiet basen+SAUNA). W ramach relaksu zabieramy młodego do caldarium - żeby oszczędzić niektórym googlowania - coś jak sauna, ale dużo chłodniej, chociaż cieplejsze niż łaźnia parowa.
Już przy odbijaniu zegarków przy kasie, zaczepia nas kobieta z obsługi, oburzonym, podniesionym głosem zaczyna zrzędzić, że jak nieodpowiedzialnym człowiekiem trzeba być, by zabierać dziecko do sauny. Trochę mną zatrzęsło, bo chodzimy co tydzień, widać znajome mordki, więc mówię spokojnie, że mamy taki karnet wykupiony, w regulaminie nie ma nic o minimalnym wieku i jest to całkowicie dopuszczalne, bezpieczne i zdrowe.
Do raszpli dołączyła druga, trajkotały obie jak nakręcone, wspominając coś o MOPSie i bezmyślności młodych rodziców, za nami kolejka już dłuższa, poprosiłam o wezwanie managera, albo innej kompetentnej osoby (pierwszy raz w życiu poczułam się, jak Grażyna). Facet przyszedł, wytłumaczył sprawę, przeprosił, niby dostaliśmy voucher na weekendowe wyjście, ale niesmak pozostaje.
A wystarczyłoby porządne szkolenie pracownika.
aquapark sauna
Ocena:
112
(122)
Czytając różne wasze historie, przypomniało mi się jak ostatnio zgarnęłam ochrzan od taksówkarza.
Sytuacja miała miejsce w pobliżu skrzyżowania remontowanej i zamkniętej do dalszego przejazdu ulicy. Z racji braku przejazdu, było to dobre miejsce aby zaparkować auto i załatwić swoje sprawy na tej drugiej również zamkniętej części drogi.
Grzecznie zaparkowałam, mając na uwadze wszystkie obostrzenia (postój TAXI, zakazy postoju itp.), wysiadam i już byłam w drodze do swojego celu gdy zatrzymało się obok auto TAXI. Kierowca otworzył okno i krzyczy:
- na środku trzeba było zaparkować ****, gdzie ja mam teraz stanąć Ty głupia ****.
Zbaraniałam. Sprawdzam znaki, no przecież stoję dobrze. Pokazuję kierowcy, że stoję kawałek dalej i nie wiem o co mu chodzi.
Chwilę się jeszcze awanturował, po czym zorientował się, że przyjechałam zupełnie innym autem niż to, o które mu chodziło i bez żadnego przepraszam odjechał...
Naprawdę, przez takie sytuacje czasem żałuję, że nie jestem mężczyzną. Stereotypowo nie powinnam rozumieć znaków drogowych, nie mówiąc już o poprawnym parkowaniu, a co gorsza jakimkolwiek prowadzeniu auta.
Sytuacja miała miejsce w pobliżu skrzyżowania remontowanej i zamkniętej do dalszego przejazdu ulicy. Z racji braku przejazdu, było to dobre miejsce aby zaparkować auto i załatwić swoje sprawy na tej drugiej również zamkniętej części drogi.
Grzecznie zaparkowałam, mając na uwadze wszystkie obostrzenia (postój TAXI, zakazy postoju itp.), wysiadam i już byłam w drodze do swojego celu gdy zatrzymało się obok auto TAXI. Kierowca otworzył okno i krzyczy:
- na środku trzeba było zaparkować ****, gdzie ja mam teraz stanąć Ty głupia ****.
Zbaraniałam. Sprawdzam znaki, no przecież stoję dobrze. Pokazuję kierowcy, że stoję kawałek dalej i nie wiem o co mu chodzi.
Chwilę się jeszcze awanturował, po czym zorientował się, że przyjechałam zupełnie innym autem niż to, o które mu chodziło i bez żadnego przepraszam odjechał...
Naprawdę, przez takie sytuacje czasem żałuję, że nie jestem mężczyzną. Stereotypowo nie powinnam rozumieć znaków drogowych, nie mówiąc już o poprawnym parkowaniu, a co gorsza jakimkolwiek prowadzeniu auta.
skrzyżowanie
Ocena:
92
(112)
1 2 > ostatnia ›
« poprzednia 1 2 następna »