Jak już wcześniej pisałem, całą familią gnieździliśmy się kiedyś nad gimnazjum w mieszkaniu służbowym. Rodzinka niemała - rodzice, ja, brat i dwie siostry. Starsza trójka w wieku okołogimnazjalnym, najmłodsza- lat dwa.
Z mieszkaniem naszym wiąże się cała masa mniej lub bardziej piekielnych historii. Dzisiaj opiszę tę najgorszą.
Zdarzyło się tak, że na dachu gimnazjum (w tym i naszym) były przeprowadzane jakieś prace naprawcze, no i dobrze, bo sufit nam przeciekał od kiedy pamiętam. Hałas był - wiadomo, ale znosiliśmy go dzielnie. Panowie wreszcie prace zakończyli i znów mogliśmy cieszyć się względnym spokojem.
Była zima, kaloryfery poodkręcane, na zewnątrz skrzyły się hałdy śniegu. A my zaczęliśmy chorować.
Wieczorem łapał nas ból głowy. Nie jakoś strasznie uciążliwy, zwaliliśmy winę na zatoki, a że rano dolegliwości ustępowały, nikt z nas się specjalnie nie przejmował. Tylko najmłodsza M. przed zaśnięciem długo płakała.
Cała nasza starsza trójka mieszkała w jednym, dużym pokoju. Pewnego wieczora (S)iostra wracając z łazienki głośno trzasnęła drzwiami. Nie odrywając się od książki, opieprzyłem ją z góry na dół, bo przecież wie, jak ciężko jest uśpić M. Wobec braku odpowiedzi podniosłem poirytowany wzrok na siostrę... akurat, żeby zobaczyć, jak osuwa się po drzwiach na podłogę. Wszyscy w panice, prowadzimy ją do łóżka, tata już miał dzwonić po pogotowie, ale S poczuła się lepiej i wytłumaczyła, że zakręciło jej się w głowie, bo zbyt gwałtownie wstała. Poza tym znów boli ją głowa i chce się spokojnie przespać.
Alarm odwołany.
Kilka następnych dni minęło bez niespodzianek. Aż wieczoru pewnego, umyty i pachnący, rozmawiałem w kuchni z tatą. Głowa jak zwykle mnie pobolewała, ale nagle poczułem się naprawdę źle. Przeprosiłem rodziciela i poszedłem do toalety w celu wiadomym. Lepiej się nie poczułem, więc stwierdziłem, że jednak pójdę do łóżka. I tu następuje czarna plama w mojej pamięci...
Następna rzecz, jaką pamiętam, to podmuch lodowatego wicherku wpadającego przez otwarte drzwi wejściowe, krzyki, bieganinę. Potem znów pustka.
Ocknąłem się w moim łóżku, płatki śniegu spadały mi na twarz, wiatr hulał po pokoju. W dziwnym półśnie rejestrowałem jakieś obce osoby w domu, potem była karetka...
Obudziłem się w szpitalu, obok mamy i najmłodszej M. Diagnoza - zatrucie tlenkiem węgla. Podtruwał nas piec gazowy w łazience. Według słów pana z Pogotowia Gazowego, gdybyśmy zdążyli zasnąć przed moim "atakiem", nie dożylibyśmy do rana.
W szpitalu spędziliśmy - ja, mama i M.- około miesiąca. W tym czasie reszta rodziny musiała radzić sobie bez ogrzewania i ciepłej wody. W środku zimy.
Najlepsze jednak dopiero przed nami!
Okazało się, że przyczyną niewłaściwego działania pieca był niedrożny komin. A co go zatkało?
Ano gruz, którego panom robotnikom nie chciało się nosić do specjalnego pojemnika.
Z mieszkaniem naszym wiąże się cała masa mniej lub bardziej piekielnych historii. Dzisiaj opiszę tę najgorszą.
Zdarzyło się tak, że na dachu gimnazjum (w tym i naszym) były przeprowadzane jakieś prace naprawcze, no i dobrze, bo sufit nam przeciekał od kiedy pamiętam. Hałas był - wiadomo, ale znosiliśmy go dzielnie. Panowie wreszcie prace zakończyli i znów mogliśmy cieszyć się względnym spokojem.
Była zima, kaloryfery poodkręcane, na zewnątrz skrzyły się hałdy śniegu. A my zaczęliśmy chorować.
Wieczorem łapał nas ból głowy. Nie jakoś strasznie uciążliwy, zwaliliśmy winę na zatoki, a że rano dolegliwości ustępowały, nikt z nas się specjalnie nie przejmował. Tylko najmłodsza M. przed zaśnięciem długo płakała.
Cała nasza starsza trójka mieszkała w jednym, dużym pokoju. Pewnego wieczora (S)iostra wracając z łazienki głośno trzasnęła drzwiami. Nie odrywając się od książki, opieprzyłem ją z góry na dół, bo przecież wie, jak ciężko jest uśpić M. Wobec braku odpowiedzi podniosłem poirytowany wzrok na siostrę... akurat, żeby zobaczyć, jak osuwa się po drzwiach na podłogę. Wszyscy w panice, prowadzimy ją do łóżka, tata już miał dzwonić po pogotowie, ale S poczuła się lepiej i wytłumaczyła, że zakręciło jej się w głowie, bo zbyt gwałtownie wstała. Poza tym znów boli ją głowa i chce się spokojnie przespać.
Alarm odwołany.
Kilka następnych dni minęło bez niespodzianek. Aż wieczoru pewnego, umyty i pachnący, rozmawiałem w kuchni z tatą. Głowa jak zwykle mnie pobolewała, ale nagle poczułem się naprawdę źle. Przeprosiłem rodziciela i poszedłem do toalety w celu wiadomym. Lepiej się nie poczułem, więc stwierdziłem, że jednak pójdę do łóżka. I tu następuje czarna plama w mojej pamięci...
Następna rzecz, jaką pamiętam, to podmuch lodowatego wicherku wpadającego przez otwarte drzwi wejściowe, krzyki, bieganinę. Potem znów pustka.
Ocknąłem się w moim łóżku, płatki śniegu spadały mi na twarz, wiatr hulał po pokoju. W dziwnym półśnie rejestrowałem jakieś obce osoby w domu, potem była karetka...
Obudziłem się w szpitalu, obok mamy i najmłodszej M. Diagnoza - zatrucie tlenkiem węgla. Podtruwał nas piec gazowy w łazience. Według słów pana z Pogotowia Gazowego, gdybyśmy zdążyli zasnąć przed moim "atakiem", nie dożylibyśmy do rana.
W szpitalu spędziliśmy - ja, mama i M.- około miesiąca. W tym czasie reszta rodziny musiała radzić sobie bez ogrzewania i ciepłej wody. W środku zimy.
Najlepsze jednak dopiero przed nami!
Okazało się, że przyczyną niewłaściwego działania pieca był niedrożny komin. A co go zatkało?
Ano gruz, którego panom robotnikom nie chciało się nosić do specjalnego pojemnika.
Ocena:
704
(742)
Komentarze