Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90085

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Spotkałam niedawno znajomego z podstawówki, a spotkanie stało się okazją do rozmowy przy piwku, tudzież dwóch.

Ale zanim o tym, trochę wstępu.

Znajomy, nazwijmy go Rafał, w szkole jak to się mawia "orłem nie był". Mała miejscowość, rodzina z biedniejszych, ale nie jakaś patologia, matka przy dzieciach, ojciec w budowlance pracował, choć chyba bardziej okazjonalnie niż na stałe. Rafał przechodził z klasy do klasy, jak złapał jedynkę, to poprawił na trójkę, ogólnie oceny z tych niższych, ale stabilne. Ale od zawsze ciągnęło go do motoryzacji. Koło szkoły był warsztat, Rafał często tam chodził, podpatrywał, pytał, w wieku nastoletnim był pierwszym w klasie z własną motorynką, wiecznie coś przy niej kombinował, naprawiał. Poszedł do technikum mechanicznego, potem zaczął wyjeżdżać za granicę - typowe saksy, jakieś truskawki, ogórki, szparagi. W międzyczasie, jak wracał do Polski na miesiąc czy dwa, łapał fuchę we wspomnianym wcześniej warsztacie. I tak przez dobrych kilka lat, kasy trochę odłożył, wreszcie wrócił na stałe, założył własny warsztat.

Warsztat początkowo ot, garaż, jakiś podnośnik, ale dość szybko zyskał renomę, wiele osób na terenie już go kojarzyło z tego pierwszego warsztatu, stopniowo kupował nowy sprzęt, rozbudował budynek, teraz to już całkiem prężna firma, w której zatrudnia kilku pracowników i prowadzi staże dla uczniów ze swojego starego technikum.

Rafał w międzyczasie spiknął się z koleżanką z klasy - nazwijmy ją Marysia. Wpadli na siebie na wyjeździe, gdzieś na tych truskawkach czy szparagach, zaczęli ze sobą "chodzić", dziś są już dawno po ślubie.

Marysia pochodziła z miejscowości obok, jej sytuacja rodzinna była podobna, w szkole też podobnie - oceny typu dwójki, trójki, czasem jakaś czwórczyna. Poszła do szkoły fryzjerskiej czy kosmetycznej, po szkole trochę pracowała w lokalnym małym markecie, trochę jeździła za granicę, żeby dorobić. W końcu zajęła się tzw. "robieniem paznokci", początkowo jeździła po prostu po domach, ale niedawno otworzyła swój mały gabinet, zrobiła też kurs, zdała jakiś egzamin.

Rafał i Marysia mają dwóch synów, starszemu (10 lat) dajmy na imię Piotruś, młodszy w wieku przedszkolnym.

Ogólnie powodzi im się dobrze. Tak patrząc z zewnątrz, odnieśli sukces i w życiu prywatnym, i zawodowym. Finansowo raczej dobrze sobie radzą. Wybudowali ładny dom, stać ich na wyjazdy rodzinne co najmniej z dwa razy do roku, ich firmy cieszą się dobrą opinią w okolicy, w dodatku oboje w swojej pracy robią coś, co lubią, jako małżeństwo też wydają się szczęśliwi. No pewnie, że jakieś problemy na pewno mają, ale tak ogólnie - udało im się osiągnąć wg mnie więcej, niż wielu osobom, które w szkole miały same piątki.

Dlatego właśnie nie rozumiem, dlaczego Rafał tak przeżywa, że jego syn słabo sobie radzi w szkole. Załatwił mu kilku korepetytorów, z jego słów wynika, że chłopak ma prawie drugą szkołę w domu. Do tego zajęcia dodatkowe z dwóch języków i dowożenie go raz w tygodniu na basen. Skarży się też, że Piotrek, zamiast się uczyć, to najchętniej by przesiadywał całymi dniami z nim w warsztacie...

Nie mam pojęcia, co w tym złego - wg mnie powinien się cieszyć, że syn podziela jego zainteresowania i może w przyszłości pomoże mu rozwinąć firmę, a nie wywierać na chłopaku presję i cisnąć na piątki... On z kolei uparcie twierdzi, że chce synowi dać coś, czego sam nie miał...

rodzice szkoła ambicje

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (140)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…