Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

HerrAndreas

Zamieszcza historie od: 5 marca 2011 - 16:21
Ostatnio: 11 sierpnia 2012 - 12:37
O sobie:

Ja - prosty człowiek. Urodzony w 1974 roku. Co innego z wykształcenia, co innego z zawodu. Z zamiłowania jestem po prostu sobą. Jako klient nie stwarzam problemów. Istota z reguły spokojna, ale... "jak ktoś mi da po pysku, oddam z nawiązką - ja nie Chrystus!"

  • Historii na głównej: 24 z 38
  • Punktów za historie: 8195
  • Komentarzy: 62
  • Punktów za komentarze: 472
 

#36424

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym, jak piekielni potrafią być właściciele zwierząt. Widząc zdarzenia takie, jak to opisane poniżej, zastanawiam się, czy ktoś tam z wyższej półki nie powinien wprowadzić obowiązkowych testów psychologicznych dla przyszłych opiekunów zwierząt. Bo że takie testy należałoby wykonać w wielu przypadkach przyszłych rodziców - chyba już niejednokrotnie udowodniłem.

Poczekalnia w lecznicy weterynaryjnej. Czekałem w kolejce wraz z moim kotem, gawędziłem z panią, która także przyszła z kotem, normalna scenka w takim miejscu, i wtedy wszedł ON. Nadęty buc, który zmierzył nas wzrokiem sugerującym: jestem tu za karę, nawet nie próbujcie być dla mnie mili. Na smyczy trzymał psa rasy niezidentyfikowanej, dość małego. Gdyby on go tylko trzymał, to ja bym się, drodzy Państwo, nie czepiał, ale on wciągał go brutalnie do środka, pokrzykując na to biedne zwierzę, jakby było czemukolwiek winne. Tymczasem psiak utykał na tylną łapę, widać było, że odczuwa ból. Ale co to obchodziło nadętego buca? Za nadętym bucem weszła jego (najprawdopodobniej) małżonka, mówiąc:
- Może wziąłbyś go na ręce!
Nadęty buc na to:
- A po co? Nogi ma, może iść.
Usiedli. Nie odzywali się do nikogo, więc kontynuowałem z panią rozmowę o naszych kotach.

Minęło kilka minut. Osoba, która weszła do gabinetu przed nami była tam już dość długo. Piesek zaczął się powoli niecierpliwić. Szczeknął parę razy. I jebut - dostał w łeb od nadętego buca.
- Zamknij się - powiedział do zwierzęcia nadęty buc.
- Ty się zamknij - odpowiedziała w imieniu psa jego małżonka.
Nie skomentowaliśmy tego. Pies zaszczekał znowu. I znowu jebut.
- Uspokój się i weź go na kolana! - małżonka nadętego buca też chyba straciła cierpliwość.
Cóż miał robić, wziął. A za chwilę:
- Nie no, co ty, jeszcze zasra mi nowe spodnie - rzekł buc i zwalił (zwalił!) psa z kolan. Pies upadł na podłogę, na uszkodzoną łapę i zaczął rozpaczliwie jęczeć.
- K*wa, zamknij się, bo ci drugą łapę przetrącę! - wrzasnął nadęty buc.
- Proszę nie znęcać się nad tym psem! Co on panu zrobił? - zapytałem zdegustowany jego zachowaniem.
Wtedy małżonka machnęła na mnie ręką ("sama sobie poradzę"), wzięła biednego kundelka na kolana i wygarnęła bucowi, co o nim myśli.
- Czyś ty oszalał, idioto? Ja mam tego dość. Nie będę za ciebie kłamać. Wejdziesz tam sam i wytłumaczysz panu doktorowi, że zepchnąłeś Fafika ze schodów, bo chciał tylko wyjść na spacer, jak ty siedziałeś w tym durnym internecie. No co się patrzysz?
- Ale, ale...
- A w domu, mój kochany, sam powiesz Michasiowi, dlaczego Fafika trzeba będzie odwieźć do mojej mamy! Już ja tego dopilnuję.

Nie odezwali się więcej. Dzięki Bogu, że usłyszałem o odwiezieniu psa do matki tej kobiety, bo znając siebie, pewnie bym rozważał jego przygarnięcie.

piekielni właściciele psów

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 492 (538)

#35528

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądając moje historie z zeszłego roku, natrafiłem na cykl anegdotek dotyczących korepetycji z matematyki. Wspominałem swego czasu o piekielnej mamuśce, która zjechała mnie równo za to, że jej syn zdobył "tylko" osiemdziesiąt sześć procent na maturze. W tym roku również miałem do czynienia z piekielną matką - tylko jedną, ale do tego stopnia niesympatyczną, że wystarczy na kilka kolejnych lat.

Przygotowywałem do matury bardzo miłą, wesołą dziewczynę. Udało nam się znaleźć wspólny język już na pierwszej lekcji, współpraca z uczennicą szła pomyślnie - co innego z jej matką, ale o tym opowiem za moment. Dziewczyna była dość specyficzną osóbką - długie glany, kolczyk w łuku brwiowym, krótka, postrzępiona fryzurka, spodnie bojówki etc. (ta informacja przyda się później). Ze wstępnej rozmowy z matką dziewczyny dowiedziałem się, że jest bardzo słaba z matematyki (i nie tylko z matematyki), że jest leniwa, że trzeba przymuszać ją do nauki, że nie ma w sobie odrobiny ambicji. Nie wiedziałem jeszcze, czy to, co powiedziała mi matka, ma coś wspólnego z rzeczywistością, ale sama rozmowa bardzo mnie zniesmaczyła. Wyglądało to mniej więcej tak:

[M]atka uczennicy: Ta moja M. jest strasznie głupia, ja nie rozumiem, jak można być tak głupim teraz, kiedy nawet po studiach ciężko jest o pracę. Ja jej to codziennie mówię, a ona nic, dalej się nie uczy, ma wszystko w nosie. Niech chociaż tę maturę w miarę dobrze zda.
[Ja]: Dlaczego pani sądzi, że pani córka jest głupia? Jak dla mnie to zbyt mocne słowo...
[M]: Już panu mówiłam, nie uczy się, nie ma ambicji, jedzie na dwójach, trójach, jak czwórkę dostanie, to święto mamy w domu. Z tej matematyki to pożal się Boże, trzecią jedynkę wczoraj dostała.
[Ja]: Próbowała pani zmobilizować córkę do nauki?
[M]: Cały czas to robię. Proszę, błagam, żeby chociaż w szkole mi wstydu nie przynosiła, żeby normalna była. Ale gdzie tam, nic nie dociera.
[Ja]: Pozwoli pani, że zrobię córce test sprawdzający, bo może problem nie polega na tym, że córka się nie uczy...
[M]: Nie uczy się! Udaje, że siedzi w tych książkach, ale kto ją tam wie, o czym wtedy myśli.
[Ja]: Sam to sprawdzę.
[M]: Niech pan robi co chce, ona ma dobrze zdać tę maturę, bo nie wiem, co jej zrobię. Żeby to chociaż ładne było, ale też nie... chodzi w jakichś obdartych, męskich ciuchach, jak szmaciara, w ogóle nie dba o siebie. Kto ją z takim wyglądem do pracy przyjmie? Gdyby pan miał okazję poznać moją drugą córkę... śliczna, mądra, umie się ubrać. Jest na trzecim roku medycyny.
[Ja]: Dobrze, dobrze. Ja tutaj zajmuję się pani młodszą córką. Zrobię co w mojej mocy. Będziemy w kontakcie.

I tak Bogiem a prawdą nie miałem ochoty "być w kontakcie" z tą kobietą, choć niestety było to nieuniknione. Przede wszystkim współczułem tej dziewczynie matki - moja mama przykładowo nigdy nie wyrażała się w ten sposób o swoich dzieciach przy obcych, a przecież nie byliśmy aniołkami.

Jak obiecałem, zrobiłem uczennicy test - nie wypadła w nim najgorzej. Przerabialiśmy materiał powoli, spokojnie, jeśli czegoś nie rozumiała - tłumaczyłem dwa razy, trzy razy, przy trygonometrii dobiliśmy do dziesiątego razu, bo ten dział szczególnie jej się nie podobał. Przeczuwałem, że dziewczyna nie ma oparcia w matce - jeśli rzeczywiście codziennie słyszała od niej, że jest głupia, brzydka i beznadziejna, i w ogóle niepodobna do siostry, nie było dla mnie niczym zaskakującym, że nie potrafiła skupić się na nauce. Chwaliłem ją, kiedy zadania wychodziły jej dobrze, nie złościłem się, gdy robiła je niewłaściwie. Nie chciałem, żeby działała pod presją (wyłączając presję czasu) ani też, żeby na siłę próbowała udowodnić, że nie jest jednak beznadziejna.

Po dwóch miesiącach okazało się, że jest całkiem niezłą matematyczką. Zadzwoniłem do matki. Tym razem wyjątkowo nie usłyszałem tych okropnych komentarzy dotyczących uczennicy. Opowiedziałem o postępach w nauce, podzieliłem się refleksją, że dziewczynę trzeba właściwie zmobilizować, chwalić, być cierpliwym i zapowiedziałem, że zacznę dawać jej zadania do rozwiązania w domu.
Dziwnie czegoś, "prace domowe" wypadały o wiele gorzej na tle zadań wykonywanych pod moim okiem. Zaskoczyło mnie to, ponieważ na korepetycjach rozwiązywała ćwiczenia sama, a ja sprawdzałem je i ewentualnie omawiałem błędy. Musiałem ponownie skontaktować się z piekielną mateczką.

[Ja]: Czegoś tu nie rozumiem. U mnie pani córka rozwiązuje poprawnie 75% zadań, a w pracach domowych ciągle robi jakieś śmieszne błędy...
[M]: A jak ona niby ma to robić dobrze, skoro zabiera się za to o osiemnastej, a nie od razu po szkole? Mówiłam jej to, no ale przecież wyjście z koleżanką jest ważniejsze niż nauka! Dwa dni temu ją za to zrugałam, a wczoraj znowu to samo... I co ja mam zrobić? To stara krowa (tak! tak powiedziała), w domu jej nie zatrzymam.
[Ja]: Proszę tak nie mówić. Spokojnie. Córka potrzebuje kontaktu z ludźmi, nie może żyć samą nauką. Moim zdaniem ona żyje w zbyt wielkim stresie.
[M]: Stresie? Jakim niby stresie? Ma idealne warunki do nauki, nikt jej w tym domu nie krzywdzi.
[Ja]: Może jednak powinna pani podchodzić do spraw córki z większym dystansem?
[M]: Sugeruje pan, że to moja wina? Jej wina, bo jest leniwa i mało inteligentna.

Gdyby nie zależało mi na tej dziewczynie (w sensie czysto naukowym - zależy mi na każdym, kogo przygotowuję do klasówki tudzież egzaminu), w tym momencie odmówiłbym dalszej współpracy. Pracowałem z uczennicą do ostatniego dnia przed egzaminem maturalnym, rozwiązywała przy mnie arkusze (nie jestem egzaminatorem, ale jak na mój gust - szło jej dobrze), wyjaśnialiśmy wątpliwości. Czasami zostawała dłużej po zajęciach - rozmawialiśmy, nagle zaczęła mi opowiadać o swoich kłopotach z matką, o tym, że bardzo się stara, ale w domu i tak nikt tego nie docenia, bo liczy się tylko jej starsza "idealna" siostra, że czuje się jak czarna owca w rodzinie.

Sprawdziły się moje przypuszczenia co do rzeczywistej sytuacji tej dziewczyny - nie skupiała się na tym, co robi, bo bała się, że znowu będzie źle, że znowu zgarnie cięgi od matki...
Napisała maturę. Wszyscy troje, ona, jej matka i ja, czekaliśmy na wyniki. 30 czerwca zadzwoniła piekielna matka.

[M]: Czterdzieści procent, rozumie pan? Czterdzieści. Z innych przedmiotów nie lepiej.
[Ja]: Nie wierzę. Rozwiązywała arkusze. Sama. Czasami dochodziła nawet do siedemdziesięciu...
[Ja]: Mówiłam panu, że ona jest głupia. Przecież jeszcze przed wyjściem ją ostrzegałam, żeby znowu nie zrobiła mi wstydu, żeby raz w życiu zrobiła coś dobrze. I na tyle się moje gadanie zdało. Sama nie wiem, co o tym myśleć. Może zbyt łagodnie się z nią obchodziłam. A może pan nie był do końca obiektywny... W każdym razie dziękuję za dobre chęci.

Dzień później otrzymałem SMS od mojej, byłej już, uczennicy: "Szkoda, że to już koniec korepetycji z matmy. Z panem mogłam tak fajnie, szczerze pogadać."

Nie potrafię nawet odpowiednio podsumować tej historii. Brak mi słów.

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1233 (1277)

#35572

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem przed czterdziestką i często dostrzegam wśród moich rówieśników tendencję do powtarzania spranych, pseudomoralizatorskich tekstów: "Ta dzisiejsza młodzież...", "Ja w jego/jej wieku...". Być może tylko dlatego, że nie mam dzieci, udało mi się wyłamać z tego schematu. Nie uważam, że współczesna młodzież jest niepoprawna - ale jednostki, które swoim zachowaniem wystawiają nieprzychylną opinię zbiorowości. Taką właśnie "jednostkę" spotkałem dwa dni temu w autobusie.

Wracałem do domu po bardzo pracowitym dniu. Byłem nie tylko porządnie wymęczony, lecz również osłabiony po przebytej niedawno długiej chorobie, więc zająłem jedno z czterech pustych siedzeń na końcu - mając nadzieję, że prześpię się odrobinę przed przyjazdem do domu. W autobusie nie było wielu ludzi.

Na którymś z kolei przystanku wsiadł chłopak, gdybym miał ustalać wiek na podstawie wyglądu - szesnastoletni może. Dookoła było mnóstwo wolnych miejsc, ale on musiał usadowić się akurat na tych nieszczęsnych tylnych siedzeniach - dwa krzesełka dalej. Na dobry początek wyjął z plecaka puszkę coli, czy innego napoju gazowanego, i zaczął siorbać napój tak łapczywie i głośno, że o spaniu nie było już mowy. Zniosłem to w milczeniu. Mało to razy siedziało się w autobusach obok wstawionych, cuchnących piwem i potem mężczyzn, bełkoczących coś bez sensu? Ten chłopak w porównaniu z nimi nie był jeszcze taki ostatni. Później jednak mój piekielny towarzysz podróży puścił muzykę z telefonu komórkowego. Żeby jeszcze słuchał jej przy minimalnej głośności, może bym zrozumiał - radio też tam czasem mruczało. Jednakże on wolał włączyć "muzę na full". Postanowiłem interweniować.

[Ja]: Przepraszam, czy mógłby pan założyć słuchawki albo ściszyć tę muzykę? A już najlepiej wyłączyć. Nie czuję się dobrze...
[On]: Przeszkadza to panu?
[Ja]: Tak.
[On]: No trudno.

Ściszył, ale tak, że prawie było to niezauważalne. Dwoje innych pasażerów też zgłosiło swoje uwagi, toteż ostatecznie chłopak, naburmuszony, wyłączył muzykę, ale zapewne nie byłby sobą, gdyby znów nie próbował wywinąć jakiegoś numeru.

Zdjął buty, podłożył plecak pod głowę i bezczelnie rozwalił się na pozostałych trzech tylnych siedzeniach - nogami w moją stronę. Przyznaję, też kiedyś leżałem na tych siedzeniach, ale, o ile pamiętam, nogi trzymałem na podłodze i nie zdejmowałem butów. Tymczasem współpasażer podzielił się ze mną cudownym smrodkiem swoich, jak na mój trzydziestoośmioletni i zapewne szwankujący nos, niezmienianych od dwóch dni skarpetek. Nie chciałem przez resztę drogi trzymać marynarki na twarzy, przesiadłem się zatem o dwa siedzenia do przodu. Co zrobił chłopak?

Zadowolony, że wreszcie może rozłożyć się na wszystkich czterech tylnych krzesłach i rozprostować śmierdzące nogi, zadzwonił do (co wywnioskowałem sam) swej wybranki. I nie zamierzał bynajmniej rozmawiać z nią po cichu. Głos miał donośny i paplał tak głośno, że wszyscy w autobusie, włącznie z kierowcą, słyszeli jego: "kocham cię, misiu!", "jesteś sexy, wiesz?", "no, już jadę do ciebie, czekaj na mnie, będziemy robić sama wiesz co...". Jasna cholera! Żałowałem, że tego dnia nie zapakowałem do walizki słuchawek. Chciałem coś powiedzieć, ale odezwała się jakaś pani, której też to przeszkadzało, i wcale nie mam jej tego za złe.

[P]ani: Proszę rozmawiać po cichu, nie jesteś tutaj sam.
[On]: Jezuuu! Czy wy wszyscy nie macie innych problemów?
[P]: Mamy problemy z takimi ludźmi jak ty, drogi chłopcze.

Zakończył rozmowę z dziewczyną w ciągu minuty. Pani mierzyła go naprawdę groźnym wzrokiem.

Wysiadł dwa przystanki przede mną. Na odchodne puścił bąka - śmierdziela (z mocnym ′prrrr′), coby nam za dobrze nie było pod jego nieobecność.

Mam nadzieję, że wziął prysznic, zanim zrobił ze swoją dziewczyną "sami wiecie co". A wracając do tematu - też niekiedy mam ochotę westchnąć i powiedzieć: "Ta dzisiejsza młodzież...".

komunikacja_miejska

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 571 (629)

#35532

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poniższą historię znam jedynie z relacji koleżanki z pracy, jednakże postaram się opowiedzieć ją względnie dokładnie.

W zeszłym roku koleżanka wraz z mężem i córką - gimnazjalistką przeprowadzili się do innej miejscowości. Dziewczynka miała rozpocząć edukację na poziomie drugiej klasy gimnazjum w zupełnie nowym otoczeniu. Wszyscy naokoło zapewniali rodziców dziewczyny, nazwijmy ją Ania, że posyłają córkę do najlepszej szkoły w okolicy, ale, patrząc z perspektywy czasu, dziecko miało wyjątkowego pecha. Ani od początku nie podobała się jej nowa klasa - twierdziła, że nie pasuje do tego towarzystwa, bo wszystkim tam chodzi wyłącznie o lans i popisywanie się, cokolwiek miałoby to w jej ujęciu oznaczać. Problem zbagatelizowano - rodzice tłumaczyli Ani, że przekona się do nowych kolegów, kiedy pozna ich lepiej. Przez pierwsze trzy miesiące było w porządku.

Pod koniec semestru pogorszyły się oceny Ani, i z piątkowej uczennicy stała się trójkową. Coraz częściej zdarzało jej się symulować chorobę, za pośrednictwem pielęgniarki zwalniała się z zajęć pod byle pretekstem. Podczas krótkiej rozmowy z wychowawczynią na wywiadówce zrzucono to na karb okresu dojrzewania - nikt nie potrafił inaczej wyjaśnić zachowania uczennicy, skądinąd do pewnego czasu pilnej i pracowitej. Przyciśnięta do muru przez matkę Ania wyznała wreszcie, że koledzy z klasy dokuczają jej, naśmiewają się z niej, popychają, dają jej dość jasno do zrozumienia, że nie jest częścią ich grupy.

Mógłbym tutaj sporządzić listę przykrości, jakie zgotowali dziewczynie okrutni gimnazjaliści, ale wymienię tylko kilka: zamykali ją w przebieralni przed wf-em, podrzucali zużyte podpaski do plecaka, wyszydzali jej wygląd, sposób mówienia i ubierania, wypisywali sprośne rzeczy na jej podręcznikach i zeszytach szkolnych (tyle dobrego, że ołówkiem), wysyłali złośliwe SMS-y. To wystarczy.

Pierwszym krokiem koleżanki, kiedy dowiedziała się o wszystkim, była rzecz jasna wizyta u wychowawczyni klasy drugiej. Pani wychowawczyni, swoją drogą uważana za znakomitą historyczkę i jeszcze znakomitszego pedagoga, nie wyglądała ponoć na szczególnie przejętą sygnałem, który dostała od matki swojej uczennicy. Poprzestała na pogadance o "trudnym wieku" młodzieży gimnazjalnej, głupich dowcipach, których nie należy brać zbytnio na serio, ale mimo tego obiecała, że porozmawia z uczniami. Porozmawiała, fakt, ale pozwoliła sobie wmówić to, co sama dzień wcześniej stwierdziła, że nie ma żadnej przemocy, że to żarty - coś w rodzaju "chrztu" nowicjuszki, jeśli wolno mi określić to takimi słowami. Krótko mówiąc, nie zgłębiła tematu, umyła ręce, doszła do wniosku, że Ania i jej matka robią z igły widły.

A z Anią było z dnia na dzień coraz gorzej. Nie musiała już nawet udawać choroby, żeby nie iść do szkoły - autentycznie chorowała na myśl o szkole. Płakała, groziła, że się zabije, jeśli będą próbowali zmusić ją do pójścia na lekcje. Koleżanka po raz drugi udała się do wychowawczyni - ze skutkiem równie beznadziejnym. Próbowała skontaktować się z kilkoma innymi matkami - dziwnym trafem żadna z nich nie wiedziała o tym, że jej dzieciątko bierze udział w masowej nagonce na "nową" Anię, żadna nie dopuszczała takiej możliwości. "Jak to, mój syn/moja córka się nad kimś znęca? To takie grzeczne, wrażliwe dziecko!". Oto, czym się ta "wrażliwość" mogła skończyć, gdyby koleżanka w tamtym momencie się poddała:

Któregoś ranka dziewczyna (znowu) bardzo źle się czuła. Kiedy Ania poszła pod prysznic, koleżanka znalazła pod jej łóżkiem opróżnioną butelkę po wysokoprocentowym alkoholu (podprowadzoną tacie) i kilka żyletek. Wezwawszy córkę na rozmowę, odkryła kolejną niemiłą "niespodziankę" - trzy głębokie rany po samookaleczeniach na rękach Ani. Tego było już za wiele.

Koleżanka zaraz pojechała z córką do szkoły - tym razem do gabinetu dyrektora, żądając natychmiastowej interwencji. Groziła policją, sądem i czym tam jeszcze dało się grozić. Zadziałało - parę dni później wychowawczyni (jakoś zdążyła stracić wiarę w to, co mówiła przedtem) zorganizowała specjalne zebranie rodziców. Najlepsze były tłumaczenia matek, które dowiedziały się wreszcie o tym, co wyrabiają ich pociechy: "Mój syn nie mógł tego zrobić, w domu jest aniołem, nawet śmieci wynosi" - coś w ten deseń. Jednak - wydało się. Dowodów zgromadzono aż nazbyt wiele (między innymi te pomazane podręczniki i SMS-y, których Ania na szczęście nie usunęła). Dzieci także przyznały się do winy. Jedna z bezczelnych gimnazjalistek, zapytana dlaczego znęcała się nad Anią, odpowiedziała tak: "Bo jest gruba, nie ma modnych ciuchów, sepleni i nie ma chłopaka". Cóż za szczerość...

Od tamtej pory klasa jest pod obserwacją wychowawczyni i innych nauczycieli. Nikt już nie dokucza Ani. Mało brakowało, a cała historia miałaby tragiczne zakończenie. Tylko dlatego, że grono pedagogiczne woli nie widzieć i uciekać od odpowiedzialności.

szkoła

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 686 (736)
zarchiwizowany

#35979

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na wstępie pragnę z góry przeprosić za to, że będzie to następna niezbyt odkrywcza historia o piekielnej szkole i okrutnej młodzieży. Jednocześnie wyrażam nadzieję, że gimnazjaliści nie zdążą posłać tej historii do archiwum przed zachodem słońca. Choć tym razem nie będzie o uczniach gimnazjum; bohaterami są trzej chłopcy z liceum ogólnokształcącego, w którym z założenia należałoby już reprezentować jakiś poziom.

Opowieść znana mi jest dzięki mojej mamie, która pracowała w tym liceum. W szkole tej naucza pewna pani, na potrzeby historii nazwijmy ją panią Jolą. Pani Jola słynie z tego, że potępia w czambuł młodocianych palaczy tytoniu. Szkoła w kwestii palenia określa dość jasne zasady: palisz - pal, twoje zdrowie, pieniądze twoich rodziców, nas to nie interesuje, ale rób to poza terenem szkoły. Jeśli uda ci się ubłagać woźnego, żeby wypuścił cię na przerwie z budynku - droga wolna, ale na terenie szkoły palenie jest zakazane, zakazane i jeszcze raz zakazane - zgodnie zresztą z rozporządzeniem z dnia 15 listopada 2010 roku. Grono pedagogiczne przygotowało szereg atrakcji dla delikwentów przyłapanych na paleniu w ubikacji: a to kwiatki we wszystkich salach oczekują na podlanie, panie sprzątaczki też nie muszą harować przez całe popołudnie, można się przyłączyć do zespołu organizującego jakąś akcję albo ważną uroczystość, żeby zająć ręce i nie myśleć o ′dymku′. W przypadkach osób nagminnie nie stosujących się do zasad są jeszcze rozmowy z wychowawcą i rodzicami, w ostateczności obniżenie oceny ze sprawowania. Sposobów na nałogowców istnieje mnóstwo, a pani Jola jest bezwzględna, jeśli chodzi o łamanie tego konkretnego zakazu. Dla ścisłości - sama jest osobą niepalącą.

Trzy lata temu pani Jola objęła wychowawstwo w klasie pierwszej. Dwadzieścioro siedmioro zwyczajnych, nie rzucających się w oczy uczniów i trzy czarne owce, którym pani Jola od początku nie wróżyła dobrej przyszłości. ′Czarne owce′ (lub jak kto woli ′czarne barany′) - tym nadajmy imiona Michał, Darek i Kamil - były dość lubiane w klasie, nauczyciele z kolei traktowali tych chłopców jak zło konieczne. Uparcie nie uczyli się, w życiu klasy udziału nie brali, pyskowali, byli bardzo niesympatyczni w kontaktach z gronem pedagogicznym. Jeśli wierzyć przekazowi mojej mamy - jeden z nich nawet przyszedł kiedyś do szkoły niezbyt trzeźwy. A palili na potęgę.

Początkowo jeszcze wychodzili na papierosa poza teren szkoły, ale kiedy któregoś razu uciekli z zajęć przed południem - zostawiwszy w szatni plecaki, w których i tak niewiele nosili (tak, woźny czasem wypuszcza uczniów, pod warunkiem, że zostawią coś swojego w szkole - dla pewności), woźny przestał reagować na ich prośby. Przenieśli się zatem do szkolnej ubikacji. Przyłapani raz - zostali odesłani przez panią Jolę do pomocy przy sprzątaniu sal po lekcjach. Kary oczywiście nie odbyli - zmyli się przed czasem. Przyłapani drugi raz - mieli wziąć udział w przygotowaniu Święta Niepodległości. Szczerze mówiąc, bardziej przeszkadzali niż pomagali. Za którymś z kolei razem pani Jola napisała liściki do rodziców chłopców z prośbą o przyjście do szkoły. Darek i Kamil pokornie przyjęli te karteczki z rąk wychowawczyni, natomiast Michał bezczelnie na jej oczach podarł liścik i stwierdził, że szkoda czasu jego matki na takie fanaberie przewrażliwionej nauczycielki, która nie ma chyba innych problemów. Jednak udało się pani Joli ściągnąć na rozmowę rodziców wszystkich chłopców. Rozmowa chyba niewiele dała, bo na drugi dzień znowu przyłapano ich na paleniu w toalecie. Bawili się w ten sposób przez półtora semestru. Im bardziej pani Jola walczyła z ′czarnymi owcami′, tym większy czarne owce stawiały opór. Chłopcy byli w stosunku do wychowawczyni opryskliwi, ośmieszali ją przed kolegami, mówiąc, że jest stara, brzydka, nikt jej nie chce i dlatego wylewa swoje frustracje na uczniów. Raz w ramach zemsty rozsypali zawartość jej torebki po sali - niczego na szczęście nie ukradli. Oczywiście palili dalej.

Pod koniec roku wszyscy trzej mieli zagrożenia z języka polskiego. Michał - pewne zagrożenie, dwaj pozostali mogli się jeszcze wybronić, ale wobec zaistniałej sytuacji pani Jola postanowiła nie dawać im tej szansy. I wtedy zadziałali naprawdę ostro. Pewnego dnia pani Jola, wyszedłszy ze szkoły po lekcjach, zastała swój samochód porysowany i pomazany sprayem. Ktoś przedziurawił jedną oponę, zgasił kilka papierosów na masce, a za wycieraczką zatknął kartkę następującej treści: "Myślisz że możesz bezkarnie udupić naszych kómpli? Nie z nami te numery suko. Wiemy o tobie wszystko. Wiemy gdzie mieszkasz gdzie robisz zakópy i gdzie twoja wnuczka chodzi do pszedszkola. Anuluj te zagrorzenia bo inaczej porozmawiamy. Kómple nas prosili żeby śmy tego nie robili, ale my nie damy nimi pomiatać. Koledzy z osiedla". Pani Jola, nauczycielka z prawie trzydziestoletnim stażem, nie dała się nabrać na "kolegów z osiedla". Wystarczyło przejrzeć kilka wypracowań, porównać charakter pisma i rażące błędy ortograficzne, żeby ustalić autora groźby - okazało się, że to Michał, który pisał tak, jakby w życiu nie widział słownika i miał zaświadczenie o dysleksji. Próba zastraszenia się nie udała - przepraszam za tę dygresję, ale trzeba być idiotą, żeby takie ′listy′ pisać odręcznie.

Na drugi dzień chłopcy ′profilaktycznie′ nie zjawili się w szkole. Niestety jeden dzień to za mało, aby pani Jola zdążyła zapomnieć o całym zajściu. Kiedy następnego dnia przekroczyli progi liceum, wylądowali w gabinecie dyrektora. W ich obecności pani Jola zadzwoniła do rodziców. Musieli też podać nazwiska "kolegów z osiedla", którzy w rzeczywistości nie istnieli. Kiedy nie mieli już innego wyjścia, zaczęli sypać jeden na drugiego - potrafili sprzymierzyć się przeciwko pani Joli, ale jakoś zabrakło im umiejętności zjednoczenia się, kiedy przyszło im bronić samych siebie.

Michał nie zdał do następnej klasy. Nieciekawą sytuację miał też z kilku innych przedmiotów. Darek i Kamil za karę nie otrzymali możliwości poprawienia zagrożeń i spędzili urocze wakacje z językiem polskim. Podobno zmienili się, kiedy zdali poprawkę. Pytanie - na jak długo?

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (205)
zarchiwizowany

#16047

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Parę lat temu mój kolega został napadnięty. Rabusie pobili go do krwi, zabrali komórkę i kilkaset złotych, więc chłopak postanowił kupić sobie pistolet gazowy. A tak, na przyszłość. Sam dostałem podobny w ramach żartobliwego prezentu urodzinowego, praktycznie nie używam, ale nawet taki żółtodziób jak ja wie, że broni nie należy trzymać na widoku. Ani wrzucać luzem do plecaka, jak to zrobił ów kolega. Poszedł facet do sklepu po alkohol. A kolega nie lubi mieć pełnych kieszeni, toteż i portfel z pieniędzmi i dokumentami również wrzuca do plecaka. Oczywiście nie mógł go znaleźć (miałem przyjemność szukać słuchawek w jego torbie - igła w stogu siana) i wreszcie wytrząsnął całą zawartość plecaka na ladę. Włącznie z pistoletem.
- Boże! Morderca! - zawyła ekspedientka. - Wszystkich pozabija!
- Ale proszę pani, to broń gazowa. Tym nikogo nie zabiję. Chyba...
- Morderca! Policja! Przyszedł mnie zamordować!!
- Ale...
- Panie, ja mam męża i małe dziecko! Litości! Policja!
Oczywiście zjawiła się ochrona, bo histeryczka uspokoić się nie chciała. Nie wiem, co się stało ze sprzedawczynią, mam nadzieję, że na zawał nie zeszła. Za to kumpel musiał się ostro tłumaczyć.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (199)
zarchiwizowany

#16046

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jako że studiowałem na elitarnym kierunku i pracuję na stanowisku asystenta wójta, niektórzy ludzie myślą, iż nie potrafię się dobrze bawić. Fakt, że w godzinach pracy paraduję w eleganckim garniturku musi świadczyć o ewidentnie nudnej osobowości. Kilka dni temu koleżanka zaproponowała mi wyjście do klubu z nią i jej mężem i byłbym się pewnie zgodził, gdybym nie miał już zaplanowanego wieczoru.
- No tak - rzekła w odpowiedzi na odmowę. - Ktoś taki jak ty nie będzie szalał w podrzędnym klubie. Szkoda.
- Nie w tym rzecz. - I wyjaśniłem, że zamierzam rozpalić rodzinne ognisko, pogadać i pośpiewać. Na rodzinnych imprezach śpiewamy głównie piosenki ukraińskie. Nie, żebyśmy po polsku nie umieli, ale zamiłowanie do kozackich rytmów i korzenie mojej mamy swoje robią.
- To pan prawnik lubi takie wsiowe potańcówki? - zapytała zdumiona koleżanka.
Bądź człowieku mądry...

*

Inny przypadek, równie absurdalny. Wpadłem do sklepu spożywczego po kilka piw. Nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego nie wystroiłem się specjalnie na tę okazję i poszedłem na zakupy w starym t-shircie z Garfieldem i spodniach dresowych. Pech chciał, że akurat spotkałem starą znajomą z uczelni. Swego czasu bardzo jej pomogłem w wyborze życiowej drogi i teraz za każdym razem, gdy mnie widzi, podchodzi aby porozmawiać.
- Witam pana doktora! Jak się panu żyje?
- Doktor? - zdziwiła się ekspedientka. - A nie wygląda.
Może jednak powinienem założyć krawat i błyszczące lakierki?

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 122 (272)

#13973

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Stałem w kolejce za panią ok. sześćdziesiątki, a ta z kolei za dwójką młodych chłopaków i jedną dziewczyną (widać razem przyszli), którzy dyskutowali o czymś z wyraźnym podnieceniem na twarzach.

Staruszka do mnie: - Słyszy pan to? Na Woodstock jadą!
Ja zaskoczony: - Słucham? A, tak, bardzo fajnie.
Sstaruszka: - Fajnie? Przecież tam same dziwki, ćpuny i pijusy zapijaczone (słowo, że tak właśnie powiedziała), nic tylko wóda, chlanie i narkotyki. Ja się matkom dziwię, że na to pozwalają, że nie napiszą do prezydenta, żeby tego zakazał! Potem narobią bachorów i domy dziecka zapchane, bo młode i głupie nie umie się zaopiekować! I tego hiva można złapać. Tam same hivy, co drugi ma hiva i zaraża wszystkich dookoła! Aż strach!

Wstrzymałem się od komentarza, bo moja orientacja w temacie jest równa zeru, nigdy nie byłem za żadnym Woodstocku i pewnie już nie będę. Za stary jestem.

Po chwili ciszy staruszka pyta:
Staruszka: - A tak właściwie, co to jest ten Woodstock? Bo ja wiem, że to szambo takie, ale co to dokładnie jest?

Dzieciaki tylko patrzyły na staruszkę nienawistnym wzrokiem. Może i dobrze, że nie zabrałem głosu.

sklepowe potyczki

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 368 (498)

#13938

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie pamiętam już, czy wspominałem, że mój ojciec jest właścicielem konia, którego latem wyprowadzamy na łąkę oddaloną kilkadziesiąt metrów od domu. Teoretycznie wystarczy wyjść za bramę, minąć parę zabudowań i skręcić w lewo. Teoretycznie proste. W praktyce mamy również sąsiada, któremu ów koń działa na nerwy, zwłaszcza gdy oczekuje gości.

Za bardzo lubię jeździć konno, żeby bawić się w prowadzanie zwierzaka na sznurku. Kiedy wyjeżdżałem za bramę, sąsiad mieszkający trzy domy dalej był właśnie zajęty przeganianiem innego sąsiada, który zaparkował maluchem przy SWOJEJ WŁASNEJ posesji. Później rzecz jasna, wziął się za mnie.
Sąsiad: Panie, wyjazd z tym koniem!
Ja: Ależ, ja go tylko prowadzę na łąkę.
S.: Dzisiaj nie wolno, bo koń wszystko zaraz pozasrywa i w ogóle, weź pan go naokoło, czy coś...
Ja: Nie rozumiem, w czym problem. Gdyby mnie pan nie zatrzymywał, już dawno byłbym na łące.
S: Ale tu dzisiaj ma być idealny porządek, k*wa, zaraz chłopak córki przyjeżdża, zaręczyny wieczorem urządzamy, a tu co? Jak nie ten Wiesiek jakimś gruchotem jeździ, to inny wieśniak z gołą klatą na koniu paraduje i kozaka odgrywa, no, jeszcze mi dróżki zasranej do tego wszystkiego brakuje, żeby moje jedyne dziecko, które z samej Warszawy, z uczelni z chłopakiem przyjedzie, pomyślało sobie, że tu takie zacofanie! A ja bym chciał, żeby ona tu kiedyś zamieszkała z mężem! Ale jak ten syf zobaczy, to zaraz wróci do stolicy! Dobra, wynoś się pan i nie pokazuj się z tym koniem do jutra! I załóż pan koszulę, bo tam u niej to wszyscy w garniturach chodzą!

Następnie pogonił precz dzieciaki na rowerkach, babcię z psem ("zasra dróżkę!!") i kilka zbłąkanych kotów. Brakowało mi tylko papierka z zaświadczeniem, że pan sąsiad wykupił tę dróżkę na własność i ma prawo do dyrygowania wszystkimi wokół i zakłócania ich planu dnia z powodu zaręczyn córeczki. Na marginesie, ja również studiowałem w Warszawie, nawet dwa razy i co? Miałbym się wstydzić swojskich klimatów? Niedoczekanie!

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 555 (655)
zarchiwizowany

#14005

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Deratyzacja na wesoło, czyli sąsiedzkiego piekiełka ciąg dalszy...

Sąsiedztwo zza płotu wyjechało na wakacje, zostawiając dom pod opieką córek. Dziewczyny zaprosiły swoich partnerów i jeszcze kilka osób i generalnie rzecz ujmując, młodzież zachowywała się wyjątkowo kulturalnie. Nikomu nie przeszkadzali i całą okolicę wprawili w zdumienie, jako że rok temu syn sąsiadki zza drugiego płotu i jego kolega wspólnymi siłami podpalili górę suchej trawy, a przy okazji altankę. Ale to temat na inną opowieść.

Siedzieliśmy właśnie przy obiedzie, gdy przybiegła z wrzaskiem starsza córka sąsiadów. Przez moment wyobrażaliśmy sobie straszne scenariusze z udziałem kilkorga nastolatków pozostawionych bez nadzoru: wypadek, pożar, wybuch gazu, atak padaczki... Nie!
- Szczury! Szczury pod garażem! - piszczało dziewczę. - Niech pan sąsiad to zobaczy, bo co my zrobimy, jak to się rozniesie!
- Dużo tych szczurów? - zapytał tata.
- Dwa martwe leżą, ale jeszcze jednego żywego widziałam.
Ojciec poszedł, bo Bóg wie, co tym dzieciakom do głowy przylezie. Sądząc po histerii panienki, gotowi byli wysadzić szczura razem z połową wsi. Chwilę później dołączyłem do ojca i zobaczyłem, że żeńska część ekipy trzyma się jak najdalej od miejsca, w którym leżały martwe szczury, a męska też niespecjalnie garnie się do usuwania kłopotliwych gryzoni.
- Dobra, sprzątnijcie te zdechlaki i gdzieś zakopcie, a ja poszukam trutki - powiedział ojciec. - A ty co robisz, dziecino?
Chłopak jednej z sióstr włożył rękę z zapalonym papierosem do dziury pod garażem (rzekomo pies ją wykopał, a szczury stamtąd wychodziły).
- Może tego żywego wypłoszę albo otruję dymem.
- Koleś, paliłem przez szesnaście lat i jak widać, nadal żyję. Szczur tym bardziej nie zdechnie, a jeśli już zechce, to wlezie głębiej. - Wręczyłem mu łopatę. - Zakop trupy. Idę sprawdzić, czy gdzieś jeszcze są dziury.
- On tego nie zrobi, on jest z miasta - broniła go jego dziewczyna, bo młody wzdrygnął się z obrzydzenia.
- Co z tego? To już w mieście dołów nie kopią?
- Ja nie umiem... - przyznał.
- Ech... Dobra, czy ktoś tu umie wykopać dołek, włożyć do niego szczury i zakopać z powrotem?! Tylko bez dotykania, najlepiej przez rękawiczkę albo torebkę, bo nie wiadomo, jaką zarazę to świństwo nosi! - Wszyscy jak jeden mąż, a sześcioro ich było, pokręcili głowami. Dziewczyny nie, bo: "kobiety nie są od odszczurzania", "jestem za ładnie ubrana", "boję się", "nigdy nie trzymałam w rękach łopaty!". Chłopaki nie, bo: "nie potrafię", "szczerze, to też się boję", "ale to gryzie!" (martwe też? dziwne), "co? jaki dołek? do śmietnika wywalić, ale co to, to nie ja!". Wściekły, zacząłem sam kopać ten cholerny dół jedną ręką, wspomagając się tym, co zostało mi z drugiej i po prostu nogą wepchnąłem do niego szczury. Tata biegał z trutkami, jednocześnie napominając, że wtykanie dwumetrowego kija do dołka pod garażem (pomysł jednego z chłopaków) jest tak samo skuteczne, jak próby wywabienia gryzoni dymem tytoniowym. Tego żywego nie złapaliśmy, ale liczymy na to, że trucizna zadziała.
Przez cały czas szóstka dzieciaków stała i bezmyślnie gapiła się, a my z tatą odwaliliśmy całą brudną robotę. Poza bohaterskimi wyczynami typu fajki i dwumetrowy kij, nikt nie wyraził najmniejszej chęci pomagania nam. I gdyby nie fakt, że nie było tam wtedy osób dorosłych, za Chiny Ludowe nie zgodziłbym się odszczurzać cudzego podwórka. Mimo iż nie jestem z miasta.

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 222 (256)