Top historii
Kilka lat temu opisywałam, jak znajomy mojego męża, Jimmi "mistrz zaproszeń", organizował bale karnawałowe (https://piekielni.pl/85943)
W skrócie - o ile same imprezy były przednie (co było zasługą jego partnerki), to sposób zapraszania już mniej. Zaproszonych było o wiele więcej osób niż dostępnych miejsc, przez co goście musieli bić się o to, komu uda się potwierdzić swoją obecność, rejestrując się przy pomocy linku, który działał tylko czasami.
W covidzie imprez nie było, bo był zakaz, poza tym Jimmi rozstał się z partnerką, która była ich główną organizatorką (on sam odpowiadał za zaproszenia), ale wiosną 2022 dostaliśmy zaproszenie na balety pod tytułem "powitanie lata". I tak planowaliśmy być w tym czasie w Szwecji, z racji przygotowań do ślubu, więc potwierdziliśmy swój udział (tym razem poszło bezproblemowo), ciesząc się na spotkanie z dawno niewidzianymi znajomymi.
Impreza miała odbyć się w wynajętym lokalu. Jedzenie miał zapewnić wynajęty foodtruck, natomiast napoje i alkohol goście mieli przynieść ze sobą. Na miejscu okazało się, że żadnego foodtrucka (ani innego jedzenia) jednak nie było, natomiast był w pełni zaopatrzony bar, gdzie można było kupować drinki, oraz obowiązywał zakaz spożywania własnych napojów. Ze znanych nam osób nie było nikogo (tym razem zamiast znajomych ze studiów i ludzi z partii zaprosił swoich sąsiadów), więc nie było za bardzo z kim rozmawiać, zresztą na rozmowy i tak nie było specjalnie warunków, gdyż przez większość czasu gospodarz przechadzał się po sali z mikrofonem, prowadząc niezbyt udaną konferansjerkę. Imprezę opuściliśmy, tak jak większość gości, w okolicach 22, z postanowieniem, że był to nasz ostatni raz.
W tym roku, jakoś wiosną, dostaliśmy zaproszenie na ślub i wesele Jimmiego i jego nowej partnerki. To znaczy trudno to nazwać zaproszeniem. Był to email z datą i przybliżoną lokalizacją oraz linkiem do rejestracji. Rejestrować się trzeba było szybko, gdyż miejsc było 100, a zaproszonych gości ponad 300. Jak zwykle, kto pierwszy, ten lepszy. Ja od razu zapowiedziałam, że nie biorę w tym udziału, mąż się wahał, ale ostatecznie stwierdził, że na liście zaproszonych jest sporo osób, na spotkaniu z którymi bardzo mu zależy, więc on się jednak wybierze.
Jakiś czas później setka szczęśliwców otrzymała szczegółowe informacje. Ślub i wesele odbędą się w okolicach Norje, gdzie mieszka Jimmi. Format imprezy będzie natomiast niespodzianką. Może będzie to formalne przyjęcie z kolacja i muzyką na żywo w postawionym na ten cel pawilonie, a może forma festiwalu pod gołym niebem, z ogniskiem, a może coś pomiędzy. Nie zdradzą szczegółów, goście przekonają się na miejscu. Tak samo, nie podadzą informacji na temat wymaganego stroju. Są ciekawi, ilu osobom uda się prawidłowo odgadnąć konwencję imprezy i stosownie się ubrać. Komu się nie uda - no cóż, będzie zabawnie. Odnośnie do noclegów - ponieważ w bliskiej okolicy nie ma prawie żadnej bazy hotelowej, goście muszą poszukać sobie miejsc w hotelach w okolicznych miastach i zorganizować sobie transport. Gościom, którym nie uda się znaleźć miejsca w hotelu, Jimmi udostępni swój ogród, gdzie będą mogli rozbić namioty, jednak nie zapewnia żadnego zaplecza sanitarnego. Kiedy mąż mi to przeczytał, ucieszyłam się, że podjęłam dobrą decyzję, rezygnując z udziału.
Tydzień temu przyszła wiadomość, że Jimmi przemyślał sprawę i postanowił ułatwić gościom kwestię ubioru. Założył sklep internetowy, gdzie można nabyć okolicznościowe bluzy, T-shirty itp. z wizerunkiem pary młodej i datą ślubu. Zakup stroju ze sklepu jest warunkiem wstępu na imprezę.
Mąż właśnie rozważa, czy wydać kilkadziesiąt euro na badziewny T-shirt, którego nigdy więcej nie założy, czy stracić kasę, którą wydał na samolot i hotel.
W skrócie - o ile same imprezy były przednie (co było zasługą jego partnerki), to sposób zapraszania już mniej. Zaproszonych było o wiele więcej osób niż dostępnych miejsc, przez co goście musieli bić się o to, komu uda się potwierdzić swoją obecność, rejestrując się przy pomocy linku, który działał tylko czasami.
W covidzie imprez nie było, bo był zakaz, poza tym Jimmi rozstał się z partnerką, która była ich główną organizatorką (on sam odpowiadał za zaproszenia), ale wiosną 2022 dostaliśmy zaproszenie na balety pod tytułem "powitanie lata". I tak planowaliśmy być w tym czasie w Szwecji, z racji przygotowań do ślubu, więc potwierdziliśmy swój udział (tym razem poszło bezproblemowo), ciesząc się na spotkanie z dawno niewidzianymi znajomymi.
Impreza miała odbyć się w wynajętym lokalu. Jedzenie miał zapewnić wynajęty foodtruck, natomiast napoje i alkohol goście mieli przynieść ze sobą. Na miejscu okazało się, że żadnego foodtrucka (ani innego jedzenia) jednak nie było, natomiast był w pełni zaopatrzony bar, gdzie można było kupować drinki, oraz obowiązywał zakaz spożywania własnych napojów. Ze znanych nam osób nie było nikogo (tym razem zamiast znajomych ze studiów i ludzi z partii zaprosił swoich sąsiadów), więc nie było za bardzo z kim rozmawiać, zresztą na rozmowy i tak nie było specjalnie warunków, gdyż przez większość czasu gospodarz przechadzał się po sali z mikrofonem, prowadząc niezbyt udaną konferansjerkę. Imprezę opuściliśmy, tak jak większość gości, w okolicach 22, z postanowieniem, że był to nasz ostatni raz.
W tym roku, jakoś wiosną, dostaliśmy zaproszenie na ślub i wesele Jimmiego i jego nowej partnerki. To znaczy trudno to nazwać zaproszeniem. Był to email z datą i przybliżoną lokalizacją oraz linkiem do rejestracji. Rejestrować się trzeba było szybko, gdyż miejsc było 100, a zaproszonych gości ponad 300. Jak zwykle, kto pierwszy, ten lepszy. Ja od razu zapowiedziałam, że nie biorę w tym udziału, mąż się wahał, ale ostatecznie stwierdził, że na liście zaproszonych jest sporo osób, na spotkaniu z którymi bardzo mu zależy, więc on się jednak wybierze.
Jakiś czas później setka szczęśliwców otrzymała szczegółowe informacje. Ślub i wesele odbędą się w okolicach Norje, gdzie mieszka Jimmi. Format imprezy będzie natomiast niespodzianką. Może będzie to formalne przyjęcie z kolacja i muzyką na żywo w postawionym na ten cel pawilonie, a może forma festiwalu pod gołym niebem, z ogniskiem, a może coś pomiędzy. Nie zdradzą szczegółów, goście przekonają się na miejscu. Tak samo, nie podadzą informacji na temat wymaganego stroju. Są ciekawi, ilu osobom uda się prawidłowo odgadnąć konwencję imprezy i stosownie się ubrać. Komu się nie uda - no cóż, będzie zabawnie. Odnośnie do noclegów - ponieważ w bliskiej okolicy nie ma prawie żadnej bazy hotelowej, goście muszą poszukać sobie miejsc w hotelach w okolicznych miastach i zorganizować sobie transport. Gościom, którym nie uda się znaleźć miejsca w hotelu, Jimmi udostępni swój ogród, gdzie będą mogli rozbić namioty, jednak nie zapewnia żadnego zaplecza sanitarnego. Kiedy mąż mi to przeczytał, ucieszyłam się, że podjęłam dobrą decyzję, rezygnując z udziału.
Tydzień temu przyszła wiadomość, że Jimmi przemyślał sprawę i postanowił ułatwić gościom kwestię ubioru. Założył sklep internetowy, gdzie można nabyć okolicznościowe bluzy, T-shirty itp. z wizerunkiem pary młodej i datą ślubu. Zakup stroju ze sklepu jest warunkiem wstępu na imprezę.
Mąż właśnie rozważa, czy wydać kilkadziesiąt euro na badziewny T-shirt, którego nigdy więcej nie założy, czy stracić kasę, którą wydał na samolot i hotel.
Szwecja
Ocena:
117
(125)
Kilka miesięcy temu, w dzień wolny od pracy, mój partner przebudził się rano i zakomunikował, że jakoś tak dziwnie mu się mówi i ręka mu drętwieje. Pierwsza myśl - że pewnie na niej spał, a z tą mową to pewnie kwestia tego, że jeszcze się nie obudził. Ale po kilkunastu minutach nic się nie zmieniało, więc podejrzenie - udar (choć z nutką powątpiewania - w końcu za młody). Standardowy test - uśmiechnij się, podnieś ręce - zdany. Wstajemy, choć z niepokojem. I gdy próbuje coś mi zakomunikować, zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie zrozumieć co mówi.
Okej, zrobiło się poważnie. Chcesz jechać na pogotowie czy dzwonimy do lekarza? Zdecydował, że dzwoni (lekarz rodzinny w Medicover, w którym partner ma abonament). Po wyartykułowaniu (z dużym trudem) objawów, lekarz stwierdza że jemu to brzmi jak udar, proszę jechać na najbliższy SOR albo wyślę do pana karetkę. Mamy samochód, więc wsiadamy, jedziemy.
Docieramy na najbliższy SOR. I tam zderzamy się z czarnym charakterem tej historii - panią z rejestracji. Podchodzimy do okienka (pusto, nie musieliśmy czekać) i komunikujemy w czym rzecz.
- Dzień dobry, przyjeżdżamy z podejrzeniem udaru - mówię, wskazując na partnera.
- Kto stwierdził podejrzenie udaru? - patrzymy na siebie ze zdziwieniem. My? Dlatego to podejrzenie, a nie diagnoza? Ale okej, powołujemy się na autorytet.
- Rozmawialiśmy z lekarzem z Medicover przez telefon, no i objawy się zgadzają z takimi książkowymi.
Mhm, mhm... pani z niechęcią zaczęła wklepywać w komputer podawane przez nas dane. W tym czasie za nią pojawił się ratownik, który zainteresował się tematem. Podszedł do okienka i pyta nas "co tutaj ciekawego?".
Pani, z największą pogardą, jaką można sobie wyobrazić, prycha, i odpowiada "Podejrzenie udaru, Pan się na INFOLINII dowiedział".
Oczywiście protestuję, że nie na infolinii, itd, itd, ale pan ratownik na szczęście nie przejął się złośliwą częścią odpowiedzi, tylko poprosił partnera o równoczesne ściśnięcie mu obu dłoni.
- No tak, rzeczywiście lewa jest dużo słabsza, faktycznie wygląda to na udar. Proszę przejść do tamtych drzwi, wpuścimy pana.
Podchodzimy do wspomnianych drzwi i słyszymy "HALO! Tylko pacjent wchodzi!" od kochanej pani.
No w życiu bym nie zgadła.
Czekam więc w poczekalni SOR aż będzie wiadomo cokolwiek, w tym czasie przewinęło się naprawdę niewiele pacjentów. Po 2 godzinach poddaję się, podchodzę do okienka.
- Dzień dobry, przyjechałam tu rano z pacjentem z udarem, czy może mi pani udzielić jakichkolwiek informacji na temat tego, co się z nim teraz dzieje? - głupia jestem. Zestresowana.
Pani mierzy mnie pogardliwym spojrzeniem od stóp do głów.
- Czy pani myśli, że my tu mamy jednego pacjenta z udarem? NAZWISKO!
Na szczęście na oddziale wszyscy byli bardzo mili i uprzejmi, więc cały pobyt w szpitalu, koniec końców, na plus.
Okej, zrobiło się poważnie. Chcesz jechać na pogotowie czy dzwonimy do lekarza? Zdecydował, że dzwoni (lekarz rodzinny w Medicover, w którym partner ma abonament). Po wyartykułowaniu (z dużym trudem) objawów, lekarz stwierdza że jemu to brzmi jak udar, proszę jechać na najbliższy SOR albo wyślę do pana karetkę. Mamy samochód, więc wsiadamy, jedziemy.
Docieramy na najbliższy SOR. I tam zderzamy się z czarnym charakterem tej historii - panią z rejestracji. Podchodzimy do okienka (pusto, nie musieliśmy czekać) i komunikujemy w czym rzecz.
- Dzień dobry, przyjeżdżamy z podejrzeniem udaru - mówię, wskazując na partnera.
- Kto stwierdził podejrzenie udaru? - patrzymy na siebie ze zdziwieniem. My? Dlatego to podejrzenie, a nie diagnoza? Ale okej, powołujemy się na autorytet.
- Rozmawialiśmy z lekarzem z Medicover przez telefon, no i objawy się zgadzają z takimi książkowymi.
Mhm, mhm... pani z niechęcią zaczęła wklepywać w komputer podawane przez nas dane. W tym czasie za nią pojawił się ratownik, który zainteresował się tematem. Podszedł do okienka i pyta nas "co tutaj ciekawego?".
Pani, z największą pogardą, jaką można sobie wyobrazić, prycha, i odpowiada "Podejrzenie udaru, Pan się na INFOLINII dowiedział".
Oczywiście protestuję, że nie na infolinii, itd, itd, ale pan ratownik na szczęście nie przejął się złośliwą częścią odpowiedzi, tylko poprosił partnera o równoczesne ściśnięcie mu obu dłoni.
- No tak, rzeczywiście lewa jest dużo słabsza, faktycznie wygląda to na udar. Proszę przejść do tamtych drzwi, wpuścimy pana.
Podchodzimy do wspomnianych drzwi i słyszymy "HALO! Tylko pacjent wchodzi!" od kochanej pani.
No w życiu bym nie zgadła.
Czekam więc w poczekalni SOR aż będzie wiadomo cokolwiek, w tym czasie przewinęło się naprawdę niewiele pacjentów. Po 2 godzinach poddaję się, podchodzę do okienka.
- Dzień dobry, przyjechałam tu rano z pacjentem z udarem, czy może mi pani udzielić jakichkolwiek informacji na temat tego, co się z nim teraz dzieje? - głupia jestem. Zestresowana.
Pani mierzy mnie pogardliwym spojrzeniem od stóp do głów.
- Czy pani myśli, że my tu mamy jednego pacjenta z udarem? NAZWISKO!
Na szczęście na oddziale wszyscy byli bardzo mili i uprzejmi, więc cały pobyt w szpitalu, koniec końców, na plus.
słuzba_zdrowia
Ocena:
116
(122)
Mam w polubieniach na twarzoksiążce pewną fundację zajmującą się pomocą dla zwierząt. I ostatnio z każdym kolejnym postem zaczyna mnie coś trafiać...
Generalnie ludzie obserwujący (i komentujący) tę stronę to typowe "zwierzoluby", wszyscy jak jeden mąż zgodni, że pseudohodowle to zło. Tylko jak wyglądają komentarze, gdy do adopcji jest przeznaczony kundelek? No powiedzmy, taki piesek (suczka) w średnim wieku - nie, nie stary, bez problemów zdrowotnych, ot po prostu pies szuka domu. "Udostępniam", "szukamy domku", "trzymaj się, na pewno ktoś cię pokocha" itp.
Fundacja czasem ma psy odebrane z pseudohodowli. Pod postem - nie o adopcji, tylko z informacją, że np. kilka psów do nich trafiło i wymagają diagnostyki i intensywnego leczenia wysyp komentarzy typu: "jaki cudny, kiedy do adopcji?", "śliczny piesek, mogę go adoptować?", "dam mu domek, co trzeba zrobić, żeby go adoptować?". Podkreślam - psy odebrane z pseudohodowli, a nie można tak sobie psów komuś zabrać, bo to pseudo... To są psy zaniedbane, przetrzymywane w koszmarnych warunkach, z milionem problemów zdrowotnych i na pewno zaniedbane pod względem socjalizacji.
Czyli tak - pseudohodowle są "be", nie kupujemy psa z pseudo, ale jak jest do adopcji odebrany z pseudo, to milion chętnych. Bo "śliczny", bo prawie rasowy, a że z problemami, to co tam, fundacja wyleczy... Owszem, wyleczy bieżące problemy, ale wady genetyczne, skłonność do pewnych chorób i skutki ogólnego, wieloletniego zaniedbania pozostaną. Ale co tam, piesek "śliczny", bierzemy!
A absolutnie "nierasowe" pieski, zdrowe, w pełni sił, czekają nadal na swój dom...
Generalnie ludzie obserwujący (i komentujący) tę stronę to typowe "zwierzoluby", wszyscy jak jeden mąż zgodni, że pseudohodowle to zło. Tylko jak wyglądają komentarze, gdy do adopcji jest przeznaczony kundelek? No powiedzmy, taki piesek (suczka) w średnim wieku - nie, nie stary, bez problemów zdrowotnych, ot po prostu pies szuka domu. "Udostępniam", "szukamy domku", "trzymaj się, na pewno ktoś cię pokocha" itp.
Fundacja czasem ma psy odebrane z pseudohodowli. Pod postem - nie o adopcji, tylko z informacją, że np. kilka psów do nich trafiło i wymagają diagnostyki i intensywnego leczenia wysyp komentarzy typu: "jaki cudny, kiedy do adopcji?", "śliczny piesek, mogę go adoptować?", "dam mu domek, co trzeba zrobić, żeby go adoptować?". Podkreślam - psy odebrane z pseudohodowli, a nie można tak sobie psów komuś zabrać, bo to pseudo... To są psy zaniedbane, przetrzymywane w koszmarnych warunkach, z milionem problemów zdrowotnych i na pewno zaniedbane pod względem socjalizacji.
Czyli tak - pseudohodowle są "be", nie kupujemy psa z pseudo, ale jak jest do adopcji odebrany z pseudo, to milion chętnych. Bo "śliczny", bo prawie rasowy, a że z problemami, to co tam, fundacja wyleczy... Owszem, wyleczy bieżące problemy, ale wady genetyczne, skłonność do pewnych chorób i skutki ogólnego, wieloletniego zaniedbania pozostaną. Ale co tam, piesek "śliczny", bierzemy!
A absolutnie "nierasowe" pieski, zdrowe, w pełni sił, czekają nadal na swój dom...
fundacja
Ocena:
106
(118)
Poniedziałek, godzina 7:30, przystanek autobusowy. Taki mniej luksusowy bo bez wiaty, sam słupek z rozkładem wystający z chodnika (remontowa tymczasowość), za to zaraz za przystankiem jest dość spory placyk, murek, drzewa i krzaczki.
Na przystanku dobry tuzin ludzi czekających na busa. Podeszłam do rozkładu sprawdzić, czy przypadkiem coś się nie namieszało w rozkładzie. Zaraz obok słupka stały trzy dorosłe kobiety i dziecko, dziewczynka tak na oko pięcioletnia.
Pojawił się problem - dziewczynka chce siku. Na co jedna z tych kobiet bez większego zastanowienia zdjęła jej majtki i wystawiła dziecko do załatwiania potrzeby. Na chodniku, między ludźmi.
Poleciało prawie na moje nogi, burknęłam mocno niezadowolona, że dwa metry dalej są krzaki więc wypadałoby tam się udać za potrzebą. To, jakie piekło się rozpętało jest niesamowite. Krzyki, wyzwiska, wrzaski że "gdzie ja będę tam łazić", że jak mi się nie podoba to mam wyp.. w podskokach z przystanku. Poszłam na bok, bo generalnie nie chciałam się już wdawać w pyskówkę, ale telepało mnie pół dnia.
Już pal licho, że ludzie chcący sprawdzić rozkład będą uraczeni mało przyjemnym zapachem. Jaką matką trzeba być, żeby wystawić swoje dziecko na taki dyskomfort? Szczególnie, że była łatwo dostępna opcja na zapewnienie dziewczynce choćby odrobiny prywatności.
Na przystanku dobry tuzin ludzi czekających na busa. Podeszłam do rozkładu sprawdzić, czy przypadkiem coś się nie namieszało w rozkładzie. Zaraz obok słupka stały trzy dorosłe kobiety i dziecko, dziewczynka tak na oko pięcioletnia.
Pojawił się problem - dziewczynka chce siku. Na co jedna z tych kobiet bez większego zastanowienia zdjęła jej majtki i wystawiła dziecko do załatwiania potrzeby. Na chodniku, między ludźmi.
Poleciało prawie na moje nogi, burknęłam mocno niezadowolona, że dwa metry dalej są krzaki więc wypadałoby tam się udać za potrzebą. To, jakie piekło się rozpętało jest niesamowite. Krzyki, wyzwiska, wrzaski że "gdzie ja będę tam łazić", że jak mi się nie podoba to mam wyp.. w podskokach z przystanku. Poszłam na bok, bo generalnie nie chciałam się już wdawać w pyskówkę, ale telepało mnie pół dnia.
Już pal licho, że ludzie chcący sprawdzić rozkład będą uraczeni mało przyjemnym zapachem. Jaką matką trzeba być, żeby wystawić swoje dziecko na taki dyskomfort? Szczególnie, że była łatwo dostępna opcja na zapewnienie dziewczynce choćby odrobiny prywatności.
przystanek autobusowy
Ocena:
103
(107)
Kurczę, albo to ja mam jakiegoś pecha (czy też "szczęście" do oszustów), albo różnego rodzaju "działalność" jest już tak rozwinięta, że wszędzie można się na nią natknąć...
Było "na kuriera", było w oficjalnej wiadomości z OLX (zauważyłam, że OLX stara się te wiadomości wyłapywać i usuwać, bo dostałam jeszcze dwie, ale zaraz portal usunął). A teraz jest sms - treść podaję z pamięci, bo wykasowałam natychmiast:
"Witaj, dawno się nie widzieliśmy, bardzo za tobą tęsknię. W międzyczasie zmieniłem numer telefonu, kliknij w poniższy link, aby uzyskać dostęp do mojego WhatsApp."
Ktoś jeszcze został uszczęśliwiony takim sms-em?
Było "na kuriera", było w oficjalnej wiadomości z OLX (zauważyłam, że OLX stara się te wiadomości wyłapywać i usuwać, bo dostałam jeszcze dwie, ale zaraz portal usunął). A teraz jest sms - treść podaję z pamięci, bo wykasowałam natychmiast:
"Witaj, dawno się nie widzieliśmy, bardzo za tobą tęsknię. W międzyczasie zmieniłem numer telefonu, kliknij w poniższy link, aby uzyskać dostęp do mojego WhatsApp."
Ktoś jeszcze został uszczęśliwiony takim sms-em?
wszędzie
Ocena:
77
(91)
1
« poprzednia 1 następna »