Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#78125

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A propos dyskusji w komentarzach o dzieciach mniej lub bardziej niepełnosprawnych umysłowo i wyborze szkoły. W podstawówce chodził do naszej klasy Z., chłopiec z właśnie takim lżejszym upośledzeniem – lekkim na tyle, że nie było po nim widać, na co cierpiał, natomiast że coś mu jednak było, robiło się jasne po pierwszych dwóch minutach przebywania z nim.

Większość lekcji rozwalona. Zaczepiał wszystkich, krzyczał albo mówił zawsze podniesionym głosem, popisowym numerem było rzucenie się z rozbiegu w szafę, tablicę czy ścianę. Nauczyciele niby reagowali, ale tak naprawdę nic nie mogli zrobić – każde inne dziecko zostałoby ostatecznie wyproszone na korytarz, a on musiał zostać, bo nie wiadomo, co by zrobił. Matka, wzywana, przychodziła często (pracowała w tej samej szkole), coś tam mu tłumaczyła, prosiła, kazała, ale też to wiele nie dawało. Do tego standard – nigdy nie byliśmy na bieżąco z materiałem, bo milion powtórek, przed końcem roku on zajmował praktycznie cały czas na podniesienie ocen, bo wieczne zagrożenia, a wszystkie koła przedmiotowe, z założenia przeznaczone do przygotowywania się do konkursów, były zdominowane przez Z. i jego powtóreczki, na które siłą przyprowadzała go mamusia, bo on wymaga szczególnej uwagi i same zajęcia wyrównawcze nie wystarczą. Skończyło się tak, że Z. był izolowany/odrzucany przez nas, na ile się dało, ale wtedy w spornych sytuacjach matka stawała zawsze po jego stronie – bo on biedny, bo nie jego wina. No być może, ale nasza też nie. Nie mogłam np. nie pożyczyć mu linijki, jeśli chwilę wcześniej szarpnął mnie za włosy, bo zaraz o wszystkim wiedziała mama i leciała "z prośbą", żeby go traktować normalnie, jak innych. A że właśnie normalnie innym po czymś takim też bym czegoś nie pożyczyła? Nieistotne najwyraźniej.

Konkrety? Głównie pamiętam te związane ze mną, więc pewnie wyjdę na niesamowicie skupioną na sobie osobę, ale trudno. :P Poza tym to właściwie bardziej wylewanie żali, więc śmiało możecie przejść do zakończenia, jeśli za długo.

Lekcje muzyki mieliśmy z plastykiem, który właściwie robił z nami samą teorię, bo ani nie grał, ani nie śpiewał. Nie jego wina, pewnie dostał te lekcje, bo „ktoś musiał”. W okolicach wystawiania ocen Z. powiedział, że nauczył się „Wlazł kotek na płotek”, przyniósł ze sobą cymbałki, zagrał, dostał sześć. Nauczyciel, zachwycony inicjatywą, opowiadał nam przez pół lekcji o tym, jak to fantastycznie, zobaczcie, Z. tak nas zaskoczył, ojejejej, każdy może, bierzcie przykład. No to chciałam wziąć, zaproponowałam, że zagram coś na pianinie (stało w sali). Nie, bo już nie ma czasu. Spoko. Następna lekcja, zależało mi na ocenie, proszę znowu – nie. Wkurzyłam się, dla zasady wstałam, siadłam do pianina, zagrałam „Marsz żałobny” Chopina. Dostałam uwagę. Okej, może i się należała za niesłuchanie/przerywanie lekcji, coś w ten deseń, ale ja ją dostałam za to, że z premedytacją chciałam umniejszyć dokonania kolegi.

Druga sprawa, przy tym samym wystawianiu ocen, ale któraś z kolejnych lekcji. Z. najpierw przeszkadzał pół lekcji, potem znalazł jakąś piosenkę w podręczniku, którą znał, chciał zaśpiewać. Oczywiście. Zaśpiewał, dostał sześć. Już wiedząc, co będzie, więc trochę może złośliwie, zaproponowałam, że mogę zaśpiewać cokolwiek z podręcznika (przy wszystkich utworach były nuty, a ja chodziłam do PSM). Mało nie wyleciałam z klasy za karę – popisuję się, robię to specjalnie, a oceny trzeba wystawić, niektórzy muszą poprawiać. Z. tym sposobem, nie robiąc nic przez cały rok, skończył z piątką z muzyki, bo nauczyciel pozwolił mu jeszcze odpowiadać na tej lekcji z wybranego tematu. Nikomu innemu nie dał możliwości zdobycia dodatkowej oceny, bo przecież nikt poza Z. nie miał aż tak złej sytuacji, więc o co nam chodzi. Więc Z. miał piąteczkę. Ja, starając się przez cały rok, grając na pianinie, śpiewając w chórze itd., też miałam piąteczkę. A najlepsze? Solidni uczniowie, którzy sprawdziany zaliczali na cztery (a nie na dwa^^), nie mieli piąteczek, tylko czwóreczki, mimo że oceny mieli generalnie lepsze niż Z.

Bardzo podobna sytuacja była z WF-em. Mieliśmy oddzielnie z chłopcami, ale te na basenie prowadziła nasza nauczycielka dla wszystkich, stąd oceny były wystawiane drogą dyskusji. Zasada od zawsze była jasna – sześć tylko dla tych, co chodzą na zawody. Ja z większości WF-owych rzeczy nie byłam wybitna, ot, przeważnie cztery czy pięć, ale bez szału. Trenowałam tylko to nieszczęsne pływanie (i to osiem razy w tygodniu przez parę lat, więc można sobie wyobrazić, jak pływałam) i trochę akrobatykę, ale zbyt nieregularnie, żeby się z nią gdziekolwiek pchać. Chyba w V klasie złożyło się tak, że z różnych powodów trochę tych pływackich zawodów opuściłam, więc właściwie byłam pogodzona z myślą, że 6 mi się nie należy. Pogodzona byłam do czasu, kiedy okazało się, że wystarczy w ciągu danego roku NAUCZYĆ się pływać i przepłynąć jakąś parodią pieska jeden basen, żeby sześć na koniec dostać niemal z automatu. Sugeruję nieśmiało, że w takim razie może mi też się da podnieść ocenę, bo jednak na jakichś zawodach bywałam, no i nauczycielka dobrze wie, jak pływam. Nie, bo nie ma powodu, żeby stosować dla mnie taryfę ulgową, znałam zasady, trzeba patrzeć na zrobione postępy, bla bla bla. No okej, niech będzie. Tyle że w tym momencie odzywa się nauczyciel chłopaków i mówi, że właśnie, że postępy, że Z. ma też dobre oceny z gimnastyki, bo, uwaga, zrobił w końcu fikołka. W przód. Wtedy nie wytrzymałam i po prostu wyszłam. Dlaczego? W tym roku mieliśmy samodzielnie przygotować układ niby gimnastyczny, do muzyki, ze wstążkami, więc babka dobrze wiedziała, co potrafię – ale, jak widać, nie wszystkim gimnastyka mogła podnieść ocenę.

A ja mogę tylko dziękować mamie, że w porę zauważyła, co się dzieje, i nie pozwoliła mi zrezygnować ani z treningów, ani z muzycznej, bo jako rozżalona małolata już byłam na etapie „po co, skoro wszyscy to mają w...”.

Nawiasem mówiąc, na plastyce i technice było to samo – za każdy bohomaz czy rozwalające się dzieło z techniki dostawał pięć albo sześć, bo „inaczej nie umie i robi na miarę swoich możliwości”. Jak rozumiem, cała nieutalentowana reszta tak naprawdę umiała inaczej i chłopcy (jakoś u nas mniej uzdolnieni artystycznie) tylko sobie żarty robili, a potem za karę dostawali tróje. I wiecie, to nie tak, że ja komuś zazdrościłam ocen czy musiałam być najlepsza. Zawsze wszystkim podpowiadałam, nawet był czas, kiedy to klasa decydowała, z kim usiądę na danym sprawdzianie, żeby podpowiadać itd., dawałam „korki” i z dobrych ocen kolegów, którym coś tłumaczyłam, cieszyłam się nawet bardziej niż ze swoich. Ale jednak szlag trafiał, kiedy kogoś obejmowały zupełnie inne zasady niż całą resztę. A po co w ogóle wysyłać dziecko do normalnej szkoły, skoro się chce specjalnego traktowania?

Skończyło się tak, że odrzucany przez wszystkich Z. przepisał się w VI klasie do klasy równoległej. Po początkowym zachwycie (bo tamci widzieli tyle, co na przerwach, czyli my źli, wykluczamy kolegę z zabaw), kiedy wyszło na jaw, że lekcje z Z. wcale nie są takie super, historia się powtórzyła – czyli Z. znowu wykluczony z życia klasy. Chciał się przepisać z powrotem, bo – wg jego mamy – tam było tak samo źle, ale u nas przynajmniej znajomi ludzie, tyle że się nie udało. Nie wiem, czy dlatego, że nasi rodzice protestowali, czy dlatego, że to już ostatnia klasa, ale wszyscy się cieszyliśmy i wreszcie był spokój.

I tak sobie teraz myślę, że niby rozumiem, że może jego mama chciała, żeby wyszedł do ludzi czy coś, a nie siedział sam na nauczaniu indywidualnym (była w szkole taka możliwość i były osoby, które z niej korzystały, bo do szkoły integracyjnej było 40 km), ale z perspektywy pozostałych uczniów to oznaczało stratę ogromnej ilości czasu. Tak że, odnosząc się do dyskusji o zasadności wysyłania takich dzieci do normalnych szkół, jestem przeciw. Gdybym miała dziecko, nie chciałabym, żeby ktoś bawił się wyrównywanie szans czy inną pracę u podstaw jego kosztem.

szkoła

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 170 (210)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…