Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#57616

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tekst Estrie (http://piekielni.pl/57610) zmotywował mnie do napisania poniższego tekstu, z góry uprzedzam, że będzie przydługo i z opisami, ale bez tego może być trudno uchwycić "piekielność" całej sytuacji, a i straci nieco pikanterii.

Historia zaczęła się klika lat temu, gdy jako świeżo obroniony inżynier (ale już z doświadczeniem zawodowym), trafiłem do pewnej korporacji z bardzo rozpoznawalną międzynarodowa nazwą w pierwszej części, ale z dodatkiem "Polska" w drugiej. Do pracy nie będę ukrywał dostałem się z polecenia - osobą polecającą był kolega, który złożył wypowiedzenie i zaproponował mnie na swoje miejsce, ale uprzedzając mnie, że panuje tam niezły kociokwik.

Pominąwszy więc pierwsze 2 z 3 etapowej rekrutacji, stanąłem przed obliczem lidera zespołu (jakby nazwa kierownik była uwłaczająca, ale z angielska team leader może dla niektórych brzmi bardziej profi), facet patrzy w moje CV i zaczyna się rozpływać (tego tekstu w życiu nie zapomnę):

- Panie Vege z takim CV to Pańskie możliwości u nas są nieograniczone, wie Pan sky's the limit, ukończone studia na zachodniej uczelni, praca w centrali dużej korporacji na zachodzie, niedawno Pan skończył drugie studia w Polsce, szkolenia, certyfikaty ..., w naszym zespole to Pan długo miejsca nie zagrzeje, my potrafimy wyławiać perełki, wystarczy się wykazać, a po tym co tu widzę ambicji Panu nie brakuje...

W tym miejscu gość zaczyna się jeszcze bardziej rozpływać, jak mówi o obowiązujących u nich najwyższych światowych standardach w każdym aspekcie pracy, a systemach motywacyjnych, przejrzystości, o tym, że dzięki dopracowanemu systemowi rekrutacji oni wyłuskują najlepszych z najlepszych do współpracy (jakoś dziwnym trafem ja ominąłem to sito), generalnie cytował mi korporacyjną ulotkę przez dobre 15 minut.

Ustaliliśmy mój zakres obowiązków i wynagrodzenie (to drugie notabene jakoś nie leżało nawet koło najwyższych krajowych standardów, nie wspominając o światowych, w przeciwieństwie do tego pierwszego), dostałem umowę na 3 miesiące z informacją, że druga będzie na 5 lat.
Przez te 3 miesiące napatrzyłem się wystarczająco dużo, na te "najwyższe światowe standardy w każdym aspekcie ...:

1) Najwyższe światowe standardy dotyczyły tylko wymagań
2) System motywacyjny opierał się na "na zaszczycie pracownia dla korporacji o globalnym zasięgu", albo na kiju w postaci "jak Ci praca u nas nie odpowiada..."
3) Kumoterstwo i nepotyzm rozwinięte do granic absurdu, na umowę na czas nieokreślony mogli liczyć tylko znajomi królika, dziwnym trafem różnej maści stanowiska menadżerskie (w tym takie od nic nie robienia), zajmowali ziomkowie (w sensie pochodzenia z tej samej okolicy) Pani Dyrektor, albo osoby po tej samej Alma Mater co wyżej wspomniana.
4) Premie - Yeti - nikt ich (poza wymienioną w punkcie 3 kastą) nie widział, ale każdy o nich słyszał w ramach motywacji.

Co do motywacji - raz na miesiąc każdy departament odbywał teoretycznie nieobowiązkowe spędy (po godzinach pracy), w różnych (nie tanich) salach konferencyjnych, gdzie poddawano nas próbom prania mózgu, przepraszam motywacji - na takich spotkaniach słyszeliśmy teksty o byciu "samurajami informatyki", o tym, że firma to nasz drugi dom, druga rodzina i musimy być gotowi do poświęceń, "cały departament jest jak jeden organizm i działa w jednym celu" - normalnie Ein Volk, ein Reich, ein Führer.
Jedyne co było na tych spotkaniach dobre to catering.

Jakiś miesiąc po podpisaniu drugiej umowy, zostałem wezwany do miłościwie panującej Pani dyrektor, wraz z moim kierownikiem (przepraszam team leaderem) i tam zostałem poinformowany, że team leader zgłosił mnie do arcyważnego projektu, a ona po zapoznaniu się z moim CV, w pełni się z tym wyborem zgadza. W pierwszym momencie byłem zadowolony, oczyma wyobraźni widząc szansę wyrwania się ze swojego grajdołka.

Ale złudne były moje nadzieje, zajmując się wyżej wspomnianym projektem siłą rzeczy zaniedbałem swoje podstawowe obowiązki. Na zgłoszenia typu "emergency" reagowałem normalnie, ale tzw. "maintenance" leżał, gdyż liczyłem, że może team leader wyznaczy kogoś do tej nie arcytrudnej roboty - w końcu sam mnie zgłosił do projektu, to chyba powinien zapewnić mi możliwość pracy.

Team leader "zaprosił" mnie na rozmowę do salki konferencyjnej zwanej pokojem zwierzeń gdzie odbyliśmy mniej więcej taką rozmowę...
(TL) - team leader
(J) - ja

TL - Vege, w co Ty sobie pogrywasz!?! Ja dostałem przed chwilą bardzo niesympatycznego maila w sprawie tych raportów, których nie wykręciłeś, to są zlecenia poza departamentowe, to wali w nasz budżet.
J - Wiem, że tego nie wykręciłem, ale pracuję nad zleceniem od Pani dyrektor, jest to mocno absorbujące, myślałem że ktoś część tych prostszych rzeczy ze mnie zdejmie.
TL - To źle myślałeś, to, że dostałeś szanse, nie oznacza, że twoje podstawowe obowiązki mogą leżeć.
J - Ciężko tak dwie sójki za ogony..., to może chociaż nadgodziny...
TL - Jakie nadgodziny? Oszalałeś? Wiesz jaka jest polityka spółki w kwestii nadgodzin.
(polityka była taka, że jak się nie wyrabiasz to znaczy, że jesteś za słaby, a słabe ogniwa się wymienia).
J - Wiem jaka jest polityka firmy, ale tu się ona chyba nie stosuje, bo to jest zlecenia wykraczające poza mój zakres obowiązków.
TL - Masz w umowie podpunkt o wykonywaniu innych zadań zleconych przez przełożonego? Masz. To ja ci to zlecam i już nie wykracza. Możesz to robić w domu, ważne żeby całość gotowa była oddana w terminie.
I tu zostałem potraktowany motywacyjnym kijem "jak ci praca u nas nie odpowiada ...."

Na stratę pracy pozwolić sobie nie mogłem, w dodatku w dalszym ciągu liczyłem na możliwość przejścia do innego zespołu za lepsze pieniądze, zacisnąłem zęby i w domu w weekendy i po pracy temat skończyłem i oddałem nawet przed terminem.

Moje rozczarowanie osiągnęło poziom Mount Everest, jak po wszystkim okazało się, że o jakimkolwiek przejściu do innego zespołu mogę zapomnieć. Pani dyrektor, wraz z managerem z innego departamentu dostali premie, co nieco z pańskiego stołu spadło i mojemu team leaderowi, a ja nawet nie dostałem maila z podziękowaniem (cała korespondencja w temacie była prowadzona na płaszczyźnie team leader - ja, gdzie on później mnie usuwał śląc to "wyżej").
Na rozmowie z team leaderem usłyszałem, że w korporacji pracuje się na cały zespół, a nie indywidualnie, a zespół przed przełożonymi to on reprezentuje, i chyba nie myślałem, że po jednym takim zrywie z mojej strony to mnie będą na rękach nosić ...

W tym momencie zacząłem już ostro rozsyłać swoje CV gdzie i jak się dało (portale ogłoszeniowe, znajomi, rodzina).
Jakoś 2 tygodnie po powyższej akcji, dostaję od TL'a przesłany mail od Pani dyrektor, że ruszamy pełną parą z projektem wg. opracowanych przez NIEGO założeń, i związku z tym, że tak się świetnie spisał, będzie kluczową osobą w realizacji, z dopiskiem od team leadera "Vege otwiera się przed tobą potężny front wyzwań, traktuj to jak polecenie służbowe".
Odpisałem na to, że jestem zaszczycony, ale bez wyznaczenia osoby, która zastąpi mnie w podstawowym zakresie obowiązków, nie mogę się podjąć tego zadania, gdyż nie będę miał możliwości zaangażować... i takie tam, dając TL'wi kulturalnie do zrozumienia żeby pocałował mnie tam gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwą.
W odpowiedzi usłyszałem znad jego biurka "nie przyjmuję twojej odpowiedzi do wiadomości".
Team leader poinformował mnie, że wszelkie sprawy związane z tym wdrożeniem mają być kierowane bezpośrednio i tylko do niego.

Tak więc, słałem dalej CV, jednocześnie ciągnąc projekt w domu. W międzyczasie dowiedziałem się, że projekt jest tak ultra-mega ważny, że został do niego zatrudniony project manager. Panienka, która nigdzie wcześniej nie pracowała, a której największym atutem było nazwisko identyczne jak pierwszy człon nazwiska Pani dyrektor, za to z pensją doświadczonego PM.
TL czuł się zagrożony, bo przy trójce przy pańskim stole mniej dla niego skapnie.
Team leader od początku odbierał ode mnie "raporty" dotyczące postępu prac w pokoju zwierzeń, już nawet nie na maila, tylko wszystko na gębę, ewentualnie jak czegoś nie rozumiał to mu to rozrysowywałem na kartce.

To że bez problemu Pani dyrektor podpisała mi urlop, tylko potwierdziło moje przypuszczenia, że nie ma pojęcia, że jestem w to jakoś zaangażowany. Oczywiście po urlopie nie omieszkał mnie zmieszać z błotem, bo przecież urlop to nie jest żadne usprawiedliwienie dla braku postępu, a wręcz miałem więcej czasu żeby się tym zająć.

Na niecałe 5 tygodni przed deadline'm projektu moje poszukiwanie nowej pracy wieńczy sukces, jestem po rozmowie, warunki dogadane, umowa podpisana - w połowie następnego miesiąca już mnie w korporacji o najwyższych światowych standardach nie będzie (umowa na czas określony to 2 tygodnie wypowiedzenia). Informuje o tym TL'a jak również o tym, że chciałbym urlop odebrać w okresie wypowiedzenia.
I o to co słyszę:

- No cóż Vege to jest twój wybór, rozumiem, że w związku z tym projekt jest gotowy, działający i możesz mi go przekazać?
Odpowiadam:
- Jaki projekt?
Widzę tylko jego głowę wychylającą się znad monitora i potrzebę mordu w oczach i słyszę syk:
- Do salki konferencyjnej, natychmiast.

Przebieg rozmowy w salce konferencyjnej:

TL (wrzeszcząc) - Vege nie rób z siebie głupszego niż jesteś, nie zgodzę się na żaden urlop, jak projekt będzie nie gotowy.
J - Ale jaki projekt?
TL - Nie wyprowadzaj mnie z równowagi, ja mam długie ręce, potrafię i poza firmą zaszkodzić, ten projekt w sprawie którego się w tej salce prawie od 9 miesięcy we dwóch spotykamy.
J - A ten.., ale ja Pana informowałem mailowo, że ja się nie podejmuję, nie dostałem żadnej odpowiedzi, to znaczy, że Pan zaakceptował tego maila.
TL - A spotykaliśmy się tutaj, żeby o pogodzie pogadać, co? Zabawiłeś się moim kosztem, to już skończ i mów na jakim etapie jest projekt.
J - Na żadnym, spotykaliśmy się tutaj, bo prosił Pan o konsultację przy projekcie, do którego wstępniak ja robiłem, po tym jak zgłosił mnie Pan jako odpowiedniego kandydata do tej pracy do Pani dyrektor.
TL - Taki numer ze mną nie przejdzie, spotykaliśmy się tutaj, mówiłeś mi, że robota idzie naprzód, ja na podstawie tego informowałem Panią dyrektor i menadżera projektu.
J - Czy ja Ci cokolwiek mówiłem? Przekazywałem jakieś informacje o postępie jakichś prac? Możesz mi to w jakikolwiek sposób udowodnić? Pokaż mi mail ode mnie czy pismo w tej kwestii.
TL - Spółka Ci tak łatwo nie popuści ..., jeszcze jesteś pracownikiem, to jest działanie na szkodę pracodawcy, to jest karalne.
J - Co jest karalne? To wezwij bezpieczników, niech sprowadzą mój komputer, zabezpieczą maile na serwerze pocztowym, albo wiesz co ja to zrobię, ciekaw jestem co powie Pani dyrektor jak się okaże, że podpisywałeś się pod moją pracą, a oni muszą dyrektora departamentu o incydencie związanym z bezpieczeństwem poinformować.
TL - Dawaj ten papier i módl się, żebyśmy się na ulicy nie spotkali ...

Spojrzałem tylko z politowaniem na TL, który podpisał mi zgodę na wcześniejsze odejście. Później pocztą pantoflową dowiedziałem się, że poleciał z wilczym biletem ze stanowiska, szerokie plecy nie pomogły również Pani project manager, a Pani dyrektor świeciła oczami przed resztą dyrektorów, bo naobiecywała, że zgodnie z harmonogramem będzie dostępna nowa usługa dla klientów.

Jakoś rok później firma się zwinęła - to znaczy duży koncern z nazwy otworzył oficjalne przedstawicielstwo w Polsce, a firma straciła status przedstawiciela i dystrybutora na terenie Polski.

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 814 (886)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…