Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#77870

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z pamiętniczka instruktorki narciarstwa, czyli ostatnia część historii #77388 i #77597. Tym razem tylko jeden punkt i, ee… zbieranina rzeczy-które-nigdzie-nie-pasowały.

7. Dzieci z problemami.

Zastanawiałam się, czy w ogóle to umieszczać, bo temat nieprzyjemny i może mało, hm, epicki, ale jak się zastanowić to – moim zdaniem – najbardziej piekielny ze wszystkich, bo po prostu niebezpieczny.

a) problemy fizyczne – nie jestem lekarzem, nie mam spisu przeciwwskazań do jazdy na nartach, ale nie sądziłam, że kiedykolwiek będzie potrzebny. Zasada jest ta sama, co na stoku – wchodzisz na własną odpowiedzialność. Tak jak nikt nie robi wywiadu przy sprzedaży karnetów, tak nikt nie wypytuje o choroby przy zapisach na lekcje (pomijając już nasz brak wiedzy, to dochodzi do tego czas i niechęć do robienia z klientów idiotów – skoro przyszedł, to widocznie może). Poza tym jest wiele przypadłości, które jedynie utrudniają naukę, ale nie powodują zagrożenia dla ucznia, więc właściwie wystarczyłoby poinformować instruktora o sytuacji, ale… Ale na kilkoro uczniów z problemami powiadomiona zostałam o nich raz i to w przypadku małej dziewczynki, której niesamowity brak koordynacji zrzuciłabym po prostu na wiek i nie podejrzewałabym nawet nic poważniejszego.

A co było jeszcze? Na przykład chłopiec z astmą. O której dowiedziałam się, kiedy w górnej połowie stoku wysapał, że jakoś tak mu się źle oddycha, ale mamusia ma takie do psikania. Nie wiem, jakim cudem na nikogo nie wpadliśmy, ale przysięgam, nigdy tak szybko nie jechałam z dzieckiem między nogami. A co mamusia po solidnym opierdzielu? Że nie powiedziała, bo myślała, że wtedy dziecku nie pozwolimy jeździć (powtarzam – nie mam pojęcia, znam jedną osobę z astmą, która ma problem po wejściu po schodach, a drugą, która codziennie biega, więc ja się nie znam, ale, cholera jasna, wolałabym zostać uprzedzona), co mnie zamurowało – zakłada, że to może stanowić barierę, czyli będzie niebezpieczne, ale i tak dziecko wysyła?

Kolejne – dwunastolatka po niedawnej operacji kolana (zerwane więzadła). Robimy rozgrzewkę, bierzemy narty, ta marudzi, że ją noga boli. Ogólnie była marudna i taka trochę paniusiowata, więc w pierwszej chwili założyłam, że boli, bo pod górkę trzeba podejść. Ale narzekała coraz bardziej, ja podpytuję, a ta z tą operacją… A zerwane więzadła to akurat przypadek, który miałam dwa razy w rodzinie, więc „coś tam” dla odmiany wiedziałam, policzyłam szybko i, cholera, wyszło mi, że na takim etapie rekonwalescencji to moja kuzynka kończyła kuśtykać i wciąż była rehabilitowana… Lekcja przerwana, młoda przestraszona, matka obrażona. Bo ona myślała, że dobrze będzie to trochę „rozruszać”.

No i w sumie najbardziej przykre. Do tej pory nie wiem, co K. było, ale obstawialiśmy jakieś lżejsze porażenie mózgowe. K. bardzo chciał jeździć, dało się z nim dogadać (dukał, ale rozumiał wszystko), ale jeśli chodzi o jazdę, to jakby nie widział, że robi inaczej (np. ma stanąć koło mnie i ułożyć narty równo z moimi, a staje gdzieś dalej, każda narta w inną stronę, a K. się przygląda i pyta, czy dobrze). Ale nie o to chodzi, bo jeśli dziecko chce jeździć, a rodzica stać na duuużo lekcji, to nie ma sprawy – zawsze się czegoś nauczy (po 3 lekcjach K. umiał przejechać bez podtrzymywania z 5 metrów i to naprawdę był duży krok naprzód), kolega jeździł cały sezon z dzieckiem z zespołem Downa, kwestia zapału i cierpliwości ucznia. Problemem było to, że K. był ode mnie wyższy więcej niż o głowę, a jak się przewrócił, to leżał i nie ruszał się, dopóki go się nie postawiło do pionu – ot, jakby podnosić osobę nieprzytomną. Zero ruchu. Nawet po odpięciu nart. Tak że naprawdę dużo czasu mijało na zbieraniu K. z ziemi. Okej, kończymy lekcję, podchodzę do ojca, zła, że nie uprzedził, ale chwalę zapał K. i sugeruję, żeby na nast. lekcje zapisywać K. do chłopaków, bo szkoda czasu, a oni go podniosą w kilka sekund. A ojciec? Ojciec burknął, że „K. ma lekkie problemy z koordynacją” i uciekł, bo ja zbierałam szczękę z podłogi. Ale to nie koniec, bo przyszli znowu i znowu do mnie. Sytuacja się powtarza, na koniec już stanowczo mówię ojcu, że dla K. nie jest najlepszym wyjściem jazda ze mną, bo nie mam tyle siły co faceci, ojciec pyta, czy w ogóle jest sens dalej jeździć, ja odpowiadam twierdząco i chwalę K. za co się dało, ojciec coś tam mamrocze, żegnamy się. A następnego dnia – znowu do mnie. K. coraz bardziej sfrustrowany ciągłym leżeniem na plecach zanim go pozbieram, ja podpytuję, czy to może on sam chce wciąż jeździć ze mną, bo wtedy inna sprawa zupełnie, ale nie, K. nie miałby nic przeciwko zmianie instruktora. Na koniec nie wytrzymuję, ostrzej tłumaczę ojcu, o co chodzi, bo, cholera, jasne, mi też niewygodnie i się męczę, tyle że nie o to chodzi, sama tę pracę wybrałam i nie oczekuję, że klient ma się przejmować moim zmęczeniem, ALE jeśli wyjaśniam, że dziecko jeździ np. o 20 minut krócej, bo ten czas spędza leżąc bezradnie na śniegu, a ojciec ma to gdzieś, to chyba coś nie tak. Podziałało? Mhm. Nie pojawili się więcej u nikogo. Mogę mieć tylko nadzieję, że zmienili stok, bo K. naprawdę chciał jeździć.

b) psychicznie (okej, po prostu nie pasowało nigdzie indziej ;p) – dość częsta sytuacja, czyli wchodzi maluch na stok i zaczyna z miejsca płakać. Bo górka, bo bez mamy, bo coś tam. Nic dziwnego, w końcu taki 3-, 5–latek nie wie tak naprawdę, na co się godzi, mówiąc, że chce jeździć. Chwilę zajmuje uspokojenie dziecka, najczęściej pomaga „raz sobie zjedziemy, a jak się nie spodoba, to skończymy”, a ten jeden zjazd się robi z dzieckiem między nogami, ojej, fajnie, szybko, ja też chcę, i tyle (są też maluchy, które podłapują negocjacje i potem słyszę „to jak ładnie się zatsimam, to pani tak zie mną jeście źjedzie sibciutko” :D). No i mama na dole/w barze, więc też dziecko spokojne.

Ale ze trzy razy zdarzyły się też mamy, które po prostu podrzucały takie zaryczane dziecko i w długą! Za pierwszym razem, zanim ogarnęłam, co się dzieje, to sobie stałam chwilę. Ja i beczący czterolatek, który jeszcze przede mną ucieka, bo jestem tą złą, z którą musi zostać bez mamusi... No dobra, oprzytomniałam, lecimy do mamy do baru, a ta obrażona, bo czas leci. Pozostałe razy to samo, tyle że reagowałam już szybciej i gromkim głosem nakazywałam zatrzymanie. XD Co mamy (nigdy nie zrobił tego facet)? Mamy, że przecież godzina jest opłacona, to mam wziąć dziecko i jeździć. Dziecko, które ryczy tak, że nawet matka nie może go uspokoić. Raz też usłyszałam, że widocznie nie mam przygotowania pedagogicznego (po tym, jak dobre kilka minut dziecko wyło i wołało, że „przecież mówiło, że nie chce jeździć”). No nie mam, no, co zrobić. I nagle zaczęłam doceniać wszystkich rodziców, którzy mówili, że jak młode nie będzie się chciało uczyć, to żeby z nim tylko pojeździć, nie zmuszać do ćwiczeń, żeby się nie zraziło – mogliby trochę rozsądku tym mamusiom podrzucić.

BONUS, czyli pojedyncze sytuacje zostawiające z opadem szczęki.

a) Siusiu – toaleta w barze. Ze starszym dzieckiem po prostu podchodzę, a młodsze odprowadzam do rodzica. Jednej mamie się to nie spodobało, bo właśnie smażyła sobie kiełbasę przy ognisku. Proponuję, że jej przytrzymam w tym czasie. Nie, bo ona zapłaciła mi za zajmowanie się dzieckiem przez godzinę, więc mam się nim zajmować. Uhm. Młoda miała chyba pięć lat, ale z tymi wszystkimi ciuchami narciarskimi miałaby problem w WC, a ja ani nie miałam ochoty, ani nie czułam się uprawniona do oglądania gołej pupy obcego dziecka. Po krótkiej dyskusji matka z fochem poszła – kiedy oznajmiłam, że zapłaciła za naukę jazdy, a nie „zajmowanie się”, więc nie ma problemu, robimy w tył zwrot i idziemy dalej jeździć…

b) Języki obce a płeć – głównie pojawiali się Polacy, naprawdę rzadko obcokrajowcy, ale jedną z nich zapamiętam – Rosjanka, która koniecznie chciała lekcję z kobietą (a poza mną sami panowie tam uczyli). Akurat stałam przy koordynatorce, rozmawiałyśmy wszystkie po angielsku, mówię, że nie ma sprawy, angielski znam na tyle, że spokojnie mogę uczyć. Aaa… Nie. Nie angielski, bo to dla jej córki, która po angielsku nie mówi. A. No to problem, bo ja po rosyjsku znam parę zwrotów i wierszyków dla dzieci, więc niet, ale X miał ostatnio grupę rosyjskojęzyczną, więc żaden problem. Ach, jednak problem, bo jest mężczyzną, a córeczka chce do kobiety. No nie, nie ma opcji, żebym błyskawicznie nauczyła się rosyjskiego, ale że znam jeszcze (słabiej niż angielski, ale do prowadzenia lekcji wystarczy) dwa inne języki, to pytam, bo może akurat młoda coś tam liznęła. No nie. Młoda tylko rosyjski i ja mam z nią jeździć i mówić po rosyjsku. My z koordynatorką na siebie, zdziwione, przecież nie może poważnie czegoś takiego wymagać, skoro słyszy, że po rosyjsku nie umiem, ale… Jednak może. Bo ja będę jeździć z młodą, a X za nami w roli tłumacza. Oczywiście zapłaci jak za jednego instruktora, w końcu jeden uczy. Na koniec wyraziła opinię o instruktorach sprowadzającą się do tłumoków, co to się języków nie uczyli. Może bym nawet jakoś zareagowała, ale byłam zajęta zwijaniem się ze śmiechu po jej propozycji 2 instruktorów w cenie 1.

c) „Bo pani nie mówiła, że...” - czyli niedoinformowane biedactwa.
- „...trzeba umieć jeździć” - trzyosobowa rodzina kupuje karnety, wypożycza sprzęt i nie zostaje wpuszczona na wyciąg, bo nie umie nawet utrzymać się w pionie, stojąc w miejscu. Jak się okazuje, wszyscy mają narty pierwszy raz na nogach, zakładali, że „jakoś” wjadą z dzieckiem (a potem pozabijają się w drodze na dół, robiąc przy okazji krzywdę innym?). Cytat to pełen oburzenia okrzyk na temat pani w kasie, która ich nie uprzedziła, że „to nie jest takie łatwe” (tak, kolejny cytat). Sytuacja zakończona z korzyścią dla nich, zwrócili swój sprzęt i karnety, a wzięli dziecku instruktora, ale no… Karuzela śmiechu.

- „...trzeba mieć karnet przy sobie” - to z innego miejsca, gdzie stok jest tak jakby w dół, czyli kupujesz karnet w kasie na górze i najpierw zjeżdżasz, a potem wjeżdżasz. Nauczona doświadczeniem pytam ojca (miałam dwójkę, on i córka), czy mają karnety. Tak, mają. No to jedziemy, a na dole niespodzianka – karnetów brak. Ojciec z awanturą, że karnety są, żona ma w barze na górze, a to wszystko moja wina, bo nie powiedziałam, że ma je wziąć ze sobą, tylko spytałam, czy ma. Koniec końców, wściekły ojciec maszerował na piechotę do żony, bo telefonu również przy sobie nie miał, ja odmówiłam stanowczo biegania po wielkim barze (trzy piętra…) i wypytywania o jego żonę, a na tym wyciągu na jednym karnecie nie wjedzie więcej niż jedna osoba (znaczy, ja na swój nie mogę wpuścić kogoś innego).

- „...nie ma instruktora” - to nie do mnie, ale dla odmiany bardzo częste. Czyli wchodzi klient, kupuje karnet, płaci za sprzęt, idzie do wypożyczalni, mierzy, dopasowuje, zjawia się 10 minut później, oznajmia, że jeszcze chce instruktora, a tu niespodzianka, bo instruktorów najczęściej z marszu nie ma, trzeba się zapisywać wcześniej. I ludzie uprawiają lament, bo przecież mają już karnet i sprzęt, więc co teraz?!?!?!?!? I dlaczego nikt im nie powiedział od razu?!?!??!?!

A my później robiliśmy sobie symulacje:
- Dzień dobry, poproszę karnet.
- NIE MA INSTRUKTORA!!!

Ewentualnie bardziej full version:
- Dzień dobry, poproszę karnet.
- A proszę mi powiedzieć, czy umie pani jeździć? Czy zdaje pani sobie sprawę, że to trudne? Że trzeba uważać z astmą, a po operacji kolana to tak od razu nie wolno? Czy wie pani, że nie ma wolnych instruktorów? Tak? To świetnie. Proszę, karnet. I proszę mieć go przy sobie na wyciągu, nie zostawiamy karnetów w barze.

Tak że tego… Fajnie było, ale się skończyło. Chociaż teraz zaczynam obstawiać spływy. I liczyć, ile osób zleci z wodospadu, bo nie będzie słuchało co trzeba zrobić. ;p

narciarstwo

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 228 (244)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…