Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#35532

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poniższą historię znam jedynie z relacji koleżanki z pracy, jednakże postaram się opowiedzieć ją względnie dokładnie.

W zeszłym roku koleżanka wraz z mężem i córką - gimnazjalistką przeprowadzili się do innej miejscowości. Dziewczynka miała rozpocząć edukację na poziomie drugiej klasy gimnazjum w zupełnie nowym otoczeniu. Wszyscy naokoło zapewniali rodziców dziewczyny, nazwijmy ją Ania, że posyłają córkę do najlepszej szkoły w okolicy, ale, patrząc z perspektywy czasu, dziecko miało wyjątkowego pecha. Ani od początku nie podobała się jej nowa klasa - twierdziła, że nie pasuje do tego towarzystwa, bo wszystkim tam chodzi wyłącznie o lans i popisywanie się, cokolwiek miałoby to w jej ujęciu oznaczać. Problem zbagatelizowano - rodzice tłumaczyli Ani, że przekona się do nowych kolegów, kiedy pozna ich lepiej. Przez pierwsze trzy miesiące było w porządku.

Pod koniec semestru pogorszyły się oceny Ani, i z piątkowej uczennicy stała się trójkową. Coraz częściej zdarzało jej się symulować chorobę, za pośrednictwem pielęgniarki zwalniała się z zajęć pod byle pretekstem. Podczas krótkiej rozmowy z wychowawczynią na wywiadówce zrzucono to na karb okresu dojrzewania - nikt nie potrafił inaczej wyjaśnić zachowania uczennicy, skądinąd do pewnego czasu pilnej i pracowitej. Przyciśnięta do muru przez matkę Ania wyznała wreszcie, że koledzy z klasy dokuczają jej, naśmiewają się z niej, popychają, dają jej dość jasno do zrozumienia, że nie jest częścią ich grupy.

Mógłbym tutaj sporządzić listę przykrości, jakie zgotowali dziewczynie okrutni gimnazjaliści, ale wymienię tylko kilka: zamykali ją w przebieralni przed wf-em, podrzucali zużyte podpaski do plecaka, wyszydzali jej wygląd, sposób mówienia i ubierania, wypisywali sprośne rzeczy na jej podręcznikach i zeszytach szkolnych (tyle dobrego, że ołówkiem), wysyłali złośliwe SMS-y. To wystarczy.

Pierwszym krokiem koleżanki, kiedy dowiedziała się o wszystkim, była rzecz jasna wizyta u wychowawczyni klasy drugiej. Pani wychowawczyni, swoją drogą uważana za znakomitą historyczkę i jeszcze znakomitszego pedagoga, nie wyglądała ponoć na szczególnie przejętą sygnałem, który dostała od matki swojej uczennicy. Poprzestała na pogadance o "trudnym wieku" młodzieży gimnazjalnej, głupich dowcipach, których nie należy brać zbytnio na serio, ale mimo tego obiecała, że porozmawia z uczniami. Porozmawiała, fakt, ale pozwoliła sobie wmówić to, co sama dzień wcześniej stwierdziła, że nie ma żadnej przemocy, że to żarty - coś w rodzaju "chrztu" nowicjuszki, jeśli wolno mi określić to takimi słowami. Krótko mówiąc, nie zgłębiła tematu, umyła ręce, doszła do wniosku, że Ania i jej matka robią z igły widły.

A z Anią było z dnia na dzień coraz gorzej. Nie musiała już nawet udawać choroby, żeby nie iść do szkoły - autentycznie chorowała na myśl o szkole. Płakała, groziła, że się zabije, jeśli będą próbowali zmusić ją do pójścia na lekcje. Koleżanka po raz drugi udała się do wychowawczyni - ze skutkiem równie beznadziejnym. Próbowała skontaktować się z kilkoma innymi matkami - dziwnym trafem żadna z nich nie wiedziała o tym, że jej dzieciątko bierze udział w masowej nagonce na "nową" Anię, żadna nie dopuszczała takiej możliwości. "Jak to, mój syn/moja córka się nad kimś znęca? To takie grzeczne, wrażliwe dziecko!". Oto, czym się ta "wrażliwość" mogła skończyć, gdyby koleżanka w tamtym momencie się poddała:

Któregoś ranka dziewczyna (znowu) bardzo źle się czuła. Kiedy Ania poszła pod prysznic, koleżanka znalazła pod jej łóżkiem opróżnioną butelkę po wysokoprocentowym alkoholu (podprowadzoną tacie) i kilka żyletek. Wezwawszy córkę na rozmowę, odkryła kolejną niemiłą "niespodziankę" - trzy głębokie rany po samookaleczeniach na rękach Ani. Tego było już za wiele.

Koleżanka zaraz pojechała z córką do szkoły - tym razem do gabinetu dyrektora, żądając natychmiastowej interwencji. Groziła policją, sądem i czym tam jeszcze dało się grozić. Zadziałało - parę dni później wychowawczyni (jakoś zdążyła stracić wiarę w to, co mówiła przedtem) zorganizowała specjalne zebranie rodziców. Najlepsze były tłumaczenia matek, które dowiedziały się wreszcie o tym, co wyrabiają ich pociechy: "Mój syn nie mógł tego zrobić, w domu jest aniołem, nawet śmieci wynosi" - coś w ten deseń. Jednak - wydało się. Dowodów zgromadzono aż nazbyt wiele (między innymi te pomazane podręczniki i SMS-y, których Ania na szczęście nie usunęła). Dzieci także przyznały się do winy. Jedna z bezczelnych gimnazjalistek, zapytana dlaczego znęcała się nad Anią, odpowiedziała tak: "Bo jest gruba, nie ma modnych ciuchów, sepleni i nie ma chłopaka". Cóż za szczerość...

Od tamtej pory klasa jest pod obserwacją wychowawczyni i innych nauczycieli. Nikt już nie dokucza Ani. Mało brakowało, a cała historia miałaby tragiczne zakończenie. Tylko dlatego, że grono pedagogiczne woli nie widzieć i uciekać od odpowiedzialności.

szkoła

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 686 (736)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…