Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#18295

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniałam mi się dzisiaj historia z mojego pierwszego roku studiów. Piekielnymi będą panowie majstrzy akademiccy - jak się okazuje, gatunek prawie wymarły, ale niedobitki są wybitne!

Mieszkałam wtedy w akademiku w pokoju 3-osobowym. Tak się złożyło, że właściwie mieszkałyśmy we dwie, bo trzecia współlokatorka (zarazem ta najbardziej ogarnięta i zahartowana w "ogniu bitwy" ze wszelkimi insektami) wyjechała na wymianę.

Do przydługiego wstępu muszę dodać, że było to ostatnie piętro akademika, a "piętro" wyżej, tj. na strychu, mieszkały sobie gołębie, a raczej - większa część starówkowej populacji tych obesrańców.

Pewnego dnia zauważyłyśmy, że w naszym pokoju zaczynają się mnożyć insekty podobne do karaluchów (i tak będę je dla uproszczenia dalej nazywać), tylko że te akurat umiały latać. I spadać na głowę z sufitu w środku nocy też umiały!
Już nie pamiętam dokładnie wczesnej walki z robalami, ale pojawiała się u nas w pokoju m.in. ta zielona płytka na robale domowe oraz spraye typu rapid czy coś w tym guście. Jak nietrudno się domyślić, karaluchy niewiele sobie z tego robiły :) Ba! Nawet miały przyrost naturalny godny XIX-wiecznych Chin! Tak więc one się mnożyły, a my zielone z powstrzymywanych wymiotów zabijałyśmy robale i sprzątałyśmy trupy. Naszą frustrację potęgował fakt, że NIKT z naszych sąsiadów nie miał brązowych przyjaciół u siebie - tylko wlatywały od nas do nich przez otwarte okna.

Pewnego dnia postanowiłyśmy poszukać jakiegoś gniazda czy czegoś w tym guście (google w ogóle nie wiedziało o istnieniu latających karaluchów, które wyglądałyby tak, jak te nasze) i unicestwić paskudztwo raz na zawsze. Nasze poszukiwania dały tylko jeden efekt: zlokalizowałyśmy, że one wychodzą z dziury w suficie, gdzie zamontowana była lampa (później wchodziły do tego kubka-osłonki na przewody i stamtąd robiły sobie nocne eskapady na nasze twarze, jedzenie oraz inne dobra ruchome i nieruchome). Zapadła decyzja: zgłaszamy sprawę na portiernię i niech wzywają kogoś do zalepienia dziury w suficie, bo powariujemy.

Po pełnym napięcia tygodniu oczekiwania, panowie postanowili się pojawić. O ile pamiętam, była to środa, 7:30 rano - moja współlokatorka akurat jadła śniadanie, a ja jeszcze przymykałam oczka pod kołdrą rozkoszując się taką możliwością (ech, te wykłady od 11:00!). Rozlega się pukanie do drzwi - panowie nie chcieli w ogóle słyszeć o tym, że E. dokończy śniadanie, czy ja jednak się ubiorę... Panowie weszli, coś tam pogadali i stwierdzili, że zabiorą się za robotę. A trzeba przyznać, że styl wypowiedzi mieli dość hmmm... oryginalny (wątpię, żeby dowiedzieli się wcześniej, że idą do jedynego na tym piętrze pokoju samych filolożek-to-be, chociaż każda z nas była innej, że tak powiem, maści, ale to szczegół).
- Panie Franciszku, może by pan poszedł po drabinę?
- Po*bało pana, panie Stanisławie? Sam se panie biegnij po tych piętrach [nie mieliśmy windy, mimo trzech wysokich pięter].
Jak boziedidi, oni naprawdę tak się do siebie zwracali! Pan Franciszek polazł więc po drabinę, a pan Stanisław raczył nas nadal swoją obecnością. Wypytywał o nasze robale i bardzo obrazowo przedstawiał swoją reakcję na sytuację, gdyby mu taki robal spadł w nocy na twarz! Jakby ktoś nie pamiętał, to E. nadal konsumowała.

Wrócił pan Franciszek wraz z drabiną i silikonem w pistolecie (czy jak to się tam nazywa). Zabrali się za robotę (dochodziła już 8:00). Pan Stanisław, jako chyba jakiś boss, wszedł do wspomnianą drabinę z miną prawdziwego fachowca.
- Panie Franciszku, proszę mi podać ten silikon, bo dziura faktycznie jest.
- Ależ oczywiście, panie Stanisławie.
Ale pan Stanisław natrafił na przeszkody: końcówka była zapchana zaschniętym silikonem. Pan fachowiec nie omieszkał swego świętego oburzenia wyrazić:
- Panie Franciszku, ku*wa, znowu ten zj*bany silikon jest zapchany. Ta cholerna uczelnia o nic nie potrafi zadbać, do ch*ja!
- Ano, nie potrafi, panie Stanisławie!

Panowie zakleili więc dziurę silikonem wyciskanym bezpośrednio ze zbiorniczka na goły palec :), przy tym malowniczo wyrażali wciąż swoje obrzydzenie dla trupów karaluchów, które zobaczyli. Pozostała jednak wciąż sprawa robali, które siedziały w tym kubku-osłonce od lampy. Panowie ewidentnie nie mieli ochoty tego usunąć, mimo naszych próśb. Wreszcie pan Franciszek wykazał gest i wytrząsnął żyjące robale do zwykłej foliówki, po czym rzucił je kłębiące się pod nos E. Chyba nie muszę mówić, że mało wówczas znowu nie spotkałyśmy się ze śniadaniem E...

Niestety robale ciągle z nami mieszkały... I wciąż się rozmnażały. Wówczas darowałyśmy sobie panów Franciszka i Stanisława, a do akcji wkroczył facet mojej współlokatorki. Wyprosił nas grzecznie z naszego pokoju i zrobił z karaluchami porządek. Okazało się, że w osłonce zamieszkała królowa owych robali, a panowie fachowcy musieli ją widzieć podczas zaklejania dziury. Ja tego paskudztwa z koroną nie widziałam, ale podobno cholerstwo było całkiem spore. Facet E. nie uszczęśliwiał nas tym widokiem - zabił i wyrzucił zwłoki tak, żebyśmy nie miały już z nimi żadnego kontaktu. Robale zniknęły już po kilku dniach :)

Wierzcie mi, że to był zdecydowanie happy end :) A ja jeszcze pakując się przy wyprowadzce stamtąd, znalazłam chitynowego trupa a na dnie mojej szafki - brrrr...

DS :)

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 648 (762)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…