Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Cedrik

Zamieszcza historie od: 22 października 2012 - 5:55
Ostatnio: 29 listopada 2017 - 7:40
  • Historii na głównej: 3 z 5
  • Punktów za historie: 1999
  • Komentarzy: 25
  • Punktów za komentarze: 61
 

#80839

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia #80793 natchnęła mnie do podzielenia się i moją opowieścią. Nie będę pisał wszystkiego, bo jest po prostu tego za dużo. W wiele rzeczy, kiedy opowiadam, ludzie mi po prostu nie wierzą. O biciu dzieci będzie. O mnie, konkretnie.

U mnie to była matka. Biła mnie odkąd pamiętam. Za wszystko. Za bycie niegrzecznym (rzecz jasna), za niespełnienie jej rozkazów w czasie co do sekundy, za to, że nie podobało jej się życie, za to, że się pokłóciła (o pieniądze) z tatą. Za czytanie nie tego, co chciała, bym czytał. Raz dostałem (metalowym prętem) dlatego, że miałem wypadek - złamałem zęba, kiedy ona chciała wyjść z koleżanką, no i przeze mnie nie mogła.

Biła mnie czymkolwiek. Z reguły to był kabel od żelazka. Pasek. Ręka. Kij. Dowolny przedmiot trzymany w ręku.

Biła mnie gdzie popadnie. W głowę, plecy, pośladki, jądra, nogi, ręce.

Biła mnie długo, dopóki nie wywaliła mnie z domu w wieku 13 lat. Dosłownie. Wywaliła. Dlatego, że się rozwodzili i stwierdziłem, że nie podoba mi się to, jak traktowała ojca.

Wyrosłem na dobrego człowieka. Mam pasję, próbuję poradzić sobie z pracą. Próbuję odnaleźć miłość - nie mam problemu z kobietami, ale może z utrzymaniem związku. Niemniej nie jestem pokrzywiony przez to. Czemu? Sam nie wiem - może to całe pokrzywienie to bujda na resorach, a może to dlatego, że jakoś tak... nigdy się nie poddałem. Chociaż zapłaciłem za to poprzecinaną skórą i ranami do krwi, to im bardziej mnie biła, tym bardziej ja zwykle się przeciwstawiałem. Żeby nie było - nie lubię bólu. Darłem się, płakałem, ale nigdy nie zmusiła mnie w ten sposób do niczego. Biła mnie, aż się nie zmęczyła. Może też i dlatego, że mój tata wiele poświęcił, abym wyszedł na ludzi. I dalej o to się troszczy zresztą. Szczęście w nieszczęściu, można powiedzieć, bo mam wspaniałego tatę. Głównie chyba jednak moja... "krnąbrność" do tego doprowadziła.

I o tym dzisiaj będzie. O historii, którą nawet teraz lubi przytaczać z uśmiechem na ustach (tak, czasami się z nią spotykam, to jednak matka).

Mogłem mieć jakoś 7 lat. Coś zrobiłem, nie pamiętam już co. Ale mama się bardzo wkurzyła - biła mnie, trzymając tak, że nie mogłem się wyrwać. Po twarzy, głowie, brzuchu, wszędzie. A ja się darłem. I im bardziej się darłem, tym bardziej biła. W pewnym momencie rozległo się pukanie do drzwi. W zasadzie raczej walenie. Mama otworzyła, w drzwiach pokazała się sąsiadka. I tu wywiązał się taki dialog:

Sąsiadka: Cóż się stało...? Myślałam, że był wypadek, tak głośno płacze.
Mama: Wie pani, musiałam gówniarzowi wlać. Mam go już dość.
S: Ależ droga pani, przecież to nie ręką!
Patrzy na mnie (z tego, co pamiętam, miałem już rozciętą wargę, płynęła krew)
S: Coś sobie pani jeszcze zrobi, palce połamie. Ja zaraz wrócę, przyniosę pani doskonały pasek.

Przyniosła. Taki skórzany, wyjątkowo cienki. Za drugim uderzeniem dostałem już sprzączką.

Kto był piekielny? Ja, że pokazywałem, że nic mi nie zrobi? Matka, że biła? Sąsiadka, za swoją reakcję?


W wieku trzynastu lat, godzinę przed tym, zanim wyrzuciła mnie z domu, jej ojciec, a mój dziadek, przećwiczył mnie batem. Takim na konie. Czytałem książkę i chciałem skończyć rozdział. Od tamtej pory wiedziałem, gdzie się tego nauczyła.

Jeszcze na koniec: nie piszę tego z emocjami ani wyrzutem. Minęło już sporo lat, w sumie dwadzieścia. Wiele piekielności miałem w życiu, są rzeczy, o których nie chcę mówić, bo - jak wspomniałem - nikt mi nie chce wierzyć. Może poza świadkami tych wydarzeń. Jedyne co, to mam nadzieję, że szanowna pani sąsiadka dostała od życia za swoje.

Dom

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (174)

#78815

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O sąsiadach będzie.

Wiem, wiem - temat niezbyt odkrywczy jak na Piekielnych. Ale mnie się przydarzył po raz pierwszy.

Wprowadziłem się do kamienicy rok temu. Po paru tygodniach zauważyłem, że sąsiedzi wynoszą na korytarz śmieci i inne swoje rzeczy, by je potem znieść na dół - powiedzmy po paru-parunastu godzinach. Czasem śmierdziało, ale stwierdziłem, że mnie osobiście nie przeszkadza to jakoś bardzo. Za to po jakimś czasie sam zacząłem co parę miesięcy uskuteczniać ich działania.

Ostatnio poczułem pewną irytację, kiedy ktoś wyniósł na klatkę schodową sporą ilość książek i tak sobie leżą od dwóch tygodni. Jako bibliofil uważam takie zachowanie za karygodne. Zastanawiam się, czy ich nie wziąć.

Poczułem też irytację, kiedy któryś raz z rzędu zostawiona na korytarzu pralka czy szafka kompletnie zatarasowała moje drzwi, uniemożliwiając mi wyjście z domu, dopóki sam nie przesunąłem danego mebla. W tym momencie przed drzwiami mam szafkę i parę butelek po piwie.

Nigdy jednak tego nie zgłaszałem, uznając to za niedogodności, które mnie zbytnio nie ruszają - a skoro tak, nie ma co wszczynać awantur.

Tymczasem wczoraj wieczorem skończyłem sprzątanie i wystawiłem worek za drzwi, by rano znieść go do śmietnika.
I dziś rano już się nie zirytowałem, tylko mocno wkurzyłem.

Jakim chamem i hipokrytą trzeba być, by dzwonić o 6 rano do administratorki kamienicy ze skargą, że stoją śmieci. I jeszcze bym zrozumiał, gdyby administratorka zadzwoniła do mnie - najemcy mieszkania. Tymczasem o ósmej rano zadzwoniła na numer, który podałem jako "alarmowy", gdyby nie można się było skontaktować ze mną w nagłym wypadku - do mieszkającej parę ulic dalej mojej babci. W dodatku administratorka dobrze wiedziała (sama składała kondolencje), że dwa tygodnie temu umarł mój dziadek i jego żona, a moja babcia, nie jest w najlepszym stanie.

Wyobraźcie więc sobie moje "zdziwienie", kiedy o 9 rano otwieram drzwi i wśród porzuconych kawałków szafy, sterty książek i obecnie także krzesła komputerowego, stoi moja zapłakana babcia, informując mnie o worku, który zdążył przeleżeć pod drzwiami parę godzin.

Dziękuję, dobranoc. Od dzisiaj fotografuję wszystko, co się pod moimi drzwiami dzieje.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 231 (257)

#49282

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiecie, od paru dni wzbierało we mnie, by to napisać. Najpiekielniejszą z najpiekielniejszych piekielności. Banał totalny, nic nadzwyczajnego. Truizm.

Piekielne życie. Edukacja, w zasadzie.

Tak sobie myślę ostatnio - przekroczyłem próg dorosłości. I powiem Wam nawet, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Robię to, co lubię i nawet zaczynają mi płacić. Być może jeszcze rok, półtora i będę mógł wyżyć? By było jasne - nie jestem emigrantem.
W czym więc problem, kochasiu?

Bo, wiecie, mam takie przeczucie, że mógłbym już spokojnie dawać sobie radę. Że mnie perfidnie oszukano. I nie tylko mnie, zresztą. Spiskowa teoria?
Nie.

Zacznijmy od początku. Na początku idzie się do przedszkola. Ja jeszcze miałem tą fajną możliwość, że w wieku sześciu lat zamiast do szkoły uczęszczałem do czegoś, co nazywało się "akademią sześciolatka". Jako, że byłem głodny wiedzy a sam literki dopiero dukałem, prosiłem mamę, by czytała mi encyklopedię kosmosu (dla studentów) którą potem zresztą przeczytałem, trzy lata później. I w tej samej grupie miałem paru takich kolegów, którzy także chłonęli wiedzę. Tą ciekawą. Bo czego nas uczyli wtedy? Kreślić literki.

No, ale dobrze, to jeszcze rozumiemy przecież. Idziemy dalej. Podstawówka. do trzeciej klasy każdy nauczy się pisać, czytać i liczyć w stopniu zadowalającym. Przynajmniej wtedy, dziś jak patrzę na klasę mojego brata (4 klasa) to mam ochotę bić głową o mur. Jest jeszcze gorzej, niż wtedy.

Wtedy? Człowiek nie interesuje się w podstawówce światem, a jeśli już, to bardziej kosmosem, czy mitami. Przeszłość, przyszłość. A to, co teraz? Polityka? Nuudy.
Szczęśliwe czasy, prawda?

Gdzieś tak od końcowych klas podstawówki i w gimnazjum wchodzą klucze. Klucze mówią ci, jak masz myśleć, o czym i w jaki sposób. Jeśli nie powiesz czegoś kropka w kropkę tak, jak każe klucz - dostajesz pałę. Jeśli rozwiążesz zadanie dobrze, ale nie tak, jak przewidział to jego autor - dostajesz pałę. Karzą cię, bo nie odczytałeś klucza, którego nie znałeś. Szkoła wróżek, psia mać.

Przez gimnazjum próbują cię uczyć tysiąca rzeczy w jak najkrótszym stanie, podczas gdy większość ludzi w twoim wieku wrzeszczy i głośno komentuje pośladki koleżanek. Lekcje, na których panuje względne skupienie, to WDŻ, na którym dowiadujemy się wszystkiego, co wiedzieliśmy już dawno, ale podanego w nowej formie - filmików edukacyjnych których bohaterzy starają się mówić o seksie nie mówiąc o nim wprost. Za to jakiś facet gra na pianinie, a kobieta śpiewa piosenki o czystej przyjaźni między chłopcami, a dziewczynkami. Urocze.
W ostatniej ławce jeden z kolegów pokazuje filmik, na komórce, na którym uprawia seks z koleżanką.

Ale do rzeczy. Gimnazjum to taki czas w którym się nie uczysz, bo nie masz jak, a większość tego, czego chcą cię nauczyć albo wiesz, albo dowiesz się przez następne półtora roku w LO, które jest jedną wielką powtórką z gimnazjum. znaczy, w tym wypadku - "nauką".

Więc idziesz do liceum. Bo przecież trzeba mieć "dobre wykształcenie" by do czegoś dojść. Najlepiej jeszcze pójść do jednego z tych "elitarnych". Bez liceum nic nie zarobisz. Nie wykarmisz rodziny. Nie pójdziesz na dobre studia, a przecież trzeba na nie iść.

W liceum Twoja nauka polega na klepaniu formułek - ze wszystkiego. Wykuj, zdaj, zapomnij, wykuj, zdaj, zapomnij. Bo i tak to ci się nigdy nie przyda. Wszystkie potrzebne informacje znajdziesz w sieci, jeśli będą potrzebne. W dodatku będą to informacje świeższe. Ile razy się zdarzyło, że temat z pierwszej klasy był powtarzany w następnej, bo "program się zmienił"?
A właśnie - program. Więc w liceum masz określony program, który jest tak wielki, że trzeba by było minimum 5 lat, by go zrealizować. A tu masz 2,5 roku, bo potem matura. W dodatku ten mityczny program ciągle się dezaktualizuje, jest zmieniany przez ministerstwo. musisz ciągle kupować nowe podręczniki, na które kasa spadać ma chyba z nieba. niektóre przedmioty są dramatycznie okrajane, jak historia, na której OD POCZĄTKÓW GIMNAZJUM tłuczesz ciągle jedno i to samo (!!!), dowiadując się paru zdarzeń z historii dawnej, ze współczesnej też jakiegoś urywka, z II WW o tym, jacy wspaniali byli Amerykanie a jacy my pokrzywdzeni (ale szczegóły? Gdzie tam). Za to umiesz funkcje z matematyki, którą dziś policzy ci każdy program, a która przyda się w ułamku procenta.
I tłuczesz ten program, tłuczesz. Z polskiego masz przeczytać i omówić jedną lekturę na tydzień. Bój się Boga, jeśli oprócz tego chciałbyś poczytać coś jeszcze - bo lubisz. Nie ma czasu. W dodatku szybko dochodzisz do wniosku, że nie ma sensu czytać lektur. Bo w ten sposób możesz dojść do własnych wniosków i interpretacji, a tego się nie popiera. Tego się nie lubi. Więc bryki. Bryk = 6, bo mówi o tym, co nauczyciel chce usłyszeć.

Przechodzisz przez szkołę, w której każdy przedmiot jest najważniejszy, a reszta nic nie warta i w głowie zostaje ci chaos i strzępki informacji. I z tego masz napisać maturę... pod klucz. Uwaga: Masz napisać ten egzamin w taki sposób, w jaki zostało to określone przez kogoś, kropka w kropkę, nie wiedząc, jak zostało to uzgodnione. innymi słowy - masz wieszczyć. Być może dlatego niektórzy okadzają się wcześniej marihuaną?

Wiecie? Ja dla porównania napisałem w szkole dwa egzaminy próbne. A w zasadzie jeden, ale dzięki uprzejmości nauczyciela, ocenił go dwa razy: według informacji i według klucza. Pierwszy zdałem na 98%, drugi - 28% (czyli nie zdałem). Napisałem dobrze, ale nie tak, jak w kluczu. Fajnie, nie?

No dobrze. Kończymy liceum, teraz jesteśmy wielcy. Jeszcze krok i wedle tego, co się mówi będziemy mogli sobie pozwolić na mercedesa, rodzina będzie szczęśliwa a my zamożni.

Wybieramy studia, na których mała część przedmiotów jest spokrewniona z naszym kierunkiem. Reszta to zapchajdziury, oczywiście ważniejsze, niż reszta.

Kończymy licencjat, robimy magistra. I gdzie te skarby, gdzie pieniądze? Lądujemy na bezpłatnym stażu. A potem kolejnym. I kolejnym. A potem wyjeżdżamy na zmywak do GB, gdzie zarabiamy więcej, niż tu pracownik w biurze.

Teraz cofnijmy się do początku. Powiedziałem, że się mi zaczyna powodzić, że jestem szczęśliwy. Czemu, w zasadzie?

Ano, nawet studiów nie skończyłem. Ale wiecie co? Ostatnie 15 lat zarywałem noce, śpiąc po 4-5h na dobę (nie bez skutków zdrowotnych) by szlifować pasję.
W tej chwili zaczynam zarabiać i poproszono mnie o udzielanie wykładów. Co z tego zawdzięczam szkole? Nic.
Polskiej edukacji zawdzięczam tylko i wyłącznie zmęczenie, nerwy i użeranie się z urzędnikami (bo nauczycielami mało kogo mogę nazwać).

W dodatku teraz, kiedy już opadł pył "nauki" mogę z całą śmiałością stwierdzić, że zaczynam żałować, że nie poszedłem do zawodówki. Kumpel po niej kupił sobie właśnie ładną działkę z domem. A ja po elitarnym liceum i tragikomicznych studiach nie znajdę dobrej pracy. Tutaj. Być może coś będzie z tego, co sam sobie zapracowałem. Ale edukacja?

Wiecie co? Umiem całkiem dobrze liczyć funkcje. Aha, no i wiem, jak rozróżnić średniowiecze i antyk. I orientuję się co to mitoza/mejoza. I wiem, że USA nas wszystkich uratowały, a Chrzest Polski odbył się w 966.
I co? Gdzie są moje pieniądze? Umiem! I mam ładne świadectwo! I co?

...Ale jak to pod kościół, żebrać?

To jest Piekielność, moi drodzy. A historią zacząłem się interesować niedawno. I wiecie co? To zasługa zespołu metalowego, który śpiewał o "ciekawostce" jaką była bitwa pod Wizną. Od tego czasu stwierdziłem, że jesteśmy naprawdę świetnym narodem.

Tylko co z tego, jeśli nikt o tym nie wie?

Polska

Skomentuj (179) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1059 (1729)
zarchiwizowany

#41791

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj (dosłownie parę minut temu) jechałem w tramwaju z Piekielną Siostrą Zakonną.

Akurat wracałem z Agencji Mienia Wojskowego (w Krakowie na Rakowickiej 22), wioząc ze sobą wspaniałe, pachnące wojskowe koce. W sam raz na wyprawę z plecakiem, którą zaczynam 31-go.
Temat na dłuższą wypowiedź i chyba nie tu - w skrócie, pomysł polega na tym, że wychodzę z domu, obieram stronę świata na chybił-trafił i tam też się kieruję, na jakieś cztery-pięć dni. Polecam, świetna sprawa.

Ale do rzeczy, gdzie Piekielność tejże siostry? Tym razem inny jej wymiar, bowiem Piekielność Pozytywna :)
Spod habitu wystawały bowiem pięknie utrzymane (chociaż widać, że już wiele przeszły) glany.

Uśmiechnęliśmy się do siebie i niestety musiałem wysiąść.

Siostra też metal.

Kraków tramwaj linii 2

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (46)
zarchiwizowany

#41580

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tak czytam tych Piekielnych i czytam, już chyba z rok będzie. Ale i mi się przypomniała piekielna historia. "Piękne" czasy, kiedy jeszcze chodziłem do szkoły. Liceum, konkretnie. W dodatku - wiecie - "Elytarne", jak to podkreślano nam (uczniom) na każdym wystąpieniu publicznym, czy to na Wawelu, czy na małym rynku (i już się można domyśleć...).

Przechodzimy do rzeczy. Do opowiedzenia mam w zasadzie dwie, powiązane ze sobą, historie, więc jeśli masz czas, to napij się łyka dobrej herbaty i usiądź wygodniej.

Pierwsza klasa, lekcje chemii. Podkreślić należy, że ja i chemia nigdy się nie pokochaliśmy (głównie z uwagi na moją głupotę chemiczną, czasami sięgającą zenitu. Mój przyjaciel do dziś wypomina mi nieszczęsne CL2 zapisane jako CLL...)

Miałem to nieszczęście, że spotkałem w swoim życiu parę nauczycielek, które nauczycielkami zostać (w moim odczuciu) nie powinny. Przypadek chemiczki był dosyć... osobliwy.
Została zatrudniona jako zamiennik, dla nauczycielki na macierzyńskim. I wiedziała o tym bardzo dobrze. Co jej bardzo grało na ambicji. Na swoich lekcjach była więc czepliwa, opryskliwa i zimna. Polubić, nie polubisz, ale akceptować musisz.

Było, jak było. Raz dwójki, raz tróje, parę czwórek. Tak, by jakoś dać radę, ale bez robienia sobie kłopotu, w końcu nie był to przedmiot "wiodący", jak polski, na którym nauczycielkę mieliśmy bardzo, ale to bardzo wymagającą.

Skończyło się to dnia pewnego, kiedy zostałem wezwany do tablicy. Nie mogę się tu bronić - dałem ciała. Pała zasłużona, ale że mam uosobienie optymistyczne graniczące czasem z naiwnością, już przy tablicy uśmiecham się i myślę - kurcze, poprawię. Nie ma co się przejmować, damy radę następnym razem.

No i się zaczyna:
- A czemu TY SIĘ UŚMIECHASZ?! - dziwi się pani S. - Co to ma znaczyć?!
- Wie pani, ja optymistą jestem... - próbuję się tłumaczyć, ale tamta nie słucha. Już widzę na jej twarzy (stanowczo zbyt częsty) grymas złości. Złości? Wściekłość, szał. Aż się podniosła z miejsca.
- TY SIĘ NIE MASZ UŚMIECHAĆ! NIE WOLNO CI! TY POWINIENEŚ BYĆ SMUTNY!
- Nie rozumiem.
- PAŁA!

Kto chodził do szkoły, ten wie, jak łatwo niektórym nauczycielom wejść pod celownik. Od tego dnia byłem na odstrzale już stale. W zasadzie na każdej lekcji. Czy się uczyłem? Pewnie! Dlatego moje oceny z innych przedmiotów zaczęły spadać.
Pała, pała, pała, pała... muszę przyznać, że w pierwszej klasie LO jest się głupim, a hormony robią swoje. Więc im więcej pał, tym mniej nauki, więcej olewactwa i miłe uśmiechy pod tablicą. Grabiłem sobie jak rolnik jesienią.

Efekt? Bardzo łatwy do przewidzenia. Definitywne zagrożenie pod koniec roku i brak miejsca w dzienniku na jedynki, co było bardzo często i bardzo głośno komentowane przez panią S. z drwiną głosie.

Jak się ma zagrożenie, to trzeba iść i - za przeproszeniem - wejść nauczycielowi w siedzenie, by się zgodził na szansę. Pani S. zgodzić się nie chciała, ale po interwencji u dyrekcji jednak się zgodziła. Dała tydzień na powtórzenie całego materiału z semestru.
Cóż było robić. Motywacja kluczem do sukcesu - odciąłem sobie internet, przysiadłem do książek. Drugą taką orkę (15h na dobę) pamiętam tylko dwa lata później przed maturą. Ale po tygodniu byłem gotowy. Usiadłem, napisałem sprawdzian. Ponoć za piątkę dostałbym upragnionego dopa. Niestety, jeśli mnie pamięć nie myli, dostałem tylko czwórkę. No, z plusem. Niestety, za mało. Nie przejdę.

No to znów, smarujemy wazeliną i wchodzimy. Głęboko, głęboko, robi się coraz ciemniej i straszniej, ale determinacja, wiecie - cudna rzecz.
Po drugiej interwencji u dyrekcji (jak się jest dobrym w pisaniu do gazetki i pomaga sprzątaczkom [zwłaszcza to drugie! Sprzątaczki to anioły stróże każdego ucznia] to się ma tak zwane chody).

Więc jest. Druga szansa. "Do jutra" opracować materiał z drugiego semestru. I zdawanie przed całą klasą. Pani S. widać liczy na kompromitację.

(a takiego! - myślę)

Nie spałem tego dnia, ani tej nocy. Cóż, należało się, nieukowi. Rano mocna herbata (kawa niestety działa na mnie usypiająco) i do boju. Mam dostać szóstkę, to będzie dop. Pani S. oświadcza to przed klasą, streszczając sytuację. No to jedziemy - 45 minut odpytywania i kreślenia wzorów.
Klasa się cieszy, mają wolne, ja się pocę. Z początku. Potem zaczynam się uśmiechać. O dziwo, idzie mi dobrze. Idzie mi dobrze, jak nigdy.

Im bardziej się uśmiecham, tym bardziej pani S. rzednie mina. Kreda się sypie, prósząc mi włosy na biało. Pod koniec wyglądam jak mały Einstein i tak też się czuję.
W tej chwili ludzie z LO piszą w memach coś takiego: "I nagle dzika myśl!" - to bardzo trafne określenie, do tego, co mnie trafiło pod koniec.

Zapomniałem, że nie wolno się uśmiechać. Kiedy odchodzę od tablicy, pani S. jest już czerwona jak burak.
Szóstka. Z małym minusikiem.
Poprawka pod koniec wakacji, znaczy.

Kiedy, jako ostatni, wychodzę z sali, słyszę za sobą radosny śmiech. Pani S. jest zadowolona. Jest szczęśliwa, jak dziecko na Gwiazdkę.

EPILOG:

Domyślasz się pewnie, co potem nastąpiło. Z wakacji nici. Oj, pokutowałem za moje bezczelności.
Poprawkę zdałem na szóstkę. Chociaż - jak potem powiedziała mi nauczycielka chemii z poziomu rozszerzonego - Pani S. kłóciła się przed ponad godzinę, że powinienem dostać pałę. Dlaczego? Chyba nikt nie wie.

Z nadejściem klasy drugiej panią S. wywalono ze szkoły z hukiem. Okazało się, że w każdej klasie wybierała sobie ucznia, którego poniżała publicznie.

Jest też dobra strona całej kabały - w klasie drugiej w zasadzie bez nauki miałem same czwórki i piątki, chociaż dalej się upieram, że to z przyczyny rewelacyjnego nauczyciela. Tak, jak on tłumaczył chemię, tak nikt jeszcze mi o niczym nie opowiadał. Rozważałem nawet olimpiadę...

(Swoją drogą, czasem jednak człowiek wróciłby do tej szkoły. Mimo wszystko. Ale boję się, że gdybym wiedział wtedy, jakie to wszystko jest nieważne, wyleciałbym stamtąd szybciej, niż bym mógł powiedzieć "drugi raz nie dam z siebie robić szmaty")

Szkoła Liceum

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (215)

1