Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#68967

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, kiedy pracowałem jako wychowawca kolonijny, miał miejsce bardzo przykry incydent. Ale po kolei.

Kolonie za granicą, młoda kadra, dzieci w różnym wieku bawiące się beztrosko na plaży. Każda grupa dzieciaków miała jako opiekunów 2 lub 3 wychowawców, którzy pilnowali ich na każdym kroku. Do tego personel medyczny w postaci higienistki, która dyplom prawdopodobnie dostała w promocji przy zakupie jakiś kosmetyków. I to o niej będzie cała historia.

Główna bohaterka była młoda, ale nie wiem czy po studiach czy jakimś kursie. Nie rozmawiałem z nią. To, że dzieci leczyło się witaminą C lub amolem jest dla mnie jasne. Sam podawałem kubek czystej wody i mówiłem, że rozpuściłem w nim silną tabletkę, gdy dziecko przychodziło do mnie z bólem brzucha. Problem pojawiał się gdy dochodziło do poważniejszych incydentów.

Hotel kolonijny znajduje się w miejscu nieco odosobnionym. Oprócz samych hoteli przystosowanych do dzieci był w miasteczku jeden słabo zaopatrzony sklep. Więc gdy nadarzała się okazja opuszczenia tego "zadupia" Pani Higienistka pakowała torby, odpalała służbowego mustanga i leciała z chorym dzieckiem do większego miasta na zakupy. A nie, przepraszam, najpierw szybko podrzucała chorego do szpitala, po czym wciągał ją wir sklepów. Upierała się zawsze, żeby chore dziecko zostało w szpitalu na noc, bo przecież dzisiaj jest impreza w klubie. Mogę teraz wspomnieć o tym, że pani H była jedyną osobą uprawnioną do podawania leków dzieciom. Gdy jej nie było, obowiązek ten spadał na nas. Na szczęście nie było żadnej kontroli w czasie jej imprezowania.

Kolejną słabością naszego personelu medycznego był pewien Pan Portier/Sportowiec. Pan P/S dniami organizował gry w siatkówkę i piłkę nożną (wydawał piłki), a nocą rozmawiał na tematy psychologiczno-filozoficzne (tak mówiła) z panią H., w jej pokoju, za zamkniętymi drzwiami.

Pewnego dnia jeden z naszych wychowawców dość mocno uderzył się głową o słupek (stał na bramce w drużynie najmniejszych chłopców). Przez resztę dnia leżał u siebie i czuł się wyjątkowo źle. Cała kadra go na zmianę pilnowała i przynosiła mu posiłki. W tym czasie Higienistka pojechała z innym dzieckiem do szpitala. Wróciła wieczorem (bardzo tym faktem niezadowolona), akurat na rozpoczęcie występów dzieci (coś w rodzaju Mam Talent). Nasz kolega czuł się już lepiej, siedział i uśmiechał się do wszystkich, odpowiadał tego wieczora za dźwięk i nagłośnienie (mówiliśmy mu, żeby jeszcze poleżał, ale nie jak sam stwierdził "dupa już go boli od leżenia").

Rozpoczyna się występ, kolega puszcza muzykę i po paru sekundach pada jak długi na ziemię. Wychowawcy rzucają się do pomocy, jedni lecą po nosze, inni próbują go cucić i sprawdzają puls. A co robi pani H? Siedzi na końcu sali pochłonięta rozmową z Naczelnym Sportowcem. Zanim doczłapała na początek sali, koleżanka zdążyła zadzwonić po karetkę.
Wynieśliśmy kolegę przed budynek. Ja zostałem na sali bo wiecie, Show Must Go On.

Czas od telefonu do przyjazdu nie był długi, ale za to intensywny. Pani H dowiedziała się wszystkiego o sobie (szczerej prawdy). Co poskutkowało tym, że siedziała w szpitalu całą noc.

Kolega zmarł, dostał wylewu.

Ona jeździ dalej na kolonie bo ma "plecy" gdzieś wyżej.
Nie mówię, że gdyby była na miejscu stałoby się inaczej, może to by nic nie zmieniło, ale możliwe też, że mogłoby zmienić wszystko.

Miłego wysyłania dzieci za granicę Panie i Panowie.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 281 (381)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…