Że się podepnę pod Rodziców Miesiąca...
Nie twierdzę, że hasło "częste mycie skraca życie" wywodzi się z słusznych przesłanek i trzeba się do niego bezwzględnie stosować, ale przesada w jakąkolwiek stronę wskazana raczej nie jest.
Znajomi rodzice mają córeczkę. Za-chuchaną. Wszystko odkażone. Normalnie w laboratorium, gdzie wirusa ospy trzymają, większej sterylizacji nie spotkacie. Co bardziej zaznajomieni z tematem się zorientują, do czego takie działanie prowadzi - układ odpornościowy... powiedzmy, że lubi mieć zajęcie. Jakiekolwiek. Jak nie ma patogenów w otoczeniu - nudzi się. I szuka sobie czegoś, z czym mógłby walczyć. W skrócie - dość prosta droga do alergii czy tym podobnych.
Alergię dziewczynka miała chyba na wszystko, na co mogła mieć. W związku z tym po lekarzach latali z nią 2x częściej. Pierwszy raz w życiu słyszałam, żeby ktoś na testy alergiczne zostawał na noc... w szpitalu. Wróciła. Przeziębiona. Bo przecież logiczne, że skoro z innymi dziećmi się nie bawiła (jak na razie 5 latek, do przedszkola nie chodzi), a od wszelkich możliwych chorób zakaźnych chronili ją jak potrafili, to logiczne, że pierwszą lepszą bakterię w szpitalu spotkała i... BUM. A dodajmy, że skoro jakieś paskudztwo przetrwało środki chemiczne, stosowane w szpitalu... no to upierdliwe jest.
Rodzice zorientowali się, że dziecko pojechało zdrowe, wróciło chore. No nie skojarzyli, że może szpital nie jest najlepszym miejscem do odchorowywania zwykłego przeziębienia. Tak, mała trafiła do szpitala. I nie pytajcie, jak oni to załatwili.
Dziecko wróciło ze szpitala. Niby zdrowe. Następnego dnia piekielna mamuśka wpadła w spazmy i histerię. Dlaczego? Bo dziecko bardziej przypominało smerfa w miksie z biedronką. Czemu? Bo wyskoczyły jej takie słodkie, czerwone kropeczki, które z nudów połączyła niebieskim długopisem. Uroczo. No to... hajda do szpitala. Tym razem bodajże zakaźnego. Szkarlatyna.
Mało piekielne, powiecie? No to wyobraźcie sobie, że do rodziców DOTARŁO, że wysyłanie dziecka z byle pierdołą do szpitala powoduje powrót do domu z gorszym paskudztwem w gratisie. Więc objawy kolejnej choroby zignorowali i próbowali leczyć środkami ogólnodostępnymi. Całe szczęście, że małą odwiedziła jej babcia i mimo, że pierwsza była do opieprzania rodziców za bezpodstawną, za to niemal ciągłą hospitalizację dziecka, wezwała pogotowie.
Mała miała 41 st. gorączki i zapalenie płuc. Płuca prawie całe zawalone. Na szczęście wygląda na to, że tym razem uda jej się wygrać ze śmiercią...
Nie twierdzę, że hasło "częste mycie skraca życie" wywodzi się z słusznych przesłanek i trzeba się do niego bezwzględnie stosować, ale przesada w jakąkolwiek stronę wskazana raczej nie jest.
Znajomi rodzice mają córeczkę. Za-chuchaną. Wszystko odkażone. Normalnie w laboratorium, gdzie wirusa ospy trzymają, większej sterylizacji nie spotkacie. Co bardziej zaznajomieni z tematem się zorientują, do czego takie działanie prowadzi - układ odpornościowy... powiedzmy, że lubi mieć zajęcie. Jakiekolwiek. Jak nie ma patogenów w otoczeniu - nudzi się. I szuka sobie czegoś, z czym mógłby walczyć. W skrócie - dość prosta droga do alergii czy tym podobnych.
Alergię dziewczynka miała chyba na wszystko, na co mogła mieć. W związku z tym po lekarzach latali z nią 2x częściej. Pierwszy raz w życiu słyszałam, żeby ktoś na testy alergiczne zostawał na noc... w szpitalu. Wróciła. Przeziębiona. Bo przecież logiczne, że skoro z innymi dziećmi się nie bawiła (jak na razie 5 latek, do przedszkola nie chodzi), a od wszelkich możliwych chorób zakaźnych chronili ją jak potrafili, to logiczne, że pierwszą lepszą bakterię w szpitalu spotkała i... BUM. A dodajmy, że skoro jakieś paskudztwo przetrwało środki chemiczne, stosowane w szpitalu... no to upierdliwe jest.
Rodzice zorientowali się, że dziecko pojechało zdrowe, wróciło chore. No nie skojarzyli, że może szpital nie jest najlepszym miejscem do odchorowywania zwykłego przeziębienia. Tak, mała trafiła do szpitala. I nie pytajcie, jak oni to załatwili.
Dziecko wróciło ze szpitala. Niby zdrowe. Następnego dnia piekielna mamuśka wpadła w spazmy i histerię. Dlaczego? Bo dziecko bardziej przypominało smerfa w miksie z biedronką. Czemu? Bo wyskoczyły jej takie słodkie, czerwone kropeczki, które z nudów połączyła niebieskim długopisem. Uroczo. No to... hajda do szpitala. Tym razem bodajże zakaźnego. Szkarlatyna.
Mało piekielne, powiecie? No to wyobraźcie sobie, że do rodziców DOTARŁO, że wysyłanie dziecka z byle pierdołą do szpitala powoduje powrót do domu z gorszym paskudztwem w gratisie. Więc objawy kolejnej choroby zignorowali i próbowali leczyć środkami ogólnodostępnymi. Całe szczęście, że małą odwiedziła jej babcia i mimo, że pierwsza była do opieprzania rodziców za bezpodstawną, za to niemal ciągłą hospitalizację dziecka, wezwała pogotowie.
Mała miała 41 st. gorączki i zapalenie płuc. Płuca prawie całe zawalone. Na szczęście wygląda na to, że tym razem uda jej się wygrać ze śmiercią...
rodzice...
Ocena:
814
(870)
Komentarze